Przejdź do zawartości

Czarna Topiel

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lemański
Tytuł Czarna Topiel
Pochodzenie Proza ironiczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Warszawa-Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZARNA TOPIEL

.....Wychodzę na ganek. Tam, poza gęstwiną kalin, bzów i sumaków, wystrzela w górę potężna lipa — ozdoba sadu. Rozpostarła dwa konary, niby ramiona, i chce objąć zachodzące słońce, które zwolna, jakby z żalem, chowa się za krawędź lasu, rzucając na niebo parę ostatnich smug purpurowych...
Cisza taka... Od stodół dolatuje skrzyp wrzeciądz. To gumienny zamyka podwórze, zamyka i pobrzękuje kluczami...
Brnę po rosie do »wody«, jak tu nazywają stawy. Księżyc wypłynął wielki, srebrny, i oświetla mi ścieżkę.
Niema w okolicy większych nad tutejsze stawów. Jeden z nich — główny, łączy się z dwoma innemi przez gardziele, zarosłe oczeretami, sitowiem i tatarakiem. Stawy utworzyła rzeka, która teraz ot pełznie jak żmija zdradliwa, pełznie, a z boków jej kłębią się mgły i opary białe...
Na grobli, prowadzącej do młyna, spotykam jakąś babinę. Stoi zapatrzona w wodę.
Podchodzę bliżej i pytam:
— Cóż to babciu, zgubiliście co?


Albo ty mi, synku, uśnij,
Albo ty mi już urośnij...


znękanym głosem nuci stara, zamiast odpowiedzi, i wyciąga rękę. Daję jej miedziaka. Żebraczka bierze pieniądz, rzuca go do wody i coś mruczy. Podchmielona widać. Nie słucham już dalszego jej mruczenia...
Milszy mi nokturn młyna — przyjaciela, co właśnie dojrzał mnie już z daleka i nawołuje szumem i warkotaniem, i kłania mi się kołem, połyskującem w księżycu.
Dwa tygodnie znamy się dopiero, a przecież jesteśmy z sobą na stopie serdecznej zażyłości.
W dzień staruszek ubielony wypatruje mnie swem okiem szczytowem, o rzęsie białej z pyłu mącznego: w nocy — przyzywa terkotem gadatliwym... Jeszcze parę kroków i wstępuję na pomost przyjacielski.
— Jak się macie, Andrzeju. Cóż tam słychać? robota jest?
— Dobry wieczór panu... Kto nie wałkoń, tego robota znajdzie. Chwalić Boga, robi się odparł Andrzej sentencyonalnie, wyjmując fajkę i spluwając.
Młynarz, Andrzej Gawęda, chodzi w długiej sukmanie chłopskiej i siwej czapie barankowej; przednio miele zboże i również dobrze miele językiem — trochę z dworska. Przestając mówić, szpuntuje usta fajką, którą ćmi zawzięcie, choć innym na młynie palić zabrania. Oczywiście powoduje się zazdrością, bo młyn swój kocha, a w sprawach miłości cenimy wyłączność pewnych przywilejów. Spluwa po mistrzowsku, przez zęby.
Młynarczyk Grzela krząta się, przesuwając jakieś worki. Na pomoście, zwiesiwszy nogi nad wodą, siedzi krewniak Andrzeja — Wicek. Chłopak ten widocznie coś cierpi, bo zamyślony wiecznie, a duszę schował tak głęboko, że w oczach mu jej nie widać.
— Dlaczego wasz Wicek zawsze taki nieswój? — zwróciłem się do Andrzeja.
— Et!... — młynarz machnął ręką i strzyknął przez zęby w sam środek dyla — bo i prawda, że nie swój, ino kobity, co go otumaniła... Wicek, ciemięgo, ocknij się, mało to masz dziewuch?...
Ale Wicek milczy, jak pień. Majda nogami w zamyśleniu i posępnie spoziera na fale, co z szumem podlatują i chlupocą pod kołem.
Siadam na okrąglaku i patrzę na staw...
