Człowiek niewidzialny (Wells)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Człowiek niewidzialny
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Synowie St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Invisible Man
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


H. G. WELLS.
CZŁOWIEK
NIEWIDZIALNY
POWIEŚĆ FANTASTYCZNA.
BIESIADA LITERACKA


W drukarni Synów St. Niemiry, plac Warecki 4.




ROZDZIAŁ I.
Zjawienie się dziwnego człowieka.

Pewnego wietrznego dnia, w pierwszej połowie lutego, zjawił się obcy przybysz, brnąc przy ostrym wietrze przez obfity śnieg, ostatni w tym roku. Szedł przez błonie od stacyi kolei Bramblehurst, niosąc mały, czarny tłomoczek w swej grubą rękawiczką okrytej ręce. Zawinięty był od stóp do głowy, a mięki, filcowy kapelusz zakrywał każdy cal jego twarzy, z wyjątkiem końca błyszczącego nosa; śnieg pokrył grubo plecy i piersi, dodając białej osłony niesionemu przezeń pakunkowi. Dziwny przybysz wtoczył się do hotelu pod „Koczem i końmi“, więcej umarły, niżeli żywy i cisnął swój tłomok o ziemię.
— Ognia — krzyknął — w imię litości i ludzkości! Pokoju i ognia!
Zaczął tupać nogami i strzepywać śnieg z siebie w bufecie, poczem udał się za panią Hall do gościnnego pokoju dla zawarcia umowy. Przedstawiwszy się w ten sposób i cisnąwszy na stół kilka brzęczących monet, zajął kwaterę w zajeździe.
Pani Hall rozpaliła ogień i pozostawiając gościa w pokoju, sama poszła przygotować mu własnoręcznie jakiś posiłek. Gość, zatrzymujący się w Iping w środku zimy, było to niesłychane szczęście, nie mówiąc już o tem, że nie targował się, to też postanowiła okazać się godną tego niespodziewanego a pomyślnego dla niej zwrotu koła Fortuny.
Skoro słonina zaczęła się już dobrze przysmażać, a Millie, jej limfatyczna pomocnica, ruszyła się nieco żywiej pod wpływem kilku zręcznie dobranych, pogardliwych zdań, pani Hall zaniosła obrus, talerze i szklanki do salonu i zaczęła rozkładać je z najwyższą okazałością.
Jakkolwiek ogień płonął już dosyć żywo, jednak, ku jej ździwieniu, gość ciągle jeszcze stał w kapeluszu i płaszczu, zwrócony plecami ku niej, wyglądając przez okno na padający w dziedzińcu śnieg.
Ukryte w rękawiczkach dłonie założył w tył i zdawał się być zatopiony w myślach. Zauważyła, że topniejący śnieg, który ciągle jeszcze zwilżał jego plecy, spadał kroplami na dywan.
— Czy mogę wziąć pański kapelusz i płaszcz — spytała — dla wysuszenia w kuchni?
— Nie — odparł bez odwracania się.
Nie była pewna, czy słyszała jego słowa i już miała powtórzyć pytanie, gdy gość zwrócił głowę i spojrzał na nią przez ramię.
— Wolę je zatrzymać na sobie — rzekł z naciskiem.
Przy tej sposobności pani Hall zauważyła, że miał on wielkie, niebieskie okulary z bocznemi skrzydłami i że krzaczaste bokobrody wyzierały z za kołnierza, który całkowicie zasłaniał policzki i twarz.
— Bardzo dobrze, panie — powiedziała. — Jak się panu podoba. Za chwilę pokój będzie cieplejszy.
Nic na to nie odrzekł, odwrócił od niej znowu twarz, a pani Hall, widząc, że jej próby nawiązania rozmowy wypadły w złą chwilę, położyła tylko zastawę i wymknęła się z pokoju. Gdy powróciła, gość stał ciągle jeszcze w tem samem miejscu, jak gdyby wykuty z kamienia, zgarbiony, z kołnierzem podniesionym, ze skrzydłami kapelusza opuszczonemi na dół, z twarzą i uszami zupełnie zakrytemi. Postawiła jaja, słoninę i dobitnie zawołała raczej, niż powiedziała:
— Śniadanie pańskie gotowe!
— Dziękuję — odparł gość i nie ruszył się, póki nie zamknęła za sobą drzwi. Potem uczynił szybki zwrot i zbliżył się do stołu z pewną skwapliwością.
Gdy gospodyni udała się do kuchni, usłyszała tam dźwięk, powtarzający się w pewnych odstępach. Był to dźwięk łyżki, wyskrobującej starannie miskę.
— Ach! ta dziewczyna! — zawołała pani Hall. — Ot, zupełnie zapomniałam! Ona zawsze tak marudzi!
Skończywszy sama mieszanie musztardy, wymierzyła Milli kilka słownych pchnięć za jej nadzwyczajną powolność.
Sama przecież gotowała jaja ze słoniną, nakryła stół i zrobiła wszystko, kiedy Millie, ładna z niej pomoc! zdążyła zaledwie spóźnić się z musztardą. A to przecież nowy gość, zamierzający zostać dłużej.
Po tych słowach, napełniła słoik musztardą i umieściwszy go z pewną okazałością na złoto-czarnej tacy herbacianej, zaniosła do salonu.
Zapukała i weszła nagle.
W tej chwili gość jej poruszył się szybko tak, iż ledwie ujrzała jakiś biały przedmiot, znikający za stołem. Zdawało się, że podnosi coś z podłogi. Postawiła mocno słoik z musztardą na stole, a potem zauważyła, że płaszcz i kapelusz zostały już zdjęte i zawieszone na krześle przed ogniem. Para mokrych butów groziła rdzą stalowej kracie przy kominku. Podeszła śmiało ku tym przedmiotom.
— Sądzę, że obecnie mogę zabrać to do wysuszenia? — powiedziała głosem, który nie dopuszczał przeczenia.
— Proszę zostawić kapelusz — odparł gość przytłumionym głosem, a gdy się znowu odwróciła, spostrzegła, iż podniósł głowę i patrzył na nią.
Przez chwilę stała, wpatrując się w niego zbyt zdumiona, by módz mówić. Przyniesioną przez nią serwetę trzymał przed dolną częścią twarzy tak, że usta i szczęki były całkowicie zakryte i to było przyczyną przytłumienia jego głosu. Ale nie to bynajmniej wprawiło panią Hall w zdumienie. Zdziwił ją fakt, że czoło po nad niebieskiemi okularami pokrywał bandaż, drugi osłaniał uszy, nie zostawiając ani odrobiny twarzy wolnej, z wyjątkiem różowego, wzniesionego nosa. Był on tak samo jasny, różowy i połyskujący, jak poprzednio. Gość miał na sobie brunatny, welwetowy żakiet, z wysokim, czarnym, podszewkowym kołnierzem, obejmującym szczelnie szyję. Grube, czarne włosy, wymykające się poniżej i pomiędzy krzyżującemi się bandażami, wystawały w kształcie dziwnych ogonków i rogów, nadając mu nawet osobliwe wejrzenie. Obandażowana i otulona głowa była tak bardzo niepodobna do tego, co się pani Hall ujrzeć spodziewała, iż przez chwilę gospodyni stała, jak wryta.
