Czarna Perełka/Część II/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna Perełka
Wydawca M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Data wyd. 1939
Druk M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kto znał dawniej Warszawę — o teraźniejszej mowy już nie ma — wie, jakie w niej tętniło życie, jak każdy wypadek ważniejszy, ukazanie się ciekawej postaci, młodego talentu, zajmującego pod jakimkolwiek względem człowieka, rozbudzało wszystkich i wprawiało w pewien rodzaj gorączki; jak się dobijano, aby być u Łuszczewskich, u pana Leona, gdy ktoś przybycie cudzoziemca, znakomitości lub choćby ekscentryka zwiastował. W teatrze na przedstawienie artysty, w resursach na uczty wesołe, dawane na cześć przybyłych, docisnąć się nie było można. Miasto potrzebowało żyć i szukało karmi chciwie. Tak samo po domach prywatnych, gdzie kogoś zobaczyć, pomówić z kimś było można, goście proszeni, wpraszający się i nieproszeni napływali.
Mimo zajęcie polityką z wieczorem piątkowym Laury inaczej też być nie mogło, wygadał się ten i ów, że ostatni raz ma się na nim ukazać owa oryginalna wychowanka wojewodziny, że to jest wieczór pożegnalny, bo ona świat opuszcza. Dodawano, że ma być magnat węgierski w stroju narodowym; że Lenora da się słyszeć na fortepianie, że zgotowano jakąś niespodziankę, słowem we środę już Laura była oblężona. Na próżno się wymawiała tym, iż dała słowo, że nie będzie prosić nad kilka osób, każdy chciał być wyjątkiem, używano protekcji, wciskano się pochlebstwy, i obliczywszy spodziewanych gości, przestraszona gospodyni postrzegła, że jej zaledwie starczy salonu, filiżanek i krzesełek.
Ale za to wieczór robił po Warszawie ogromną sensację; we czwartek już spotykając się na ulicy, pytali wszyscy jedni drugich: — Będziesz u pani Laury? i kto na piątek miał zamówione małe kółko znajomych, musiał przyjęcie na inny dzień odłożyć. Lenora wcale o tym nie wiedziała. Gospodyni, trochę niespokojna, spodziewała się przed nią wytłumaczyć, a pokusie oprzeć się nie potrafiła, boć miło to zawsze, gdy o domu i pani jego tydzień jaki próżnujący rozmawiają.
Na parę godzin przed otwarciem salonu wszystko było w porządku, filiżanek i krzeseł dopożyczono, dwóch lokajów w białych perkalowych rękawiczkach do roznoszenia herbaty najęto, wszystkie lichtarze domowe były w rekwizycji, dwa ogromne torty stały na stoliku, i panna Stefania zmęczona przystępowała do toalety. O ósmej już w salonie siedziało osób parę, a salon zdrajca miał fizjonomię świąteczną. Nie przewidując takiej ekshibicji, Lenora przyszła znów w sukni czarnej, z jedną kamelią we włosach, smutna, dosyć roztargniona i zakłopotana. Wszyscy ją otoczyli natychmiast, a że goście coraz przybywali tłumniej, nie postrzegła, jak się salon zapełnił. Zmieszana liczbą osób niezwyczajną, rzuciła błagający wzrok na gospodynię, ale ta, zrozumiawszy ją, nadbiegła i zaklęła się, że nie prosiła nikogo, a cóż miała począć z natrętami?
Nadszedł wreszcie hrabia i zaledwie przywitawszy Laurę i kilka osób, z widocznym pośpiechem zbliżył się do Lenory, co wszyscy uważali. Uważano także rumieniec na bladej jej twarzy i to, że lord utkwił przy pięknej Cygance. Rozmowa rozpoczęła się natychmiast, z jej strony bardzo ostrożna i chłodna, z jego niezwyczajnie jakoś natarczywa. Kto nie mógł dosłyszeć jej, zgadywał z wejrzeń i ruchów. Byli tacy, którzy ją sobie w pamięci stenografowali z taką trafnością, jak O. Kircher przed Champollionem czytał hieroglify.
