Czarna Perełka/Część II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna Perełka
Wydawca M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Data wyd. 1939
Druk M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zbigniew miał się nieco lepiej; starania plebana, młodość, niewykwintne leki wiejskie, które wiele przynajmniej zaszkodzić mu nie mogły, dozwoliły naturze działać przeciw ranom i stłuczeniom, a gdy raz siły jej działać zaczęły, czas tylko stanowił o wyzdrowieniu. Choć poobwiązywany, wybladły, okryty sińcami, chłopak mógł się w rzadkie dni ciepłe na wiosennym słońcu wygrzewać. Uspokajając matkę napisał do Warszawy, nie wzmiankując wcale o nieszczęściu. Szerzej doniósł o nim doktorowi, będąc do tego zmuszony stratą papierów i ostatniego grosza. Nie wiedział, co dalej pocznie, chociaż straszliwy ów napad bynajmniej go nie odwiódł od myśli ścigania Lenory. Umysł jego nią tylko był zajęty.
Dnia tego właśnie dozwolono mu około południa wyjść przed plebanię, której ganek zwrócony był ku słońcu; siedział na ławce, położywszy głowę na rękach, opartych na poręczy i patrzył na dalekie pasmo gór, z których ostatnie obłoczki odlatywały, rozpuszczając się w powietrzu, gdy w bramie ukazała mu się Lenora, a za nią nieodstępny towarzysz, węgierski panicz w swym malowniczym ubraniu.
Zrazu Zbigniew wziął to za jakiś sen oczów widoku jej spragnionych, ale gdy Lenora, żywszym coraz postępując krokiem, ku gankowi zbliżać się poczęła i poznawszy już Zbigniewa, wyciągnęła ku niemu ręce — wstał na chwiejących się nogach, pobladł i padł na ławę bezsilny. Widok Lenory byłby może na nim tego nie sprawił wrażenia, ale tajemniczy ten towarzysz jej, w którym się domyślał — któż wie — męża? kochanka? — przybił biednego. Wielkimi oczyma patrzył, nie mogąc się słowem odezwać.
— Panie Zbigniewie, czyś mnie nie poznał?
— A, pani! — zawołał słabym głosem ranny — czyżby to być mogło? Alem się widzieć nie spodziewał, w oczach mi się zaćmiło, nie dowierzałem im.
Lenora, zapomniawszy o towarzyszu, weszła na ganek pośpiesznie i poufale siadła przy nim na ławce, wpatrując się w tę twarz, na której malowało się tak dobitnie cierpienie — męczeństwo, które on poniósł dla niej.
Łzy zakręciły się w jej oczach.
— Zacny, poczciwy, dobry przyjacielu mój! powinnabym ręce twe ucałować... tyś o mało życia nie postradał dla mnie — zawołała — ja wiem wszystko... ja przyszłam ci na kolanach podziękować.
Zbigniew się uśmiechnął nieco rozpromieniony, ale wejrzenie padło na urodziwego Węgra i spytał oczyma Lenory — kto by on był. Odgadła myśl jego i skinęła na niewolnika.
— Hrabio Sandor, podaj rękę temu bratu memu po niedoli, powinniście być przyjaciółmi, bo oba serca macie szlachetne. A ty, Zbigniewie, powiedz mu moją historię prawdziwą, całą, bom na czole jego wyczytała niedowiarstwa cień, a nie chcę, by mnie posądzał. Hrabio Sandor, pytaj go. Mnie pozwólcie wejść do plebanii i podziękować gospodarzowi.
Węgier zmierzył oczyma tego, którego za przeciwnika swego, za współzawodnika uważał.
— Mów pan — rzekł — nie jestem nieufny, ale żądny jestem wiedzieć dziwne przygody tej kobiety, którą miałem szczęście wydrzeć z rąk brudnych.
