Czarnebłoto/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Czarnebłoto
Podtytuł Pająki wiejskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI,
w którym mowa o burzliwej konferencyi, oraz jak Wasążek dowiódł pięknej Małce, że kobieta bez męża znaczy tyle, co mucha.

Zazwyczaj ciotka Gertruda w ważnych wypadkach wzywała brata na konferencyę, ale nie zdarzało się nigdy, żeby brat sam od niej rozmowy na osobności żądał. Stał się jednak wyjątek.
Wieczorem, po kolacyi, gdy się już do snu miano zabierać, pan Borecki, wbrew zwyczajowi, siedział jeszcze przy stole. Zapytywał o różne szczegóły gospodarskie i zaczynał, jak to mówią, z różnych beczek. Siostra patrzyła na niego uważnie, domyślając się, że zaszło coś, o czem chciałby z nią pomówić, a nie śmie, lub ociąga się.
Aby zadowolnić prędzej swą ciekawość, spojrzała na zegar i rzekła:
— Panie bracie, dziesiąta, czas spać, a i bratu radziłabym zrobić to samo, bo jutro będziesz niewywczasowany.
— Hm! racya, ale widzi pani siostra...
— A widzę, że dziesiąta.
— Miałbym coś do powiedzenia, to jest miałbym do pani siostry prośbę.
— W swoim domu brat jest i może rozkazywać.
— Zapewne, rozkazuję tu ja wszystkim, byle nie siostrze. Otóż tedy, pani siostro...
— Cóż bracie?
— Nie gniewałbym się, żeby w niedzielę był dobry obiad.
— Alboż zeszłej niedzieli był zły?
— Doskonały, ani słowa; ale ja na ten raz chciałbym, ażeby był trochę wystawniejszy.
— Czy będą goście?
— Tak.
— Jeżeli Zawadzka z synem, to dla nich frykasów nie trzeba. Kobieta skromna i oszczędna.
— Że też pani siostra zawsze z tą Zawadzką.
— Może nieprawdę powiedziałam?
— Owszem, ale cóż mi do jej gospodarności?
— Skoro ma być w niedzielę.
— Któż to pani siostrze powiedział? Przeciwnie, chciałbym, żeby nie była tu w niedzielę.
— O z pewnością, jeżeli jej brat nie prosił, to ona nie przyjedzie...
— Ani mi się śniło.
— Więc jakiż gość?
— Młody człowiek.
— Młody? Może konkurent do Zosi?
— Kto wie? Może.
— A Zawadzki?
— Ja mu nie przyrzekałem, nie może mieć do mnie pretensyi.
Panna Gertruda przygryzła usta.
— Więc ma być wystawny obiad? — zapytała.
— Jeżeli można.
— Może pan brat będzie łaskaw zadysponuje.
— Zdaję się w zupełności na ciebie.
— Dziękuję za zaufanie i dobranoc.
Ciotka Gertruda zwróciła się do drzwi.
— Jakto? — zawołał za nią pan Jacek — nie ciekawa nawet jesteś wiedzieć, kto ma przyjechać?
— Sądziłam, że to tajemnica.
— Dla ciebie tajemnica, Gertrudo? — rzekł tonem wyrzutu.
— Czyż ja mogę wiedzieć, co brat myśli.
— Niechże pani siostra siada. Otóż ma przyjechać Różański.
— Cóż to za jeden?
— Czyż go nie znasz z widzenia? Sąsiad nasz.
— Więc to dla niego?
— Tak.
— Dla niego?! — powtórzyła z oburzeniem.
— Mówię wyraźnie.
— A, panie bracie, tegom się po tobie nie spodziewała!
— Cóż?
— Żebym ja miała dla niego wystawne obiady gotować, honory mu świadczyć? Ja? Przepraszam uniżenie, ale kwituję z zaszczytu!
— Siostro...
— Tak, powtarzam, że kwituję. Niech Wojciechowa rządzi... ja odjeżdżam!
— Nie rozumiem, co siostrę tak oburza?
— Zapewne. Może mu brat gotów Zosię oddać?
— Dlaczegóżby nie?
— Oddaj, ojcem jesteś, masz prawo, ale ja na to patrzeć nie mogę, nie chcę i nie będę! Nie na to ci córki wychowałam, żeby je zmarnować, nie na to przywiązałam się do tych dzieci. Nie. Dziś widzę, że... Nie, ja na to patrzeć nie mogę i być tu, u ciebie, nie mogę. Oddalam się, proszę o konie na jutro, a jeżeli mi brat nie da, wynajmę u chłopa.
Dzierżawca za głowę się schwycił.
— Kobieto! — rzekł — upamiętaj się, com ci zawinił? Co chcesz czynić?
— Zawiniłeś brat względem rodzonego dziecka, a co ja chcę czynić, tom już powiedziała. Chcę odjechać, osiąść gdzie w miasteczku i chodzić dzień w dzień do kościoła modlić się, aby Bóg dał bratu upamiętanie.