— Nastraszyłaś nas pani nie pomału — odezwał się hrabia — swym wyjazdem niespodzianym i ekscentrycznym; ale nareszcie mamy panią znów i tym razem nie puścimy. Nie śmiem pani pytać o przygody podróży, ale podobno nie zbywało na nich.
— Pojmiesz hrabia, że się z tych familijnych smutków i przygód trudno spowiadać — odparła Lenora.
— Ale to są już tempi passati! — dodał lord.
— Są jednak wspomnienia, co nie przechodzą, i losy, które się powtarzają.
— Mówiła mi pani Laura... że pani — począł otwarcie — tak masz złe wyobrażenie o świecie naszym, iż zamierzasz... porzucić nas samych?
— Wątpię, by się to komu uczuć dało.
— Przepraszam panią; tłumu nam nie zabraknie, ani liku osób, ale wybranych.
— Hrabio! nie należy zawracać biednej kobiecie głowy pochlebstwem.
— Nie pochlebiam nigdy.
— Jesteś więc nadto a nadto łaskawy.
— Sprawiedliwy!
— Oszczędź, hrabio, mnie, to mi czyni przykrość. Każdy z nas najlepiej zna siebie, a jeśli sumienny jest, pochwały go bolą, jak wyrzuty.
— Pomimo to ja nie mogę znieść, bym się z panią nie pokłócił — rzekł lord — przyznaję się, że po to umyślnie tu przyszedłem. Bądź pani ze mną otwarta, jestem szczerym jej przyjacielem, wielbicielem. Na co nam grozisz tym, że chcesz zerwać z nami?
— Dobrze, bądźmy szczerzy, panie hrabio; powiedz mi więc, dlaczego wymagacie po mnie ofiary życia, spokoju, swobody, dla waszej zabawy i przyjemności? Przypuszczam, jeśli każesz, hrabio, że miło wam posłyszeć moje granie, że rozrywam rozmową, że wypełniam jakąś próżnię w salonie; i czyż godzi się, byście mnie skazywali na ten żywot bawicielki i monsterka? Tymi biednymi talentami nie potrafię nic zyskać nad oklask chwilowy, chłodny, który rozbrzmi i rozejdzie się prędko. Chcecie więc zabić mnie na ofiarę?
— Nie, kochana pani — przerwał lord — zdaje mi się, że nie dla talentów i uroku chcemy cię posiadać, cenimy twój charakter, umysł, widzimy w tobie istotę wyższą, jakiej naszemu społeczeństwu braknie.
— Zawsze monsterko! — odparła Lenora. — Jestem gościnnie przyjęta a obca, nie mam i nie mogę mieć rodziny, a pewna jestem zazdrosnych nieprzyjaciół. Ale przerwijmy tę rozmowę — dodała z uśmiechem — miarkujesz hrabio, że nie mogę się bronić, nie tykając wielu rzeczy, których bym poruszyć nie chciała.
— Jestem posłuszny, milczę — skłonił się hrabia — ale pozwól mi pani zapytać się szczerze, czy postanowienie, o którym mówi pani Laura, jest stanowcze i niezmienne?
— Po długiej rozwadze i namyśle je powzięłam i mam niewzruszoną wolę usunąć się gdzieś w cichy kątek, zniknąć z oczów ludzi.
— Przepraszam panią, będę zmuszony znów o pierwszy przedmiot zaczepić. Niepodobieństwem jest, byś pani została pustelnicą, musisz żyć z ludźmi; czy sądzisz, że w innych towarzystwa sferach ludzie są wyrozumialsi, skłonniejsi do przyjęcia, do oddania serca i wcielenia obcego kogoś w swą rodzinę? Mylisz się pani, zdaje mi się, demokracja jest w słowach wiele obiecująca, ale sama wyższość pani nie dopuści, by cię tam przyjęto na stopie równości, gdzie umysłem górować będziesz.
Lenora zamilkła, uśmiechnęła się tajemniczo i rzekła:
— Czy między pustynią, wielkim światem i ludem, nie ma już na świecie kątka, gdzieby sierota bez rodziny familię znalazła?
— Masz więc pani już coś obmyślonego? — spytał lord.