— Wszakże ona sama wszystko wam już powiedzieć musiała — rzekł podnosząc głowę Zbigniew — swe pochodzenie, przysposobienie przez świętą i zacną niewiastę, osierocenie po jej śmierci i to, co ucierpiała od krewnych i swe poświęcenie dla ojca... cóż ja tu dodać mogę?
Sandor, zdziwiony wielce zgodnością dwóch powieści, milczał.
— Ale czego ona sama powiedzieć wam nie mogła — dodał Zbigniew — to przymiotów duszy, to skarbów serca, to swojego bohaterstwa, cierpliwości i cierpienia. Jeśliście na chwilę ją posądzili, szanowny panie, grzech to, bo czystszej istoty nie ma i nie było na świecie.
— A czymże wy dla niej jesteście? — zapytał Palmy.
— Ja jestem robakiem, którego wychowała, ubogim chłopięciem, ratowanym przez nią, jej winienem wszystko i gotówem umrzeć dla niej.
— Ale cóż ją pobudzić mogło rzucić się w tę otchłań cygańską? — spytał Sandor.
— Poświęcenie dla ojca! Chciała go nawrócić, sądziła to swym obowiązkiem.
— Cygana? Starego zatwardziałego zbója chcieć na ostatnie lata zrobić uczciwym człowiekiem! — rozśmiał się Palmy.
— Wierzę, iż taka piękna pani cudów dokazywać może, ale to przechodzi ludzkie siły, sam Bóg pono nie dokaże tego.
Ruszył ramionami, zamyślił się i zwrócił może umyślnie rozmowę.
— A wy co z sobą myślicie? — zapytał.
— Ja? — rzekł Zbigniew — naprzód trzeba, bym mógł myśleć. Do wczoraj jeszcze w potłuczonej głowie snuły mi się gorączkowe widma, nie myśli, a dziś budzę się dopiero do życia. Czy będę żył — któż wie. Cyganie chcieli widocznie, bym nie wstał więcej z tych zarośli, do których mnie tłukąc zawlekli. Straciłem przytomność po kilku uderzeniach ostatnich, czułem ciepłą krew, oblewającą mi oczy i twarz... i... potem — nic.
— Wielu ich było? — spytał Sandor.
— Czterech. Zbliżyłem się śmiało, z zaufaniem, szliśmy prowadząc rozmowę, nie posądzałem o zasadzkę. Obiecywali mnie zaprowadzić do Dżęgi, gdy nagle, odszedłszy ścieżką do gościńca...
Na te słowa weszła Lenora z proboszczem. Węgier wstał na ich przyjęcie, a Zbigniew przestał mówić.
Z rozmowy z plebanem przekonała się Cyganka, że Zbigniewa, którego chciała zaraz zabrać stąd, aby go oddać w ręce bieglejszych lekarzy, nie podobna było wieźć jeszcze. Stan jego nie dozwalał o tym ani pomyśleć.
Doktor wielce powątpiewał o wyzdrowieniu, lękając się, by jaka choroba nie wywinęła się skutkiem ran i potłuczeń; w każdym razie spokój był dlań pierwszym warunkiem kuracji. Lenorze zaś potrzeba było natychmiast śpieszyć do Warszawy, aby wykupić się z tego rodzaju niewoli Sandora, która jej ciężyła, i wyjść z fałszywego położenia.
Węgier, im bardziej się upewniał, że w powieści o przebranej za Cygankę czarodziejce nie było fałszu, tym mocniej ku niej się zapalał. Milczący stał na uboczu, ale w duchu powtarzał sobie, że na krok jej nie odstąpi. Szczęściem miał do tego pozór dobry, bo była sama i potrzebowała opieki, inaczej wstyd by mu było odgrywać rolę natrętnego wierzyciela.