— Otóż to z babami!
— Z dziadami gorzej, mój bracie. Baba ma serce przynajmniej — czuje, a wy kamienie w piersiach nosicie... Słowa powiedzieć nie można. Tak chcę i tak ma być! Chce wydać najlepsze dziecko za jakiegoś obiboka i ani mu wyperswaduj.
— Przepraszam, nie jest on taki obibok, jak się zdaje.
— A cóż jest?
— Młody człowiek, dość zamożny.
— Odkądże to?
— Od niedawna. Właśnie mi żydzi mówili, że drobne dłużki, jakie miał, popłacił co do grosza i że niezadługo, za kilka miesięcy, ma odebrać znaczną sumę z zapisu.
— Proszę!
— Prócz tego, trzeba pani siostrze wiedzieć, że ma on zamożnego a bezdzietnego wujaszka, po którym napewno kiedyś majątek odziedziczy.
— No, no, ale cóż więcej?
— Czy jeszcze mało?
— Nietylko mało, ale nic!
— Jednakowoż dowiaduję się, że już kilka razy wyjeżdżał i że szuka majątku do nabycia, a dzierżawcę radby komu odstąpić. Człowiek przystojny, podobać się może, dobrze wychowany i nie słychać, żeby hulał...
Ciotka Gertruda uśmiechała się złośliwie.
— Panie bracie — rzekła — dziwię się.
— Czemu się dziwisz?
— Żeś taki łatwowierny...
— Wiem ja z dobrego źródła.
— Od kogóż?
— Od żydów, a oni wszystko wiedzą.
— Ale cóż wiesz? Co? Że popłacił długi? Dlaczegóż ty, panie bracie, swoich nie popłaciłeś?
— Dla prostej przyczyny, żem ich nie miał.
— A on popłacił, dlatego, że je miał! A czy popłacił, to jeszcze wielkie pytanie. Jedno więc wiemy na pewno, że umie długi robić; o tem ja już dawniej słyszałam. Cóż wiemy dalej? Że ma odebrać sumę z zapisu. Tymczasem jeszcze jej nie odebrał. Ma kiedyś dostać spadek po wuju, tymczasem wuj żyje, a majątek, jeżeli go ma, może zapisać komu innemu. Chce kupić majątek...
— Czy i temu siostra nie wierzy?
— Owszem, w to jedno wierzę.
— Przynajmniej...
— A wierzę dlatego, bo wiem, że posag panny Zofii Boreckiej wystarczy na kupienie niedużego majątku. Nie będą to magnackie dobra, ale folwarczek. Wierzę tedy, że pan dzierżawca Zatraceńca wolałby siedzieć na własnej fortunie i nie opłacać rat dzierżawnych, co mu przychodzi, o ile wiem, z trudnością.
— Zkądże to siostra wiedzieć może?
— Znam kasyera. I jeszcze w jedno wierzę — dodała, patrząc złośliwie na brata.
— W cóż takiego?
— Może będzie wolał umizgać się do Zosi, aniżeli do tej swojej żydowicy w Czarnembłocie.
Pan Jacenty zerwał się z krzesła bardzo oburzony.
— Co to za dziwactwa wygadujesz, moja pani siostro?
— Prawdę szczerą!
— Plotki chyba babskie.
— A więc niech będą plotki. Masz racyę, są to plotki, które cały świat na własne oczy widzi i na własne uszy słyszy. Twój piękny kawaler po trzy i cztery razy tygodniowo bywa w Czarnembłocie „pod Zielonym łabędziem.“
— U Małki?
— A tak. Ładna, bardzo przystojna żydóweczka...
— Ładna, ale to niczego nie dowodzi. Przecież i ja tam bywam.
— Bywasz, panie bracie, kilka razy do roku, gdy masz zrobić sprawunek, ale nie przesiadujesz godzinami, nie umizgasz się, pieniędzy nie tracisz, tak, jak tamten pan.
— Czy to może być? Nie słyszałem, żeby on tak miał czynić.
— Wierzę najzupełniej; ty jesteś człowiek zapracowany, mało z kim się wdajesz, mało z kim rozmawiasz, ale ja wiem dobrze, co się święci. W Czarnembłocie co tydzień prawie jestem, a ludzi, tak jak ty, nie unikam. Mówisz, że kobiety lubią plotki; nie zaprzeczam temu, i ja plotki lubię, bo w nich jest dużo prawdy, a kto wie, co ludzie mówią, ten nieraz wielu przykrości uniknie.
— Hm! dziwne rzeczy mi pani siostra opowiada, bardzo dziwne. Będę sprawdzał, wywiem się, ale swoją drogą, uważasz siostruniu, ja go na niedzielę zaprosiłem. Spotkaliśmy się w miasteczku, tak się jakoś złożyło. Teraz na żaden sposób odpraszać nie wypada.
