Czarnebłoto/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Czarnebłoto
Podtytuł Pająki wiejskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV,
o Berku Dyszlu, sławnym woźnicy czarnobłockim, tudzież o bardzo przyjemnej majówce, na której królowała piękna Małka.

Ponieważ w Czarnembłocie wszystko było znakomite, wspaniałe i sławne, przeto i główny furman nie mógł być ladajaki. Byli wprawdzie podrzędni, ordynaryjni, zwyczajni, jak naprzykład Chune Drąg, Lejbuś Maźnica, Gdal Błotnik, ale prym wśród nich trzymał Berek Dyszel.
On miał najwięcej koni, on miał wozy, przysposobione do kursów pasażerskich lekkich, lub towarowych, chociaż najczęściej urządzał pociągi mieszane, w tem słusznem przekonaniu, że towar nie przeszkadza osobom, ani osoby nie szkodzą towarowi. Czasem, gdy chodziło o nadzwyczajny pośpiech, Berek Dyszel umiał wyspekulować ekwipaż lekki, a jednak tak pakowny, że mogło w nim siedzieć wygodnie ośmnaście osób, nie licząc właściciela, a swoją drogą, jeżeli w czasie podróży trafił się przygodny pasażer, to i dla niego znajdowało się miejsce dość wygodne, na drążku, lub w kielni, napełnionej sianem.
Do takiego ekwipażu, na żądanie podróżnych, Berek dodawał budę płócienną na drewnianych obręczach i, trzeba mu oddać sprawiedliwość, dodatkowej opłaty za to już nie wymagał.
Głównie bryka Berka odbywała kursa pomiędzy Czarnembłotem a stacyą drogi żelaznej, gdy jednak trafiło się żądanie na drogę boczną, do Kopytkowa na jarmark, albo też na wieś gdzie niedaleko, Berek, wytargowawszy możliwie dobrą zapłatę, wypuszczał ekstra-pociąg.
Uprzejmością Berek Dyszel nie odznaczał się, nawet był trochę gburowaty i nie miał delikatnego, politycznego wychowania, ale posiadał praktyczny rozum; znał się na koniach, wiedział, gdzie i po czemu owies, gdzie niedrogie siano i który kowal robi najlepsze podkowy.
Umiał też przepowiadać pogodę i jeżeli spodziewał się deszczu, to można było być pewnym, że deszcz będzie.
Koni posiadał trzy, ale lubił się chwalić, że ma ich aż dwanaście.
— Proszę rachować — mówił — kary koń, biały koń i kasztanowaty koń, to trzy; ślepy koń, spleczony koń i dychawiczny koń — to sześć; wielki koń, średni koń i mały koń, to już dziewięć, a leniwy koń, gorący koń i znarowiony koń — to dwanaście...
W rachunku tym fałszu nie było, lecz szczera prawda, od karego aż do znarowionego.
Jednego dnia wieczorem, Berek siedział na progu przed swoją izbą, palił fajkę i rozmyślał, gdy przybiegł do niego zadyszany Mojsie Fisch.
— Dobry wieczór wam! — rzekł.
— Dobry rok!
— Jedziecie jutro do kolei?
— Co wam do tego?
— Chcę wiedzieć. Czy nie wolno zapytać?
— Owszem, wolno; komu innemu nie powiedziałbym ani tak, ani siak, wam jednak powiem: ja jutro do kolei nie jadę, aż dopiero pojutrze.
— To bardzo dobrze, ja wam nastręczę zarobek.
— Naprzykład?
— Zawieziecie kilka osób do Zatraceńca. Trzeba wyjechać rano, ażeby tam stanąć na dziesiątą, a najwyżej na jedenastą. Interes jest terminowy i dlatego przychodzę do was, bo jesteście znani w całem mieście, jako człowiek w swoim fachu grubo honorowy i akuratny.
— To prawda jest. Ja wolę ochwacić konia, aniżeli mieć feler na honorze. Do Zatraceńca jest dwie mile drogi i miejscami piasek. Kogo mam tam zawieźć?
— Parę osób...
— Naprzykład?
— No, ja, moja żona. Jankiel Bas, Dawid Śliwka, Hil Glancman, Uszer Engelman, Nuchym Grynszpan, Mordko Ryps, jego żona też, Chaim Berek Zastawnik, Michel Smutny, Judka Migdał, Judkowa także, Szulim Łokciowy i może jeszcze parę pasażerów.
— Co ma być w Zatraceńcu, wesele?
— Trochę zgadliście, trochę nie; nie będzie wesele, tylko licytacya i radzę wam wziąć z sobą cokolwiek pieniędzy; będziecie mogli kupić tanio bardzo porządnego konia. Zgódźcie wy się ze mną za tę furmankę hurtem. Ja od was wynajmuję i dobrze wam zapłacę, trzy ruble, jak jeden grosz, a gdy powrócimy szczęśliwie, poczęstuję was dużym kieliszkiem mocnej, sprawiedliwej wódki. Znacie trochę mój honor.