Pleban, człowiek surowych obyczajów, mimo pewnych już wiadomości o przygodach osób, które się pod jego dachem zebrały, wcale nie rad był tej pannie Cygance, temu magnatowi węgierskiemu, łączącemu się z nią jakimś niesakramentalnym węzłem, Zbigniewowi nawet, który mu gości takich naprowadził. Na wytłumaczenie dlań tak drażliwych stosunków nie starczyła lada powiastka.
Panna, latająca po gościńcach z magnatem węgierskim, oboje piękni i młodzi, nie podobali mu się.
Widać było z jego twarzy posępnej, iż nie rad był odwiedzinom na plebanii. Zbigniew milczący myślał tylko nad tym, jak prędko przyjdzie mu stracić z oczów swój ideał i czy go już kiedy w życiu zobaczy.
Lenora szukała w sobie dosyć sił i odwagi, by coś postanowić.
— Mój ojcze — rzekła wreszcie, wstając z ławy — jakkolwiek przeniesienie dalsze chorego byłoby niemożliwe, zdaje mi się, że o kilkanaście kroków do chaty bez niebezpieczeństwa wziąć byśmy go mogli. W ten sposób uwolnilibyśmy ojca od tego zajazdu i odwiedzin natrętnych. Ja winnam zbyt wiele panu Zbigniewowi, bym go opuścić mogła... zostanę przy nim, ucząc się być siostrą miłosierdzia. Zacny hrabia Sandor nie odmówi mi z listem moim pojechać do Warszawy.
— Pojechać do Warszawy? — spytał Węgier. — Jakaż potrzeba tej podróży?
Lenora zarumieniła się.
— Potrzebuję dać wiedzieć o sobie moim przyjaciołom, a może, szlachetny hrabio, skłonicie doktora S., by tu do mnie przybyć raczył. Nareszcie... — Umilkła wstydząc się dokończyć.
— Nie wątp pani, że pojadę, dokąd rozkażesz... ale jestże potrzeba tego istotna? List zrobi to, co ja... a stracisz pani stróża, który ci być może potrzebny. — Uśmiechnął się.
— Jeśli zaś — dodał — bytność moja jest dla niej niewygodna, zbyteczna... uciążliwa... wrócę do Węgier.
Spojrzał na nią błagającymi oczyma, w których było tyle żalu, prośby i wymówki, iż Lenora się zarumieniła i podała mu rękę.
— Nie gniewaj się pan na mnie. Zrobisz, co uznasz za właściwe, ufam panu. Najpierwszą jednak rzeczą jest, byśmy księdza proboszcza uwolnili od załogi i postarali się o pomieszczenie dla mego obrońcy.
Proboszcz w istocie sam nie wiedział, co odpowiedzieć; do swego pacjenta wielce się przywiązał, a tolerować nie mógł przy nim panny, która nie była ani siostrą, ani krewną i w dodatku miała jeszcze z sobą towarzysza niewylegitymowanego, a widocznie i desperacko zakochanego, co mu aż nadto z oczów patrzyło. Wybierając z dwojga, wolał już ksiądz zrzec się opieki nad chorym, niż to towarzystwo, przypominające mu w młodości czytanego Idziego Blasa z Santylany, przyjmować dobrodusznie na probostwie. Milcząco więc przyjął przemówienie Lenory, skłonił się i nic nie powiedziawszy znikł.
Lenora, pożegnawszy chwilowo Zbigniewa, sama pobiegła szukać dlań chaty wygodnej, a Sandor czuł się w obowiązku jej towarzyszyć.
Poczta z tego zakątka odchodziła raz na tydzień tylko; był więc czas przygotować listy do Warszawy do doktora z opowiedzeniem całej przygody i zaklęciem najsilniejszym, aby z powagą swego wieku i powołania na ratunek przyjeżdżał.