— A broń Boże!
— Więc?
— Cóż mam robić? Dam obiad, jak sobie życzysz, dobry obiad, nawet, jeżeli to konieczne, wystawny, ale proszę cię, bracie...
— Cóż?
— Nie zablisko, nie zaczule, daj mu poznać, że znajomość znajomością, a...
— Już ja będę wiedział, jak go traktować, chociaż jeszcze nie wierzę w to, co o nim mówią. Taki chłopak gładki, taki zdaje się rozsądny.
— Jak chcesz, możesz wierzyć, albo nie; przekonasz się zczasem, że ja mam słuszność.
Nic tak szybko nie rozchodzi się, jak plotka dobrze puszczona.
O majątku Różańskiego opowiadano cuda, a im bardziej wieść oddalała się od Czarnegobłota, tem fortuna, jaka na młodego człowieka niby to spadła, wydawała się większą. Na granicy powiatu do stu tysięcy urosła, w sąsiednim już miliona sięgała. Najgorliwszym krzewicielem tej bajki był Mojsie Fisch, we własnej osobie. Kogo tylko widział, kogo spotkał, chłopa, czy żyda, czy jakiego dzierżawcę, wszystkim o nadzwyczajnych bogactwach Różańskiego opowiadał.
Nikt tak nie pragnął, żeby się Różański ożenił, jak Mojsie; nikt mu tak pięknej panny, tak wielkiego posagu nie życzył, jak Mojsie, ten Mojsie, człowiek zafukany i zarazem uczony, który nie powinien był zajmować się takiemi głupstwami, jak małżeństwo jakiegoś tam puryca z Zatraceńca. Atoli Mojsie wyobrażał sobie, że z chwilą, w której to małżeństwo się skojarzy, w domu „pod Zielonym łabędziem“ nastąpi zupełny spokój, a piękna Małka przestanie zasiadać przed lustrem i przypatrywać się swoim czarnym oczom, swoim ustom czerwonym i swemu zgrabnemu nosowi.
— Panie Walenty — mówił Mojsie do Wasążka, nalewając mu piwo — on teraz jest pan, co się zowie pan...
— A twojej Małce radość! — wtrącił złośliwie szlachcic.
— Co ma być jej za radość z tego, że kto ma? Niech ona ma, to się ucieszy.
— No, no, niech-no tylko Różański siaki taki grosz obaczy, to i jej się okroi.
— Za co?
— Za ładne oczy.
Mojsie poczerwieniał na obliczu i ramionami ruszył.
— Co pana Walentego cudze oczy obchodzą? Niech wasan lepiej pilnuje, żeby wasanu, przy jakiej zwadzie w karczmie, kto nie nadeptał na oko.
— Ej, żydzie! — krzyknął groźnie Walenty — nie gadaj zadużo!
— Niech-no pan zapłaci za piwo.
— Zapłacę, jak wypiję i jeszcze jednę butelkę każę dać. Cóż ty sobie myślisz, że Wasążek pieniędzy nie ma!
— Ja nic nie myślę; ja chcę dostać za piwo.
Wasążek garść miedziaków z kieszeni dobył i na stół rzucił.
— Znaj pana po cholewach! — zawołał.
— Dziurawe...
— Gęba twoja dziurawa! Strasznie shardziałeś, mój Mojsie, a możeś główny los na loteryi wygrał? No, ale żart żartem, ileż to ta sukcesya czyni?
— Czyja?
— A onego dzierżawcy z Zatraceńca?
— Dużo, panie Walenty, bardzo dużo! Ja chciałbym mieć to w majątku.
— Dziesięć tysięcy, dwadzieścia?
— Powiadają, że sto.
— Oho! sto tysięcy? Bajki, prześwietny sądzie. Łatwo to wymówić, ale mieć w kieszeni — trudno.
— On ma.
— To ci łajdak szczęśliwy!
— Dlaczego on ma być łajdak? Skoro człowiek ma sto tysięcy w majątku, to wcale nie jest łajdak i nie może być łajdak?
— A to dlaczego?
— Bo jest duży pan...
Wasążek zastanowił się nad tem zdaniem, wypił duszkiem kufel i rzekł:
— Prawda, sto tysięcy, to ma swoje znaczenie.
— Ma swój glanc! — dorzucił Mojsie.
— Że też to zawsze padnie na takiego, co nie potrzebuje.
— Coby pan Walenty zrobił, żeby miał sto tysięcy? — zapytał żyd.
— Co jabym zrobił? Juści wiedziałbym ja co robić.
— Ale co?
— Najprzód, sprocesowałbym Kobiałkę do ostatniej nitki, żeby na ostatnie psy zeszedł w jednym roku...
— No, no, to już jest dobry interes, ale na to nie potrzeba stu tysięcy.
