Czarna Perełka/Część II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna Perełka
Wydawca M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Data wyd. 1939
Druk M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z równym oburzeniem temu, które wywołała wiadomość o uwięzieniu Lenory, przyjęto artykuł gazety, opisujący złośliwie przygody zagadkowej istoty, podrzutka „przez znakomitą damę, a na umyśle skutkiem lat podeszłych osłabioną“, przybranego niemal za dziecię, zepsutego pieszczotami itd... Nadesłany ten artykuł, z komentarzami różnymi rozchodząc się po mieście i po prowincji, obudzał ciekawość, jak każda sprawa tajemnicza. Opowiadano sobie obok tego, co on mieścił, szczegóły pochwycone nie wiedzieć skąd, a raczej zmyślone po prostu. Kamerdyner Franciszek z Muranowa, wezwany do Warszawy, odprawiony potem na powrót na wieś, gdyż służby u hrabiny przyjąć nie chciał, powiózł go tam, gdzie wspomnienie Lenory żywe jeszcze obudzało szacunek dla niej i wdzięczność. Franciszek chodził z tym numerem, czytał go i płakał.
Drugiego dnia po przybyciu jego, gdy się wieść o uwięzieniu rozeszła, chłopak przybiegł od księdza proboszcza, wzywając go, aby się koniecznie pofatygował natychmiast i przyniósł z sobą ową warszawską gazetę.
Franciszek pośpieszył na wezwanie i zastał proboszcza niespokojnie przechadzającego się po pokoju plebanii. Był to mąż lat niepodeszłych jeszcze, w sile wieku, energiczny, małomówny, ale znany z prawości charakteru. Za życia wojewodziny codzienny gość we dworze, zyskał był jej przyjaźń i zaufanie, od jej śmierci czuł się tak osierocony jak inni.
— Mój panie Franciszku — począł śpiesznie występując naprzeciw niego, jakby mu pilno było niezmiernie coś się od niego dowiedzieć — mówże mi, co się tam stało! Uszom nie wierzę! Czyż może być, aby pannę Lenorę aresztowano.
— A! księże proboszczu, najprawdziwsza prawda. Choć to rodzona siostra tej świętej naszej pani, ale... a? niech jej Bóg przebaczy.
— Za co? Za co aresztowano? — podchwycił proboszcz.
— Któż to zrozumie? Mówią o jakichś klejnotach familijnych, które bez wieści znikły. Pan Alfred znalazł od nich pudełka w pokoju panny Lenory...
— Cóż to były za klejnoty? — zawołał proboszcz — mów!
— Ja nic nie wiem. Musiały być bardzo drogie. Ale cierpiąca pani żyła długo, przeżyła rewolucję 1830 r., wiemy, że wiele dawała wszystkim, mogła sprzedać, mogła darować... czy pierwszemu, czy drugiemu mężowi.
Ksiądz chodził niespokojny.
— Ale jakże mógł kto posądzić nawet tę zacną pannę naszą! — zawołał. — Ją, co gdyby była tylko chciała, mogłaby wszystko sobie zagarnąć; ją, co się wypraszała od darów i serce wojewodziny, dla rodziny ostygłe, nakłonić się ku niej starała. Gdyby nie ona, grosza by po nieboszczce nie wzięli.
Kamerdyner ramionami ruszył.
— I to, proszę jegomości — odezwał się — jak prostą złodziejkę w biały dzień policja zabrała wobec całego miasta. Przetrzęśli dom... rozgłoszono, rozbębniono.
— A! to już niepoczciwa zemsta — zawołał ksiądz oburzony. — Stałem dotąd na uboczu, nie mieszając się do niczego, ale z powołania mego i obowiązku... muszę przyjść ze świadectwem prawdzie... tym bardziej — dodał — że mam od nieboszczki zlecone czuwanie nad sierotami.
Ksiądz się zadumał.
— Mówili zawsze na wojewodzinę, że była słabomyślna — rzekł. — Myśleli, że nic nie widzi i ludziom się daje łatwo oszukać, ale wierzcie mi, panie Franciszku, ta święta niewiasta miała przeczucia; znała dobrze swoich, widziała jasno, co się stać może. Niedowierzała ona do ostatka ani siostrze, ani narzeczonemu niby Alfredowi i potrafiła obwarować na wypadek tego, co się właśnie stało, sierotę, której losem się zajęła. To cud łaski Bożej.
— Ale co, księże proboszczu? — zapytał Franciszek ciekawie — co?!
— To, co ja wiem i mam w kieszeni, ale cicho... nie trzeba nic mówić. Ja jutro do Warszawy jechać muszę. Godzina wybiła, nie ma co dłużej czekać. Nie dosyć, że jej wszystko wydarli, jeszcze potwarz i więzienie!
Franciszkowi aż się oczy stare zapaliły.
— Jak to! ojcze! dobrodzieju kochany! Wybyście na to mieli jaki ratunek? Wy, doprawdy?
— Tak, jak mnie żywego widzisz — rzekł ksiądz spokojnie. — Wolą Bożą było, aby cnota pohańbiona została i upadła tak nisko dla jej tym świetniejszego tryumfu. Zmuszono mnie do tego kroku. Jutro jadę do Warszawy.
Franciszek w rękę go pocałował. Z jego radości ksiądz posądził, że wypaplać może. Położył palec na ustach:
— Tylko ani słowa, proszę! Ze złymi trzeba ostrożnie, aby środków nie szukali nowych do uciemiężenia.
— Przecież, ojcze dobrodzieju — obrażony odparł Franciszek — znałeś mnie i za życia nieboszczki, że język umiałem trzymać za zębami.
— A teraz jeszcze bardziej! motus! Jeśli będę mówił o wyjeździe moim, powiecie, żem po oleje pojechał. Nie skłamiecie, bo i tych zabrakło. Tak! po oleje. A jaka tam droga?
— Zła, mój ojcze, na stare kości.
— A! no, jak trzeba, to trzeba. Czy asindziej masz tu jakie obowiązki? — zapytał proboszcz.
— Żadnych! Hrabina chciała mnie wziąć do siebie; odmówiłem, bom stary i u nich służyć! U nich! za nic... dali mi tedy abszyt...
— To jedź ze mną — rzekł proboszcz. — Dla bezpieczeństwa... Powiozę z sobą papiery ważne, o złych ludzi nie trudno, a Moskaliska się włóczą, a drogi nie znam. We dwóch będzie raźniej, biorę cię na mój koszt.
— Ale jak tylko to dla panienki, pojadę swoim! — ofuknął się Franciszek. — Ja bym dla niej na kraj świata poszedł piechotą.
— No i tak zacną, poczciwą, do więzienia jak złodziejkę! — zawołał ksiądz łamiąc ręce. — Nie jestże do dopust Boży, aby ten diament się w ogniu i łzach wypróbował! Fiat voluntas tua! Jeszcze szczęście, żem się o tym w porę dowiedział! Jutro o świcie w drogę, nie trzeba czasu tracić.
— Jam gotów dziś — rzekł Franciszek.
— A ja nie! — dodał proboszcz — i mów asindziej, że po oleje.
Uradowany stary sługa, choć niezupełnie wierzył w skuteczność interwencji proboszcza — pobiegł zaraz wszystko do podróży sposobić.
Nazajutrz wózek trzema konikami zaprzężony wytoczył się z dziedzińca plebanii i posunął gościńcem ku stolicy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.