Z tego wszystkiego, co się działo, hrabia Palmy powoli przychodził do coraz mocniejszego przekonania, iż Lenora była w istocie tą istotą, jaką mu się w pierwszej chwili przedstawiła. Jej los, położenie, urok twarzy, umysłu, serca co dzień czyniły na nim potężniejsze wrażenie. Nie wiedział jeszcze, jak wyjdzie z przygody, ale wcale nie pragnął, ażeby się skończyła... nie chciał się rozstać z powieścią fantastyczną, którą rozpoczął jako młody szaleniec, a kończył niemal jak poeta.
Zbigniewa na noszach powoli, przy dozorze Lenory przeniesiono do przygotowanej chaty, Sandor ofiarował się czuwać przy nim. Drugą obok zajęła dla siebie Zara. Chirurg zamówiony co dzień miał do opatrywania ran przyjeżdżać. Nie zbywało też na dozorze czułym, bo Lenora nie wahała się z odwagą czystego serca całe niemal dnie przy chorym w towarzystwie nieodstępnego Sandora przepędzać.
Tu dopiero mógł się Sandor przekonać, że ta, której ukształcenie zdawało mu się zrazu błyskotliwym pozorem, była w istocie jedną z tych rzadkich, wybranych niewiast, stworzonych na udręczenie człowieka, bo po nich inne wszystkie wydają się ułomnymi i niedołężnymi. Każdego dnia odkrywał w niej nowy promień, nową jasność, talent nowy lub cnotę.
Wszystko to wytryskało tak z samej natury jej, tak było nacechowane prawdą, że gdy najczęściej przedłużone obcowanie z innymi rozczarowywa i ostudza, bo odkrywa, co było pożyczanym i fałszywym, tu każdy dzień uwielbienie powiększał. Z boleścią wyznać przed sobą musiał wychowaniec Wiednia i Paryża, że ani nauką, ani pracą nie dościgał jej i często za nią dolecieć na wyżyny nie zdołał.
W dzień niedzielny przy nieszporach, choć z wielkim wstrętem i obawą księdza plebana, Lenora wprosiła się na chór do organu, który jakimś szczęściem, mimo skromnych rozmiarów, jeszcze był strojny.
Jakież było podziwienie i księdza, i organisty, i słuchaczów, gdy z tego umęczonego instrumentu, który pod ręką niewprawną swego władcy wydawał niesforne akordy, popłynęła rzeka tonów czystych, harmonijnych, słodyczy pełnych i związanych tak umiejętnie, iż się zdawały splecionym wieńcem anielskich pieśni. Proboszcz nie miał tej muzyce nic do zarzucenia, prócz że pochłaniała ustną modlitwę, zjadała myśl i zmieniała ją w uczucie, pod tą postacią eteryczną niosąc ją przed tron Boży.
Sandor wyszedł z tych nieszporów zadumany, poruszony, przejęty. Muzyka, która zwykle to mówi do człowieka, o co on ją pyta, odpowiedziała mu, że nie był godnym tej, spod której rąk płynęła. Organista, upokorzony wielce, utrzymywał sam jeden, że to nie była kanoniczna i ortodoksyjna muzyka, ale świeckie madrygały, które Panu Bogu wstrętne być musiały.
Tak upływały dnie w chacie góralskiej, przeistoczonej na gospodę. Nawet podejrzliwy proboszcz, bliżej się przypatrzywszy Lenorze, pomówiwszy z nią, poczynał uprzedzeń się swych pozbywać, chociaż mu Węgier ów i przyjaciel w jej towarzystwie zawsze byli nie do smaku. Jednego przynajmniej z nich rad był z nią ożenić, aby mieć głowę spokojną. Przed ludźmi nawet mówił, że to byli bliscy krewni, obawiając się zgorszenia w poczciwej swej gromadce.