— Po drugie, przypozwałbym Zimnowolskich chłopów o pastwiska i wygon, co ongi do nas należał i także sprocesowałbym ich do nitki, a potem kupiłbym sobie folwark i... albo ja wiem, może dwa folwarki. A wy, Mojsie, cobyście z takiemi pieniędzmi zrobili?
— Namyśliłbym się, a może wykupiłbym okowitę w całej okolicy, a potem podniósłbym cenę.
Rozmowę tę słyszała Małka, weszła do stancyi i rzekła:
— Nie wykupuj zaraz, proszę cię, Mojsie, bo ja jutro po okowitę posyłam.
Szlachcic rozśmiał się.
— Widzisz, Mojsie, jeszcze stu tysięcy nie masz, a już ci żona nie pozwala robić z niemi, co chcesz.
— Owszem, ja mu pozwalam — rzekła piękna żydówka — teraz pozwalam mu, niech robi, co chce.
— A gdyby miał?
— Niech ma, ja mu życzę.
— Ale gdyby miał naprawdę?
— Zobaczylibyśmy. Wiecie, panie Walenty, że mąż nie powinien nic robić bez żony.
— A ja zawsze robię sam interesa.
— Przez to panu Walentemu nie jest dobrze na świecie.
— I źle mi też nie jest.
— Zawsze nie tak dobrze, jakby być mogło, gdyby pan Walenty słuchał żony.
— Akurat! Żona się zna na prawie!
— Pan Walenty zawsze tylko o prawie myśli.
— Bo to jest grunt, moja pani Małko. Na prawie wszystko stoi; powinnabyś pani o tem wiedzieć, bo i ten pan z Zatraceńca, skoro sukcesyę otrzymuje, to też nie na czem innem, jeno na prawie się zbogaca.
— Jakto na prawie? On dostanie czyste pieniądze, to się zbogaci przez pieniądze.
— Jak to dobrze, że baby światem nie rządzą — rzekł Wasążek — kiedy takiej prostej rzeczy nie rozumieją. Z czegóż to ten z Zatraceńca pieniądze ma dostać? Z sukcesyi, a z czego sukcesya? Juści z prawa! Żeby prawa nie było, toby i sukcesyi nie było; każdy drapałby dla siebie, jak mogący i co mogący. Zabijaliby się, a tak nie. Chciałbyś zabrać? Dobrze, wykaż się, coś za jeden? Coś był nieboszczykowi: brat, swat, ciotka, wuj, stryj, czy jak? Znam ja dobrze te interesa, bo się na prawie zęby zjadło, a koło sukcesyi chodzić potrafię, bo i sam, bywało, brałem i za cudzemi starałem się. Po Czuperkowskim Dyonizym, co mojej żonie właśnie wypadał, niby jako wujaszek, brało się pół staja gruntu. Grunt, prawdę powiedziawszy, łajdak pierwszej próby, sam piasek bieluchny, ale jakeśmy się zaczęli prawować! Ośmnaście lat proces szedł z Czuperkowskimi, z Kobiałkami, z Zabrodzkim, wszystkich dziadków wypominali, sąd trzy razy na grunt zjeżdżał i bitwy przytem między familią były tęgie, że jeden Kobiałka w szpitalu cztery miesiące odleżał, a przecie pozostał przy mnie i honor i pół staja gruntu. Niby naprawdę, to nie tak przy mnie, jak przy mojej żonie, ale zawsze przy mnie, bo kobieta sama nic nie znaczy.
— Dlaczego kobieta nic nie znaczy? — zapytała z godnością Małka — co pan Wasążek za głupie gadanie powiada?
— He! moja pani, wiem ja dobrze, co mówię; pani tyle flaszek w sklepie nie masz, ile w mojej głowie różnego prawa siedzi! Prawdziwie, że jako w inszym trybunale. To też pani zaraz, na ten przykład, dobrze wytłómaczę. Już z latarnią w południe szukając, trudno takiego drugiego niedojdy żyda znaleźć, jako właśnie pani Mojsie.
— Daj-no wasan pokój, co to jest niedojda? Za co wasan komu ubliża?
— Dla przykładu się mówi i dla przekonania; juści każdy powie, że Mojsie niemrawe żydzisko jest i chodzi, jakby śpiący... w domu nie ma ani głosu, ani znaczenia.
— No, dajcie pokój, bardzo proszę.
— Zaraz skończę. Ten pani kochany Mojsie popychadłem tu jest w sklepie.
Mojsie się oburzył.
— Czy wasan po to przyszedł, żeby mnie robić nieprzyjemności? Ja takich gości nie potrzebuję, niech wasan idzie sobie do Abrama.
— Czekać! Mówiłem, że Mojsie nic nie znaczy w domu, ale spróbuj-no pani pójść bez niego do sądu, albo do regenta.
— To co? Jak mi się podoba, to pójdę.