— Być może — zagadkowo szepnęła Lenora usiłując przerwać rozmowę. Nie było wszakże łatwe pozbyć się hrabiego, który z niezmierną grzecznością, ale z niemniejszym uporem krok w krok ją ścigał, czekał, gdy z kim rozmawiała, milczał chwilę, ale starał się nie stracić jej z oka i być ciągle w jej otoczeniu.
Wszyscy zaczęli ją prosić, by grała, nie mogła się oprzeć. Podeszła do fortepianu, zdjęła rękawiczki, usiadła, a że wybór był jej zostawiony, z wielką trafnością, nie chcąc się wydać ze smutnym usposobieniem, nie życząc sobie żadnych sentymentalnych pożegnań, poczęła owego chopinowskiego poloneza (a-dur), który zdaje się napisany, by umarłych cienie z grobu wywołał.
Jest w tym tańcu wojennym, szablistym, kontuszowym coś tak poruszającego, tak elektryzującego, że kto nie poczuje się nim wstrząśnięty do głębi, nie ma w sobie kropli krwi polskiej. Jest to poemat przeszłości, dziki, butny, porywający, szorstki a niesłychanie patetyczny. Ze wszystkich polonezów Chopina ten może najjaśniej przemawia do serca. Jest w nim pieśń wojenna, pochód weselny, coś pijanego i dumnego, a coś razem tak szlachetnego i wielkiego, że dzisiejsze pokolenie czuje się upokorzone i drobne, gdy go słucha. Mimo raźności i wesela w końcu łzą skończyć go trzeba...
Lenora grała go z ogniem, pasją, z brawurą niesłychaną, tak jak on być grany powinien. Gdy skończyła, panowało w salonie milczenie uroczyste, którego nikt przerwać się nie ośmielił.
Chciała wstać po nim, ale fortepian otoczono, nie dano jej odejść, modlono o więcej; wybór był trudny... Serce pragnęło czegoś rzewnego, rozum nie pozwalał kwilić na pożegnanie. Po namyśle, godząc wymagania jednego i drugiego, zagrała sonatę beethovenowską, co się poczyna bezdenną rozpaczą i zwątpieniem dogorywającym, a kończy wybuchem namiętnym i ognistym... tę, którą pospolicie zowią sonatą księżycową (Clair de Lune). W tej muzyce przynajmniej myśl ukryta była tak głęboko, że jej pospolity słuchacz nie rozumiał, a serce mogło się całe wyśpiewać.
Z ostatnim akordem wstała tak nieodwołalnie, chwytając za rękawiczki, była tak zmęczona i blada, że jej już nikt nie śmiał prosić o nic więcej. Lord czatował przy fortepianie, aby odchodzącą pochwycić. Godzina była już dosyć spóźniona.
— Grałaś pani cudownie, ale ją to wiele kosztować musiało — rzekł wzruszony. — Lękam się, byś nam pani nie uciekła, a bądź co bądź, jak o łaskę największą śmiem jeszcze prosić o chwilę rozmowy.
Lenora spojrzała nań i pobladła; poczęli chodzić po salonie.
— Nie mamy tajemnic — odpowiedziała Lenora.
— Pani nie, ja — może!
Szli chwilę razem milczący, stanęli w progu drugiego pokoju, który stosunkowo był daleko mniej przepełniony.
— Tu chłodniej — odezwał się hrabia i postąpił krok naprzód, Lenora zawahała się, ale nie chciała okazać mu obawy ani nieufności, weszła.
— Pani — rzekł pośpiesznie hrabia z widocznym niepokojem — przebacz mi, że w miejscu i chwili niestosownej odezwę się niewłaściwie, nieprzyzwoicie; nie mam wyboru... muszę...
— Hrabia z góry możesz być pewny, iż mu nic za złe nie wezmę.
— Nawet, nawet gdybym tu, lękając się pani stracić, oświadczył jej, że mam dla niej więcej niż najwyższy szacunek, więcej niż najgorętszą przyjaźń...
— Panie hrabio, dosyć!
— Nie dokończyłem: jeśli pani jesteś wolną sercem, a nie uznasz mnie niegodnym swej ręki, proszę o nią.
