Czarne Indje/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Czarne Indje
Wydawca Księgarnia Juljana Guranowskiego
Data wyd. 1895
Druk Towarzystwo Komandytowe
St. J. Zaleski et Comp
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Les Indes noires
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XII.



Wyprawa Jakóba Ryan.

Z

Jakób Ryan i trzej jego towarzysze, tak jak on ranni, zostali przeniesieni do jednego z pokoi, folwarku Melrose, gdzie ich otoczono troskliwą opieką.
Jakób ucierpiał najwięcej, bo w chwili, gdy z liną u pasa rzucił się do morza, bałwany wściekły rozbiły go o skały. O mało co, że go towarzysze martwego nie wynieśli na wybrzeże.
Poczciwy chłopiec został więc przykuty do łoża na kilka dni, co go bardzo gniewało. Ale ponieważ pozwolono mu śpiewać, ile zechce, uzbroił się w cierpliwość i folwark Melrose rozbrzmiewał teraz o każdej porze głośnem pieniem. Skutkiem tego wypadku, opanował go jeszcze większy strach przed tymi djablikami i chochlikami, które bawią się, męcząc biednych ludzi i całą katastrofę okrętu „Motala” im przypisywał. Źleby się wybrał, ktoby mu chciał dowodzić, że damy ogniste nie istniały i że płomień tak nagle wybuchający z pośród ruin, był jedynie zjawiskiem czysto fizycznem.
Żadne dowodzenie by go nie przekonało. Jego towarzysze bardziej jeszcze od niego byli łatwowierni i uporczywi.
Twierdzili, że jedna z dam ognistysh sprowadziła umyślnie okręt „Motala” do brzegu. Któżby ją za to chciał karać! Sędziowie i urzędnicy magistratu mogą nakazywać, jakie chcą poszukiwania w tym względzie. Nie więzi się ognia, nie okuwa w więzy istoty niepochwytnej. A urzędowe śledztwo, dokonane później, sprzyjało przynajmniej pozornie temu zabobonnemu sposobowi tłómaczenia rzeczy.
Wistocie urzędnik, któremu polecono prowadzenie śledztwa względem katastrofy okrętu „Motala”, zaczął od wypytywania rozmaitych świadków wypadku. Wszyscy jednomyślnie stwierdzili, że przyczyną rozbicia okrętu, było zjawienie się damy ognistej na ruinach zamku Dundonald.
Naturalnie, sprawiedliwość nie mogła się zadowolnić takiemi dowodzeniami. Nie można wątpić, że jakieś fizyczne zjawisko ukazało się na ruinach; czy to zaś był przypadek, czy też niechęć i złośliwość ludzka? o tem chciał się urzędnik przekonać.
Wyraz „złośliwość”, nie powinien nas zdziwić. Nie trzeba sięgać daleko w historji Wielkiej Brytanji, by się o tem przekonać. Wielu korsarzy nadbrzeżnych uprawiało rzemiosło przyciągania okrętów do brzegów, by się dzielić potem jego szczątkami. Statek, sprowadzony był umyślnie z drogi za pomocą zapalonego krzaka żywicznego, wśród nocy, w jakieś ciasne przejście, skąd się wydobyć nie mógł. Niekiedy znowuż zapalano pochodnię, przywiązaną do rogów byka i puszczano bydlę, które wystraszone biegło jak szalone wzdłuż wybrzeża tu i tam, zmylając drogę, wyznaczoną dla okrętów.
Skutkiem tych manipulacji, następowało niezawodnie rozbicie jakiegoś statku, z czego rozbójnicy korzystali. Trzeba było całej surowości praw i zajęcia się tą sprawę, aby nadużyciom kres położyć.
Któż jednak zaręczy, czy w obecnej okoliczności jakaś zbrodnicza ręka nie przypomniała sobie dawnych tradycji rozbójników morskich.
Tak też myślała policja, wysłana na miejsce, pomimo zapewnień Jakóba Ryan i jego towarzyszy.
Zabobonni ci ludzie, słysząc, iż pomimo wszystkiego będzie przeprowadzone śledztwo, rozdzielili się na dwa obozy; jedni ruszali ramionami i czekali końca; drudzy, więcej tchórzliwi, zapewniali, że niezadługo najstraszniejsze katastrofy zostaną sprowadzone przez duchy nadziemskie.
