Czarna Perełka/Część I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna Perełka
Wydawca M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Data wyd. 1939
Druk M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nieboszczka wojewodzina, której była wychowanicą Lenora, mieszkała część roku w Warszawie, drugą na wsi, a rezydencja jej, którą teraz odziedziczyli siostra z synem swym, była jedną z najpiękniejszych w kraju. Winna ona była położeniu swemu za rzekami wpośród odwiecznych lasów to, że rzadko ją klęski wojny dosięgnąć mogły i że uchowała się, zdobiąc i przerabiając od XVI w. do naszych czasów.
Niewiele takich dworów spotyka się w Królestwie; — zamki leżą w ruinach, pałace stoją pustkami, drewniane dwory poobalały się i popaliły, mało ostało się murowanych, bo też ich niewiele było. Miano u nas to powszechne przekonanie, że drewniane, dobrze opatrzone budowle, są najzdrowsze do mieszkania; szlachcic i pan najczęściej stawił sobie, jeśli nie mógł z modrzewiu, to z najpiękniejszych sosen i dębów dwór, co często przetrwać miał wieki.
Gdzieniegdzie tylko murowano z kamienia i cegły. Taki był właśnie ów, pałacem zwany, dwór ogromny, niekształtny, ale teraz przyozdobiony i podobny do angielskiego cottage magnata, dwór w Muranowie. Otaczały go szpalery, ulice lipowe, drzewa odwieczne, rzeka — wyglądał na zaczarowane gniazdo spokoju i ciszy.
I był też taki za czasów wojewodziny, kobiety dobrej aż do słabości, a kochającej ten kąt rodzinny nad wyraz wszelki. Ale po śmierci stał się pustką i grobem. Starzy słudzy chodzili płacząc i truchlejąc nad swym losem, bo choć im testamentem zapewniła umierając staruszka dożywocie, i domy i pensje, ale znali hrabinę i wiedzieli, czego się spodziewać po niej byli powinni. Żadna komisja likwidacyjna i urządzająca nie bada surowiej podejrzanych jak plenipotenci hrabiny jej sługi i dożywotników. Przestrach zwiększył się jeszcze, gdy jednego dnia niespodzianie powóz zaszedł przed dwór i dowiedziano się, że hrabia Alfred nadjechał.
Po co? Odgadywano łatwo, że myślał tu zapewne nowy zaprowadzić porządek. Ludziom, co jeszcze od czasów świętej pani, jak zwano wojewodzinę, zachowywali tu wszystko z poszanowaniem bałwochwalczym, jakby nieboszczka jeszcze tu powrócić miała, pewnie zarówno żal było siebie samych i tych pamiątek przeszłości, które fantazja nowych dziedziców, choćby dla okazania swej potęgi, pewnie już zamierzała zburzyć. Tak się domyślano.
Ciekawość była niezmierna, popłoch wielki... oczekiwano trwożliwie skutków, boć hrabia Alfred darmo by nie przyjechał.
Następnego dnia nie zaszło nic nowego, oprócz że powołano ludzi dworskich, a jaśnie pan rozpytywał ich o najrozmaitsze wypadki przeszłości, o wojewodzinę, jej życie, sposób gospodarowania, rządzenia się, użytkowania z dochodów.
Ta indagnacja dla wszystkich była niesłychanie ciężka, gdyż ani jeden ze sług starych nie czuł się powołany do pokochania nowego dziedzica kosztem nieboszczki i oskarżania jej, czego on właśnie zdawał się sobie życzyć i wywołać pytaniami. Z kolei przeszli tak przez badanie prawie wszyscy, znajdujący się w Muranowie; każdy wychodził uznojony, zmieszany, rachując się trwożliwie z sumieniem, czyli co zanadto lub niezgrabnie nie wygadał niepotrzebnego.