Spojrzał, w oczach Lenory stały dwie wielkie łzy świecące; ujęła jego rękę i powoli słabym rzekła głosem:
— Dziękuję ci, hrabio, z duszy i serca dziękuję, na całe życie moje starczy mi tej chwili promienistej. Jestem szczęśliwa. Wolno mi powiedzieć ci, że nie kochałam nigdy nikogo, a ciebie kocham i kochać będę jednego do zgonu... ale na Boga, który mnie słucha, przysięgam, że ręka, co nie może być twoja... nie będzie niczyja... Pamięć o tobie poniosę do grobu.
— Jak to? — zawołał przejęty hrabia. — Nie możesz być moja? Dlaczego?
— Nie pytaj, nie mogę! przysięgłam. Nadto kocham cię, bym w twój dom i rodzinę nieuchronne nieszczęście wnieść mogła. Nie mogę! Pozwól mi być godną ciebie... i dlatego nie być twoją; kocham cię, hrabio, nie będę niczyją... rozstańmy się podając sobie ręce i mówiąc: do zobaczenia na lepszym świecie. — To mówiąc wyrwała rękę żywo, spojrzała nań, i nim miał czas się rozmyślić, oprzytomnieć, wysunęła się nie do salonu, ale do pokoju przyległego Stefci.
Hrabia był pewny, że ochłonąwszy powróci za chwilę, ale czekał już na próżno; Lenora, znając dom Laury, przez garderobę wysunęła się niepostrzeżona do sieni, narzuciła chustkę i wybiegła w ulicę, śpiesząc do domu.
Szczęśliwy, ale niespokojny, upojony, powrócił lord do salonu, gdzie postrzeżono wkrótce, że Lenory nie było. Gospodyni poszła jej szukać i przekonała się, że uciekła. Przykro jej było, bo naturalnie reszta wieczoru była zepsuta. Przechodząc szepnęła tylko lordowi: — A! niegrzeczny panie, pewna jestem, żeś nas pozbawił Lenory. Nie ma jej nigdzie. Musiałeś być nadto natrętny.
Hrabia nie odpowiedział nic. Wkrótce potem wyślizgnął się zamyślony z salonu, a reszta gości po cichu szepcąc, powoli także opuszczać go zaczęła. Krążyły pomiędzy odchodzącymi najrozmaitsze powieści o tym oryginalnym wieczorze, którego lord i Cyganka byli bohaterami.
Kobiety ruszały ramionami i krzywiły usta.
— Gotów się ożenić! ale rodzina nigdy na to nie pozwoli!
— To niepospolita intrygantka! — szeptały inne.
Nazajutrz nikt temu uwierzyć nie chciał, gdy zrozpaczona i na pół oszalała Laura rozniosła między wszystkimi znajomymi swymi, iż Czarna Perełka, tego dnia opuściwszy świat, wdziała na się sukienkę siostry miłosierdzia.
Było to jednak prawdą, a co dziwniej, mówiono, że ją widziano z twarzą wypogodzoną, z uśmiechem na ustach, ze spokojem na czole, spełniającą w szpitalu Dzieciątka Jezus najtwardszą służbę nowicjuszki.
Powieść nasza na tym się kończy, bo Zbigniew uzdrowiony zginął w powstaniu, a magnat węgierski, przekonawszy się, iż pobyt jego w Warszawie do niczego nie prowadzi, wprost stąd do Baden pojechał, gdzie sławna paryska Loreta na dwa tygodnie go ujarzmiła. Po czym wrócił na Węgry i nie mając co robić, zaciągnął się w szeregi najskrajniejszej opozycji. — Pani Laura nie przestała ubolewać nad rozpaczliwym krokiem swej przyjaciółki, który przypisywała (po cichu) miłości dla hrabiego a przekonaniu, iż małżeństwo byłoby niemożliwe.
Lord stał się bardziej milczący niż kiedykolwiek, oddał się cały poważnym studiom dziejowym, pracy około dóbr swych, ulepszeniom gospodarskim, a ilekroć spotkał Laurę w towarzystwach, z daleka pozdrowiwszy ją uchodził zręcznie od rozmowy. Nikt nigdy nie słyszał z ust jego ani imienia Lenory, ani Czarnej Perełki... i twierdzą ci, co go bliżej znali, iż wcale żenić się nie ma ochoty.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.