— Ja wam coś powiem, Mojsie — odrzekł Berek — idźcie wy z waszym hurtem, honorem i kieliszkiem wódki do pierwszego lepszego rowu i złamcie sobie nogę.
— Tfy! Co wy za grubianin jesteście! Nie potraficie powiedzieć kilku wyrazów bez przekleństwa! Prawdziwie bałagulska natura i paskudne przyzwyczajenie.
— Jak wam się nie podoba bałaguła, to idźcie do zegarmistrza; niech on wam da porządną furę do wyjazdu.
— Co będziemy próżno klektali, zgodzicie się hurtem, czy nie?
— Albo ja waryat? Chcecie, żebym za trzy ruble zawiózł wszystkich żydków z miasta do Zatraceńca? Berek nie jest głupi. Zgódźcie się od osoby, a jeżeli nie, to idźcie sobie złamać obie nogi!
— Szkaradna gęba! Po czemu chcecie? Mówcie, jak człowiek!
Berek wymienił liczbę, Mojsie podzielił ją przez trzy — i obydwaj natychmiast skoczyli sobie do oczów, a potem besztali się nazwzajem z przyzwoitej odległości; Mojsie dorzucił pięć procent, Berek tyleż opuścił i tak postępując, opuszczając znowuż, zbliżyli się jeden do drugiego, aż wreszcie nastąpiła zgoda zupełna.
Stanęło na tem, że nazajutrz rano, skoro tylko dzień się zrobi, Berek furą, zaprzężoną w trzy konie, zajedzie przed „Zielonego łabędzia,“ gdzie całe towarzystwo oczekiwać będzie.
Nazajutrz ranek był prześliczny, słońce jaśniało wspaniale. Czarnebłoto kąpało się w blaskach. Uszer Engelman mówił, że mało w życiu swojem widział dni tak pięknych i rozkosznych, ale też nie codzień bywa święto i nie codzień licytacya.
Aczkolwiek niehandlujący i prawie wyłącznie myśleniu i księgom oddany, Uszer postanowił jednak pojechać do Zatraceńca. Skłaniało go do tego kilka chęci, a mianowicie: chęć użycia przejażdżki przy pięknej pogodzie i w dobranem towarzystwie, chęć zabawienia się na takiem przyjemnem widowisku, jakiem jest każda licytacya wogóle, i wreszcie chęć kupienia jakiego przedmiotu tanio i spieniężenia go następnie, tak, aby opłaciły się koszta podróży i parę rubli pozostało w zysku.
Kapitał, na ten cel potrzebny, dała sama pani Uszerowa, ale nie dowierzając zdolnościom finansowym swego małżonka, prosiła Małkę, żeby rozciągnęła nad Uszerem kontrolę i nie pozwoliła mu ani hazardować zawiele, ani też nabywać takich przedmiotów, których zbyt nie jest pewny.
Małka przyrzekła, że mieć będzie nad całą działalnością Uszera baczne oko i że Mojsie Fisch nie odstąpi go ani na krok. Wprawdzie Mojsie Fisch nie jest to wielka głowa do interesów, ale obadwaj, razem wzięci z Uszerem, znaczyć mogą tyle, co pół porządnej głowy, a bystre oko Małki dopełni reszty — i z tych dwóch głów i tego bystrego oka, zrobi się jedna głowa; nie wielki cymes, nie nadzwyczajność, ale taka oto sobie, średnia głowa żydowska.
Kiedy Berek zajechał przed „Zielonego łabędzia,“ była godzina siódma rano. Zanim pasażerowie zebrali się, zanim opłacili Berkowi należność za jazdę, zeszło do godziny ósmej.
Wystąpiły na porządek dzienny kwestye wytartych trojaków, fałszywych dziesiątek, był gwałt lepszy, niż na jarmarku, ale jakoś ułożyło się przecież.
W każdym interesie musi być trochę sprzeczki, a potem, jak już sprzeczka przeminie, nastaje zupełna zgoda, harmonia i grzeczność.
Kilkanaście osób pomieściło się na lekkim ekwipażu Berka. Nie było im zbyt przestrono, owszem, mogli się nawet skarżyć na ciasnotę, ale tę małą niedogodność wynagradzało sowicie przyjemne towarzystwo, w każdej wogóle podróży bardzo miłe i bardzo chętnie widziane.
Berek, policzywszy w myśli, ile jest osób i skombinowawszy w pamięci, czy wszystkie należność opłaciły, zdjął koniom torby ze łbów i wziąwszy lejce do ręki, wgramolił się na przodek wasąga, poczem, obejrzawszy się uważnie po za siebie, w celu sprawdzenia, czy jaki bezpłatny pasażer i licytant z tyłu wozu się nie przyczepił, śmignął konie biczem i fura potoczyła się po nierównym bruku.