Przeprowadzono jednak śledzwo bardzo skrupulatnie. Policjanci przenieśli się do zamku Dundonald i rozpoczęli drobiazgowe poszukiwania.
Urzędnik, przewodniczący wyprawą, chciał najpierw zbadać, czy grunt zachował jakieś ślady kroków ludzkich. Niepodobna jednak było znaleść najlżejszych znaków ani dawniejszych, ani nowych. Ziemia zupełnie wilgotna po wczorajszych deszczach zachowałaby niezawodnie jakieś ślady stóp.
— Ślady stóp chochlików! — zawołał Jakób Ryan, dowiedziawszy się o niepowodzeniu pierwszych poszukiwań, to zupełnie to samo, co szukać śladów ognika błędnego na bagnach.
Pierwsza więc próba nie przyniosła żadnego rezultatu.
Było prawdopodobnem, że i następne pozostaną bezskuteczne.
Chodziło wistocie o dowiedzenie, w jaki sposób ogień mógł być zapalony na starej wieży, jakie żywioły służyły do utrzymania ognia i jakie pozostałości po nim znaleziono.
Na pierwsze pytanie, nie odnaleziono żadnej odpowiedzi, ani zapałki, ani kawałka papieru, któryby mógł służyć za podpałkę.
Na drugie pytanie odpowiedzi również nie było.
Ani traw wyschniętych, ani kawałków drzewa, które musiało się przecież palić obficie tej pamiętnej nocy.
Trzeciego pytania nie można było również rozwiązać. Brak wszelkiego popiołu, jakiegokolwiek śladu spalenizny, nie dozwolił nawet oznaczyć miejsca, w którem ognisko było roznieconem. Nie istniała nawet żadna zaczerniona plama, ani na ziemi, ani na skale. Czyż z tego wynikało, że ognisko mogło być trzymane ręką jakiegoś złoczyńcy? Było to nieprawdopodobne, ponieważ zdaniem świadków, płomień przedstawiał rozmiary olbrzymie, tak, że załoga okrętu „Motala” mogła go widzieć pośród mgły o kilka mil zdaleka.
— Naturalnie! — wołał ]akób Ryan — dama ognista potrafi się obejść bez zapałek! Dosyć jej dmuchnąć, by rozżarzyć ogień w koło siebie, a takie ognisko żadnych popiołów nie pozostawia!
Z tego wszystkiego wynikło, że komisja nic nie znalazła, że nowa legenda przyłączyła się do dawniejszych, legenda, która miała uwiecznić pamięć katastrofy okrętu „Motala” i potwierdzić ukazywanie się dam ognistych.
Taki zuch jak Jakób, nie mógł długo pozostawać chorym. Zresztą nie miał też czasu chorować. A w tym pięknym kraju o zdrowem, górskiem powietrzu, gdy niema czasu, niema choroby.
Jakób powrócił szybko do zdrowia. Skoro tylko stanął na nogi i zanim rozpoczął robotę na folwarku Melrose, zapragnął wykonać pewien projekt, który mu się uśmiechał oddawna. Chodziło o odwiedzenie Henryka i o dowiedzenie się, dlaczego nie był na uroczystości w Irvine. U człowieka takiego jak Henryk, który nigdy nie obiecywał bez dotrzymania słowa, nieobecność w tym wypadku była niewytłómaczoną. Nieprawdopodobnem było również, by syn starego nadsztygara nie zasłyszał o katastrofie okrętu „Motala” opisywanej szczegółowo przez wszystkie dzienniki. Musiał wiedzieć o udziale, jaki brał Jakób w tej sprawie; o wypadku, jakiego padł ofiarą i dziwną prawdziwie byłaby obojętność Henryka, który dotychczas nie przybył do Melrose uścisnąć dłoń chorego towarzysza.
Jeżeli więc Henryk do tej pory nie przyszedł, to widocznie nie mógł.
Jakób byłby prędzej uwierzył, że damy ogniste nie istnieją, aniżeliby zwątpił o przywiązaniu Henryka.
We dwa dni po katastrofie, Jakób Ryan wstał z łóżka i śmiałym krokiem opuszczał folwark, jakby nigdy nie chorował. Niebawem zabrzmiała w powietrzu piosenka wesoła, a echo nadbrzeżne poniosło ją w dal, aż do dworca kolei żelaznej, która prowadziła przez Glaskow do Stirling i Callander.