Sandor jednego z ludzi swych wysłał tymczasem na Węgry po rozmaite dla wygody potrzebne przedmioty, których w okolicy dostać nie było można. Przywieziono całe dwa wozy dywanów, krzeseł, książek, kuchennych przyborów i zapasów, tak że owa chata zmieniła się w bardzo wygodne i ładne schronienie. Zbigniewowi jednak cała ta około niego troskliwość zdawała się nie iść ni na korzyść, ni na zdrowie. Smutny był, milczący i stan jego, zamiast się stopniowo polepszać, niemal pogarszać się zaczął. Najtkliwsze starania nic nie pomagały. Serce cierpiało, a boleść jego wstrzymała to dzieło uzdrowienia, które tak szczęśliwie zdawało się poczęte. Po całych dniach, sparty na rękach, słuchał z pewnym wyrazem tęsknoty i trwożliwości rozmów, opowiadań, drobnych sporów pomiędzy Sandorem a Lenorą i nie mieszał się do niczego. Był przekonanym coraz bardziej, że Węgier kochał się w niej i że być musiał kochanym. Chociaż nigdy nie miał nadziei, a przynajmniej nie przyznawał się do niej, nie mógł zwyciężyć smutku, jaki to w nim zrodziło.
Wśród tego dziwnego życia jednego ranka nadbiegła poczta i z wózka wysiadł doktór. Porzucił on swych chorych, życie, do którego był nawykł, i śpieszył na zawołanie Lenory. Zobaczywszy go przez okno chaty, wybiegła naprzeciw niego właśnie w chwili, gdy warkocz czarnych włosów nie spleciony jeszcze miała zgarnąć, cała oblana tymi kruczymi włosami, zarumieniona od radości, witając go jak zbawcę i ciągnąc do siebie.
Poczciwy przyjaciel uśmiechał się milczący i usiłował przybrać ton żartobliwy, aby rozrzewnienia, którego doznał, nie okazać.
— Niech się panna Lenora kończy ubierać, a mnie naprzód wykomenderuje do chorego. Po to ja tu jestem, abym się na coś przydał. Kto wie, jak go mój kolega tutejszy leczył.
Lenora wskazała mu ręką na chatę, przed którą stał Sandor, wpatrzony w jej krucze warkocze i kibić dziewiczą. Węgier domyślił się doktora, o którym się wiele nasłuchał, i sam mu się przedstawił.
— Chodź pan — rzekł — chory jest tutaj, wszyscyśmy czekali z upragnieniem jego przybycia.
Zbigniew o kuli dowlókł się do drzwi, ale spojrzenie nań nie pocieszyło gościa. Był to cień człowieka, w którym dogorywała młodość, niekiedy błyskając rumieńcem przedśmiertnym, to znów przygasając na dnie całe. Doktorowi dość było rzutu oka wprawnego, ażeby dostrzec, że uzdrowienia nadzieja była mała lub żadna. Potłuczone piersi, pogruchotane kości, wstrząśnienie ogólne, może niema rozpacz jakaś dobijała Zbigniewa. Uśmiechnął się podnosząc niebieskie oczy ku doktorowi, podał mu rękę wychudłą i ze spalonych warg ledwie mógł słaby głos wydobyć.
Po kilku wymienionych słowach doktór wziął się do opatrywania chorego; nie powiedział nic, ale znalazł go gorzej, niżby był być powinien.
— Panie Zbigniewie — rzekł — mógłbyś być zdrów, gdybyś chciał.
— Jak to, konsyliarzu?
— Musisz się czymś gryźć, musisz sobie czymś szkodzić; młodość już cię była powinna uleczyć, a ty mi cherlasz jeszcze. Będę gderał.
— Czy mógłbym przejechać do Warszawy?
Doktór głową potrząsł.
— Poczekawszy — rzekł — nie teraz.
W chwilę potem nadbiegła Lenora. Weszła, bo miała to przekonanie, że doktór był wszechmocny; osmutniała jego twarz nic jej pocieszającego nie powiedziała. Wyszli z nim razem na ganek.
— Jak pan znajdujesz Zbigniewa? — spytała.