Do samej rogatki siedząca na wozie publiczność zachowywała się cicho, dlatego, że Berek, chcąc pokazać swoją sztukę, ruszył z miejsca bardzo ostro, skutkiem tego zrobił się niesłychany turkot i takie trzęsienie, że każdy pasażer o tem tylko myślał, jakim sposobem na wozie się utrzymać.
Dopiero za rogatkami, gdy fura znalazła się na piasczystym gościńcu, a rozpędzone konie utraciły już swój nadzwyczajny fajer, zaczął się przyjemny dyskurs, w którym całe towarzystwo żywy przyjmowało udział.
Pani Rypsowa, utrzymująca sklep towarów łokciowych, kobieta pospolitego umysłu, o szpetnej twarzy, ale bardzo zazdrosna i złośliwa, odezwała się do Małki:
— Dla pani ta dzisiejsza podróż zapewne przyjemna nie jest?
— Z jakiej racyi ma być dla mnie nieprzyjemna? — odrzekła Małka. — Chwała Bogu, ciepło jest, słońce świeci, a fura Berka jest tak bardzo wygodna, że nietylko ja, młoda, ale nawet stare, plotkarstwem tylko zajęte baby, mogą na niej jechać, bez niebezpieczeństwa dla swoich delikatnych kości.
— Ślicznie pani Małka powiedziała i nie ma się czemu dziwić. Taka ładna buzia sławna jest na całe Czarnebłoto, a nawet na szeroką okolicę. Ha! ha! O takiej buzi dużo mówią, a skoro o niej mówią, to i ona także chce swoją sztukę pokazać.
Małka nie pozostała dłużna w odpowiedzi.
— Różne są buzie na świecie — odrzekła — jedne ładne, kto na nie spojrzy, to mówi — inne brzydkie i o tych nikt nie mówi, bo nie ma czasu.
— Jakto nie ma czasu?
— Gdyż spojrzawszy na taką, musi przedewszystkiem... splunąć.
Wszyscy podróżni wybuchnęli śmiechem, a pani Rypsowa wpadła w pasyę i zaczęła miotać straszne przekleństwa. Przytem twarz jej, rzeczywiście nie bardzo piękna z natury, wydawała się przerażającą.
— Żmijo!
— Gadzino!
— Ty wspólniczko szatańska!
— Ty stara czarownico! Oby twój język zmienił się w kołek drewniany!
— Widzieliście ją!
— Cicho, cicho! — wołał Jankiel Bas.
— Uspokójcie się, to niepięknie jest! — reflektował Uszer Engelman.
— Ona taka harda, że jedzie do swojego puryca! — wrzeszczała na cały głos pani Rypsowa.
— Dość, dość już!
— Jakto? W porządnem towarzystwie, jadąc na bryczce, robić takie brewerye!
Berek wdał się w sprawę.
— Kto — zapytał — zapłaci mi za to, że moje konie od tego wrzasku ogłuchną?
— Cicho! cicho, sza!
Z wielkim trudem udało się uspokoić wzburzone umysły. Na szczęście, z bocznej drogi od Kopytkowa, nadjechała także fura, pełna żydów.
— Dokąd jedziecie?
— Do Zatraceńca.
— I wy także?
— Co chcecie? Pan Bóg daje licytacye dla wszystkich.
— Prawda, ale spodziewamy się, że nie zechcecie nam psuć interesu?
— Nie ma o czem mówić, zróbmy współkę.
— Zróbmy współkę — rzekł Jankiel Bas. — Tak postępowali nasi dziadkowie, nasi ojcowie, tak należy robić i nam. Jakie są wasze warunki, ile chcecie zarobić?
Na obydwóch furach zrobił się taki wrzask, iż nie można było dojść, o co chodzi.
Jankiel Bas wrzeszczał na całe gardło:
— Cicho, cicho, powoli! Niech jeden mówi. Kto jest u was główny macher do tego interesu?
— Icek Szpindler.
— Bardzo dobrze, owszem. Szpindler jest znany, jest osoba, niech Szpindler złazi z fury.
— Niech Jankiel złazi też.
Dwaj delegaci wygramolili się z wozów i zaczęli pertraktacye na stałym gruncie, na piasku.
Narada trwała niedługo; w kwadrans stanęła ugoda i następnie dwie fury, niby dwa wielkie okręty, popłynęły po piasku, w stronę Zatraceńca.
Uszer Engelman odezwał się do Mojsia, że wycieczka na licytacyę jest bardzo przyjemna, o ile swarliwe niewiasty nie psują jej uroku.
Odrzekł na to Mojsie, że sama wycieczka, sama podróż, to jest nic, w porównaniu z rozkoszą, jaką daje licytacya.
— Obaczycie — rzekł — i przekonacie się, że to jest zabawa o wiele lepsza, niż wesele...
Gdy fury wjechały na dziedziniec w Zatraceńcu i zatrzymały się przed dworkiem, cała gromada pasażerów wnet rozsypała się po pokojach, po zabudowaniach, po folwarku.
