Czarny Bóg (powieść)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czarny Bóg
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Czarny Bóg
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
WERBUNEK.

Górna ulica była jednym z najgorszych zaułków padołu. Dom, oznaczony numerem II, drewniany, niski, posiadał od frontu trzy sklepy: szynk, pełen społecznych szumowin, nędzną norę tandeciarza i kramik z tytoniem, oświetlony kopcącą lampą, brudny, zabłocony, wstrętny. Gregor zawahał się chwilę, gdzie iść, wreszcie pchnął furtkę bramy, wiodącą do ciemnych, wilgotnych sieni. Oprócz wrzasku pijanych w szynkowni i pisku rynsztokowych szczurów, nic się nie odzywało w głębi tego ponurego domostwa. Dotykając ścian, Gregor napotkał drzwi i na chybił trafił zastukał do nich.
Po dość długiej przerwie, zajęczał klucz. Na progu stanął mężczyzna wysoki, w czerwonej, jedwabnej koszuli, wyglądającej z pod narzuconego niedbale surduta. Światło świecy, drżące od przeciągu, padało nierówno na twarz jego bladą, pokrytą szwami po ospie, szpetną, ostrą, z wyrazem owej martwoty i obojętności, jaką chłop pokrywa wszelkie namiętności i wrażenia. Policzki miał, mimo chudości, potężnie rozwinięte, oczy zielone, małe, schowane głęboko pod wydatnem, niskiem czołem, usta wąskie, posępnie zaciśnięte, w prawem ręku coś dzierżył, kryjąc pod koszulą. Był to jeden z tych ludzi ślepo posłusznych, jak żelazo wytrwałych, zaciętych, zimnych, niczem nieubłaganych. Spojrzał zpodełba na gościa, prawicę wyjął z pod koszuli, rewolwer błysnął i wnet zniknął w kieszeni, a on spytał przez zęby:
— Gotów ty?
— Gotów.
Oczy kacapa błysły radością, usunął się, i za Gregorem drzwi zaryglował.
Stali w małej izdebce o trzech drzwiach, zawalonej łachmanami tandeciarza, bo stanowiła komórkę, przytykającą do sklepu. U stolika, na którym tlała groszowa łojówka, wetknięta w szparę desek, stał mężczyzna średniego wieku, szczupły, wyniosły, o ruchach człowieka wyższych sfer, choć miał na sobie kożuch wyrobnika, pod nim perkalową, różową koszulę i buty koślawe na nogach. Mało co widać było jego twarzy — szary łachman miał na jednem oku, a zarost bujny łączył się ze zdziczałemi włosami. Zauważył Gregor, że w lewem uchu nosił prosty, srebrny kolczyk, a na skroni bliznę miał bardzo świeżą.
Stał oparty o stół i ostre oczy wpił w twarz nowicjusza, zazierając do dna myśli.
— Oto człowiek! — rzekł kacap w jedwabnej koszuli i cofnął się w głąb.
— Dużo mi mówił o tobie Nikita Siemionow — rzekł starszy — wierzę ledwie w połowie, ale i tego dosyć!
— Ja, co siebie lepiej znam niż Nikita — nie powiem nic — odparł student zimno.
— Gotóweś z nami iść?
— Dokąd? Cele bywają różne.
— Do swobody i woli. Do boju z tyraństwem, władzą nieprawną, ohydą całej ludzkości. Do wolnej myśli, wolnej ziemi, nowego porządku i praw! Rozumiesz ty, jako mścić musimy miljony, jako odwet brać za wszystkie upodlenia?
— Jestem z wami!
— A wiesz, jak do tego świata iść nam trzeba? Krwią, zdradą, skrytobójstwem. Nie apostołem będziesz, ale mordercą, i będziesz zwierzem, tropionym przez psy, będziesz codzień o krok od śmierci, aż ją weźmiesz może na szubienicy, a malkontentów miljony cię nie obronią, bośmy pionierzy zaledwie.