Po innych przyszła kolej na staruszeczkę, rówieśnicę wojewodziny, jej sługę od lat dziecięcych, można powiedzieć przyjaciółkę, pannę Łowczankę Adalbertę. Miała ona jeszcze za życia swej pani najformalniej sobie zapisany dworek z ogrodem na dziedzictwo i pewną sumkę na Muranowie, z której procentu się utrzymywała. Panna Łowczanka liczyła sobie lat siedmdziesiąt kilka, chociaż może była starsza; zdziecinniała była zupełnie, teraźniejszości nie pojmowała i nie pamiętała, wypadki tylko młodości żywo jej były przytomne, i chwilami o nich z zadziwiającą drobnostkowością rozpowiadała. Od śmierci wojewodziny wiele straciła na zdrowiu i siłach, a całe dnie prawie opłakiwała ją prosząc Boga, aby się z nią co rychlej połączyć mogła.
Hrabia Alfred zrazu chciał ją kazać prosić do siebie, ale się przekonał, że staruszce po zimnie kazać iść do siebie było okrucieństwem i niemożliwością. Zrzuciwszy więc trochę pychy z serca, sam poszedł do jej dworku. Smutno tam było jak w grobie, staruszka w mocno napalonej izdebce siedziała ostawiona poduszkami w fotelu, z nogami na stołeczku i nieodstępną siostrzeniczką, która jej to tabakierkę, to chustkę, to okulary, to książkę, to wodę nieustannie podawać i odbierać musiała. Silny zapach rumianku rozchodził się po pokoiku. Przy piecu spały dwa ogromne koty. Mnóstwo pamiątek po drogiej pani otaczało staruszkę, która płakała ciągle, szukając zręczności, by mówić o niej.
Nim pan Alfred nadszedł jeszcze, wbiegł kamerdyner, pan Franciszek, szybko oznajmiając go.
— Panno Łowczanko dobrodziejko! — zawołał nad uchem — przyjdzie tu hrabia Alfred.
— No, to niech sobie przyjdzie.
— Ale, panno Łowczanko... jeśli on zechce rozpytywać, jeśli będzie badać, nie bardzo mu wiele mów. Bóg ich wie, co oni za cel w tym mają! a każdego badają, że zdaje się, szpiku by z niego dobyć chcieli.
— Albo to my mamy się z czym kryć? Czy to święta nasza pani albo kto z nas co, uchowaj Boże, popełnił? Cały świat może wiedzieć o tym, co się jej i nas tyczy.
— Ale, panno Łowczanko... po co to!
— Dajże mi waćpan już pokój... Basia, daj mi tabaki! Kota zsadź, chce wyjść... połóż książkę na stoliku! Nie tak! że nigdy porządnie nic nie zrobisz!
Pan Franciszek odszedł wzdychając... toż zaraz wsunął się pan Alfred, prychając na zapachy rumianku, tabaki, przygrzewanego w piecu rosołu i kotów. Panna Łowczanka powitała go poważnie i przypomniała mu wojewodzinę, którą mimowolnie długim z nią pożyciem naśladować się nauczyła.
— Jakże się ma panna Łowczanka? — zapytał grzecznie.
— Bardzo dziękuję — at, jak stara... siedmdziesiąt osiem lat kawęczę... oczy wypłakuję po mojej świętej pani... ale co było, nie powróci, darmo.
I chustką oczy zakryła.
— Nie brak też czego pannie Łowczance? — przypochlebiając się dodał Alfred.
— Dziękuję! A cóż mi tam tak wielkiego potrzeba oprócz ciepłego kąta. Straciłam apetyt! Basia! wynieśże tego kota, bo piszczy.
— Moja panno Łowczanko dobrodziejko — rzekł po wyjściu Basi, przysuwając się do niej Alfred — dla uregulowania interesów i poszanowania woli pani wojewodziny potrzebujemy wiele wiadomości. Wiem, że ich u nikogo właściwiej szukać nie możemy, jak u pani... która miałaś całe zaufanie nieboszczki.
— A! tak! tak! święta pani! ona wiedziała, że ja jej więcej niż swojego strzegłam, u mnie były klucze, kasa, regestra, póki miałam oczy.