Opozycya służby niewiele pomogła, bo świat handlowy czarnobłocki i kopytkowski, gdy idzie gromadą, odznacza się wielką śmiałością i odwagą.
Nieproszeni goście wtargnęli do stajen, do obór, do pokojów, oglądali inwentarz, meble, drobiazgi.
Różańskiego nie było. Pojechał on raniutko do trzeciego miasteczka, w nadziei, że choćby na najgorszych warunkach dostanie pieniędzy i zażegna katastrofę, ale doznał tego samego losu, co Rokita i Wasążek. Mówić z nim żaden kupiec nie chciał, wszyscy odsyłali go do Jankla Basa i Małki.
Zrozpaczony powracał do domu, a pędzić kazał, co koń wyskoczy, bo mu się zdawało, że może jeszcze w ostatniej chwili zajdzie jakaś okoliczność nadzwyczajna, stanie się cud...
Kiedy stangret osadził spienione kasztanki przed domem, przystąpił z wielką powagą Berek Dyszel i ująwszy jednego z nich za chrapy, chciał mu w zęby zajrzeć. Przestraszony koń stanął dęba, a stangret krzyknął na Berka:
— Ustąp!
— Ty sam ustąp, gałganie jeden, ty parobku! — wołał Berek. — To moje konie! Dlaczego je tak zmęczyłeś, paskudniku?
Różański zirytowany, blady, zeskoczył z bryczki i pochwycił Berka za brodę. Na szczęście, znajdujący się w pobliżu kasyer zarządu dóbr, który z obowiązku na licytacyę przybył, wziął młodego człowieka na stronę.
— Panie — rzekł — nie irytuj się napróżno. To ci już, biedaku, nic nie pomoże. Niech zaczynają, a im prędzej się to skończy, tem lepiej. Wybacz pan, że ja tu jestem, ale rozumiesz... obowiązek.
Różański wpadł do mieszkania. Na kanapie siedziała Małka, na fotelach, na krzesłach, różni kupcy. Szwargotali oni bardzo wesoło, palili fajki i cygara, plując bez ceremonii na świeżo wywoskowaną posadzkę.
Młody człowiek odwołał Jankla na stronę. Coś mu długo szeptał, przekładał, ale żyd obojętnie słuchał; w końcu wzruszył ramionami i rzekł:
— To dla mnie żaden interes. Pan ma tylko dwa sposoby: albo zapłacić wszystkie pretensye, albo dać sprzedać ruchomości.
— Więc niech sprzedają!
— Właśnie my po to przyjechali...
Spostrzegłszy Małkę, młody człowiek wydał okrzyk zdziwienia.
— I pani tutaj? pani?
— Dlaczego ja nie mam być tutaj? Panu należy się odemnie dawno wizyta.
— A doprawdy, miałem panią za coś lepszego, niż ta hałastra!
— Pan się myli, to nie jest żadna hałastra, to wszystko porządni ludzie i obywatele. Naprawdę, pan sobie zadużo pozwala... Że ktoś przyjeżdża odebrać swoją należność, to ma być hałastra?
— Widzę, że pani jesteś taka sama!
— Proszę mi nie ubliżać! Pan dobrze wiesz, kto ja jestem!
— Szelma pani jesteś i dość na tem!
Piękna Małka narobiła takiego wrzasku, że ją ledwie uspokojono, zaś pani Rypsowa zrobiła delikatną uwagę, że nawet taki goj, taki kapcan, którego licytują, może wymówić jednak mądre i pełne prawdy słowo.
Zaczęła się sprzedaż.
Ponieważ w pokojach strasznie panowie licytanci nadymili, przeto wyrzucono ich na dwór. Urzędnik, prowadzący licytacyę, kazał postawić stolik na ganku, woźny ulokował się na wysokiej ławie a wójt, przy pomocy sołtysa, utrzymywał porządek, przemawiając łagodnie, ale zarazem stanowczo:
— Nie pchajta się, cygany jedne! Odstąpta, łajdaki! Naźreta się jeszcze dość cudzej krzywdy!
Ponieważ Mojsie Fisch, usłyszawszy okrzyk: „Kto da więcej?“ — poczuł w sobie przebudzonego lwa i zaczął się okropnie rzucać, sołtys żelazną łapą ujął go za kołnierz i jak kociaka wyniósł z pośród gromady.
Biedny Mojsie i pożałowania godzien!
Ordynaryjny chłop zepsuł mu pierwszy smak uczty i odepchnął go od głównego stołu; ale przebudzony lew ma siłę i niełatwo daje się pokonać, to też Mojsie obiegł gromadę dookoła i wypatrzywszy miejsce stosowne, wśliznął się znowu, jak wąż, aż do samego stołu.