Gość nie usunął serwety, lecz trzymał ją, jak to dobrze teraz widziała, dłonią, okrytą w brunatną rękawiczkę i wpatrywał się w gospodynię przez swe niezbadane, pozbawione wyrazu szkła.
— Proszę zostawić kapelusz—powiedział, wyrzucając niewyraźne słowa przez białą serwetę.
Nerwy jej zaczęły uspokajać się po doznanem wstrząśnieniu. Powiesiła znowu kapelusz na krześle przy ogniu.
— Nie wiedziałam, panie — zaczęła — że...
I zacięła się zaambarasowana.
— Dziękuję — powiedział sucho, przenosząc wzrok z niej na drzwi, a potem z drzwi znowu na nią.
— Ja to wszystko, panie, zaraz pięknie wysuszę — powiedziała i wyniosła ubranie z pokoju.
Spojrzała na jego w biel spowitą głowę i ciemne okulary w chwili, gdy wysuwała się za drzwi; serweta nieustannie jeszcze znajdowała się na przodzie twarzy. Pani Hall zadrżała nieco, zamykając za sobą drzwi, a oblicze jej wyrażało dostateczne zdumienie i pomieszanie.
— Nigdy! — szepnęła. — Patrzcie!
Udała się spokojnie do kuchni, gdzie była nadto zajęta myślami na to, by zapytać Mille, w czem się w tej chwili grzebie.
Gość siedział i słuchał jej oddalających się kroków. Spojrzał badawczym wzrokiem ku oknu, potem znowu napełnił usta; wreszcie powstał i biorąc serwetę w rękę, przeszedł w poprzek pokoju i ściągnął na dół roletę aż do górnego rąbka białego muślinu, zasłaniającego dolne szyby. W pokoju zapanował zmrok. Powrócił z wyrazem spokoju do stołu i do pokarmu.
— Biedak, musiał mieć jakiś wypadek, albo operacyę, czy coś takiego — powiedziała pani Hall. — Jakże mnie te bandaże zdziwiły!
Nałożyła nieco więcej węgli, rozsunęła kozła i rozłożyła na nim ubranie podróżnego.
— A te okulary! Wszakże wygląda w nich więcej na hełm kostyumu nurka, niż na człowieka. Szalik zawiesiła na rogu kozła.
— Cały czas trzyma chustkę na ustach i mówi przez nią!... Może i usta uległy uszkodzeniu, być może!
Uczyniła nagły zwrot jak człowiek, który sobie coś przypomina.
— Na mą duszę! — zawołała, ruszając z miejsca po stycznej — czyś nie skończyła jeszcze z perkami, Millie?
Gdy pani Hall udała się w celu uprzątnięcia zastawy po śniadaniu, przypuszczenie jej, iż usta musiały być także podcięte lub zdefigurowane, zostało potwierdzone, ponieważ, choć palił fajkę, jednak w ciągu całego czasu jej pobytu w pokoju, nawet dla włożenia w usta cybucha, nie odwiązywał jedwabnego szalika, osłaniającego dolną część twarzy. A jednak nie było to zapomnienie, ponieważ widziała, że zajrzał w tytuń, gdy przestał się palić. Siedział w kącie plecami ku rolecie, a najadłszy się i rozgrzawszy, mówił obecnie z mniej przykrą zwięzłością, niżeli poprzednio. Refleks od ognia udzielał jego wielkim okularom pewnego ożywienia, którego im dotąd brakowało.
— Mam nieco bagażu — powiedział — na stacyi Bramblehurst...
I spytał, jakim sposobem mógłby rzeczy sprowadzić. Skłaniał swą obandażowaną głowę wcale uprzejmie w odpowiedzi na jej wyjaśnienia.
— Jutro! — powiedział. — Czyż nie mogą być rychlej dostarczone?
Zdawało się, że doznał zawodu, gdy mu odparła:
— Nie.
— Czy pani całkiem pewna? Czyby nikt z wózkiem nie pojechał?
Pani Hall skwapliwie odpowiadała na jego pytania i stąd rozwinęła się pogawędka.
— Na błoniu bardzo stroma droga, panie — odparła na pytanie, odnoszące się do wozu. A potem, usiłując zawiązać dalszą rozmowę, rzekła:
— Przeszło rok temu, przewrócił się na drodze powóz, a podróżny i woźnica zginęli na miejscu. O przypadek nietrudno, proszę pana, w jednej chwili!
Ale gość nie dał się wyciągnąć.
— Nietrudno — powiedział przez swój szalik, patrząc na nią spokojnie z po za swych nieprzeniknionych okularów.
— Ale za to trzeba wiele czasu, żeby się z niego wygoić, nieprawda, panie? Oto naprzykład, syn mojej siostry, Tomasz, rozciął sobie rękę kosą, na którą upadł przy koszeniu siana; chorował na to całe trzy miesiące, panie! Trudno w to uwierzyć. Od tego czasu, panie, mam strach przed kosą.
— Zupełnie to rozumiem — rzekł gość.
— Pewnego razu obawialiśmy się, że będzie musiał poddać się operacyi, tak mu było źle, panie.
Gość roześmiał się krótko, raczej warknął ochryple.
— Czy tak? — spytał.
— Naprawdę, panie. A nie było się z czego śmiać dla tych, którzy musieli tańczyć około niego tak, jak ja musiałam, bo siostra była zajęta swym drobiazgiem. Musiałam zakładać, panie, bandaże i odwijać je znowu. Tak, że jeżeli mi pan pozwoli powiedzieć sobie, to...
— Proszę o zapałki — powiedział gość nagłe. — Fajka mi zgasła.
Pani Hall została nagle powstrzymana w swym zapale. Niewątpliwie postąpił sobie bardzo ordynarnie po tem wszystkiem, co mu powiedziała. Zadyszała ku niemu przez chwilę urazą, potem jednak przypomniała sobie dwa suwereny. Poszła więc po zapałki.
— Dziękuję — powiedział krótko i węzłowato, gdy pani Hall położyła przed nim zapałki.
Odwrócił się ku niej plecami i zaczął znowu wyzierać przez okno. Widocznie był drażliwy na punkcie operacyi i bandaży. W każdym razie nie miała już śmiałości powiedzieć nic więcej. Ale jego lekceważący sposób traktowania drażnił ją w każdym razie, co się mocno tego południa skrupiło na biednej Millie.