— To wiem i gotówem!
— A wiesz ty, że z chwilą obecną targasz wszystkie człowiecze uczucia i obowiązki? Nikt pozostać nie powinien, ktoby ci mógł wolę osłabić: ani rodzina, ani druh, ani kochanka. Jednostką będziesz, jednej idei poddaną duszą, ciałem, siłą, myślą — wszystkiem. Każą ci podpalać, judzić brata na brata, ojca na syna, burzyć ustawy najpotężniejsze, może ci każą umrzeć za drugiego, potrzebniejszego nam — każą truć, dusić, kłamać, krzywoprzysięgać, kraść, przekupywać — musisz być posłusznym bez drgnienia — albo się zabić. Pamiętaj!
— Dlatego dnia, co przyjdzie, takim będę! — wymówił Gregor ponuro.
Podniósł głowę i patrzył na mówiącego. Oczy jego stalowe migotały czarnemi błyski.
— A wieszże ty jeszcze, że rozkazywać ci może będzie podpalacz, złodziej, wyrzutek społeczeństwa, z mętów dno same!
— Dlatego dnia, co przyjdzie — niech mi rozkazuje!
— A jeśli zdradzisz, zabije cię jak psa parszywego ten sam, tu obecny, Nikita.
— Tego nie uczyni — spokojnie rzekł.
— Pamiętaj i o tem, że cię ujmą. Pamiętaj o więzieniu, śledztwie, torturach, o obietnicach raju i katuszach piekielnych, pamiętaj jak milczeć musisz!
— Ja wiem, kędy moja droga iść musi. Ot, patrzcie!
Pięść wyciągnął nad płomieniem i trzymał, aż całą izbę napełnił swąd spalenizny.
— Co to znaczy! — mruknął z pogardliwym uśmiechem.
— Maszże chęć jaką dla siebie osobistą?
— Jakże! Chcę ruiny starych bogów, rządów, praw, dogmatów. Chcę zmartwychwstania pokrzywdzonych i zdeptanych, chcę nowego świata i zwycięstwa człowieka wolnego. Owego dnia chcę, owego odrodzenia!
Zamilkł i chwilę myślał.
— Jeszcze jedno. Nikita, znasz Stefkę?
— Znam! — mruknął ospowaty.
— Żona to twoja, czy kochanka? — spytał jednooki zimno.
— Ani jedno, ani drugie. Sierotę wziąłem z ulicy, dziecko prawie. Teraz ją zostawię. Chciałbym jej dać spokój. Ona nie ma żadnej legitymacji!
Jednooki, nie odpowiadając, otworzył tylne drzwi izdebki i zawołał:
— Nikifor Iwanicz!
Na to wezwanie, wąska figurka tandeciarza zjawiła się w progu. Miał na sobie wytarty mundur piechoty, twarz była uosobieniem azjatyckiej podległości rozkazom.
— Masz metrykę i inne urzędowe papiery dla młodej dziewczyny?
— Mam!
— Podaj tu zaraz.
Sołdat zniknął.
Jednooki wyjął notesik z kieszeni i spojrzał na Gregora.
— Student jesteś?
— Tak, medyk — jako i Nikita.
— Na którym kursie?
— Na trzecim.
— Może już tu nie zostaniesz. Nikita Siemionow — oddaję ci go pod twoje rozkazy — a ty młody u nas będziesz się nazywał Małorus.
Tandeciarz wsunął się znowu i położył na stoliku parę arkuszy papieru z rządowemi pieczęciami.
Jednooki czytał: „Marja Wasiljewna Achtarow, urodzona w chersońskiej gub.“ etc. etc. Dobra metryka Nikifor?
— Dobra, panie. Cerkiew ta spaliła się zeszłego roku. Sam djabeł nie sprawdzi.
— Dobrze — możesz iść. Małorus — weź to sobie.
Gregor z gorączką zgarnął papiery.
— A teraz zadam ci pierwszą próbę. Słyszałeś o zabójstwie żandarma w Tule?