— Proszę też Łowczanki, czy panna dobrodziejka nie wie, komu wojewodzina oddała ten kosztowny kanak familijny, który na krocie ceniono?
Panna Adalberta oczy podniosła blade i spojrzała na mówiącego, na chwilę zamilkła... zdawała się namyślać.
— Kanak! ale ja o żadnym nie wiem! nie pamiętam go! nie pamiętam!
— Mówiono, że oddała go pannie Lenorze.
— Pannie Lenci? no, nie wiem... ale ja o nim nie słyszałam.
— Nic by nie było ani dziwnego, ani złego — dodał Alfred. — My tylko nie możemy się dopytać, co się z nim właściwie stało, i dlatego chcielibyśmy się czegoś dowiedzieć.
Staruszka głową kiwała.
— Nie wiem! no, nie wiem o żadnym kanaku... a jeszcze tak drogim!
— Trzeba przyznać — mówił Alfred, jakby odwracając rozmowę — że przywiązanie cioci do panny Lenory było bardzo żywe...
— A czemuż to się dziwować? — wyjęknęła staruszka — toż to było przybrane jej dziecię, kochane, miłe, dobre, serdeczne.
— I ze wszech miar godne miłości jej — dorzucił Alfred — nie przeczę... bardzo! bardzo!
Panna Adalberta, która kochała Lenorę na równi z wojewodziną, złożyła ręce, podniosła oczy i ze łzami rzekła:
— A! to był nasz anioł drogi... ta Czarna Perełka...
— Ja proszę też panny Łowczanki, jakim sposobem, skąd, jak ona się dostała do pani wojewodziny?
Na to pytanie zrazu panna Adalberta jakby wahała się odpowiedzieć... kiwała głową, mruczała coś.
— Wszak to był podrzutek jakiś... sierota, którą, jak mówią, w czasie jarmarku znaleziono pod płotem przy umarłej kobiecie, prawdopodobnie Cygance...
— To stara historia, widzi pan hrabia, trudno już sobie dziś przypomnieć dobrze... ja tego jakoś tak dokładnie nie pamiętam.
Filutowaty, gdy tego było potrzeba pan Alfred, zmiarkował, że staruszki nie weźmie inaczej, jak na zręczne pochlebstwo.
— Panna Łowczanka ma przecież pamięć tak doskonałą i wygląda jeszcze tak zdrowo i rzeźwo.
Staruszka siwy lok poprawiła i chusteczkę żółtą, w szafranie farbowaną, którą miała związaną głowę.
— Ja, przyznaję się, niezmiernie ciekawy jestem tej historii — dodał Alfred — nigdym jeszcze od nikogo dokładnie jej opowiedzianej nie słyszał... a jestem pewny, że nikt jej też lepiej nie wie i nie pamięta od pani.
— Pewnie, że nie — mruknęła Łowczanka — ale co to tam... te stare dzieje!
— Niechże też pani uczyni mi tę łaskę i raz mi to dokładnie opowie. Każdy co innego paple i trudno w tym wszystkim dojść ładu.
— Dawno dzieje, dawne dzieje! — poczęła zażywając tabaczkę i stopniami ożywiając się, w miarę jak postępowała w opowiadaniu staruszka. — Już to ta nasza kochana wojewodzina, gdy się przekonała, że i w drugim małżeństwie dzieci mieć nie będzie, powiadam hrabiemu, tylko za tym wzdychała, żeby sobie jaką miłą dziecinę przybrać. Ale cośmy jej różnych poddawali, a były i ładne... jakoś serca nie miała. Nieboszczyk rządca muranowski, ś. p. pan Jacek Harasiewicz, co był przed panem Wyżnickim i umarł z zapalenia... ten, który też był bezdzietny, i co mu żona, niech Pan Bóg uchowa, z wikariuszem uciekła za kordon, pojechał raz na jarmark do Bystrzycy. Pani wojewodzina kazała mu cztery pary wołów kupić dla włościan... powraca już nocą. Pani nieboszczka cierpiała bezsenność, bywało do północy nie sypia... a tego dnia posyłała nas może dziesięć razy pytać, czy Harasiewiez powrócił. Gdy powiedziano, że jest na folwarku, kazała go prosić, jak dziś pamiętam...