Gość pozostał w salonie aż do godziny czwartej, nie dając najmniejszej sposobności do wtrącania się w swoje sprawy. W ciągu tego czasu zachowywał się przeważnie spokojnie; zdawało się, iż siedział w ciemności, paląc fajkę przy świetle ognia, a może drzemiąc.

Raz czy dwa razy ciekawy podsłuchiwacz mógł był słyszeć jego chód po pokoju. Zdawało się, że mówił do siebie. Potem fotel zaskrzypiał, gdy na nim znowu usiadł.



ROZDZIAŁ II.
Pierwsze wrażenia pana Teddy Henfreya.

O godzinie czwartej, gdy się całkowicie ściemniło, a pani Hall zbierała odwagę, by wejść i spytać swego gościa, czy nie życzy sobie herbaty, wszedł do bufetu Teddy, naprawiacz zegarów.
— O dla Boga! pani Hall — zawołał — ależ to psia robota na cienkie buciki!
Śnieg padał na dworze coraz gęściej.
Pani Hall zgodziła się na to, a potem zauważyła, że Henfrey ma ze sobą worek z narzędziami.
— Skoro pan już tutaj, panie Teddy — powiedziała — chciałabym, żebyś pan zajrzał nieco do mego starego zegara w salonie. Idzie i bije wcale dobrze, tylko wskazówka godzinowa ciągle pokazuje szóstą.
Idąc, pierwsza przeszła w poprzek ku drzwiom salonu, zapukała i weszła. Otwierając drzwi, spostrzegła, iż jej gość siedział w fotelu przed ogniem, drzemiąc pozornie przynajmniej, z obandażowaną głową, zwieszoną na jeden bok. Jedyne światło pochodziło od ognia na kominku. Wszystko miało rudawy kolor, przedstawiało się jej oczom jak niewyraźne cienie, a to tem więcej, iż tylko co zapaliła lampy w bufecie i miała oczy nieco olśnione. Przez chwilę zdawało się jej, że mężczyzna, na którego patrzy, ma olbrzymie usta, szeroko rozwarte, nie do uwierzenia olbrzymie usta, pochłaniające całą dolną część twarzy. Gdy weszli, ruszył się na swem krześle, żachnął i podniósł w górę dłoń. Pani Hall otworzyła drzwi na oścież, tak, że w pokoju zrobiło się widniej, wskutek czego ujrzała go wyraźniej, z szalikiem przy ustach tak samo, jak go widziała poprzednio z serwetą. Sądziła, że to poprostu cienie omamiły jej wzrok.
— Pozwoli pan, by ten człowiek zajrzał do zegara? — spytała odzyskując znowu spokój.
— Zajrzeć do zegara? — odpowiedział, spozierając wkoło sennie i mówiąc przez rękę; a potem, rozbudziwszy się zupełnie, dodał. — I owszem.
Pani Hall poszła po lampę, a tymczasem gość wstał i przeciągnął się. Potem zjawiło się światło, a pan Teddy Henfrey, wchodząc, znalazł się wobec tej zabandażowanej osobistości. Powiada, że uczuł wtedy jakiś lęk.
— Dobre popołudnie — rzekł obcy, patrząc na niego, jak rak...
— Sądzę — rzekł pan Henfrey — że nie jestem natrętny.
— Bynajmniej — odparł obcy. — Jakkolwiek, o ile rozumiem — rzekł, zwracając się do pani Hall — pokój ten przeznaczony do mego wyłącznie użytku.
— Przypuszczam — odparła pani Hall — że pan woli mieć zegarek...
— Zapewne — odparł obcy— zapewne; ale zresztą pragnę być sam i nie doznawać żadnej przeszkody.
Zwrócił się plecami do kominka i założył ręce w tył.
— A teraz — dodał — skoro tylko naprawa zegara się skończy, chciałbym dostać nieco herbaty. Ale nie wprzód, aż naprawianie zegarka się skończy.
Pani Hall miała zamiar opuścić pokój, nie czyniła tym razem żadnej próby nawiązania rozmowy, ponieważ nie pragnęła być pogardliwie traktowana wobec pana Henfrey. Gdy gość spytał ją, czy poczyniła już jakie kroki w celu sprowadzenia rzeczy z Bramblehurst, objaśniła go, że wspomniała o sprawie pocztylionowi i że bagaż zostanie sprowadzony nazajutrz.
— Jesteś pani pewna, że wcześniej nie można? — spytał.
Była pewna z wyraźną oziębłością.
— Powinienem wyjaśnić — dodał — czego nie uczyniłem poprzednio, będąc faktycznie za nadto zmarzniętym i znużonym, iż jestem doświadczalnym badaczem.
— Ach tak, panie — powiedziała pani Hall, mocno zainteresowana.
— A mój bagaż zawiera aparaty i odczynniki. Spieszy mi się oczywiście do dalszego prowadzenia moich dociekań.
— Oczywiście, panie.
— Powód, dla którego przybyłem do Iping — ciągnął dalej z pewną rozwagą — było... pragnienie samotności. Pragnę, aby mi w pracy nie przeszkadzano. W dodatku do mojej pracy, przypadek...
— Tak mi się zdawało — pomyślała sobie pani Hall.
— Zniewala mnie do pewnego odosobnienia. Oczy moje są nieraz tak słabe i tak mnie bolą, że muszę się zamykać w ciemności przez całe godziny... zamykać się czasami... kiedy niekiedy. Oczywiście nie w tej chwili. W takich razach najsłabsza przeszkoda, wejście kogoś obcego do pokoju, staje się dla mnie źródłem nadzwyczaj bolesnego udręczenia... Pragnąłbym, aby to zostało zrozumiane.
— Oczywiście, panie — rzekła pani Hall. — Ale jeżeli mi wolno ośmielić się i spytać...
— To już wszystko — rzekł obcy, z tym spokojnym i niezawodnym wyrazem ostatecznego załatwienia sprawy, jaki mógł przybierać dowolnie. Pani Hall zachowała swe pytania i swą sympatyę na lepszą chwilę.
Kiedy pani Hall opuściła pokój, gość został w pozycyi stojącej przed ogniem, połyskując, jak powiada pan Henfrey, oczami ku zegarowi. Pan Henfrey pracował z lampą przy sobie, a zielony klosz ciskał silne światło na jego dłonie, na zegar i kółka, pogrążając resztę pokoju w cieniu. Gdy spojrzał przed siebie, barwne płatki latały mu przed oczami. Będąc z natury bardzo ciekawym, wyjął maszyneryę — co było rzeczą całkiem niepotrzebną — z myślą oddalenia chwili odejścia i być może w zamiarze wdania się w rozmowę z obcym. Ale obcy stał niemy i cichy. Tak cichy, że to zaczęło działać Henfreyowi na nerwy. Uczuł się samotnym w pokoju, a gdy podniósł oczy, ujrzał ciemno-szarą, obandażowaną głowę i olbrzymie, ciemne soczewki, wpatrzone uparcie; zielono-plamista mgła unosiła się przed niemi. Zjawisko to wzbudziło w Henfreyem tak zabobonną trwogę, iż przez przeciąg minuty wpatrywali się w siebie w milczeniu. Potem Henfrey spuścił znowu wzrok w dół. Było to nad wyraz niemiłe położenie. Takby się chciało coś powiedzieć. Czy miałby może zauważyć, iż pogoda była, jak na tę porę roku, nieco za zimna?