— Słyszałem.
— Ten, co to uczynił, przemyka się zagranicę i przez nieuwagę wpadł w oko policji. Depesze z rysopisem latają wszędy. Nie można go poświęcić, bo wiezie ważne papiery — musi być w Żytomierzu jutro. Telegraficzne druty już tam zerwano, depesza idzie pocztą. Ruszaj — i żeby ta przeklęta koperta nie była przed środą w Żytomierzu. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— Oto masz pieniądze na drogę — przebierz się i nie bądź trwożny!
— Bądźcie spokojni. Nie mnie ginąć w takiej nędznej okazji. O świcie odchodzi pociąg — odniosę jeszcze te papiery.
— W drogę zatem — tę wielką — te jedną, którą razem już iść będziemy. Hej! — tryumf przed nami!
— Dożyjemy go — a nie my — to ci, co po nas przyjdą! Żegnajcie!
Uścisnęli sobie dłonie. Nikita otworzył drzwi i podał mu rewolwer.
— Weź! — twój gorszy! — mruknął.
Gregor kiwnął głową, broń na piersi ukrył i wyszedł.
— Sprawi się dobrze? — spytał jednooki.
— Zapewne i to uczyni, ale to nie jego powołanie. On nie narzędzie — to będzie wódz, organizator! Setki pójdą za jego głosem — za tą jego demoniczną siłą wzroku, wymowy, pięknością. Jego — nie zdając sobie sprawy — już teraz słucha cały uniwersytet. Jego słowo masami kieruje! On nas wszystkich kiedyś przerośnie.
— I pewny?
— Ot — jak kamień. Wy sami nawet przysięgi od niego nie wzięliście.
— Nie śmiałem.
— Tak jest!
— A ta dziewczyna?
— Będzie jego kochanką. Piękna — ale dziecko.
— Pilnujcież jej!
— Będzie naszą.
— A zatem ostatni interes załatwiony. Ruszam dalej. Byle już być zagranicą.
— Przeprowadzić was?
— Nie trzeba. Jest na rogu Iwan z dorożką. Bywajcie zdrowi!
— Szczęśliwej wam drogi!
Jednooki wysunął się przez drzwi w głębi.
Nikita Siemionow dobył z kieszeni jakiś papier, brudną próbę drukarską, i pochylony nad stołem, robił ołówkiem znaki i uwagi.
Tak go zastał Gregor po godzinie. Spojrzał na papier i rzekł:
— Jutrzejszy numer „Ziemi i Woli“ ty drukujesz sam?
— Nie, żona.
— Twoja?
— Moja.
— Nie mieszkacie razem?
— Nie. Ona pracuje u Karstowa w sklepie, a nocą gazety odbija. Jak mnie wezmą, ona zostanie. Jest dziecko.
Gdy to mówił, nawet i wtedy twarz mu się nie rozjaśniła. Niewolnik to był swojej idei. Schował makulaturę do kieszeni i zawołał tandeciarza. Zabrano się do dzieła. Gdy noc dobiegła kresu, z bramy jedenastego numeru wyszedł na ulicę kacap młody, ryży w typowym tułubie i obdartej czapce. W kieszeni miał pasport Jakowa Samonowa z pskowskiej gubernji, starowierca, miał nóż, pieniądze, w cholewie miał rewolwer i pęk kluczyków.
Jednocześnie ze sklepu tandeciarza wyszedł młody człowiek, ubrany pół po europejsku. Kacap szedł przodem, student Nikita za nim. Tak długo trwało. Wreszcie robotnik zwrócił w stronę dworca kolei, student poszedł w przeciwną stronę. Otarli się prawie o dwóch policjantów, którzy śledzili psa podejrzanego o wściekliznę.
Nikita ani razu się nie obejrzał.