Z zarośli nadbrzeżnych zerwał się wietrzyk i dmuchnął zwilgłym zapachem tataraku i mokrej rzęsy wyciągniętej za dnia siecią. Od czasu do czasu wyrzuci się ryba, błyśnie łuską i pluska w wodę. W świetlanej smudze migocą drobne fale... rosną, rosną... pędzą do szluzy i obalają wielkie, omszałe kolisko. Dźwiga się powoli ciężka machina, parska i otrząsa z siebie strugi perliste. Lecz oto znów szoruje zziajana woda, kładnie grzbiet spieniony pod skrzydła koliska, a szumem opowiada coś!... Może opowiada o rybaku, zapuszczającym na noc saki, gdy łuna wieczorna zarzewiem obrzuca mu głowę, może o łozinie nadbrzeżnej, co rankiem zalotnie przegląda się w toni; może o wilku rzecznym, co, ugodzony ością, dogorywa w kępie sitowia; może o topielcu, jak chyboce się w szuwarach, gdy raki szarpią jego zwłoki przegniłe... Słucha młyn — staruszek, aż wzdrygnie się, zadygoce zgrzyt i kołat wyda z wnętrza, zrywa się, by ujrzeć te dziwy i płynie pod wodę i z Andrzejem w długiej sukmanie, i z Wickiem smętnym, i z Grzelą młynarczykiem. Płyniemy tak, hen, ku tym cieniom posępnym, gdzie tajemniczo drzemie Czarna Topiel. Czy, że olchy wysokie cieniem długim ją mroczą, czy, że światła boi się to miejsce, dość, że ciemne ono i ponure, jakby wiedziało, że jest śmierci tajnikiem. Głębia tam ma być niezmierzona. Rybacy uważają ten odmęt za nader niebezpieczny. W Czarnej Topieli — powiadają — wir jakiś nurtuje. Widziano, jak drzewa kloce zakręcały się tam, niby wiórki, i, targnięte niewidzialną siłą, w nurt się pogrążały. Ma być też dziwna tam woda: czasem ciepła, to raptem jakiś prąd zimny ją przerznie...
— Nie wiecie, Andrzeju, co to za babina włóczy się tu i w staw rzuca pieniądze?
— A... to pewnie pan mówi o tej waryatce starej — to matka Czerwonego Franka.
Ponieważ objaśnienie to nie było zbyt wyczerpującem, miałem zapytać o tego czerwonego Franka, gdy wtem Grzela zakrada się z tyłu Wicka i raptem, udając, że go chce zepchnąć do wody, chwyta za ramiona i huka mu nad uchem: »hula na wodę!«.
— Grzela pójdziesz ty... — odwarkuje Wicek, ale jakoś flegmatycznie, jak gdyby widmo niebezpieczeństwa, co nagle zajrzy w oczy, nie bardzo go przerażało.
— Nie żartuj ta, chłopaki, z takich psich figlów już niejeden kark skręcił.
Do tej uwagi ogólnej, Andrzej dodaje Grzeli parę szczegółowszych kuksańców, poczem siada w wielką powagą. Chwilę milczymy. Młynarz pociągnął z cybucha, spojrzał na księżyc i oświadcza, że należy spodziewać się na jutro deszczu.
Powietrze przepełniają ciepłe opary, nasiąknięte aromatem pól i łąk kwiecistych. W oddali spoczywa cicha wioska, tylko w jednej chacie, na skraju połyskuje w oknie światełko czerwone... Coś zadudniło na mostku... to konie pędzą na wyżerkę nocną. Przeleciały i znowu cicho, jeno wnętrze młyna klekoce gadatliwie.
— Andrzeju, co to za Czerwony Franek — ponowiłem pytanie.
— E, to stara historya... też z psich figlów.
— Opowiedzcie mi, mój Andrzeju?

— Ano... Grzela biegajno zobacz, czy dobrze odsypuje... Z tym Frankiem to tak było... A nie zaprusz tam ognia, Grzelaaa!
Poszedł młynarczyk, Andrzej zaś poprawił się na pniaku i, patrząc w dal księżycową, tak zaczyna przy jednostajnem wtórowaniu warkotu młyńskiego.
— Będzie temu, żeby nie zełgać, lat ze trzy, jak przywędrował tu jakiś obieżyświat, Bóg jego wie — zkąd. Na imię mu było Franek, ale we wsi wołali na niego »Czerwony Franek«, bo miał ci czuprynę jak ta krew, a ślepie to jak sam dyabeł. Siedział on Franek pod lasem, z matką, a miłował ci tę matkę, jak... Leśnika raz pojuszył, że o chróśniak ją terpał... O ojcu różnie powiadali ludzie, osobliwie baby: wszystkiego się wywiedzą, wszystko spenetrują. Siądą se na przyzbie i sep, sep, sep... ot, babskie nasienie. (Tu Andrzej pociągnął z fajki i wydmuchnął z dymem swą lekceważącą opinię o babach.) Mało to raz Franek wpadał do wsi i pomstował:
— »Łeb — wrzeszczy — rozwalę psia ścierwie!... od mamy wara!« Mamą ją nazywał, dworką pono była... Wszystkie dziewuchy, choć to niby boi się, a zęby szczerzyły do Franka, mizdrzyły się: taki ci był... I z wszystkiego się umiał wymigać. Policyanty go raz goniły, bo często gęsto coś zwereszył — i nic: wymigał się. To — mówi — tamto... i wykpi się. Inszy, to choć ci na plecy upadnie, a nos zbije: ten nic — jak na psa łyko wdział. Jeszcze sobie przekpiwa... Trzymałem ja pod tę porę wietrak za Kamionką. Kiepski to był zarobek choćby i ten wietrak. Ode wsi kawał, a młyn za pazuchą. Trafiało się, że wichrzysko takie ci, że ha! — dmie, aże śmigi trzeszczą, a tu miewa ani poświeci... Załóż, człeku, ręce i leż.