— Gadać z panią nikt nie zechce i żebyś pani nie wiem co wyrabiała, to pani czynność nieważna i pani podpis nieważny i ktoby na pani karteczkę dał pieniędzy, toby prędzej swoje ucho zobaczył, niż te pieniądze z powrotem.
— Jakto? Moja karteczka nic nie warta? To nieprawda. Zapytajcie w mieście, na mój podpis każdy da, ile tylko zechcę.
— Głupi da i niewiedzący, a mądry roześmieje się tylko i powie, że żona bez męża znaczy tyle, co mucha! Czy ten mąż Mojsie, czy nie Mojsie, czy jeszcze marniejszy, aby jeno czapkę na łbie nosił i choć krzynkę do mężczyzny był podobien, to cała waga przy nim i dopiero, jak on podpisze, to i żony podpis znaczy. O, teraz pani rozumie?
— Rozumiem, że wasan, panie Wasążek, musiał dziś trochę zadużo piwa wypić.
— Oj, nie, moja pani Małko; panowie, którzy kodeksy robili, byli trzeźwi i znali się dobrze na wszystkiem. Wiedzieli oni, że mąż jest dla żony cała esencya i cała asystencya, bo choćby kobieta nie wiem jak była do spekulacyi obrotna, ale gdy przyjdzie do prawowania, to głowa jej nic nie obejmie; na takie rzeczy trzeba mężczyzny. Mojsie niech dobrze słucha i niech sobie w kominie zapisze, że ma znaczenie. Przyda się wiedzieć o takiej rzeczy człowiekowi, co, jak to mówią, pod pantoflem siedzi i świata Bożego z pod pantofla nie widzi.
— Ja wasana proszę — rzekła z godnością Małka — niech wasan nie mówi tego, co nie potrzeba.
— A! boisz się pani, żeby się Mojsie nie zbuntował i nie zaczął dęba stawać, a wierzgać, żeby się nie znarowił! Mojsie, słyszysz, żona się boi, pokaż-no swoją sztukę!
— Ja się nikogo nie boję, a choćbym się bała, to asanu nic do tego. On siedzi pod pantoflem, wolno mu. Każdy człowiek tam sobie obiera siedzenie, gdzie mu dobrze. Ja lubię siadywać w sklepie, wasan w sądzie. Jeden człowiek woli spać w pościeli, inny w rowie przy drodze. Jak komu do gustu...
Pani Małka opuściła izbę, a Wasążek rozmawiał dalej z Mojsiem i gasił pragnienie piwem bawarskiem z arakiem, gdyż to był jego ulubiony trunek.
Mojsie wrócił do przerwanej rozmowy o wielkim majątku, jaki spadł na dzierżawcę Zatraceńca.
Cuda o tem żyd opowiadał. Wasążek zaś słuchał uważnie, a klął co chwila z podziwu i zazdrości, że zaś sobie trunku nie żałował, więc mu się wymieniane przez Mojsia tysiące w głowie dwoiły, troiły, wzrastały w czwórnasób, w dziesięcioro, puchły, rosły, piętrzyły się, jak odłamy lodu, parte jedne na drugie przez rozszalałą rzekę, gdy ta przeszkodę na swej drodze napotka i narazie pokonać jej nie może.
I pojechał szlachciura na swej starej szkapie pomiędzy opłotki i zaścianki, do panów braci swoich, aby im te wieści, fantazyą bogato ubarwione, zawieźć i opowiadać, a nietylko Wasążek je roznosił, powtarzali je dzierżawcy, oficyaliści, chłopi, baby wiejskie, ktokolwiek tylko był w Czarnembłocie, to nowinę najświeższą z sobą wywoził i rozwoził. Najbardziej jednak, najenergiczniej, rozkrzewiali ją żydkowie, opowiadając wszędzie z gestykulacyą żywą, z zapałem, przysięgając na szczęście do handlu, życząc wrogom swoim, aby im coprędzej oczy wylazły.
Uszer Engelman mówił obrazowo do Mojsia:
— Jeżeli kiedy zdarzy wam się wyjść na przechadzkę nad staw i zobaczycie kamień, to podnieście go i silnem ramieniem rzućcie w wodę. Kamień do dna pójdzie i zginie bez śladu, a na wodzie zrobi się plusk i koła, małe, większe, potem jeszcze większe, coraz większe, ogromne. Jak ta woda kołami się rozchodzi, tak się i plotka rozchodzi, tylko trzeba rzucić kamień silnem ramieniem i ręką mocną, a wiecie, że w takim interesie nasze żydki mają mocne ręce.
— Prawdę powiedzieliście, Uszer; oni to zrobili dobrze. Żeby taki purec z Zatraceńca miał tylko jeden procent od kapitałów, jakie mu przypisują, to mógłby kupić bardzo wielki majątek.
— To bardzo dobrze dla was jest.
— Dla mnie?