Kim ten był, ten starszy malkontent? Czy był wyrzuconym z ziemi Parjasem, czy odartym z nazwiska potomkiem kijowskich kniaziów, czy Czerkiesem, wygnanym armatami z rodzinnego aułu? Czemże jego ten władca znienawidzony ukrzywdził? Ten władca przed kilkunastu laty ojców jego uczynił wolnymi kraju obywatelami, obdarował szczodrze w ziemię i samorząd, pieścił i dogadzał, jak ojciec najmłodszemu dziecku. Odkryte miał przed sobą Nikita: nauki, karjerę — nawet bezkarność zapewnioną względem dawnych panów... Nikita był chłopcem z mińskiej gubernji, z ojców zamożnych i urzędników gminy. Czy marzył władca ideolog, obdarzający miljony niewolników, że takiej wdzięczności dozna już w pierwszem pokoleniu? Uczynił dzieło wiekopomne, jednym zamachem pióra o sto lat naprzód pchnął ideę równości, z trzody chciał ludzi uczynić — a wyhodował sobie katów. Tygrys, zrodzony w psiarni, będzie przecie tygrysem.
Nikita urodził się w chacie starszyzny. Ojciec, chytry lis, uchodził za mędrka; obłowił się też przy konfiskacie pańskiego dworu; miał pola dwie włóki, dobytku obfitość. Sam niepiśmienny, marzył o rozumnym synu, któryby kiedyś pisarzem gminnym mógł zostać, honoru i dochodu mu przysporzyć. Dwóch miał dziedziców imienia i fortuny, ale starszy, Jarmoch, zda się już w polu, a młodszy, Mykita, głupowaty i wątły, w sam raz na „pysara“! Wątłość i głupowaty wygląd zdecydowały o losie Nikity. Poszedł do miejscowej szkółki, pod władzę świeżo z Rosji sprowadzonego nauczyciela, proletarjusza i socjalisty. Cztery lata spędził pod jego ręką i wpływem. Głupowatość znikła, rozbudziła się wcześnie bezczelność, krańcowość i cynizm. Przyswajał sobie prędko teorje „nastawnika“. Chaos miał w głowie, ale nie ten chaos, po którym zdrowe światło wejdzie. Jak w słońce patrzał w mistrza, pożerał jego słowa, wierzył, jak w Boga. Więc naprzód stracił uszanowanie dla starszych, zuchwale nawet o karze się odzywał, gotów ojcowskiej władzy siłą się oprzeć — wiary nie miał żadnej, a wreszcie pogardził swym stanem, marząc o świecie dalekim i użyciu. Takim już był, gdy po tych czterech latach, pewnego wiosennego wieczora, przestąpił, z patentem w ręku, próg ojcowskiej chaty. Elegant był, a minę miał hardą i cyniczną. Wszedł i zakrztusił się dymem i oparem, napełniającym izbę, gdzie mieściła się, wraz z rodzicami, rodzina ożenionego już od dwóch lat brata Jarmocha.
— Zdrastwujtie! — przemówił po rosyjsku, podając ojcu chlubne świadectwo skończenia nauk.
Ale stary czytać nie umiał. Wetknął świadectwo za święty obrazek na ścianie i pokazał misę synowi.
— Perechrestyś, taj jesz! — rzekł.
Nikita skosztował, skrzywił się i łyżkę położył.
— Cóż dalej będzie, bat‘ku? — spytał.
Powstała ożywiona dysputa. Ojciec chciał go oddać do powiatowego gimnazjum, brat się opierał, matka płakała, a dzieci Jarmocha wrzeszczały w niebogłosy. Nikita słuchał i czerwieniał, wreszcie wstał i zaklął straszliwie.
— Cholera na was! To wy myślicie, że ja tu wam pastuchem będę i ratajem? że ja w tej smrodliwej norze usiedzę i w tem błocie żywot zbędę? Niedoczekanie wasze! Ty, bat‘ku, pieniądze mi dawaj, a ty, durny Jarmochu, milcz, bo ja ci pokażę! Mnie co innego sądzono, niż chłopem być! Jak po woli nie puścicie mnie w świat, to i sam trafię!