Tam, czekając na pociąg, przeczytał afisz rozlepiony na ścianach, a zawierający co następuje:

„4-go Grudnia r. b., inżynier James Starr z Edymburga wsiadł na statek „Książę Walji” na przystani Grantopier. Tegoż samego dnia wysiadł na brzeg w Stirling. Od tej chwili ustały wszelkie o nim wiadomości.
Uprasza się o doniesienie wszelkich o nim informacji, prezesowi Instytucji Królewskiej w Edymburgu.”

Jakób odczytał afisz dwukrotnie, nie mogąc wierzyć własnym oczom.
— Pan Starr! — zawołał do siebie. — Przecież spotkałem go właśnie 4-go grudnia z Henrykiem na drabinach szybu Yarow. Dziesięć dni od tego czasu upłynęło. Czyżby nie wyszedł od tej pory? Czyżby z tego samego powodu mój przyjaciel nie przyszedł na uroczystość w Irvine?
I nie zatrzymując się dla napisania listu do prezesa Instytucji Królewskiej z oznajmieniem, co się stało z Jamesem Starr, dzielny chłopiec wskoczył do pociągu, z zamiarem dostania się do szybu Yarow. Ztamtąd miał zejść do sztolni Dochart i odnaleść Henryka, a zarazem z nim i inżyniera Jamesa Starr.
W trzy godziny potem wysiadał z pociągu na dworcu Callander i szybkim krokiem podążał do szybu Yarow.
— Nie pokazali się więcej — mówił sam do siebie. — Dlaczego? Czyż zaszła jaka przeszkoda? Czy jaka robota zatrzymuje ich tak długo w głębi kopalni?
I Jakób Ryan, przyspieszając kroku, przybył w niespełna godzinę do szybu Yarow.
Na pozór nic nie było zmienione. Takież samo milczenie panowało naokoło szybu. Ani żywej duszy w tej pustyni.
Jakób wszedł pod zrujnowany daszek, który pokrywał otwór od szybu. Zapuścił swój wzrok do środka.... Nic nie zobaczył. Nadstawił ucha, nic nie słyszał.
— A gdzież moja lampka! — Czyżby ją sprzątnięto?
Lampka, którą się Jakób posługiwał podczas swoich wycieczek do szybu, była zwykle składana do kącika, na przystanku najwyższej drabiny.
Lampka ta dzisiaj znikła.
— Oto pierwsze niepowodzenie! — rzekł do siebie, Jakób, który się zaczynał niepokoić.
Następnie bez wahania, pomimo zabobonów, rzucił się naprzód.
— Pójdę — mówił do siebie — choćby ciemniej było w tym szybie, niż w czeluściach piekła.
I zaczął powoli schodzić po długim szeregu drabin, prowadzących do ciemnego szybu.
Widocznie Jakób nic nie stracił ze swych dawnych przyzwyczajeń górnika i znał doskonale sztolnię Dochart, jeżeli się tak puszczał śmiało. Schodził co prawda bardzo ostrożnie.
Nogą próbował każdego szczebla drabiny, gdyż niektóre z nich były nadgniłe. Każde złe stąpnięcie mogło spowodować upadek śmiertelny z wysokości tysiąca pięciuset stóp. Jakób liczył też każdy przystanek pomiędzy jedną drabiną a drugą. Wiedział o tem, że ich było trzydzieści zanim się stawało na dnie szybu. Tam się dostawszy, mógł iść bezpiecznie dalej do mieszkania Fordów, zbudowanego, jak wiemy, przy końcu głównej galerji.
W ten sposób przybył na dwudziesty szósty przystanek, zaledwie dwieście stóp dzieliło go od dna.
Wyciągnął nogę, szukając pierwszego szczebla dwudziestej siódmej drabiny; ale daremnie nogą poruszał — nie znalazł punktu oparcia.
Ukląkł na przystanku i ręką począł szukać drabiny....
Napróżno!
Widocznem było, że dwudziesta siódma drabina nie znajdowała się na swojem miejscu, a zatem, że ją ktoś zabrał.
— Chyba stary Nick tędy przechodził! — pomyślał Jakób i ciarki go przeszły.