— Tak; im prędzej on się ożeni, tem dla was lepiej. Ja nie chcę was martwić, ale paskudne języki dużo mówią o waszej żonie. Ja wiem, że w tem nie ma prawdy, ale niedobrze jest wogóle, gdy o czyjej małżonce mówią. Na co to? Choć nieprawda jest, to przykro, a że nieprawda jest taka moneta, która z drugiej strony ma niekiedy prawdę, to jest jeszcze bardziej przykro. Powiem wam więcej, że kobiecie nigdy wierzyć nie można, zwłaszcza, gdy jest młoda i ładna. Moja żona ma już blizko sześćdziesiąt lat, to ja jestem o nią trochę spokojny, wasza nie ma jeszcze tylu, więc nie może wam dać tego spokoju...
— Aj, Uszer, wy nie wiecie, ile ja mam zmartwienia! Czasem trafi się taka noc, że oka zamknąć nie mogę.
— Bardzo wam wierzę. Podług mojego rozumienia rzeczy, kobieta wogóle nie jest cymes, a ładna kobieta jest stworzenie bardzo niebezpieczne. Koło niej ciągle chodzi dyabeł, on jej pokazuje błyskotki, lusterka, gałganki, a myślicie, że on to darmo robi? Wcale nie — szuka swoich zysków, zaś jego zyski, to nasza strata. Nie potrzebuję was uczyć, Mojsie, bo wy to sami dobrze rozumiecie, i gdy się ten purec ożeni, gdy przestanie do waszego domu zajeżdżać, to będziecie mogli sobie powiedzieć, że wygraliście wielki los na loteryi.
— On się ożeni!
Mojsie wymówił to z wielką pewnością siebie, ze stanowczością i w danej chwili nie był daleki od prawdy.
Borecki poważnie o tem myślał i myślał długo.
Kochał on córkę i sądził, że wydawszy za mąż za człowieka młodego, przystojnego, a przytem tak bardzo majętnego, uczyni ją szczęśliwą.
Argumenta siostry nie przekonywały go bynajmniej; znajomość z Zawadzkim, przywiązanie Zosi do niego, uważał za przelotny kaprys dziewczęcia.
— Przejdzie to — mówił sam do siebie, chodząc wielkiemi krokami po stancyi — przejdzie i przeminie. Dziewczyna zapomni, a chociaż trochę popłacze, będzie miała czem łzy ocierać. Pani siostra poetyzuje, romanse opowiada. Serca dziewcząt nie pękają, jak gliniane garnki na ogniu. Praktyczny rozum weźmie górę, a dziecinne marzenia rozwieją się, niby dym. Po roku przyzwyczai się Zosia do męża, po dwóch pokocha go. Chłopak młody, ładny, o wiele przystojniejszy od tamtego. Pani siostra mówi: utracyusz, hulaka, że ma jakieś drobne grzeszki za sobą. Pani siostra świata nie zna; snać nie zna ona przysłowia o piwie, co za młodu wyszumieć musi. Wyszumiał się, tem lepiej, teraz nabierze stateczności i będzie grosz szanował. Ja go wezmę w opiekę, a pod moim kierunkiem wyjdzie na gospodarza, co się zowie. Czego bo nie można dokonać, mając młodość, zdrowie, pieniądze i radę praktycznego, doświadczonego człowieka.
Najmocniej przekonany był Borecki, że się młody człowiek wpływowi jego podda i rad słuchać będzie.
Zatraceniec mógłby dalej trzymać, bo majątek to niezły i dzierżawa nie nadto wyszrubowana; możnaby jeszcze i sąsiedni folwark przybrać, za niewielkie odstępne. A gdyby Różański nie chciał na cudzem pracować, to ostatecznie znalazłoby się coś odpowiedniego do nabycia. Zosia też z próżnemi rękami z domu rodzicielskiego nie wyjdzie; zbierał ojciec dla niej długo, oszczędzał, no i jest posag. Połączywszy jedno z drugiem, można ładne gospodarstwo zacząć.
Obmyślał pan Borecki plan przyszłości ze wszystkiemi szczegółami, tworzył w myśli, kombinował, a Różańskiego szczególnie polubił.
Młody człowiek zręcznie brał się do rzeczy i poznawszy odrazu słabe strony starego gospodarza, umiał w nie uderzać. Po kilku wizytach ojciec był zupełnie skaptowany i zapraszał młodego człowieka z całą serdecznością.
Ciotka Gertruda zmieniła taktykę; widząc, że brat mocno przy swojem zdaniu stoi i że wprost przekonać się nie da, zaczęła udawać pogodzoną z losem. Dla młodego człowieka była chłodna, ale grzeczna, i przytem starała się usilnie o to, aby podczas jego wizyt Zosia była zatrudniona i aby się jak najmniej pokazywała w tak zwanym salonie. Siostrzenica bardzo ściśle wykonywała polecenia ciotki, a gdy na wyraźne żądanie ojca zmuszona była przyjść i wziąć udział w towarzystwie, siedziała ze spuszczonemi oczami, milcząca i jakby chora.