W ojcu miał poparcie, więc postawił na swojem. Stary Semen grosze dał, a mentor „nastawnik“ odwiózł chłopca do miasta — i wrócił z wieścią, że go do trzeciej klasy przyjęto.
Minęło lat pięć i słuch o nim zaginął. Nawet o pieniądze się nie upominał, nie przysyłał wieści, nie przyjeżdżał na wakacje. Zapomniano o nim, jak o umarłym. I znowu pewnego wiosennego wieczora drzwi chaty Semena rozwarły się przed gościem obcym zupełnie i rozległo się pozdrowienie:
— Zdrastwujtie!
— Mykita! — krzyknęła matka jedna.
Tylko przeczucie matczyne odnalazło dawnego pastuszka w tym mężczyźnie, ubranym w czarny surdut, w czerwonej koszuli. Ospa zeszpeciła do reszty ostre, brzydkie rysy. Tylko mu oczy płonęły dziko, spodełba patrzące. Wnet też zrozumiała rodzina, że wszelkie węzły życie zerwało na wieki, nie mieli o czem mówić nawet. Nikita nie słuchał prawie wioskowych i gospodarskich kronik, krzywił się na jadło i czarny chleb, nie spojrzał na dzieci Jarmocha, nie spytał o żadnego z dawnych znajomych. Nie chciał nawet w chacie zamieszkać, ale po godzinie poszedł na nocleg do szkoły.
Matka zapłakała, ojciec spojrzał za nim ponuro, a Jarmoch, plotąc łapcie u komina, mruknął:
— Ja wam to przepowiedział, bat‘ku.
Nikita, wyszedłszy na ulicę wioskową, zapalił papierosa i gwizdał, rozglądając się wkoło. Zajrzał do karczmy, gdzie tańczono i pogardliwie się zaśmiał; spojrzał na dwór i ponuro błysły mu źrenice ; minął cerkiew i mogiłki, bez uchylenia czapki.
Wyszedł za wieś. Noc była przecudna — wszystko kwitło i pachniało — miesiąc świecił srebrzyście. Nawet Nikita odtajał i parę razy pełną piersią odetchnął, czując w sobie niebywałą błogość i spokój. Nagle zatrzymał się i słuchał. Głos dziewczęcy — smutny, niedaleko nucił:

Ty pójdziesz drogą, ty pójdziesz drogą,
A ja łozami;
Ty się zmyjesz wodą, ty się zmyjesz wodą,
Ja memi łzami.

Student podszedł. Obok drogi płot się ciągnął — za nim sad, domek bielutki i gospodarskie obejście. U furtki drewnianej, pod osypaną kwieciem jabłonią, stała dziewczyna cała w miesiącu. Ubrana była ze szlachecka, zgrabna, smukła, twarzy ślicznej, czarnooka, cud nie dziewka. Patrzyła na przechodnia bynajmniej nie zalękniona, tylko smutna.
Przystanął u płotu — zapatrzony w nią.
— Czemu tej pięknej nocy smutno śpiewacie? — spytał pół po rosyjsku, pół miejscowem narzeczem. — W karczmie piją i tańczą!
— Ja do karczmy nie chodzę!
— I tego wam szkoda?
— Nie. Tak smutno czegoś! — westchnęła.
— To ja was pożałuję! — rzekł łagodnie.
Dziw się stał z Nikitą. Naprawdę żal mu było dziewczyny — i choć ją mógł objąć i wycałować — tylko patrzył.
— A wy kto? Tutejszych znam, a was nie.
— Bo ja w gościnę dziś przyjechał z Kijowa. Starszyzny syn — Nikita!
— Aha — słyszałam coś o was. Mówią, że wy bardzo uczony?
— A pewnie! — zaśmiał się.
I znowu w nią się wpatrzył i głucho rzekł:
— Nu, czy to miłowanie będzie, że mnie tak coś za piersi uchwyciło. Tyle widział i przeżył, — a ot od was na mnie przyszło. Krasa bo od was jak łuna bije! Kto wy?