Spojrzał znowu w górę, jak gdyby w celu wymierzenia tego pierwszego strzału.
— Pogoda... — zaczął.
— Czemu pan nie kończy i nie idzie sobie? — rzekła sztywna postać, wyraźnie w stanie ledwie powściąganego gniewu. — Wszystko, co pan ma zrobić, to utwierdzić wskazówkę godzinową na jej osi. Pan poprostu urządza jakieś sztuczki.
— Oczywiście, panie, w minutę będę gotów. Prześlepiłem...
Pan Henfrey skończył robotę i wyszedł.
Ale wyszedł z uczuciem nadzwyczajnego udręczenia.
— Niech licho porwie! — bąknął sam do siebie, brnąc przez świeżo spadły śnieg ku wsi — człowiek musi zabawiać się niekiedy naprawianiem zegarów.
Potem znowu ciągnął dalej:
— Czyż nie wolno człowiekowi spojrzeć na ciebie? Szkaradny! Widać, że nie. Gdyby nawet policya szukała cię, nie mógłbyś być bardziej obandażowany i otulony.
W zaułku Gleesona, Henfrey spotkał Halla, który świeżo poślubił gospodynię dziwnego przybysza i czasami trudnił się przewożeniem podróżnych do przystanku Sidderbridge, jeżeli kto tego zażądał; teraz właśnie wracał do domu. Hall widać zatrzymywał się na chwilę w Sidderbridge, co można było wnioskować ze sposobu jego powożenia.
— Jak się masz, Teddy? — zawołał, mijając go.
— Macie tam w domu dziwaka! — rzekł Teddy.
Hall uprzejmie ściągnął cugle.
— Co powiadacie? — spytał.
— Dziwacznie wyglądający pan zatrzymał się w waszym zajeździe — odparł Teddy. — Niechże mnie licho!
Powiedziawszy to, zaczął żywo opisywać groteskowego gościa jego żony.
— Wygląda mi to trochę na przebranie, czyż nie? Jabym tam musiał widzieć twarz człowieka, któryby się zatrzymał u mnie na mieszkanie — rzekł Henfrey. — Ale kobiety są pełne ufności, gdy chodzi o ludzi obcych. Zajął wasze pokoje i nie powiedział nawet swego nazwiska.
— Czy być może? — rzekł Hall, który słabo rzecz obejmował.
— Tak — odparł Teddy. — Na tygodnie. Ktokolwiek to jest, nie można się go pozbyć przed upływem tygodnia. Powiada, że jutro spodziewa się mnóstwa pakunków. Miejmy nadzieję, Hallu, że to nie będą kamienie w pakach.
Opowiedział Hallowi o tem, jak to ciotkę jego w Hastings oszukał obcy przybysz z pustym tłomoczkiem. Wogóle pozostawił Halla w stanie niejasnego podejrzenia.
— Wio! starucha — zawołał Hall. — Zdaje mi się, że trzeba będzie pomyśleć o tej sprawie.
Teddy poszedł dalej swoją drogą, z umysłem znacznie uspokojonym.
Hall atoli, zamiast pomyślenia o tej sprawie, został po powrocie mocno złajany przez swą żonę za to, że tak długo siedział w Sidderbridge, a jego łagodne wypytywania spotykały się ze zgryźliwemi odpowiedziami, niezmierzającemi wcale do celu. Ale ziarno podejrzenia, zasiane przez Teddyego, kiełkowało w umyśle Halla, pomimo tych zniechęcających początków.
— Wy, baby, nie wiecie wszystkiego — rzekł pan Hall, zdecydowany dowiedzieć się czegoś pewniejszego o osobie swego gościa przy najbliższej sposobności.
A kiedy obcy przybysz położył się spać, co nastąpiło około godziny wpół do dziesiątej, Hall udał się zamaszyście do salonu i spoglądał bardzo surowo na meble swojej żony na dowód, że obcy nie był tam panem; wreszcie przejrzał badawczo, a nieco pogardliwie, arkusz obliczeń matematycznych, pozostawionych tamże przez gościa. Udając się na spoczynek, objaśnił panią Hall, aby bardzo troskliwie zbadała bagaż gościa, kiedy go przywiozą następnego dnia.
— Patrz swego nosa i interesu — odparła pani Hall — a ja będę pilnowała swego.
Czuła się o tyle bardziej skłonną do swarów z mężem, iż obcy przybysz był niewątpliwie niezwykle dziwnym gatunkiem przybysza, a ona sama wcale nie miała najmniejszej co do niego pewności. W środku nocy zbudziła się z powodu snu o olbrzymich, białych, jak brukiew, głowach, pomykających za nią na końcu niezmiernie długiej szyi i ścigających ją spojrzeniami czarnych oczu. Ale, będąc rozsądną kobietą, przytłumiła wszelkie obawy, odwróciła się na drugi bok i zasnęła powtórnie.




ROZDZIAŁ III.
Tysiąc i jedna butelka.

Stało się więc, że 28 lutego, na samym początku odwilży, szczególna osobistość spadła z nieskończoności do wsi Iping. Następnego dnia przywlekły się po błocie i rzeczy, istotnie osobliwe rzeczy. Składało się na nie kilka kufrów, takich, jakie rozumny człowiek mógł posiadać, ale w dodatku do kufrów, znalazła się skrzynia z książkami, wielkiemi, grubemi książkami, z których kilka było w jakiemś niezrozumiałem piśmie, nadto tuzin czy więcej klatek z łat drewnianych, pak i skrzynek, zawierających przedmioty, opakowane w słomę... butelki szklane. Przybysz, otulony w kapelusz, palto, rękawiczki i szal, wyszedł niecierpliwie na spotkanie wozu z Fearenside, kiedy Hall gawędził sobie nieco przed zniesieniem rzeczy do pokoju. Wyszedł, nie zwracając uwagi na psa, który węszył nogi Halla.
— Spieszcie się ze skrzyniami — powiedział. — Już i tak dosyć długo czekałem.
Zszedł po schodach ku dołowi wozu, jak gdyby z zamiarem ujęcia mniejszych skrzynek.
Gdy tylko pies spostrzegł Halla, zaczął się jeżyć i warczeć zajadle, a kiedy ten biegł po schodach, pies podskoczył, a potem dał susa prosto do jego ręki.
— Hej! hej! — zawołał Hall odskakując wstecz, bo nie był wcale bohaterem wobec psów.