Stał z założonemi na piersiach rękami, usiłując przeniknąć wzrokiem ciemności i czekał. Przyszło mu do głowy, że ponieważ on nie mógł zejść, to i tamci z dołu wejść na górę nie mogli. W istocie, nie istniała żadna inna komunikacja pomiędzy zewnętrznym światem, a głębinami kopalni. Jeżeli to odjęcie drabin nastąpiło po jego ostatniej wizycie tutaj, cóż się stało z Szymonem Ford, jego żoną, synem i inżynierem? Nieobecność Jamesa Starr w Edymburgu wskazywała dokładnie, że nie opuścił kopalni od tego dnia, gdy Jakób spotkał się z nim i z Henrykiem w szybie Yarow. W jakiż sposób dostarczano prowizji, potrzebnych im do życia? A może ci nieszczęśliwi, uwięzieni na tysiąc stóp pod ziemią, nie mieli co jeść?
Wszystkie te myśli przebiegły przez jego głowę, przekonał się, że sam nic nie mógłby zrobić i że nie dotrze do dna kopalni. Czyżby jaka złośliwa ręka przerwała komunikację? Nie można wątpić o tem. W każdym razie władza się o tem przekona, ale trzeba ją uprzedzić czemprędzej.
Jakób nachylił się do głębi.
— Henryku! Henryku! — zawołał całą siłą głosu.
Echo powtórzyło kilkakrotnie imię Henryka i umilkło w głębiach szybu Yarow.
Jakób przebył spiesznie z powrotem drabiny i powrócił na ziemię. Nie tracąc chwili, udał się na dworzec w Callander, w kilka minut siedział w przedziale pociągu pospiesznego, dążącego do Edymburga i o trzeciej po południu, stawił się u lorda-prefekta stolicy.
Tam przyjęto jego zeznanie. Szczegóły wyraźne, jakie przedstawiał, nie pozwoliły wątpić w prawdziwość słów jego.
Pan W. Elphiston, prezes Instytucji Królewskiej był nie tylko kolegą, ale i osobistym przyjacielem Jamesa Starr; uwiadomiono go też natychmiast, i on to objął kierownictwo nad poszukiwaniami, jakie miano nakazać bez zwłoki w sztolni Dochart. Oddano mu do pomocy kilku ajentów, którzy uzbrojeni w lampki, oskardy, długie sznurowe drabiny, nie zapomnieli również o zabraniu z sobą, napojów i żywności. Cała ta wyprawa prowadzona przez Jakóba udała się natychmiast do kopalni Aberfoyle.
Tego samego wieczora, pan W. Elphiston, Jakób Ryan i ajenci przybyli do otworu szybu Yarow i zeszli aż do dwudziestego siódmego przystanku, na którym Jakób się zatrzymał kilka godzin temu.
Uwiązano lampki do długich sznurów i spuszczono je do dna szybu, przyczem stwierdzono, że czterech ostatnich drabin brakowało zupełnie.
Nie ulegało wątpliwości, że komunikacja pomiędzy sztolnią Dochart a światem zewnętrznym została rozmyślnie przerwaną.
— Na co czekamy, proszę pana? — zapytał niecierpliwy Jakób.
— Na nasze lampki, które wciągają, mój chłopcze — odrzekł pan W. Elphiston. Potem spuścimy się na dno ostatniej galerji i ty nas poprowadzisz do...
— Do mieszkania Fordów — zawołał Jakób — a jeżeli potrzeba będzie do ostatnich głębin kopalni!
Skoro tylko zaciągnięto lampki, ajenci przywiązali do przystanku silne drabiny sznurowe, które się rozwinęły w szybie. Przystanki niższe istniały jeszcze. Można więc było zatrzymywać się na nich i schodzić od jednego do drugiego.
Przedstawiało to jednak dosyć trudności. Jakób pierwszy uczepił się tych drabin bujających w powietrzu, i pierwszy stanął na dnie kopalni.
Pan W. Elphiston i ajenci połączyli się z nim niebawem.
Placyk na dnie szybu Yarow był zupełnie pusty. Nagle Jakób coś ujrzał na ziemi i zawołał:
— Oto szczątki drabin, patrzcie panowie, szczątki na poły spalone!