— No i cóż ten Franek, Andrzeju? — przerywam.
— Zara będzie i o Franku. Pan toby chciał tak duchem: urodził się — peda — i umarł — i już. Wszystko trza dokumentnie... Więc, panie święty, myślę ja sobie i kalkuluję. Mam gębę rozdziwiać patrzący, jak trą się gołe kamienie? Rzucę wietrak do psa i pójdę do Opilskiego za czeladnika. Opilski miał ten młyn wtedy i kuli tych okoliczności kiedym niekiedy tu zaglądał. O też to był kawał filuta ten Opilski!... A cwana bestya, że i żyda potrafił otumanić. Spojrzyć na niego — Jezusek układny, a w duszy — gadzina...
— Mieli się żenić z Marychną — westchnął Wicek melancholijnie.
— O, widzisz go, odezwał się mazgaj... Myślisz, że wzdychaniem i bekiem u dziewki co wskórasz?... Sapie drągal jak dudy na chórze. I tyli czas!... Wicuś, wybij ty sobie z głowy. Nie zatracaj duszy. Toć już za gospodarzem ta twoja Marychna. Dwoje już ma przychówku: jedno ponoć Frankowe.
Ale Wicek westchnął jeszcze boleśniej, jeszcze głębiej. Blaski księżycowe spływają mu na włosy i na twarz bladą, i rzeźbią na tle ciemnem jego profil o smutnym wyrazie. Andrzej ciągnie dalej.
— Oj, nie Marychnać to była, ale cała Maryna. Dziewka, jak kafar, kraśna niby wiśnia, a podchlibna, a umizgus dziewucha... ho, ho!... To kwiatek se wepnie w stanik, to wstążkę jaką założy, aby ino na nią chłopaki patrzały. Nie bardzo tam ona i chciała za Opilskiego, ale ojcowie cięgiem jej kładli w uszy: będziesz — mówi — młynarzowa, pani — mówi — całą gębą. I przekabacili dziewuchę. Już było po zmówinach, a na tę porę przypytał się do wsi on Czerwony Franek. Odrazu się zwąchali z Maryśką, że to Franek do czego jak do czego, a do dziewuch to był taki skory, jak wilk do jagniaka. Śpiewki różne śpiewywał, na armonii grał pieknie... Jak ci rozciągnął ten miech na dwa łokcie, potem prawą ręką do siebie, palcami drobniutko, a lewą na basie — hu, ha!... W tył głowę odrzuci i w oczy dziewusze patrzy... to ci o mało dziewka ze skóry nie wyskoczy!... Na nic rozbałamucił Marynę... W odwieczerz, kiedy z pola powrócą od roboty, po rosach idzie z łasa granie onej armonii... Usłyszy Maryna, zakasze kiecki i leci... Rowy przeskakuje a leci... Do późna w noc zasiadywała się w borze — mówiły baby. Z Opilskim Franek byli na udry. Ale Opilski jak Opilski — lis. W łyżce wody by Franka utopił, a pary z gęby nie puści, zęby ścina. A może się bojał zadzierać, kto jego wie... Franek, żeby sobie z Opilskiego choć tyle robił — gdzietam. Nawet na młyn przychodził... Schodzili się tu zamanówszy to dworscy, to wsiowy który­‑niektóry: pogadać, pobaraszkować...
W tem miejscu Andrzej przerwał, stuknął o pniak fajką, wytrząchnął z niej popiół, przedmuchnął, aż zaskwierczało w cybuchu, i schował ją do kieszeni kapoty. Następnie podszedł do drzwi, wsadził głowę w czarny otwór i krzyknął:
— Grzela! a czego się tam tłuczesz po wyżce? Złaź ino.