Po kilku tygodniach bywania, Różański mógł się tylko domyślać, że dziewczyna ta mówić umie, gdyż głosu jej jeszcze nie słyszał. Nie widział też nigdy uśmiechu na jej twarzy, ani nie mógł, choćby w przelocie, spotkać jej wejrzenia. Podziwiał tylko prześliczne, długie rzęsy, które cień na jej zarumienioną twarzyczkę rzucały. Kilkakrotnie usiłował zawiązać z panną Zofią rozmowę, ale to mu się nie udawało, gdyż Jadwisia uprzedzała siostrę w odpowiedziach, a ciotka Gertruda znajdowała zawsze jakiś pozór, aby Zosię odwołać:
— Moja Zosieczko, zobacz-no, czy się dobrze piecze, czy mleko przynieśli, czy nie trzeba czego ze spiżarni?
I Zosieczka znikała z pokoju na godzinę lub dłużej, rozmowę zaś z kawalerem prowadziła ciotka i Jadwisia.
W oczach Różańskiego Zosia mogła się wydawać jakby figurą z kamienia, istotą bez życia, automatem, który na skinienie ciotki posłuszny, porusza się, wstaje, chodzi, siada, ale milczy, zawsze milczy; lecz ta figura, niby kamienna, była piękna w każdym rysie swoim, wdzięczna i pełna uroku w każdem poruszeniu, zachwycająca w swym smutku, czy też nieśmiałości. Jej milczenie drażniło młodego człowieka, zadawało dotkliwe ciosy jego miłości własnej.
Dlaczegóż ta jedna patrzeć na niego nie chce, kiedy wszystkie w całej okolicy mają dla niego najprzyjemniejsze uśmiechy, teraz zwłaszcza; dlaczego ta jedna nie obdarzy go ani słówkiem, kiedy wszystkie witają go wesołym szczebiotem i dlaczego ta jedna, ta mianowicie, którą chciałby żoną swoją nazwać?
Postanowił zwyciężyć bądź co bądź, przełamać ten opór, zdobyć i uśmiech i spojrzenie i miłe słówko, ożywić głaz żyjący, serce w nim zbudzić.
W tej myśli coraz częstsze wizyty w Brzozówce składał i coraz bardziej je przedłużał.
Liczył na to, że przecież kiedyś, chociaż raz, znajdzie chwilę odpowiednią do rozpoczęcia rozmowy, że przełamie ten bierny, cichy, a jednak tak zacięty opór.
Raz zdawało mu się, że już, już sposobność taką pochwycił.
Było dość późno, zegar jedenastą wydzwonił. Borecki robił rachunki w swoim pokoju, szczebiotliwa Jadwinia wyszła, w saloniku została tylko Zosia, zajęta ręczną robótką i ciotka Gertruda. Ta siedziała na kanapie i znużona całodziennem dreptaniem, przymknęła powieki. Różański był pewien, że drzemie, usiadł więc tuż przy Zosi i przyciszonym głosem mówić zaczął, że od czasu, kiedy ją poznał, spokoju nie ma, że tylko o niej myśli, marzy, że życie za nią oddać gotów...
W Zosi serce zamarło; to bladła, to znów fale różowej krwi napływały jej do twarzy, chciała uciec, a wstać nie mogła, chciała krzyknąć na niego, żeby sobie poszedł, żeby ją przestał dręczyć, ale głos zamierał jej w gardle.
Czemu ta ciotka śpi!
Stara panna niby drzemała, tak samo, jak ów żóraw wartownik, który żerującej gromady swoich współbraci strzeże. Słyszała wybornie każdy wyraz, wymówiony przez młodego człowieka i w chwili, kiedy ten z uniesieniem zapewniał Zosię o swojej miłości dozgonnej, otworzyła oczy i niby bardzo zaciekawiona, zapytała:
— Proszę pana, czy Eufrozyna Różańska, która przed trzydziestoma laty wyszła za mąż za niejakiego Majera, jest pańska krewna, czy nie?...
Podobno była krewną jego rzeczywiście, ale zaskoczony zapytaniem w chwili tak stanowczej, wyparł się, że jak żyje o żadnej Majerowej nie słyszał, Eufrozyny Różańskiej na swoje oczy nie widział, że wogóle z dalszą familią stosunków nie ma żadnych.
Zosia w tej chwili zniknęła i nie pokazała się już więcej, zaś młody człowiek, wysłuchawszy długiej historyi o Ferdynandzie Majerze, który był z pochodzenia Niemiec, z fachu weterynarz, a ku wielkiemu zmartwieniu rodziny Różańskich, ożenił się z Eufrozyną, odjechał zły sam na siebie, na ciotkę, na cały świat, wreszcie na Małkę, która przy każdej sposobności powtarzała mu, że trzeba spieszyć i spieszyć, że na pośpiechu wszystko zależy.