Małżonka jego, trzykrotnie obrażona w tym dniu, z czarnych źrenic miotała pioruny. Była na obliczu czerwona, jak krew, chwilami zacinała usta i przygryzała je ze złości, to znów z gardła jej wydobywały się jakieś dźwięki chrapliwe, w których drgała chciwość i zemsta.
Mojsie, spojrzawszy na swoją małżonkę, przekonał się dopiero, jaka to piękna i niebezpieczna zarazem kobieta.
Licytacya szła doskonale i prędko.
Z wielkim ogniem i zapałem kupcy czarnobłoccy i ich wspólnicy z Kopytkowa dorzucali po kilka, kilkanaście groszy; a kiedy Jankiel Bas szepnął „sztyle“ — delikatne to słówko, niby iskra elektryczna, obiegało wszystkich obecnych i zaraz robiła się głucha, grobowa cisza, aż dotąd, dopóki woźny nie wykrzyknął:
— Po raz trzeci!
Po raz trzeci i ostatni! Na to hasło robił się znowu wrzask piekielny; do stołu przybliżało się dwóch, trzech, czterech wspólników, wydobywali z pugilaresów pieniądze, liczyli je, a tymczasem inni rzucali się do pokojów, chwytali kupione graty i wynosili je na dziedziniec.
Nie obeszło się przytem bez kłótni, szturchańców i interwencyi sołtysa, który wyrazów zbyt wyszukanych nie dobierał, a i kułakiem sobie pomagał, żeby jaki taki porządek utrzymać.
Znowuż rozlegał się głos woźnego i znowuż krzyk, rzucone szeptem „sztyle“ — cisza grobowa, „po raz trzeci i ostatni!“ — nowy napływ tej fali burzliwej do wnętrza dworku, hałaśliwe wynoszenie sprzętów, gruby bas sołtysa.
Różański nie mógł znieść tego widoku. Uciekł do ogrodu; niech się dzieje, co chce, niech biorą, grabią — wszystko skończone, ratunku nie ma żadnego.
Usiadł na ławce, oczy rękami zasłonił i nieruchomo siedział, zgnębiony, smutny, w najczarniejszych pogrążony myślach.
Przed oczami jego wyobraźni przemknęła urocza postać Zosi. Czemuż nie przestąpił wcześniej progu cichego dworku w Brzozówce, czemu nie szedł drogą prostą, bez obłudnej maski na twarzy?.. Wszystko, wszystko byłoby się ułożyło inaczej.
A teraz co? Co teraz? Kawałek ołowiu w skroń i koniec życia, czczego, pustego, nie pożytecznego nikomu. Jedna chwila i po wszystkiem.
I na cóż tę chwilę odwłóczyć, na co czekać jeszcze, czego się spodziewać? Alboż jest inna droga wyjścia?
Jakby w odpowiedzi na to pytanie, czyjaś ręka dotknęła lekko jego ramienia.
Otworzył oczy. Przed nim stał kasyer dominialny, siwy, przygarbiony trochę staruszek. Stał i patrzył na niego oczami wilgotnemi, jakby od cichej łzy współczucia.
— Szukam pana umyślnie — rzekł starowina.
— Czy podpisać mam co? Czy już koniec?
— Nie, panie; tamto jeszcze z godzinę potrwa, ja przyszedłem z panem pomówić. Pozwolisz, że usiądę; stare nogi wymawiają posłuszeństwo. Jam, widzisz, przyszedł do ciebie, bo w takich chwilach niedobrze być samemu. Nie dziw się i nie gniewaj, że tak poufale przemawiam, panie Różański. Ja mógłbym ojcem twoim być. Widziałeś mnie wśród tej zgrai, która tam ostatki twego mienia rozgrabia; przyszedłem tak samo, jak oni, aby cię egzekwować. Żalu o to do mnie nie miej, spełniam bowiem tylko obowiązek.
— Ja też do pana żadnej nie mam pretensyi, ani urazy.
— Mój panie, pozwólże mi mówić dalej. Co robić dziś z sobą zamierzasz?
— Nie wiem jeszcze, nie myślałem, nie mogłem myśleć...
— Za parę godzin zostaniesz samotny, wśród pustych kątów i ogołoconych ścian, a samotność w takich chwilach to niedobry towarzysz.
— Ja chcę wyjechać do Warszawy, a może... nie wiem, ja nic nie wiem. Panie, dziękuję ci za twoją dobroć, ale zostaw mnie w spokoju.
— Tego zrobić nie mogę, nie opuszczę cię. Pojedziesz do nas.
— Jakto do nas?
— Do mnie i do mojej żony. Starzy jesteśmy, pocieszać może nie potrafimy, ale postaramy się, aby cię ukoić, może radę dobrą damy, może coś obmyślimy, może, albo ja wiem? Nie gardź szczerem sercem, niech ci się zdaje, że to ojciec z matką chcą cię do piersi przycisnąć i podtrzymać, żebyś nie upadł.