Zatupały buty Grzeli po schodach, wynurza się z latarką sam Grzela i oznajmia, że razowa już zmełta, i że oś trzeba jutro nasmarować.
— No, to zastawiaj! Dość na dzisiaj!
Grzela, chętny widać do odpoczynku, spuszcza stawidło co żywo. Uderzyła woda o stawidło, warknęła gniewnie, że kładą jej tamę i odpływa, pomrukując. Przerwała się w połowie ostatnia gama terkotu, szarpnęło coś w środku i młyn stanął. Wstrzymuje bieg kolisko, mokre, jak gdyby spocone ze zmęczenia... Cisza, tylko syczą i popluskują cieniutkie pasemka wodne, ciurkające przez szczeliny. Daleko gdzieś na łące koń zarżał przeciągle, przeraźliwie... Donośniej teraz, na tle ciszy, brzmiał głos Andrzeja:

— Łońskiego roku, coś jakby o tym czasie, jestem ja na młynie, jest i Czerwony Franek. Gadu­‑gadu o tem­‑owem... jeszcze było przy tem paru fornali i stary Kumosiński, rybak dworski. Zgadało się, kto lepiej pływa. Opilski się przechwala i na Franka z podełba zerka. Kumosiński, ba i wszyscy mówią, że Opilski we wodzie jak ryba, bo go znalim: od małego w rzece się chlapał. »Co barłożyta — krzyczy Franek — Opilski, Opilski!... a na Czarną Topiel się nie puszczał!« — A na to Opilski, jak to on umiał, słodziuteńko tak!... Judasz zatracony! — »A to puść się, Franusiu, puść — pokaż żeś chwat, co ci to szkodzi... Ale ty pewnie boisz się. O Franusiu, chwacki z ciebie chłopulek, ale do dziewuszek, skory — ale w gębie!«
— »Ejże, panie Opilski — mówi Franek, a ślepia mu latają, jak u żbika — macie wy dużo plew we młynie, ale to nie z moich słów, ino z waszych«. Opilski przymrużył jeden ślip i podjudza: — »Ano, to załóżmy się, że nie przepłyniesz Czarnej Topieli?« — »Załóżmy się — woła Franek; zerwał się i podskakuje do Opilskiego — może nie!... załóżmy się... dobra!... dwa razy przez Topiel śmignę, jak nic... Idzie, panie Opilski?« — »Idzie« — mówi młynarz. — »Garniec okowitki?« — »Niech będzie i garniec« — mówi Opilski i patrzy jakoś tak na Franka, że tylko — tylko co nie powie: nie będziesz ty, Franulku, pił mojej okowitki, nie będziesz ty mi szczupaczków wykradał, nie będziesz ty do Marysi podchodził... Dobrze. Wzięli się za ręce, przeciął Kumosińki i zaraz hurmem wyszlim. Po drodze wstąpilim jeszcze do karczmy. — »Ja funduję — mówi Opilski. — Garniec swoją drogą, a funda swoją drogą... Wszyscy wypilim po jednym. Franek wypił raz — splunął. Opilski mówi: — »Wypij — mówi — jeszcze, na drugą nogę — mówi — żeby ci się lepiej pływało«. Wypił. Dobrze... Wziąłem ja Franka tak za połę od spencerka i mówię: Franek — pedam — daj ty spokój! — »E, co mi tam zawracacie — krzyknie. — Albo mi to pierwszyzna?... Chodźta, chłopcy!« — Nie słuchasz, myślę, to nie słuchaj, nie mój koń, nie mój wóz... Poszlim. Przyszlim nad Czarną Topiel, ot, co tam ją ano widać — czarna, jak noc na nowiu... Franek zdjął spencerek, i coś jakby go tknęło. Spojrzał na nas — ale nic. Rozebrał się do cna, podszedł nad burtę i zaczął rozgartywać rękoma sitowie... — »A przeżegnaj się« — mówi Kumosiński. — »E, co mi tam« — mówi Franek, i zara chlust do wody... Poszedł jak ten szczupak — ino się czarna woda zakotłowała... Upłynął tak kawałek, odwrócił jeszcze głowę i krzyknął:
— »A pamiętajta, chłopcy, o mamie!... — »A co, boisz się, Franulku — krzyczy Opilski — wróć się, wróć: idź do mamy pod pierzynkę!« — »Żeby cię cholera! — odkrzykuje Franek. — Powiedzcie mamie, żem ja...« — Coś chciał Franek mówić, aleśmy nie dosłyszeli: zachłysnął się, widać... Płynie dalej. Patrzym i coraz któryś powie: źle — nie wytrzyma. — »Nic mu nie będzie, nie bójcie się — mówi Opilski — złe złego nie weźmie«. — Widzim, Franek naprawdę płynie jakoś dobrze, smyrga rękoma mocno... Już wypłynął na środek Topieli... Naraz widzim, coś nim szarpnęło... Ale nic: wyrzucił się jak ryba, i płynie. Przepłynął tak może jeszcze ze dwa staje i zawraca. — »No, — mówi Opilski — trzeba stawiać garniec!« Patrzym, a Frankiem jak nie zakotłuje coś, jak nie zakręci — tylko mu czerwoną głowę widać... — »Trzymaj się« — krzyknął jeden fornal... Nasłuchujem, patrzym... Kumosiński aże zsunął się z burty. Jedno raz Franek wyskoczył tak do pasa i woła: »Ratujta, chłopy!« Myślim przekpiwa pewnie... I gdzie tu kogo ratować?... A on znowuż: »Ratujta, ludzie!«... Ale gdzie tu ratować? Łódki niema, nic niema... Jeden na drugiego patrzy. Ja pływać — ani weź, tamci kiepsko. Oglądamy się za Opilskim, a Opilski gdzieś zemknął — Judasz... Jeszcze raz krzyknął Franek, ale już słabo, raz jeszcze nim wyrzuciło i tyleśmy go widzieli...