— Niechże kto pospieszy w takich warunkach, niech dojdzie do ładu z milczącą, jak zaklęta, dziewczyną, z ciotką, która się budzi niewiadomo po co i jakiegoś Ferdynanda Majera i Eufrozynę za ciekawy przedmiot dyskursu bierze.
Kiedy konkurent, tłumiąc w sobie gniew i wściekłość, odjechał, panna Gertruda udała się zaraz do pokoju swych wychowanic, gdzie znalazła Zosię rozżaloną, płaczącą.
— Widzi ciocia... no, niech ciocia sama powie, jaki on niegodziwy! — mówiła, łkając. — Czego się przyczepia, czego chce?
— Uspokójże się, moje dziecko.
— Ciocia nie słyszała, co on plótł...
— Owszem, wszystko słyszałam...
— Przecież to niepodobna... bo, chociaż ja cioci nic nie mówiłam, ale ciocia wie... ciocia rozumie, że ja jego oświadczeń słuchać nie mogę, nie chcę, nie wolno mi... Ja cioci wyznam wszystko, jak na spowiedzi. Pan Stanisław mi nie mówił nic...
— Nic?
— Troszeczkę tylko, ciociu moja najdroższa, parę słówek... prawie nic... Na cóż miał dużo mówić, kiedy wiedział doskonale, że ja go kocham... całem sercem!
— Jakto? Nic nie mówił, nie zapytywał i wiedział? Zkąd? Chyba mu sama powiedziałaś?
— Ach! ciociu, cóż znowu? Tak trudno to opowiedzieć. Ja nie wiem, jak ciocię kocham; nie wiem, zkąd on wiedział, ale wiedział... On takie oczy ma, ciociu, że tylko spojrzy na mnie, to zgaduje, co ja myślę... Może cioci się zdaje, że on mi się oświadczał?... Wcale nie, tylko powiedział, że mnie bardzo kocha i ja mu też nic nie mówiłam, tylko... powiedziałam, że go także bardzo kocham... i już więcej ani jednego słóweczka, nic, nic, zupełnie nic, jak ciocię z duszy kocham!.. Tylko później, ile razy go widziałam, to patrzył na mnie i pytał: „Czy to prawda i czy aż do śmierci?“ Więc ja mówiłam, że prawda, i że do samej śmierci. Przecież to nic złego, moja ciociu?... A teraz, teraz... jaka ja jestem nieszczęśliwa, jak bardzo nieszczęśliwa!.. Czy tylko ja jedna na świecie, czy mało panien? Po co on tu przyjeżdża? Czego się do mnie przyczepił?
— Nie bój się, moje dziecko, nie damy się!
— Tak się cioci zdaje! Dziś mnie plótł różne androny, a jutro może napleść ojcu... Na moje nieszczęście, ojciec go lubi. Zawoła mnie, ja się rozpłaczę, ojciec krzyknie, tupnie nogą, rozgniewa się i cóż ja zrobię... Nie posłucham ojca?... Ach, moja ciociu, ciociu kochana, niech mnie ciocia ratuje!...
Przytuliła głowę do ramienia ciotki i ta stara panna, zawsze szorstka, surowa w obejściu, rozrzewniła się i rozpłakała. Ale to wzruszenie zaraz przeszło. Panna Gertruda otarła oczy i odezwała się zwykłym, rozkazującym tonem:
— Idź spać, ciotka cię nie opuści.
Jadwisia, która przez cały czas tej rozmowy cicho siedziała w kąciku, wybiegła na środek pokoju i zawołała:
— Ach! ciociu, żebym ja tak kochała pana Stanisława, jak Zosia go kocha, tobym tego utrapieńca z Zatraceńca miotłą wypędziła z domu!
Panna Gertruda spojrzała ostro na figlarną dzieweczkę.
— A ty dzieciaku! — krzyknęła — to ty tu jesteś? O kochaniu rozprawiasz? Ruszaj mi zaraz spać! Jeszcze od ziemi dobrze nie odrosło, a już o miłości dyskursa prowadzi. Taki bęben!
— Niech ja sobie będę bęben — rzekła Jadwinia do siostry, po odejściu ciotki — ale energię mam i niechnoby kto ze mną chciał wojować!
— Cóżbyś zrobiła?
— Ja? Takbym mu dokuczała, tak z niego szydziła bez miłosierdzia, takąbym się stała dla niego czarownicą, jędzą, wiedźmą, taką sekutnicą z piekła rodem, żeby musiał uciekać za dziesiątą granicę!
Mówiąc to, gestykulowała tak żywo, tak się rolą jędzy przejęła, że Zosia, pomimo smutku, musiała się roześmiać.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.