Te proste słowa szarpnęły Różańskiego za serce. Więc są jeszcze ludzie. Rzucił się w ramiona staruszka i zapłakał.
— Panie, panie, jakim ja nieszczęśliwy! Panie, com ja stracił!...
— Uspokój się, straciłeś bardzo niewiele, a pozostało ci zdrowie, młodość, siła. Wierz mi, mój drogi, że niejeden bogacz wszystkie skarby swoje oddałby za to, a ty rozpaczasz i ręce opuszczasz. Ja ci nauk dawać nie chcę, gdyż w tej oto chwili życie, ten najlepszy nauczyciel, daje ci bolesną lekcyę. Tyś się po niej odrodzić powinien; pójść w świat przebojem. Nie żałuj tego, co zostawiasz za sobą — idź, pracuj. Powtarzam ci, że skarby posiadasz, boś młody, boś silny, a, przepraszam cię najmocniej za wyrażenie, po dzisiejszych przejściach będziesz zapewne i rozumny. No, posłuchaj starego, tu już nie siedź, masz dość tego widowiska. Bryczka za ogrodem stoi, siadaj i jedź. Żona moja oczekuje cię, a ja, jak się tu już wszystko skończy, przyjadę z plenipotentem razem. No, jakże, jedziesz?
— Bóg ci zapłać, panie, jadę.
— A co to masz tu w kieszeni, mój kochany?
— To... — odrzekł zmieszany Różański — to pugilares.
— Nieprawda, to rewolwer. Daj-no go, on ci niepotrzebny...
— Ale...
— No, no, nie dysputować, lecz słuchać, dawaj bracie. Zabieram go i zatrzymam, jako depozyt... I rzeczy twoje, sprzedaży nie podlegające, przywieść każę i rachunki po powrocie załatwię, a teraz jedź...
Małka nie mogła odgadnąć, gdzie się młody człowiek podział. Szukała go wzrokiem na wszystkie strony, posyłała Mojsia, żeby go znalazł — napróżno.
Ponieważ wszyscy, zajęci licytacyą, lub przez ciekawość zwabieni, gromadzili się przed domem na dziedzińcu, więc nikt odjeżdżającej z po za ogrodu bryczki nie zauważył.
— Gdzie się ten gałgan podział? Gdzie on się podział? — zapytywała męża.
— Albo ja wiem? Przepadł, może go już dyabli wzięli?
— O, aby jeszcze nie teraz!
Mojsie drgnął.
— Słuchaj-no, Małciu — rzekł — skoro przyjechałaś na licytacyę, to trudnij się kupowaniem ruchomości, ale nie ucz dyabłów, kiedy mają brać takich puryców. Na to nigdy nie zawcześnie, a nie twoja głowa do tego, żebyś im miała terminy wyznaczać.
— Ty, Mojsie, głupi jesteś! — rzekła ze złością — w twojej pustej głowie nie może się nic mądrego zmieścić.
I w rzeczy samej, Mojsie za głupi był na to, aby zrozumieć, o co Małce chodziło. Ona przecież nabyła garnitur mebli, ten sam, który Różański przeznaczył do pokoju przyszłej swej żony. Pani Różańska miała na tych fotelikach siadywać — otóż nie, nie i nie!
Zasiadać na nich będzie Małka i Mojsie, skakać po nich ma i bujać się na sprężynach synek Małki. Ona się już na nich rozsiada.
Kazała wynieść cały garnitur na dziedziniec, postawić go na samym środku, usiadła, a raczej położyła się prawie na kozetce. Kołysze się na nowych, mocnych sprężynach i rzuca oczami na wsze strony, czy z dworku, z ogrodu, lub ze stajni nie wyjdzie Różański. Ona pragnie go widzieć i upokorzyć, poniżyć, ma nawet dla niego parę słów takich, któreby mu z lichwą zapłaciły za rzuconą przed kilkoma godzinami obelgę.
Licytacya idzie dalej w najlepsze, a Małka wciąż siedzi i czeka. Mojsie wydziwić się nie może, zkąd nagle jego żonę napadło takie dziwne, takie szczególne lenistwo!
Tam sprzedają miedź, samowary, takie rarytne rzeczy, a ona siedzi; licytują lampy, na które miała ochotę — ona siedzi; przychodzi kolej na dywany, wymawiała sobie, żeby ich nikt nie licytował, tymczasem siedzi, wciąż siedzi i czeka. Mojsie przybiega, targa ją za rękaw i woła:
— Małka, dywany!
I słyszy odpowiedź:
— Idź do dyabła!
— Ale dywany, słyszysz, teraz są dywany!!
— U mnie teraz majówka, ja sobie odpoczywam.
— Ale dywany! Tam nie licytują, miałaś kupić!
— Idź, kup i daj mi pokój!