Woźnica zaś zawołał:
— Leżeć! — i schwycił za bicz.
Okazało się, że zęby psa ześliznęły się po ręce, usłyszano kopnięcie, ujrzano, że pies uczynił skok w bok i oparł się o nogi gościa, co spowodowało pęknięcie jego nabkinów. Potem cieńszy koniec bata woźnicy dosięgnął jego własności, a pies, wyjąc z trwogi, schronił się pod koła wozu. Wszystko to stało się w ciągu pół minuty. Nikt nie wymówił ani słowa, każdy krzyczał. Przybysz spojrzał pospiesznie na swą rozdartą rękawiczkę i na swą nogę, pochylił się ku niej, potem zawrócił się na miejscu i wbiegł szybko po schodach do zajazdu. Słyszeli, jak biegł pospiesznie przez korytarz, potem po schodach do pokoju sypialnego.
— Ach, ty bydlaku! — rzekł woźnica, złażąc z wagonu z biczem, gdy pies śledził go po przez koła.
— Do nogi! — zawołał woźnica. — Chodź lepiej dobrowolnie.
Hall stał, gapiąc się.
— Został przez psa pogryziony — odezwał się. — Pójdę ja zobaczyć, co się z nim dzieje.
I powlókł się za przybyszem.
W przejściu spotkał panią Hall.
— Pies woźnicy ugryzł gościa — rzekł.
Udał się prosto na pierwsze piętro, a ponieważ drzwi były uchylone, rozwarł je szeroko i wszedł bez ceremonii, gdyż z natury swej był wścibskim.
Roleta była opuszczona, a w pokoju panowała ciemność. Hall spostrzegł najosobliwszą rzecz pod słońcem, bo zwracające się ku niemu, a pozbawione ręki ramię i twarz o trzech olbrzymich, nieokreślonych białych plamach, podobną do twarzy bladego bratka. Potem uczuł gwałtowne uderzenie w piersi, odrzucenie wstecz, poczem drzwi zatrzasnęły się za nim i zostały zamknięte na klucz. Działo się to wszystko tak prędko, iż nie miał nawet czasu na poczynienie spostrzeżeń. Teraz stał w małej, ciemnej sieni, myśląc o tem, co to mogło być takiego, co widział.
W kilka chwil potem, przyłączył się do małej grupki ludzi, zgromadzonych przed zajazdem. Woźnica opowiadał wszystko od początku po raz drugi, pani Hall tłumaczyła mu, że jego pies nie powinien gryźć jej gości. Był tam też Huxter, sklepikarz z przeciwka, wypytujący o wszystko; dalej Sandy Wadgers z kuźni, bawiący się w sędziego; obok tego zaś jeszcze kobiety i dzieci, wygłaszające mnóstwo bzdurstw.
— Już jabym tam nie pozwoliła siebie ugryźć! To niema sensu mieć takie psy. Za cóż on go ugryzł? — i tak dalej.
Hall, patrząc na nich ze schodów i przysłuchując się, nie mógł uwierzyć, iż widział przed sobą coś tak osobliwego. Obok tego, słownik jego był za ubogi na określenie doznanych wrażeń.
— Nie potrzebuje pomocy, jak sam powiada — odparł na pytanie, postawione mu przez żonę. — Ot, lepiej znośmy rzeczy do środka.
— Powinien był sobie zaraz kazać wypalić — odezwał się Huxter — zwłaszcza, że może się wywiązać zapalenie.
— Jabym przedewszystkiem zastrzeliła psa — odezwała się jakaś niewiasta w grupie.
Nagle pies zaczął znowu warczeć.
— Śpieszcie się! — wołał gniewny głos w drzwiach, gdzie stał opatulony przybysz z postawionym do góry kołnierzem i opuszczonem na dół rondem kapelusza. —
Im prędzej zniesiecie rzeczy do środka, tem mi będzie przyjemniej.
Jakiś świadek sceny zauważył, że spodnie i rękawiczki zostały zmienione.
— Czy pies pana ugryzł? — spytał woźnica. — Jest mi bardzo przykro...
— Ani odrobinę — rzekł gość. — Nawet skóry nie drasnął. Śpieszcie się z wypakowaniem.
Potem, według zeznania Halla, zaklął pod nosem.
Zaledwie pierwszą klatkę zaniesiono do salonu gość cisnął się na nią z niesłychaną łapczywością i zaczął rozpakowywać, rozrzucając słomę z bezwzględnością wobec dywanu pani Hall, wydobywając butelki: małe, grube butelki, zawierające proszki; małe, delikatne buteleczki, zawierające zabarwione i białe płyny; rowkowane, niebieskie butelki z napisem „trucizna“; butelki pękate o wysmukłych szyjkach; wielkie, zielone butelki; butelki ze szklanemi korkami i zamarzłemi etykietami; butelki z delikatnemi korkami; butelki z czopami; butelki z drewnianemi główkami; butelki do wina, do oliwy stołowej, — a wszystkie, w miarę wyjmowania, ustawiał rzędami na biurku, na kominku, na stole pod oknem, na podłodze, na półkach do książek, słowem wszędzie. Drogista w Bramblehurst nie posiadał ani połowy tej ilości butelek. Było doprawdy na co patrzeć. Jedna klatka po drugiej wydawała z siebie zawartość, aż wreszcie wszystkie, w liczbie sześciu, zostały wypróżnione, a na stole zaległa sterta słomy. Jedyne rzeczy, jakie znalazły się w słomie obok butelek, to były probierki i starannie zapakowane ważki do badań fizykalnych.
Skoro tylko klatki zostały rozpakowane, gość podszedł ku oknu i zabrał się do roboty, nie troszcząc się wcale o podściółkę ze słomy, o ogień, który wygasł, o skrzynię z książkami na dworze, ani o kufry i inne przyniesione na górę pakunki.
Gdy pani Hall zaniosła obiad, gość był już tak zatopiony w swej pracy i tak zajęty wlewaniem drobnych kropelek płynów do probierek, że nie słyszał jej, aż póki nie zmiotła większej części słomy i nie postawiła tacy na stole, może z odrobiną niechęci, widząc, w jakim stanie znajdowała się podłoga. Wtedy odwrócił głowę napoły i natychmiast powrócił do pierwotnej pozycyi. Ale widziała, że zdjął okulary, które leżały obok niego na stole, a przytem zdawało się jej, że oczodoły były niesłychanie głębokie. Nasadził znowu okulary, poczem odwrócił się i spojrzał na nią. Już miała skarżyć się na słomę na podłodze, gdy zaczął mówić pierwszy:
— Życzę sobie, aby pani nie wchodziła bez pukania — powiedział tonem nadzwyczajnego zniecierpliwienia, tak mu właściwego.
— Pukałam, ale widocznie...
— Być może, iż pani pukała. Ale przy moich badaniach... przy moich, istotnie bardzo pilnych i niezbędnych badaniach... najlżejsza przeszkoda, wstrząśnienie drzwiami... Muszę prosić panią...