— Ja Józefa Kalinowskiego Helenka! Ojciec u dawnych panów lokajem był i tę ziemię za dobrą służbę dostał. Teraz jednak macochę wziął i ja gorzej sieroty.
— Pozwólcie jutro przyjść, na siebie popatrzeć. Dziw, jak mi do was serce skacze! Uroki, czy co?
— Nie gadajcie bredni! — szepnęła. — Wstąpcie jutro, ale do domu. Ojciec rad przyjmie.
Ruszyła, aby odejść, a jego nagła gorącość objęła. Przechylił się, wpół ją obiął i pocałował. Szarpnęła się, potrąciła gałąź jabłoni. Deszcz śnieżnych płatków osypał ich głowy, a on, odchodząc, zatoczył się, jak pijany.
Dwa miesiące zabawił i pokochali się z dziewczyną zapamiętale. Poszedł otwarcie do starego Kalinowskiego i o córkę uczciwie poprosił, ale natknął się na tak dumną i ubliżającą odmowę szlachcica, konserwatysty i katolika, że tylko zęby zaciął i zemstę zaprzysiągł.
Przyszło mu to łatwo, bo dziewczynę opór ojca rozegzaltował tak, że oddała się kochankowi duszą całą i ognistym temperamentem.
Jednak sprawy swej Nikita nie zaniedbał. Dnie spędzał w szkole i karczmie, skupiała się przy nim młodzież wioskowa, chciwie pożerając nową naukę. Propaganda rozwijała się świetnie. Niewola zaszczepiła w nich wszystkie nikczemne instynkty, ciemnota uwodziła na błędne rozdroża. Pijani byli żądzą odwetu na wszystkiem, co władzą się zwało, patrzyli na grunty dworskie, jak na swą przyszłą własność, bo Nikita przepowiadał podział równy, zniesienie podatków, darowywał im Rosję całą!
Tymczasem stawali się bezczelni i hardzi. Czynili szkody i bezprawia, odgrażali się buntem i zaborem, nie chcieli zarobkować we dworze, szynkarzowi tłukli szyby i odbijali wódkę.
Wieczory spędzał Nikita w wyborowem towarzystwie. Byli tam popi, diaki, nastawnicy, pisarze, niżsi urzędnicy. Tam już się dysputy toczyły, plany rozwijały, rzucano coraz krwawsze zdania i poglądy. Były to bratnie duchy studenta.
Zdarzały się dla urozmaicenia „prazniki“ i festy, wieczorki demokratyczne, jarmarki, pijatyki. Wesołe to były wakacje.
Nareszcie trzeba było się rozstać. Pewnego wieczora Nikita w niezwykle dobrym humorze wszedł do swego mentora.
— Czas wracać, Nikołaj Antonowicz! — rzekł, oglądając przy świecy naboje rewolweru. — Żyd dał donos na mnie — a jutro ma policja aresztować! No, bywajcie zdrowi! Przeprowadźcie na trakt!
Poszli bez drogi, poza ogrodami.
— Na Boga, Nikita! — szepnął nastawnik — toż ciebie złowią na uniwersytecie.
— Na jakim! — zaśmiał się student. — Ty wiesz, skąd ja przyjechał? dokąd jadę? A jeśli ty nie wiesz — to któż? Oni? Te durnie, policjanty? Niech szukają wiatru w polu.
Niedaleko karczmy zatrzymał się — usiadł na płocie — zapalili papierosy. Nikita nasłuchiwał, rozglądał się, wreszcie zaśpiewał:

W małem siole Wańka żył,
Wańka żył!
Wańka Tańku polubił,
Polubił!

Zanim śpiewać skończył, nastawnik wydał okrzyk zgrozy, kłęby czarnego dymu objęły karczmę, a wnet i płomień błysnął.
— Ot, ode mnie żydowi pamiątka! — rzekł Nikita. — Teraz już pójdę spokojny. Do zobaczenia za rok!