Kto kobietę zrozumie? Kto zgadnie, jaki figiel za jej pośrednictwem wyrządzi szatan? Słusznie mówi Uszer Engelman, że taka, co ma dwanaście lat, już nie wzbudza zaufania, a taka, co ma pięć razy po lat dwanaście, jeszcze ufnością natchnąć człowieka nie może; dorzuć jeszcze raz dwanaście lat, i także nie możesz być pewnym swego.
Oh! Uszer Engelman, on zawsze pięknie i rozumnie mówi, a gdyby go kto zapytał, dlaczego Małka, zamiast licytować, pokładała się na kozetce, odpowiedziałby, że to jest nowy figiel szatański.
Sprzedano dywany — kupił je Mojsie, sprzedano resztę sprzętów domowych — nabyła je Rypsowa, sprzedano konie — kupił je prawie wszystkie Jankiel Bas, prócz jednego, nabytego przez Berka Dyszla. Piękne woły, dojne krowy i owce wzięli za bezcen rzeźnicy z Kopytkowa; uprząż, wozy, narzędzia rolnicze, zabrali za psie pieniądze obywatele czarnobłoccy, gdyż sąsiadów gospodarzy na licytacyi nie było, a chłopi, pomimo namawiania, kupować nie chcieli.
— Nie gospodarska rzecz — mówili — na cudzej biedzie się dorabiać. Nie zarodzi rola takim płużkiem orana!
Licytacya skończyła się, a Małka nie zeszła z kozetki; przybierała coraz to inne pozy, a oczy jej biegały na wszystkie strony.
— Gdzie on jest? — pytała męża. — Idź zaraz, dowiedz się, gdzie on jest?
— Na co on ci potrzebny?
— Na co? On mi w tej chwili tak jest potrzebny, jak głodnemu chleb, jak nędzarzowi pieniądze. On tu musi być zaraz!
— Małka! — krzyknął Mojsie groźnie — albo ty jesteś wielka szkaradnica, albo dostałaś nagle waryacyi!
— A! tak ci się zdaje, a ja chcę, żeby on tu był, żeby widział swemi oczami, że jest zdeptany jak robak; żeby usłyszał odemnie, że jest łobuz, kapcan i nie wart złamanego szeląga, żeby...
— Co ci z tego? Odebrałaś swoje pieniądze, to się ciesz pieniędzmi. On i bez twego powiedzenia wie, że jest kapcan i nie wart złamanego szeląga.
Wzruszył ramionami i odszedł, mrucząc gniewnie:
— Dziwna to kobieta, nawet w złości. Chce mu powiedzieć wielką nowinę: że taki, co nie ma grosza, jest kapcan.
Skończyła się wreszcie licytacya. Świeżo odnowiony dworek wyglądał, jak po pożarze; powynoszone rzeczy leżały na ganku, na dziedzińcu, na schodkach.
Urzędnik, prowadzący sprzedaż, odjechał; chłopi rozchodzić się zaczęli. Pozostał tylko wójt, sołtys i oficyalista z zarządu dóbr, mający objąć folwark w administracyę, do czasu przybycia nowego dzierżawcy.
Wójt był w złym humorze, tembardziej, że jeść mu się chciało ogromnie, pragnął więc jak najprędzej czynność swoją ukończyć.
— No, dalej, żydy! — wołał — ruchajcie się, zabierajcie, co wasze i jedźcie! Nie będę tu dla was do nocy stojał!
— Co to „żydy?“ — rzekła Małka — pan wójt sobie zadużo pozwala. Pan wójt nie jest żadna osoba, tylko zwyczajny chłopski wójt.
— A juści! A Małka jest żydowica!
— Ja sobie nie dam ubliżyć! Ja kupcowa jestem!
— Ale żydowica!
— A wy jesteście cham, proste chłopisko, bez żadnej delikatności!
— Idź ty z gębą, bo będzie źle!
— Małka, gaj weg! — zawołał Mojsie i zwracając się do wójta, dodał: — Niech się pan wójt nie gniewa, moja żona ma taki feler, że czasem nie wiadomo o co złości się.
— Pewnie ją jaki robak ukąsił.
— Albo ja wiem? Może robak, różne przytrafienie się trafia na świecie.
— Insze bydlę — dorzucił sentencyonalnie sołtys — a najbardziej krowa, jeżeli ją giez utnie, to się zara gzi...
Mojsie splunął i małżonkę swoją ku rzeczom odciągnął.
Trzeba było furmanek, żeby kupione ruchomości zabrać. Chłopi swoich koni wynająć nie chcieli, ale były konie i wozy nabyte na licytacyi; był Berek Dyszel ze swoją furą, do której czwartego rumaka, świeżo nabytego, zaprzągł; był furman z Kopytkowa, dał swój wasąg Jukiel pachciarz i zaczęło się pakowanie z wielkim krzykiem, targowaniem się, kłótniami...
Nabywcy wozów i koni na poczekaniu przedzierżgnęli się w furmanów i zaraz chcieli mieć dochód.
Już się słońce dobrze ku zachodowi zniżyło, gdy wozy, obładowane rzeczami i ludźmi, wyjechały z dziedzińca.