Nierychło przyszedł, a jak to ona była zwykła zawsze do ludzi przemawiać po anielsku. — Moja duszko... cożeś ty na jarmarku zrobił? Możeś ty uziąbł? niechby ci herbaty zrobili, albo podali wódki...
— Dziękuję — powiada Harasiewicz — zimno mi nie było, alem do domu wracając biedy napytał. — No co? no co? — A lubiła, żeby jej opowiadano.
— Ot, dziecko czyjeś musiałem zabrać przez miłosierdzie i przynieść do domu. — Dziecko? Czyje? — Wstyd powiedzieć cygańskie, ale przecież to Chrystus sam powiedział, że i Cyganie ludzie, a serce mi się krajało.
Wojewodzina zaczęła mu to chwalić, i jak dziś pamiętam, opowiadał jej, że pośród jarmarku złapali Cygana, który był poszlakowany, że kradzionego konia sprzedawał. Była z nim żona obwinięta płachtą, straszna, czarna, która męża, krzycząc i broniąc, pachołkom wziąć nie dawała. Jak się uczepiła, puścić nie chciała, ani ją można było oderwać. Tam tedy, słyszę, jeden jak ją przez łeb palnął czymś, tak krwią zalana padła w miejscu. Ale że to Cyganka, niewielką tam ceremonię z tym robili... złodzieja pociągnęli pod wartę, a kobietę powlókł ktoś pod płot, i tak ją tam rzucili, gdzie pono w kilka godzin skonała... a miała przy sobie małą dziecinę, która przyczepiła się tak do trupa, że jej niesposób było oderwać. Nikt też się tam o to i nie starał bardzo, bo Cyganów się ludzie bali. Byłoby może dziecko tam z głodu zmarło, gdyby nie Harasiewicz tknięty litością, który widząc, że nikt Bożego stworzenia nie ratuje, jakoś je sobie przywłaszczył, niemal siłą oderwał od trupa i obwinąwszy, utuliwszy, z sobą przywiózł. Wojewodzina, jak była litościwa, bardzo mu to pochwaliła, posłała do dziecka sługę, jedzenie, potem nazajutrz kazała je odziać, umyć i przynieść sobie pokazać. Ale to było coś takiego dzikiego jak zwierzątko, żółto-czarne, chude, włosy tłuste, ogromne... oczy straszne... a kwiczało, a nie dało się tknąć. No! kto by to był wówczas mógł odgadnąć, że wyrośnie na takie piękne stworzenie, przed którym ludzie na twarz padać będą.
Z początku, póki się to nie oswoiło, bieda była okrutna... ale Harasiewicz sam na rękach nosił, lubił dzieci... przyhołubił, przygłaskał. Wojewodzina kazała sobie czasem przyprowadzać i łakociami, zabawkami, pieszczotami tak oswajała ją z sobą. Odzywała się w dziecku dzikość, a no i roztropną być poczęła na podziw, a w końcu przywiązywać się coraz do wojewodziny tak, że dopóki była na folwarku, to zobaczywszy ją, jak piesek wybiegała, skakała przez płoty, przez rowy, aby się do niej dostać. I tak sobie serce jej ujęła, że w końcu wojewodzina, choć wiedziała, że to takie było cygańskie dziecko, umówiła się z Harasiewiczem, który je też bardzo lubił, aby sierotkę zupełnie nieboszczce pani ustąpił. Jak tylko się dostała do dworu, poszło zaraz inaczej; zapomnieli wszyscy, czyje było dziecko, i poczęli ją pani i ludzie nazywać jejmościną córeczką. Już to prawda — dodała Łowczanka, więcej mówiąc do siebie, niż do słuchającego z nadzwyczajną ciekawością Alfreda, że nasza panna Lenora taka się stała miła, taka była zdolna i nad wiek swój rozumna, że wszystkim głowy pozawracała. Widząc to nieboszczka, pomyślała o wychowaniu, a Bóg widzi, że na nic nie żałowała, gdyby na królewskie dziecko.