— Niedobrze — odparł doktór — rany by go same nie zabiły, ale jest coś, co im pomaga. Chłopiec się zagryzać musi, zazdrosny może o Węgra. Nie wiem, czym zgadł, ale tak mi się to przedstawiło w pierwszej chwili, a ja wierzę w pierwsze ważenie.
— Nie może być zazdrosny — odpowiedziała Lenora — bo tego uczucia, które zazdrość rodzi, nie było w nim. Starałam się o to, aby go nie obudzić, i ufam, że Zbigniew miał tylko dla mnie trochę wdzięczności i szacunku.
— A ja sądzę, że się od dawna kochał szalenie — przerwał doktór. — Bądź co bądź, trzeba na to coś radzić, bo chłopak jest bardzo źle, a szkoda by go było.
— Drogi przyjacielu! — zawołała Lenora — zrób, co jest w mocy ludzkiej, ja bym go nie przeżyła!
Stary spojrzał na nią: była spokojna i twarz jej nie oblokła się nawet rumieńcem.
— Tak, kochany doktorze — dodała Lenora — z tego uczucia macierzyńskiego, siostrzanego, jakie mam dla niego, ani przed tobą, ani sama przed sobą wytłumaczyć się nie potrafię. Kocham go jak brata, stworzyłam sobie w nim rodzinę, której mi brakło. On mi poświęcił życie... jeśli jest ratunek jaki...
— Jeden tylko — zawołał uśmiechając się doktór — jeden.
— Jaki?
Stary się zawahał.
— Niech mu się szczęście uśmiechnie... któż wie, może go to ocalić.
Lenorze łza zakręciła się w oku.
— Jesteś moim przyjacielem — rzekła — nie mam dla ciebie nic skrytego. Chodź, oddalmy się, odsłonię ci serce moje. Omyliłeś się, jeśliś sądził, że go kocham. To nie jest uczucie, które by miłością nazwać się mogło. Nie; Zbigniewa nawykłam prawie uważać za dziecię moje. Między nim a mną był stosunek, z którego nigdy czulsze się nie rodzi uczucie. Pamiętam go nieokrzesanym, biednym chłopięciem... czuję się silniejsza nadeń, a tam, gdzie niewiasta jest panią, nie ma dla niej i nie może być szczęścia. Nie wiem, czyś mnie zrozumiał.
— Najzupełniej — odpowiedział doktór — a mimo to powtarzam, jeśli chcesz życie jego ocalić, daj mu nadzieję szczęścia.
— Doktorze, to znaczy: skłam! — zawołała Lenora — to znaczy: powiedz, że kochasz, gdy serce twe chłodne... ja tego uczynić nie mogę.
Gość zamilkł. — Stanie się więc, co Bóg naznaczy — rzekł po chwili — nie mówmy o tym.
— Uważam cię za ojca — dodała Lenora — nie wymagaj spowiedzi, bo z uczuć spowiedź według mnie jest świętokradztwem; uczucia winny się kryć w poświęconej arce, w głębi przybytku. Powiem ci tylko słowo... kocham innego...
To mówiąc oddaliła się spiesznie ku chatce swojej, a doktór wszedł na powrót do pacjenta, który w oknie siedział milczący, osłupiały, z oczyma na góry sine skierowanymi bezmyślnie.
— Wiesz — począł z cicha do niego — że mi cię szczerze żal. Nawykłem patrzeć na cierpienie, na śmierć, na bóle, ale gdy w sile wieku młody daje się śmierci nie broniąc, złożywszy broń, bez ochoty do życia... jak ty, panie Zbigniewie, któremu jeszcze cały świat stoi otworem... dziwi mnie to i smuci. To istne samobójstwo, które bądź co bądź zawsze jest dowodem tchórzostwa, a w obliczu Boga i bliźnich zbrodnią wielką, nie do przebaczenia. Bo przecież nie dla siebie tylko żyjemy; każdy ma jakieś obowiązki do spełnienia, których porzucać mu nie wolno... a twojaż matka, panie Zbigniewie?