Towarzystwo, z powodu większej ilości furmanek, podzieliło się na mniejsze grupy, a Małka mogła skutkiem tego uniknąć niemiłego dla niej sąsiedztwa pani Rypsowej.
Uszer Engelman zachwycony był licytacyą i siedząc na furze Berka, oddawał się bardzo poważnym rozmyślaniom na ten temat.
Mojsie, zmęczony fizycznie, drzemał, a i ten lew duchowy, co się w nim był rano przebudził, spał teraz, jak zabity, schowawszy głęboko straszne swoje pazury.
Gorący, parny dzień zbliżał się do końca. Na horyzoncie ukazała się chmurka, za nią druga, trzecia i dziesiąta. Rosły i zlewały się w jednę.
Berek Dyszel spojrzał w górę i rzekł do siedzącego obok Glancmana:
— Jestem pewny, że będzie deszcz.
— W takim razie, dlaczego nie urządziliście na furze budy płóciennej?
— Możecie trochę zmoknąć, co mi to przeszkadza? Wy nawet dobrze zmokniecie, ponieważ zanosi się na burzę.
— Spieszcie, może zajedziemy przed deszczem.
— Po co mam spieszyć? Zgodziłem się, że was zawiozę do Zatraceńca i że was ztamtąd odwiozę do domu. W jednej połowie już to uskuteczniłem, w drugiej mam nadzieję uskutecznić, a czy macie być przywiezieni na mokro, czy na sucho, to mi zupełnie wszystko jedno, abym was przywiózł.
Gruba, ciężka kropla deszczu spadła mu na nos i nagle, bardzo szybko, zaczęło się ściemniać, a z oddalenia dał się słyszeć głuchy, przeciągły grzmot.
Na furach zrobił się popłoch. Takie kosztowne rzeczy mogły zamoknąć, damom chodziło przytem o stroje. Pani Rypsowa bowiem miała na sobie suknię jedwabną i aksamitną mantylę, bardzo starożytnego fasonu, Małka zaś nowiuteńki kostyum. Na taką licytacyę nie można było przyjechać w ladajakiem ubraniu.
Była chwila, w której zdawało się, że deszcz ustanie, a burza przejdzie bokiem, lecz przypuszczenie to nie sprawdziło się. Chmury nie ustąpiły, zrobiła się ciemność zupełna, zerwał się wiatr gwałtowny, a potem straszna ulewa. Błyskawice ślizgały się po niebie we wszystkich kierunkach, ogłuszający huk grzmotów co chwila wstrząsał powietrze.
Berek, który jechał naprzód i prowadził całą karawanę za sobą, zatrzymał konie, pomimo protestu i krzyku swoich pasażerów.
— Jedź! — wołano na niego — czego stoisz, czy chcesz, żebyśmy przemokli zupełnie?
— Ja też moknę.
— Co nam do tego? Moknij, kiedyś furman, ale nas wieź, prędko wieź, aby do miasta.
— Mam taki zwyczaj, że podczas burzy stoję. Jeszcze nieboszczyk ojciec mój, który też był furmanem, tak mi przykazywał. Niech to nie będzie w złą godzinę wymówione, ale widzicie i słyszycie co się dzieje. Piorun może...
— Cicho; cicho, daj pokój. Chcesz stać — stój!
Zrobiła się cisza wśród podróżnych. Wszyscy szeptali modlitwy, aby Bóg odwrócił nieszczęście.
Rypsowa wciąż wzdychała; nie mogła ona odżałować, że puściła się w taką niebezpieczną podróż razem z Małką.
— Ja wiem — mówiła do swoich sąsiadów na wozie — wiem, gdzie jest przyczyna burzy, co nam przynosi nieszczęście. Ta wystrojona lalka, ta wspólniczka szatana, ściągnęła burzę, oby na nią samą spadła!
Jęki i lamenty pani Rypsowej przeszły bez wrażenia, każdy bowiem o sobie tylko myślał i o siebie się bał — i w śmiertelnej trwodze zeszła prawie cała godzina. Wreszcie deszcz ustał, niebo wypogodziło się i na hasło Berka, karawana wozów pociągnęła dalej ku Czarnemubłotu.
O ile wyjazd był bardzo wesoły, o tyle powrót smutny.
Dużo rzeczy uszkodziło się i przemokło, a bohaterowie, zajęci suszeniem spłukanej przez deszcz garderoby, nie mieli ochoty do opowiadania szczegółów, wypadków i wrażeń doznanych.
Małka była zła, jak całe piekło, Mojsie milczał, a nawet Uszer Engelman, zamiast zwyczajem swoim zasiąść przy stole i rozmyślać, udał się zaraz na spoczynek.
Nad Czarnembłotem jaśniały gwiazdy, a promienie księżyca ślizgały się po dachach mokrych i kałużach rozlanych szeroko.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.