— A tenże Cygan się nie zgłaszał? — zapytał po chwilce cicho pan Alfred.
Panna Adalberta zamilkła, chciała mówić i widocznie wahała się, czy jej to powiedzieć wypadało... ale że się rozgadała, staruszka zapomniała snać o przestrodze udzielonej i już się jej trudno było utrzymać.
— Tego, proszę pana, nikt nie wie, oprócz mnie... ale to tajemnica! — rzekła zniżając głos i dodając: — Basia, idź no zobacz, co się z kotem stało?
— Jestem bardzo ciekawy — dodał Alfred z uśmiechem zadowolenia.
— W lat pięć, gdy już dziewczynina i podrosła, i wszyscy się do niej przywiązali, aż tu jednego dnia jawi się w Muranowie Cygan okropny, czarny, zbój straszny, w jednej koszuli załojonej, z kijem, pas tylko na brzuchu, jak dziś pamiętam, z konowalskimi jakimiś narzędziami, naprzód na folwark, a potem koniecznie do wojewodziny. Jejmość mnie naprzód wysłała do niego, czego chce, i kazała mu jałmużnę dać. Stał w ganku, bo go do sieni puścić nie chcieli... wyszłam, pytam, a ten łamanym jakimś językiem, że go trudno było zrozumieć, powiada mi, że po dziecko przyszedł. Po jakie? Nieprędkom się dorozumiała, że po ową sierotę. Gdzie tu mu ją było oddać! Poleciałam, jak oszalała, do wojewodziny i powiadam jej, co się święci. Nieboszczka w płacz, dziecko wzięła na kolana i powiada, żeby nie wiem, co chciał, dać mu, a Lenorki nie oddam za nic... Przywołaliśmy w pomoc z pola Harasiewicza. Cygan jak stał tak stał, wyszliśmy do niego, ani się rozmówić poczciwie, ani mu wyperswadować. My jemu mówimy, że dziecko już nawykło, że mu tu dobrze, on, jakby nie rozumiał, swoje i swoje.
— Oddajcie mi moje dziecko... Zostało mi jedno po żonie... Zabili mi biedną moją, niech choć po niej dziecina mi zostanie. — Przysięgłabym była, że płakał i łzy rękawem obcierał, ale może udawał, kto go wie. Dopiero Harasiewicz, nakarmiwszy, napoiwszy, do niego: — Nie damy dziecka. Wojewodzina ci zapomogę ofiaruje... da ci kuźnię we wsi, siedź, a do dziecka się nie mieszaj. — Ten swoje, że on nie sprzeda krwi własnej. Jak go zaczęli męczyć, to, owo, dopiero pod wieczór zmiękł; ale się uparł, żeby mu dziecko choć pokazać. Wojewodzina w strachu, żeby nie porwał i nie uciekł, a znów po Bożemu i odmówić ojcu tego nie godziło się. Harasiewicz wziął ją na ręce, kilku lokai stało na straży, ja przy niej, wynieśliśmy na ganek.
Dziecko, spostrzegłszy Cygana, jakby zmartwiało, oczy czarne w niego wlepiło... patrzy... zbladło... Ten z płaczem zbliżył się i coś zagadał... a ona w płacz... sobie... Stary aż na ziemię padł, taki go żal widać po żonie porwał. Scena, powiadam panu... Dziecko poczęło się rwać jak oszalałe ze strachu... Cośmy my tam mieli! Odnieśli ją do wojewodziny i ledwie nie rychło odchuchali. Tymczasem Harasiewicz z Cyganem w umowę. Kuźni za nic nie chciał, bo w miejscu, jak powiedział, nie usiedziałby, żeby mu złote góry dawali; dziesięć dukatów wziął, i zgodził się wiedząc, że córce dobrze, aby została w Muranowie. Ale to sobie warował, ażeby ją każdym razem, kiedy przyjdzie, mógł widzieć.