Zbigniew głowę odwrócił; rumieniec poczynał się rozlewać po bladej twarzy.
— Dać ci lekarstwo — mówił doktór — na co się to zda, kiedy ja czuję, że ty zobojętniały, zastygły, chcesz umierać.
— Ja? doktorze...
— Ale tak jest! — mówił stary — chcesz umierać z niedorzecznej fantazji, gdy mógłbyś żyć chwalebnie i pożytecznie. Lękasz się cierpienia i chciałbyś uciec przed nim... zapewne to bardzo wygodnie, ale wcale nie zaszczytnie. Cóż wart taki człowiek! Tyle co żołnierz, który ucieka z pola bitwy.
Zbigniew westchnął.
— Proszę kochanego konsyliarza — zawołał silniejszym nieco głosem — dlaczegóż mnie obwiniasz... gdy choroba moja jest skutkiem przypadku?
— Tak, ale kuracji tego nieszczęsnego wypadku lepiej od lekarza mógłbyś dopomóc, gdybyś chciał żyć!
— Ale cóż doktorowi dało tę myśl, że ja żyć nie chcę!
— Ta myśl wyryta jest na twoim czole — rzekł lekarz — nie możesz jej ukryć przede mną. Smuci mnie ona szczególnie dlatego, że miałem lepsze wyobrażenie o tobie, a teraz poznaję, że się omyliłem.
Doktór widocznie, zamiast lekarstwa, używał ambicji jako pobudzającego środka, bo wiedział on dobrze, iż w duszy młodego człowieka, gdy już nic rozgrzać nie potrafi, środek ten nieraz działa najskuteczniej. Mówił dalej:
— Nie chcę dobadywać się przyczyn, które tę apatię w tobie zrodziły, panie Zbigniewie, chociaż mnie, staremu doktorowi, wolno by było odgadnąć je, odsłonić i po ojcowsku za nie połajać.
Zbigniew się żywo poruszył... czuł się odgadnięty, wstyd mu było.
— Toż samo, co cię popchnęło w pogoń za panną Lenorą, co było przyczyną tych ran i wypadku, dzisiaj zrodziło zwątpienie i zobojętnienie dla życia. Pozwól sobie powiedzieć, że pojmując miłość młodzieńczą, choć doktorem jestem, nigdy jej tak prozaicznie nie wyobrażałem sobie, ażeby pragnęła koniecznie być zaspokojona brutalnie lub skazywała się na śmierć. Miłość, jak ja ją stary rozumiem, choćby była bez nadziei, winna do życia budzić, a nie zniechęcać do niego. Nie jestże szczęściem widzieć istotę ukochaną, służyć jej z zaparciem się i z dala po cichu uwielbiać? Może to pojęcia mojego wieku, ale uczciwą miłość, w której nie ma egoizmu, taką sobie przedstawiam.
Zbigniew coraz bardziej był pomieszany.
— Szanowny konsyliarzu, budujesz przypuszczenia, do których ja, nie rozumiem prawdziwie, jak mogłem dać powód? Czym?
— Doktór musi być jasnowidzącym.
— I może się mylić.
— Może, to prawda! Zobaczymy więc jutro, pojutrze, czy kochasz matkę szczerze, a pannę Lenorę tak, jak powinieneś ją kochać, czystym sercem wdzięcznego wychowańca. Zresztą — dorzucił doktór wstając — kto ma życie, ma wszystko. Dzieją się cuda, spodziewać się można zawsze, póki w piersi tchnienie, póki w sercu bicie.
Na tym przerwana została rozmowa, a że doktór po raz pierwszy oglądał podtatrzańską okolicę, wyszedł przypatrywać się łańcuchowi gór i studiować florę i fizjonomię kraju dla siebie nowego.