— Owszem. Ależ może pan zamykać się na klucz, jeżeli panu się tak podoba.
— Bardzo dobra myśl — powiedział gość.
— Tylko ta słoma, panie! Jeżeli mi wolno zrobić uwagę...
— Nie czyń pani żadnej uwagi. Jeżeli słoma czyni pani jaką różnicę, to proszę odpowiednią pozycyę wstawić do rachunku.
Ona zaś mruknęła sobie coś pod nosem, jak gdyby klątwę.
Gość tak był dziwny, tak napastliwy i wybuchający, gdy stał, trzymając w jednej ręce butelkę, a w drugiej probierkę, że pani Hall całkiem się zaniepokoiła. Ale nie zbywało jej na rezolutności.
— W takim razie chciałabym wiedzieć, proszę pana, co pan uważa...
— Szyling... napisz pani szyling. Spodziewam się, że szyling wystarczy.
— Owszem — odparła pani Hall, zbierając ze stołu serwetę i nakrywając nią po strzepnięciu słomy powtórnie.
— Jeżeli to panu dogadza, oczywiście...
Odwrócił się i usiadł z kołnierzem surduta, wzniesionym w jej stronę.
Całe popołudnie pracował przy zamkniętych drzwiach i jak świadczy pani Hall, w zupełnem milczeniu. Ale raz dało się słyszeć wstrząśnienie i dźwięk uderzających o siebie butelek, jak gdyby stół się zachwiał i brzęk szkła, zrzuconego gwałtownie na ziemię, a potem szybkie przejście wpoprzek pokoju. Obawiając się, że się coś stało, podeszła pod drzwi i podsłuchiwała, nie myśląc wcale o pukaniu.
— Nie mogę iść dalej — wymyślał. — Nie mogę iść dalej! Trzysta tysięcy, czterysta tysięcy! Olbrzymia masa! Oszukany! To mi może zabrać moje całe życie... Cierpliwości! Cierpliwości zaiste!... Głupiec! głupiec!...
Tymczasem na ceglanej podłodze w bufecie ozwał się głos okutych trzewików, a pani Hall zmuszona była, ku wielkiej niechęci, nie dosłyszeć reszty jego rozmowy z samym sobą. Gdy powróciła, w pokoju zrobiło się znowu całkiem spokojnie, panowała znowu zupełna cisza, z wyjątkiem trzeszczenia krzesła i przypadkowego zadźwięczenia butelki. Wszystko minęło; obcy zagłębił się na nowo w swej pracy.
Wnosząc herbatę, spostrzegła potłuczone szkło w rogu pokoju pod wklęsłem lustrem, jakoteż złotą plamę, bardzo niedbale wytartą. Zwróciła na to jego uwagę.
— Zamieść to pani w rachunku! — sykął gość. — Na miłość Boską, nie dręcz mnie pani! Jeżeli tylko uszkodzę cokolwiek, wpisz pani zaraz do rachunku.
Powiedziawszy to, zaczął dalej rozglądać się w leżącym przed nim seksternie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Powiem ci coś — rzekł woźnica tajemniczo.
Było to późno po południu, a obaj towarzysze siedzieli w małej piwiarni w Iping.
— Cóż takiego? — spytał Henfrey.
— Ten facet, o którym mówicie, a którego mój pies pokąsał, jest czarny, a przynajmniej ma czarne nogi. Widziałem przez dziurę w spodniach i przez szparę w rękawiczkach. Każdy spodziewałby się zobaczyć kolor różowy, czyż nie prawda? Ba... otóż właśnie, że ani śladu. Czysta czarność, powiadam wam, że jest czarny, jak mój kapelusz.
— Mój Boże! — powiedział Henfrey. — Bardzo to dziwna sprawa. A przecież jego nos tak jest różowy, jak sama farba.
— To prawda — rzekł woźnica — wiem o tem, ale powiem wam, co o tem myślę. Ten facet jest srokaty, — uważasz Teddy: miejscami czarny i biały, wstydzi się tego. Musi być mieszańcem a kolory, zamiast pomieszać się, wystąpiły plamami. Słyszałem już dawniej o takich przypadkach. To samo przecie zdarza się u koni, jak to każdy widzi.





ROZDZIAŁ IV.
Mr. Cuss odwiedza obcego przybysza.

Opowiedziałem okoliczności przybycia obcego gościa do Iping z pewną drobiazgowością w tym celu, żeby czytelnik dobrze mógł zrozumieć osobliwe wrażenie, jakie ogólnie uczynił. Ale z wyjątkiem dwóch dziwacznych zdarzeń, okoliczności jego pobytu, aż do niezwykłego dnia uroczystości klubowych, można pobieżnie tylko zaznaczyć. Zanotować należy pewną ilość utarczek z panią Hall, ale po za tem aż do końca kwietnia, kiedy zaczęły się pojawiać pierwsze ślady braku pieniędzy, gość pokonywał swą gospodynię łatwym środkiem dodatkowej zapłaty. Hall nie lubił go i ilekroć śmiał to uczynić, mówił o potrzebie pozbycia się gościa, lecz niechęć swoją okazywał głównie przez ostentacyjne ukrywanie jej, jako też unikanie gościa, o ile możności jak najstaranniej.
— Czekaj aż do lata — powiedziała pani Hall mądrze. — Kiedy artyści zaczną się zbierać, wtedy zobaczymy. Może i jest nieco dumny, ale rachunki, płacone punktualnie, to zawsze rachunki płacone punktualnie, bez względu na to, cobyś chciał powiedzieć.
Przybysz nie uczęszczał do kościoła i nie czynił różnicy pomiędzy niedzielą a dniem powszednim, nawet w ubiorze. Pani Hall sądziła, że pracował bardzo rozmaicie. Jednych dni schodził na dół i był nieustannie zajęty. Innych znowu wstawał późno, chodził po pokoju, zrzędził całemi godzinami, palił lub spał w fotelu przy kominku. Po za wsią nie utrzymywał żadnych stosunków ze światem. Usposobienie jego było ciągle niepewne, po największej części sposób jego zachowania przypominał człowieka cierpiącego; raz czy dwa razy w spazmatycznym napadzie gniewu porwał, połamał i potargał różne rzeczy. Zwyczaj głośnego mówienia do samego siebie potęgował się u niego, ale jakkolwiek pani Hall podsłuchiwała sumiennie, jednak nie mogła dosłyszanych słów powiązać w jakąś logiczną całość.
Rzadko wychodził z domu za dnia, ale za to o zmierzchu wymykał się ukradkiem, otulony, bez względu na to, czy było zimno lub ciepło, wybierając najsamotniejsze i najwięcej drzewami ocienione ścieżki.