Wicek przysiada się bliżej. Wsparł na kolanach łokcie, objął twarz dłońmi i słucha chciwie. Grzela chrapie na worach pod ścianą. Andrzej tak kończy:
— Potem, to i bosakami go sięgalim. Pięć bosaków powiązalim, ale gdzietam!... Oplątało go na dnie, widać. Przepytywalim rybaków z dołu, czy gdzie nie wypłynął. Ale gdzie zaś... Jak kamień w wodę... Jeden z fornali, co jeździł drugiego dnia po drwa do lasu, idzie do matki: »Wasz — mówi — Franek utopił się«. A w starej, pono, zaraz coś jakby pękło. Nawet nie zapłakała. »Utopił się — mówi — a to dobrze... Gdzie powiadacie?« — »A w Czarnej Topieli« — mówi fornal, bo potem opowiadał. Wyszła ci ona z chaty, zostawiła drzwi na oścież. »A zamknijcie, matko« — mówi fornal. »Dobrze, dobrze, pójdę do niego« — mówi stara. I poszła. Fornal zamknął drzwi na kłódkę, zabrał się i pojechał... A teraz to co i raz ktoś spotyka ją wedle Czarnej Topieli. Postoi, postoi i mówi: »Franku, dobrze ci synku?« Mówi tak, i żeby choć zapłakała — nic. Zrozumienia niema... Niejednemu to z żałości aże w gardle zaprze: da starej to grosz, to chleba kromkę, to sera krajankę... Weźmie stara, nawet »Bóg zapłać« nie powie. Owinie chleb w szmatę, a grosz do wody rzuca. »Naści — mówi — Franku, złoto!«... Potem to już nikt groszy nie dawał jej, bo i po co! Ale tak, do jedzenia, to jej dają, choć tam do gęby to ona i niewiele, widać, kładzie: chuda zawsze jak wiechetek............
Andrzej wtłoczył rękę w kapciuch z tytoniem i tak siedział w milczeniu, jakby wpatrzony w obrazy pamięci, która, poruszona, nasuwała mu jeszcze więcej wspomnień. Wicek całkiem zanurzył twarz w dłonie. Grzela chrapał na workach.
Podniosłem się do odejścia.
— A może panu latarkę — zbudził się Andrzej. — Grzela, rusz no się...
Grzela przeciera zaspane oczy i przeciąga się, ziewając.
— A bo co?
— Poświecisz panu.
— Nie trzeba, Andrzeju, pójdę przez wieś. Toć widno. Dobranoc wam!
— Dobranoc panu... Bóg zapłać za odwiedziny. A jutro niedziela, niech pan zajdzie. Pojedziemy za wodę na kwaśne mliko. Dobranoc... Wicek, ocknij się! Grzela! Spać!...
Jeszcze parę wyrazów urywanych, głośniejszych pogoniło za mną, i ogarnia mnie cisza — nieruchoma, bezdenna cisza nocy wiejskiej... We wsi już zalatuje z sadu woń kwitnących drzew wiśniowych... Przymrużywszy malutkie okienka, śpią chaty, jak ptaki powtulane w gęstwę. Gdzieniegdzie zamigocze zielonkawa szyba. W jednem oknie — tam na skraju — świeci się...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lemański.