Nadto miał wszakże na myśli i sercu, ażeby z wielką uwagą badaniom się tym oddać; los Zbigniewa i ostatnie słowa Lenory zajmowały go najmocniej. To — kocham innego! — tkwiło mu w umyśle nierozwiązane dlań i niezrozumiałe. Byłże ktoś zupełnie nieznany, czy wreszcie ów wdzięczny i zręczny magnat węgierski, czy lord, o którego zajęciu się Lenorą w całej mówiono Warszawie. Odgadnąć było trudno, pytać niegrzecznie, a stary wszakże był ciekawy człowieka, który to serce mógł pozyskać.
Dumał tak, chodząc po trawniku i przypatrując się uroczemu obrazkowi łańcucha gór w oddaleniu, gdy Lenora wyszła z chaty, ubrana całkiem czarno, tak jak wówczas chodzili wszyscy, z wyrazem twarzy poważnym, ale spokojnym. Zbliżyła się do herboryzującego, dotknęła jego ramienia i powitała go uśmiechem.
— Prawda — rzekła — że te Alpy nasze cudnie są piękne w swym majestacie grozy i milczenia, z mieniącym się licem, po którym przechodzą rumieńce i śmiertelna bladość. Gdybyś je mógł widzieć, jak ja w tajemniczych ich wnętrzach, jakżebyś ukochał tę naturę górską, ten skamieniały dramat, ten świat cudów smutnych, w których kontemplacji dusza się oczyszcza i podnosi. Widziane z dala te góry mogą zachwycić, poznane z bliska muszą obudzić miłość. Gdybyś poszedł do Strążysk, na Kościelisko, do Morskiego Oka, wdrapał się na szczyty, okiem przemierzył przepaście, dusza by ci się otwarła nowym zmysłem straconym, miłości natury. W mieście ten zmysł się traci.
— A raz stracony się nie odzyskuje — dodał doktór — dla mnie jeszcze miłość nauki byłaby przeszkodą do pochwycenia strony poetycznej Karpat... widziałbym w nich studium do analizy, nie obraz. Z twoją młodą duszą...
— Młodą — przerwała smutnie Lenora — nie jest już ona młoda, cierpienie zmarszczki na niej wyryło... przekwitła młodość na zawsze, a kielich życia zamknięty...
— Dla ciebie — zawołał doktór — dla ciebie?
— Tak, dla mnie — odparła Zara — nie łudzę się wcale. To, co pismo powiada, że dzieci noszą na sobie grzechy ojców, jest prawdą, jak wszystko, co ono głosi. Grzechów tych żadna nie zetrze pokuta. Jestem Cyganką, jestem córką włóczęgi, w którym niedola zatarła szlachetniejsze instynkta i powinnam pokutować za winy pokoleń mi nieznanych. Fatalizm...
— Nie — oparł się doktór — wiek nasz starł te piętna średniowieczne z wyklętych rodów.
— W teorii, ale w życiu są niezmazane. Dlatego — dodała Lenora — postanowienie moje niezmienne: usunąć się od czynnego w życiu udziału, wstać co najprędzej od biesiady żywota i... zniknąć.
— A miłość, o której wspomniałaś mi — zagadnął poufnie doktór.
Lenora się zarumieniła.
— Ona pójdzie ze mną! — szepnęła cicho — ale ani ten, co ją natchnął, ani nikt w świecie wiedzieć o niej nie będzie. Nie chcę nikomu przynieść do domu hańby mego pochodzenia, wstydu za krew moją, przekleństw, co ciężą nad tajemniczym ludem mych braci.
— Cicho! cicho! — przerwał stary. — To są młode marzenia, o których ja mówić nie pozwalam. Zbigniewowi dałem dobrą naukę, która mu pewnie posłuży, albo... albo już nic go wskrzesić nie potrafi. To się da widzieć wkrótce. Ja sądzę, że odżyje. Teraz chodźmy do niego i bądźmy na upartego weseli... z musu. Nakazuję to, jako receptę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.