Jego upiorowate okulary i straszna, upiorowata twarz pod daszkiem kapelusza, wysuwały się z niemiłą szybkością z cieniów nocy na wracających do domu robotników. Teddy Henfrey, wytaczając się pewnego razu z szynku, o godzinie w pół do dziesiątej wieczorem, przestraszył się olbrzymiej głowy obcego przybysza, tak bardzo do trupiej główki podobnej. Dzieci, które widywały go o zmroku, śniły o straszydłach i niewiadomo, kto kogo bardziej nie lubił, — czy on chłopców, czyli też chłopcy jego; ale jedno jest rzeczą pewną, iż po obydwóch stronach panowała żywa niechęć.
Człowiek ten, uderzającej powierzchowności i takiego sposobu noszenia się, musiał z konieczności stać się w Iping przedmiotem częstych rozmów. Opinia była bardzo podzielona na tym punkcie. Pani Hall zdradzała wielką drażliwość w tej materyi; pytana, odpowiadała bardzo starannie, iż był „doświadczalnym badaczem“, wymawiając sylaby ostrożnie, jak ktoś, co się boi zatrzasków. Pytana zaś, co to jest doświadczalny badacz, — odpowiadała z wyrazem wyższości, że większość wykształconych ludzi rozumie to doskonale i dodawała, w formie objaśnienia, iż „odkrywał rzeczy“. Twierdziła obok tego, że gość jej miał jakiś wypadek, który czasowo odbarwił mu twarz i ręce, a ponieważ był bardzo wrażliwy, przeto nie życzył sobie tego faktu wystawiać na widok publiczny.
Po za jej uszami, utrzymywała się powszechna opinia, że był to poprostu zbrodniarz, usiłujący uniknąć sprawiedliwości, przez całkowite osłanianie się przed okiem policyi. Myśl ta wzięła początek w mózgu pana Teddy Henfrey. Niewiadomo było o żadnej znaczniejszej zbrodni, któraby się zdarzyła w połowie lub w końcu lutego. Teorya ta, przeszedłszy przez wyobraźnię pana Goulda, kandydata na nauczyciela miejscowej szkółki, przybrała postać twierdzenia, że przybysz był anarchistą przebranym, preparującym materyały wybuchowe i dlatego też pan Gould postanowił przedsięwziąć takie kroki śledcze, na jakie mu czas pozwalał. Czynności te polegały po największej części na uporczywem wpatrywaniu się w obcego przy każdem spotkaniu, lub na wypytywaniu się o niego ludzi, którzy go nigdy nie widzieli. Ale nie udało mu się nic wyśledzić.
Do innej szkoły myślicieli należał pan Fearenside, który bądź to przyjmował pogląd, że przybysz był srokaczem, lub też pogląd, do tego zbliżony. Silaz Durgan twierdził naprzykład, że gdyby jeno chciał się pokazywać na jarmarkach, toby zrobił fortunę w krótkim czasie, a będąc odrobinę teologiem, porównywał przybysza do człowieka o jednym talencie. Inny znowu pogląd wyjaśniał całą sprawę uwagą, że obcy jest niewinnym obłąkańcem. Ta opinia przedstawiała tę korzyść, że odrazu wyjaśniała wszystko. Pomiędzy temi głównemi grupami byli chwiejni i skłonni do kompromisu. Mieszkańcy Sussexu niewiele mają przesądów, to też dopiero po wypadkach kwietniowych zaczęły się po wsi rozchodzić wieści o rzeczach nadprzyrodzonych. A nawet wtedy wierzyły w nie jedynie kobiety.
Ale bez względu na to, co kto o nim myślał, nie lubili go wszyscy. Jego drażliwość, jakkolwiek zrozumiała dla mieszczanina, pracującego mózgiem, była rzeczą zdumiewającą dla spokojnych mieszkańców wioski w Sussex. Szalone gestykulowanie, które widywali przypadkiem, pośpieszny krok po zachodzie słońca, którym spadał na nich z po za spokojnych rogów ulic, nieludzkie uniemożliwianie wszystkich wysiłków zaspokojenia ciekawości, zamiłowanie zmierzchu, prowadzące do zamykania drzwi, opuszczania rolet, gaszenia świec i lamp... któżby mógł spokojnie zgodzić się na to wszystko? Usuwali się na bok, gdy przechodził przez wieś, a kiedy już się oddalił, młodzi dowcipnisie, z podniesionemi kołnierzami i opuszczonemi kresami kapeluszy, kroczyli nerwowo za nim, naśladując jego tajemnicze zachowanie się. W tym czasie właśnie była popularna piosnka p. t. „Człowiek Straszydło“. Miss Satchell śpiewała ją na koncercie szkolnym... na rzecz lamp kościelnych... i od tego czasu, ilekroć kilku wieśniaków zebrało się razem, a obcy przybysz się pojawił, odzywał się wśród nich gwizd i słychać było jedną lub dwie zwrotki tej piosenki. Dzieci wołały za nim także: „Człowiek — Straszydło“ — i zmykały nadzwyczajnie uradowane.
Lekarza Cussa pożerała ciekawość. Bandaże budziły w nim, oczywiście, czysto fachowy interes; wieść o tysiącu i jednej butelce wzniecała w nim zazdrosny podziw. Przez cały kwiecień i maj marzył o sposobności pogadania z obcym; wreszcie około Zielonych Świątek, nie mógł już dłużej wytrzymać i użył za powód zbierania składki na wiejski szpitalik. Zdziwiło go niepomiernie, że pani Hall nie znała nazwiska swego gościa.
— Powiedział mi nazwisko — oświadczyła pani Hall, a słowa jej były całkowicie nieuzasadnione — ale nie dosłyszałam go należycie.
Pomyślała sobie, jak to głupio z jej strony, że nie zna nazwiska swego gościa.
Cuss zapukał do drzwi salonu i wszedł. Wyraźne przekleństwo doleciało jego uszu z wnętrza.
— Proszę mi wybaczyć natrętność — rzekł Cuss, poczem zamknął za sobą drzwi, co nie dozwoliło pani Hall słyszeć dalszego ciągu rozmowy.
Przez kilka chwil słyszała szmer głosów, potem okrzyk zdziwienia, szuranie nogami, odrzucanie krzesła na bok, ochrypły śmiech, szybkie kroki w kierunku drzwi i nagle zjawił się Cuss z bladą twarzą i wzrokiem, zwróconym w tył przez ramię. Wybiegając, zostawił drzwi za sobą otwarte i nie patrząc nawet na nią, przemknął przez sień i zsunął się po schodach. Potem słyszała, jak biegł pośpiesznie po drodze. Kapelusz niósł w ręce. Stanęła za szynkwasem, patrząc na otwarte drzwi salonu. Słyszała, jak gość jej zaśmiał się łagodnie i jak kroki jego ozwały się w pokoju. Z miejsca, w którem stała, nie mogła widzieć jego twarzy. Drzwi salonu zamknęły się z trzaskiem i zapanowała znowu zupełna cisza.