— Spalone! — powtórzył pan W. Elphiston. W istocie, a popioły ostygły od dawna.
— Czy pan sądzisz — zapytał Jakób — że inżynier James Starr mógł mieć jakiś interes w spaleniu tych drabin i przerwaniu wszelkiej komunikacji ze światem?
— Bynajmniej — odpowiedział pan W. Elphiston i zamyślił się głęboko. Dalej mój chłopcze, do folwarku Fordów! Tam się prawdy dowiemy!
Jakób wstrząsnął głową, jakby o tem wątpił. Ale, biorąc lampkę z rąk jednego z ajentów, poszedł szybko naprzód przez główną galerję sztolni Dochart.
Wszyscy poszli za nim.
W kwadrans potem, pan W. Elphiston i jego towarzysze dosięgli zagłębienia, w którego kącie znajdowało się mieszkanie, zwane przez Szymona Ford „folwarkiem”. Nie było światła w oknach.
Jakób Ryan rzucił się do drzwi i otworzył je.
Mieszkanie było puste.
Zwiedzono wszystkie pokoje. Ani śladu jakiegobądź gwałtu lub zbrodni. Wszystko było w porządku, jakby stara Magdalena wyszła przed chwilą. Zapasy żywności były nawet obfite i mogły jeszcze wystarczyć na dni kilka dla całej rodziny.
Nieobecność mieszkańców była więc rzeczą nie wytłomaczoną. Czy można było oznaczyć w jakiej porze, i jakim dniu opuścili mieszkanie? Można, bo w tem miejscu, gdzie dni od nocy trudno było odróżnić, Magdalena zazwyczaj zaznaczała ołówkiem każdy dzień w swoim kalendarzu.
Kalendarz ten wisiał na głównej ścianie izby. Ostatni znak krzyża zrobiony był przy dniu 6-go grudnia, czyli nazajutrz po przybyciu Jamesa Starr, co znowu potwierdził Jakób. Jasnem więc było, że od 6-go grudnia, czyli od dziesięciu dni, nie było w mieszkaniu ani Szymona Ford, ani jego żony, ani syna, ani inżyniera. Czyżby nowe badania i poszukiwania w kopalni dokonywane przez inżyniera mogły trwać tak długo? Naturalnie, że nie.
Tak przynajmniej sądził pan W. Elphiston. Zbadawszy pilnie i drobiazgowo całe mieszkanie, nie wiedział doprawdy co myśleć i co począć.
Ciemność była zupełna naokoło. Blask lampek w ręku ajentów blado oświecał te cienie nocy.
Nagle Jakób Ryan wydał okrzyk.
— Tam! tam! patrzcie! — zawołał.
I potem wskazywał żywe dosyć światło, które się poruszało w oddali ciemnej galerji.
— Biegnijmy do tego ognia, panowie! — zawołał pan W. Elphiston.
— Ogień chochlików! — krzyknął Jakób Ryan. Nigdy go nie dosięgniemy!
Prezes Instytucji Królewskiej i ajenci, nie zbyt skłonni do zabobonów, rzucili się w stronę ruchomego światła.
Jakób Ryan wziął na odwagę i puścił się za nimi. Pogoń była długa i męcząca. Pochodnię niosła jakaś istota drobna i małego wzrostu, ale dziwnie zwinna. Co chwila zdawała się ginąć za jakimś murem; następnie widziano ją znowu w głębi poprzecznej galerji. Znowuż znikało światło, aż nagle ukazywało się płonące żywszym jeszcze blaskiem. W istocie, przestrzeń pomiędzy niem, a ścigającymi, nie zmniejszała się wcale, a Jakób twierdził nie bez podstawy, że go nigdy nie dosięgną.
Po godzinie próżnej gonitwy, pan W. EIphiston i jego towarzysze weszli do części południowo zachodniej sztolni Dochart. Zapytywali sami siebie, czy nie byli igraszką jakiegoś niepochwytnego błędnego ognika.
Naraz zdało im się, że przestrzeń pomiędzy nimi i tym ognikiem zmniejszała się po trochu. Byłoż to zmęczenie ze strony istoty uciekającej, czy też chęć wciągnięcia pana W. Elphiston i jego towarzyszy do miejsca, gdzie mieszkańcy folwarku zostali może również wciągnięci? Nie podobna było odpowiedzieć na to pytanie.