— No, i więcej pewno się nie pokazał? — spytał Alfred.
— Ale zaś! — odparła panna Łowczanka — co roku regularnie się przywlekał. Jak dziecina podrosła, wojewodzina, choć ją za córkę przybrała, nie chciała przed nią taić, że to był jej ojciec, i nauczyła go szanować.
Ale nigdy długo z nią nie był, przyszedł, popatrzył, pogłaskał... czasem i słowa nie rzekłszy, porwał się jak szalony do powrotu.
— Więc panna Lenora wie o swym pochodzeniu.
— I wie i nie wie! bo później, gdy się wojewodzina przekonała, że Cyganisko było nicpotem, łotr, zbój, złodziej, poczęła jej mówić, że to rzecz niepewna, że on się uparł, aby pieniądze brać... i wiarę w niej zachwiała. Jednakże później, ile razy się pokazał Cygan, wychodziła do niego, mówiła z nim, badała go.
— I dawno go już nie było? — mówił Alfred.
— Jeszcze na rok przed śmiercią pani nieboszczki przyszedł, przyniósł dla panienki węgierski pasek muszelkami naszywany... gadał z nią długo, popłakał i znikł. Odtąd go już podobno widać nie było.
— Nie spytaliście też, jak on się nazywał? — spytał hrabia.
— A co, proszę hrabiego, może mieć Cygan za nazwisko? — odezwała się Łowczanka. — On sam jej dał imię swojej żony Zara... i to pannie Lenorze zostało... a jego, bodaj jak innych, wołali Dżęga.
Uśmiechnął się Alfred i szepnął:
— Panna Dżężanka! czystej krwi cygańskiej! Ojciec rozbójnik... matka pod płotem zmarła... c’est charmant! a pani wojewodzina mi ją swatała. Ślicznego bym był miał teścia.
Porwał się z krzesła, aż Łowczankę przestraszył.
— Moja panno Łowczanko! — zawołał — i jakże wojewodzina mogła być tak zaślepiona, tak niepamiętna godności własnej i familii, aby pomyśleć nawet podobną istotę wprowadzić do domu i chcieć zaręczyć z siostrzeńcem. To chyba obłąkanie było.
Łowczanka drżąc patrzyła nań, posłyszawszy głos zmieniony; teraz dopiero jej na myśl przyszło, że się z wielu rzeczami wcale niepotrzebnie wydać musiała, załamała ręce drżące.
— A, panie — zawołała — cóż winna wojewodzina! To dziecko cudowne! Sam pan widziałeś, jak wyrosła, co się z nią stało, jak jest piękna, miła i dobra. Cóż krew znaczy czarna i płeć ciemna, gdy dusza wybieleje. A tej duszy nic zarzucić nie można. Któż by tam wiedział o Cyganie. Gdy się kogo kocha, jak my ją wszyscy, na myśl nie przychodzi, czyje to dziecko, bo go serce za swoje przybrało.
— A tak! tak! wszystko to bardzo ślicznie — dodał Alfred — ale mnie jednak Bóg strzegł od tej koligacji. Domyślałem się, przeczuwałem zawsze, że tam coś takiego jest, nadto się wojewodzina taiła... a w ostatku już była nie przy zdrowych zmysłach.
Panna Łowczanka zmęczona patrzyła, słuchała, w uszach jej tętniło, zaczęła kaszlać, rozpłakała się, zwołała Basi, a hrabia się wysunął.
Jadąc do dworu, który teraz pałacem nazywać kazano, świstał wesoło i już był na wpół drogi do niego, gdy mu coś na myśl snać przyszło, zwrócił się do domku Łowczanki.
Zastał ją przy filiżance rumianku z szafranem, który zawsze dla uspokojenia pijała z porady księdza kwestarza. Staruszka rozlała szacowny płyn na kolana, zobaczywszy powracającego gościa.