Zeskoczył z płotu i zaśmiał się.
— Byleby Żyda żywcem upiekli — te bydlęta! — rzucił ostatnie życzenie i przepadł w gąszczu.
Dotrzymał obietnicy — wrócił po roku i nawet tym razem do ojca nie wstąpił. Przyszedł do szkółki.
— Co u was nowego słychać? — zagadnął po przywitaniu.
— Już ucichło. Było sporo biedy z tą karczmą. Żyd się upiekł — wiesz. Zwalono wszystko na tego krawca sołdata — Osłupa. Zuch chłop — ani pisnął — i poszedł nieborak w aresztanckie roty.
— Nieborak zdrów i cały — handluje tandetą — tylko nazywa się Nikifor. Służy doskonale. Z mojej racji nikt się nie marnuje!
— Tylko córka Kalinowskiego!...
— Przyjechałem po nią, bo już mam kawałek chleba. Umiłowałem ją na śmierć!
— We dworze służy. Po tej hańbie, wygnał ją ojciec z domu, a bił, a pastwiłaż się macocha... Przeleżała u nas miesiąc! Przyjęto ją we dworze na pokojówkę. Biedna — połowy jej nie stało.
Nikita, słowa nie rzekłszy, pociągnął do dworu. Wrócił ponury, dziki i ruszył do dworku Kalinowskiego. Pozdrowił po rusku i nie bawił się w długie przedmowy.
— Przyszedłem po waszą córkę, a moją kochankę — rzekł, patrząc na macochę, jak głodny wilk.
Starzy oniemieli na jego widok.
Chuda jego, szpetna twarz wyrażała zimną decyzję na wszelkie ostateczności.
— Słyszysz mnie, ty babo! Marsz do dworu, dziewczynę przeproś i do domu zabierz. Jutro ze swatami przyjdę, jak każdy cham, i wesele huczne mieć chcę... Stoisz jeszcze? Idź — bo nie ujrzycie, ani wy, ani ten folwark, dnia jutrzejszego, jeśli moja wola się nie stanie! Żeby nie dziewczyny za wami prośba — poznalibyście mnie innym! Teraz ja dobry!
Starzy usłuchali, zgnębieni.
Hardy szlachcic przyjął nazajutrz chłopskie swaty. Nikita na złość mu włożył świtę i postoły, przychodził codzień do Helenki, pił, palił obrzydliwą machorkę. Pastwił się nad pokonanym Lachem.
Kazał sprosić wszystkich półpanków i koligatów Kalinowskiego na ślub cerkiewny i na wesele; naprowadził ze swej strony tłuszczę pijanego, brutalnego chłopstwa, łajał, krzyczał, poił, naigrawał się. Wreszcie syt tryumfu, pożegnał rodzinę, zabrał żonę, zabraniając wziąć cokolwiek, oprócz odzieży, co miała na sobie, i opuścił na zawsze strony ojczyste.
Przepadł jak kamień w wodzie, na wielkim świecie.
I rzecz dziwna, Helenka nie zapłakała nigdy na swą dolę. Rzecz dziwniejsza, że Nikita, cynik, człowiek bez żadnych zasad i pojęć moralnych, ją szanował, nigdy słowem nie uraził, najlepszym był mężem. Pracowali oboje ciężko, bili się z biedą nieustannie, często przymierali głodem — a przecie przez lata całe takiej psiej doli żadne nie rzekło gorzkiego słowa. Wszystkie dobre uczucia tego człowieka skupiły się w niej jednej, po za nią tygrys to był.
W hierarchji socjalnej stanął wysoko. Głową był moskiewskiego nihilistycznego klubu, redaktorem ich dziennika; pomimo to uczył się świetnie — rok mu tylko pozostał do doktoryzacji — ile do zguby, katorgi lub śmierci, tego nie wiedział, lecz się i nie troszczył.
Takim był ten chłopski syn — zdrajca swego dobroczyńcy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.