Ajenci widząc, że się przestrzeń zmniejsza, przyspieszyli kroku. Światło, które się ciągle trzymało dotąd na dwieście kroków przed nimi, obecnie oddalonem było o pięćdziesiąt zaledwie. Przestrzeń ta zmniejszyła się jeszcze, niosący pochodnię stawał się widzialnym. Czasami, gdy odwracał głowę, można było poznać niewyraźny profil twarzy ludzkiej i Jakób sam musiał przyznać, że nie należał do istoty nadziemskiej, chyba, że który z chochlików przybrał na siebie ludzką postać.
To też podwajając kroku, zawołał:
— Dalej, dalej towarzysze! Już się męczy widocznie. Dogonimy go niezadługo, a jeżeli mówi tak gładko, jak ucieka, musi nam opowiedzieć wszystko!

Pogoń stawała się jednak coraz trudniejszą. Wśród ostatnich zagłębin kopalni, wąskie tunele krzyżowały się ciągle, jak aleje labiryntu. Pośród nich, istota niosąca pochodnię, mogła łatwo ujść przed pogonią ajentów. Wystarczało, by zgasiła pochodnię i rzuciła się w bok, w jakiś kąt ciemny.
Tam oparte o ścianę leżały cztery ciała... (str. 149).
— W istocie — pomyślał pan W. Elphiston, jeżeli chce ujść przed nami, czemuż tego nie czyni?

Istota niepochwytna nie zrobiła tego do tej pory; ale w chwili, gdy myśl ta przechodziła przez głowę pana W. Elphiston, światło jakby na rozkazy znikło, a ajenci, pędząc dalej, znaleźli się nagle przed wąskim otworem, jaki skały łupkowe pozostawiły między sobą przy samym końcu jednego z chodników. Nie namyślając się ani chwili, podnieśli tylko światło swych lampek i wsunęli się przez szparę, a za nimi pan W. Elphiston i Jakób Ryan.
Nie uszli jeszcze stu kroków w nowej galerji niższej i wyższej, gdy się zatrzymali na nowo.
Tam, oparte o ścianę głowami, leżały w poprzek cztery ciała — trupy może!
— James Stan! — zawołał pan W. Elphiston.
— Henryk! Henryk! — krzyknął Jakób Ryan, rzucając się na ciało przyjaciela swego.
W istocie byli to inżynier, Magdalena, Szymon i Henryk Ford, rozciągnięci bez życia.
W tejże chwili jedno z ciał się poruszyło, a głos wyczerpany starej Magdaleny wymówił te słowa:
— Ich! ich ratujcie najpierw!
Pan W. Elphiston, Jakób Ryan, i ajenci zajęli się ratowaniem inżyniera i jego towarzyszy, podając im do ust kilka kropel wzmacniającego napoju.
Udało się ich ocudzić od razu. Ci nieszczęśliwi, zamknięci od dziesięciu dni w nowej Aberfoyle umierali z głodu.
A jeżeli dotąd znajdowali się jeszcze przy życiu, jak to później James Starr opowiedział panu W. Elphiston, to tylko dzięki jakiejś opatrznościowej dłoni, która im po trzykroć przynosiła bułkę chleba i dzbanek wody! Niezawodnie ta istota, która im w ten sposób ratowała życie, nie mogła zrobić dla nich nic więcej.
Pan W. Elphiston zapytywał teraz siebie, czy to nie była dłoń tego niepochwytnego ognika, który ich obecnie przyciągnął do miejsca, gdzie ci nieszczęśliwi przebywali.
Bądź co bądź, inżynier, Magdalena, Szymon i Henryk Ford byli uratowani. Odprowadzono ich na folwark, przechodząc przez wąskie przejście, które im wskazała istota z pochodnią.
James Starr i jego towarzysze nie mogli odnaleść otworu do galerji, wydrążonego za pomocą dynamitu, ponieważ tenże został starannie zatkany odłamami skał, a w tych głębokich ciemnościach nie mogli rozpoznać otworu, ani przeszkód usunąć.
Tak więc, podczas gdy zajęci byli badaniem wielkiej galerji, wszelka komunikacja została zamkniętą pomiędzy starą a nową Aberfoyle przez jakąś dłoń nieprzyjacielską.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.