— Jeszcze słówko, moja panno Łowczanko — rzekł stojąc przed nią. — Przypomnijcie no sobie dobrze... bo tu i o was chodzi. Co się stało z naszymi klejnotami familijnymi? My wiemy z inwentarza, co wojewodzina wzięła, ani śladu gdzie się to podziało, szczególniej ów kanak.
Stara patrzyła w niego jak w tęczę, usiłując zrozumieć... drżała.
— Ale ja o niczym nie wiem, na krzyżu przysiąc gotowam!
— Pani przy niej byłaś od młodości! to nie może być! Nie życzę nic taić przed nami. Juściż tak kosztowne rzeczy nie mogą zniknąć bez śladu. Panna Łowczanka sama powiadasz, iż miałaś klucze od precjozów i kasy.
— Ale, mój dobrodzieju! Nieboszczka mi się nie spowiadała, co z klejnotami robiła.
— Jest silne podejrzenie, iż po śmierci jej... któż wie? skradzione być mogły — dodał Alfred.
Staruszka poczęła się trząść cała.
— Skłonności są we krwi! Cóż by dziwnego było, żeby córeczka szubienicznika wstąpiła w ślady ojca! Słabość wojewodziny mogła ją uzuchwalić, mogła to uważać za swoje.
Kończył mówić, gdy postrzegł, że Basia podtrzymywała już omdlałą staruszkę, która padła na poduszki fotelu blada i jakby bez życia.
Alfred zląkł się i sam zawołał o ratunek... przybiegła druga służąca, przyniesiono wody i spirytusów... panna Łowczanka otworzyła oczy jakby obłąkane, ale już ją o nic pytać nie było podobna, hrabia wyszedł.
Instrukcja, dana przez matkę, nakazywała Alfredowi jak najściślejsze poszukiwanie zatraconych precjozów, a przynajmniej ich śladu. Myślą było zacnej matrony, jeśli tylko najmniejsze się okaże podobieństwo, wytoczyć formalny proces kryminalny Lenorze o nadużycie zaufania i pochwycenie tajemne owych drogocennych brylantów. Czyby on się powiódł, czy nie, zawsze plama i podejrzenie padłyby na znienawidzoną... poszedłby rozgłos o sprawie i sierota, której rodowód rozgłaszano, straciłaby możność ukazywania się na świecie, musiałaby się gdzieś ukryć, uciekać, a hrabina odniosłaby tryumf świetny, usprawiedliwiając się z postępowania swojego z nią, aż nadto pobłażliwego.
Plan ten zręcznie był osnuty, a pan Alfred wziął go mocno do serca i w zręcznej rozmowie z Łowczanką już do ziszczenia go cenne pozyskał materiały. Szło teraz tylko o wynalezienie jakichkolwiek śladów piśmiennych lub materialnych owego uronionego kanaku.
Powróciwszy więc z indagacyj, zajął się pani Alfred najściślejszą rewizją pozostałości po wojewodzinie, która zawsze na wsi papiery swoje i droższe rzeczy trzymała. W intercyzie, gdy szła zamąż po raz pierwszy, klejnoty owe były wyraźnie wymienione. Przy drugim zamążpójściu intercyzy już nie spisywano wcale, znalazły się wszakże inwentarze, a w nich wzmianka o rodzinnych owych klejnotach. Co się z nimi później stało, najmniejszego nie widać było już śladu. Wszystkie biurka, szafy, kryjówki, szkatułki przetrząsł Alfred i nie znalazł nic. Nie kontentując się tym, poszedł jeszcze do pokojów zajmowanych przez Lenorę i tam znów poszukiwanie czynił najściślejsze. Już był przetrząsł wszystko i miał odejść zniechęcony, gdy pod szafką zobaczył kilka zasuniętych głęboko safianowych pudełek. Kazał je natychmiast dobyć przy świadkach.
Pudła te, widocznie starożytne, rozmaitej formy, dosyć dziwaczne, zamykane na haczyki, nosiły wewnątrz bardzo wyraźne odciski niegdyś w nich długo na aksamitnych podkładach leżących klejnotów. Żadnego z nich tu już nie było, ale kształty ich dobitnie zachował ściśnięty aksamit. Alfred mógł się przekonać, iż traf dał mu w ręce najpożądańszy z dowodów winy... której on sam z trudnością mógł uwierzyć. Ale futerały te znalazły się w mieszkaniu panny Lenory; słudzy, pytani o nie, nie umieli objaśnić, co by one znaczyły... dlaczego się tu znajdowały. Opis pierwszej intercyzy zgadzał się doskonale z odciskiem kanaka owego na największym z pudełek.
Alfred sam się zmieszał tym odkryciem, chociaż go pożądał; w duszy nie mógł przypuścić winy, choć potakiwał matce... znał dosyć Lenorę, by być pewnym niemal, iż ona sobie przywłaszczyć tych precjozów nie mogła... a jednak!
Natychmiast wezwano z miasteczka urzędnika i tegoż wieczora spisano protokół. Ludzie, którzy zrazu nie rozumieli nic i nie domyślali się, do czego to wszystko służyć może, później przestraszeni, wahali się z poświadczeniem, ale wezwani do przysięgi, ulec musieli.
Jeden tylko kamerdyner Franciszek, nadszedłszy później, do zeznań innych dołożył swoje, natarczywie się dopraszając, aby je zapisano, i zeznał, że pudełka te widział nieraz próżne od bardzo dawna, że wojewodzina dawała je do zabawy panience, gdy ta jeszcze była mała... i że nikt nie pamiętał, aby się co w nich znajdowało.
Zeznanie to razem z innymi musiało być zapisane, a ono jedno tylko uniewinniać się zdawało nieszczęśliwą sierotę. Badany Franciszek o same klejnoty, czyby ich gdzie nie widział lub nie słyszał, co się z nimi stało, nie umiał nic powiedzieć. Przetrzęsiono na nowo papiery, ale w tych nic a nic nie znaleziono. Rejestra dochodów od lat wielu wskazywały wydatki i sumy z różnych wpływające źródeł, nigdzie jednak tak znacznego kapitału, jaki by ze sprzedaży klejnotów mógł pochodzić.
Nazajutrz pan Alfred, zabrawszy corpus delicti, papiery... kilku ludzi, którzy mu jako świadkowie mogli być potrzebni, natychmiast odjechał nazad do Warszawy. We dworze popłoch, przestrach, żal, narzekania powstały ogromne; ludzie płakali i obwiniali jedni drugich. Szczególnie też zarzucano zdziecinniałej pannie Łowczance, iż musiała niestworzone popleść rzeczy. Ona sama poczuwała się w części do tego grzechu, płakała, zachorowała i trzeciego dnia potrzeba było posłać po doktora, gdyż słabość przybrała charakter groźny.
Gdy doktór wezwany z miasteczka przyjechał, Łowczanka już się na śmierć dysponowała. Uprzedził go ksiądz. Staruszka dogorywała... ratunku nie było. Umysł jej zbyt silnie wstrząsnął ciałem osłabłym, które uderzenia nie wytrzymało.
Nim hrabia Alfred dojechał do Warszawy, Łowczankę wyniesiono na parafialny cmentarz.
Można sobie łatwo wystawić, jak pożądanym gościem dla hrabiny był syn, przybywający z tak ważnymi łupy, z nadzieją pomsty i tryumfu. Natychmiast posłano po prawnika, nie chcąc lekko poczynać, i odbyto naradę. Możliwość procesu była oczywista, a w każdym razie jeśliby nie przyniósł owoców pożądanych, to jest odzyskania straty, przynajmniej na pewno mógł udręczyć i niepospolitej narobić wrzawy.
Skutkiem konsultacji było, iż wypracowane zaskarżenie o przywłaszczenie klejnotów po wojewodzinie przez jej wychowanicę Lenorę, podano do urzędu.
Wychowanica była Cyganką i córką złodzieja.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.