Cuss udał się prościutko do wikarego, nazwiskiem Bunting.
— Czy ja mam bzika? — zawołał Cuss nagle, wchodząc do nędznej, małej izdebki. — Czy wyglądam na człowieka obłąkanego?
— Cóż się znowu takiego stało? — rzekł wikary, kładąc przycisk na kartki swego kazania.
— Ten facet w zajeździe...
— No i cóż?
— Daj mi coś do napicia się — rzekł Cuss i usiadł.
Gdy nerwy jego uspokoiły się nieco pod wpływem szklanki taniego szerry, jedynego trunku, jaki poczciwy wikary miał do rozporządzenia, opowiedział mu o rozmowie, jaką miał właśnie przed chwilą.
— Wszedłem — mówił dysząc — i zacząłem prosić o składkę na fundusz szpitalny. Gdym wchodził, dziwny człowiek wsadził ręce w kieszenie i usiadł ociężale na krześle. Pociągnął kilka razy nosem. Powiedziałem mu, jako słyszałem, iż interesuje się sprawami naukowemi. On odparł „tak“ i znowu pociągnął nosem. Nieustannie pociągał nosem, widocznie więc musiał niedawno nabawić się piekielnego kataru. Nic dziwnego... skoro tak jest opatulony. Rozwinąłem przed nim sprawę szpitalną, patrząc przez cały czas bardzo uważnie. Butelki... chemikalia... wszędzie ważki, probierki i zapach wieczornego pierwiosnka. Spytałem, czy podpisze się na liście? Powiedział, że rozważy to sobie. Spytałem go tedy bez ceremonii, czy oddaje się badaniom? Odparł, że tak. — Długim badaniom? — Zgniewało go to... — Przeklęcie długim badaniom! — powiedział, wysadzając, że się tak wyrażę, korek. — Oh! — powiedziałem znowu ja, i oto wywiązała się historya. W człowieku tym gotowało się, a pytanie moje dolało oliwy do ognia. Pracuje nad przepisem... niezwykle cennym przepisem... nie chce tylko powiedzieć na co. Czy to rzecz lekarska? — Do dyabła! co pan zamierza wywęszyć?... — Tłumaczyłem się. Odpowiedział na to pełnem godności pociągnięciem nosa i kaszlem. Zaczął mówić dalej. Przeczytał przepis, pięć składników, położył na stole; zwrócił głowę. Przeciąg z okna uniósł papier. Świst, szelest, recepta paliła się i unosiła ku kominowi. Skoczył ku niej właśnie, kiedy podnosiła się do komina. Tak! Właśnie w tej chwili dla zilustrowania opowiadania wyszło na scenę jego ramię.
— No i cóż?
— Ramię bez ręki. Po prostu pusty rękaw. — Boże! — pomyślałem sobie — ot kalectwo! — Przypuszczam, że ma ramię z korka, które odjął. Potem pomyślałem sobie, że jest w tem coś osobliwego. Cóż u dyabła trzyma ten rękaw w górze rozwarty, jeżeli tam niema nic? Powiadam księdzu, że nie było w rękawie nic, nic zgoła aż do samego zgięcia. Mogłem przejrzeć na wskroś do łokcia, gdzie ujrzałem światło, przechodzące przez dziurę w materyi. — Mocny Boże! — zawołałem. Wtedy przystanął. Gapił się na mnie swemi pustemi okularami, a potem spojrzał na swój rękaw.
— Cóż dalej?
— To już wszystko. Nie powiedział ani słowa, tylko błysnął okularami i skrył pośpiesznie rękaw do kieszeni. — Mówiłem — odezwał się wreszcie — że recepta pali się na kominku, czy nie tak? — Tu nastąpiło kaszlnięcie. — Jakże u licha — pytam go — może pan w taki sposób poruszać pustym rękawem? — Pustym rękawem? — Tak — powiadam — pustym rękawem. — Więc to pusty rękaw, czy tak? Widziałeś pan, że to był pusty rękaw? — Oczywiście — odparłem. Wtedy bardzo spokojnie wyciągnął rękaw z kieszeni powtórnie, wzniósł ramię ku mnie, jak gdyby pokazując mi je znowu. Czynił to bardzo, bardzo powoli. Patrzyłem na wszystko. Chwila zdawała mi się wiekiem. — Wszakże — powiadam, odchrząkując — niema nic w rękawie. — Bąknął coś pod nosem. Zacząłem uczuwać trwogę. Mogłem przejrzeć rękaw na wskroś. Wyciągał ku mnie powoli, bardzo powoli... ot tak mniej więcej... aż wreszcie mankiet znalazł się na sześć cali przed moją twarzą. Dziwnie widzieć pusty rękaw, podsuwający się do człowieka w taki sposób! Potem...
— Cóż potem?
— Coś... jakby wielki palec i palec wskazujący... ujęło mnie za nos.
Bunting począł się śmiać.
— Absolutnie nie było nic w rękawie — rzekł Cuss, a głos jego zmienił się na pisk przy słowie „absolutnie“. — Dobrze to panu śmiać się, ale co do mnie, to byłem tak zdumiony, że uderzałem mocno w mankiet, zawróciłem się na miejscu i wybiegłem z pokoju... zostawiłem go...
Cuss urwał. Nie można było podejrzewać szczerości jego przestrachu. Skończywszy, nalał sobie i wypił drugą szklankę lichego szerry.
— Gdy uderzyłem go w mankiet — dodał Cuss — doznałem takiego wrażenia, jak gdybym ugodził w rękę. A jednak nie było ręki. Nie było ani cienia ręki!
Bunting zamyślił się. Spojrzał podejrzliwie na Cussa.
— To nadzwyczaj zdumiewające zdarzenie — powiedział, a przytem wyglądał bardzo mądrze i poważnie — to nadzwyczaj zdumiewające zdarzenie.





ROZDZIAŁ V.
Grabież w wikaryacie.

Szczegóły grabieży w wikaryacie mamy przeważnie za pośrednictwem wikarego i jego żony. Zdarzyło się ona wcześnie rano, w pierwszy poniedziałek po siódmej niedzieli po Wielkiej Nocy, poświęcony w Iping uroczystościom klubowym. Zdaje się, że pani Bunting zbudziła się nagle w ciszy, poprzedzającej brzask, z silnem wrażeniem, iż drzwi ich sypialni zostały naprzód otworzone, a potem zamknięte. Początkowo nie budziła męża, tylko usiadła na łóżku, nasłuchując. Potem wyraźnie usłyszała odgłos bosych nóg, wychodzący z sąsiedniego saloniku i posuwający się przez pasaż ku schodom. Gdy tylko upewniła się co do tego, zbudziła wielebnego Buntinga, o ile możności jak najspokojniej. Nie zapalał on światła, lecz, nałożywszy okulary, szlafrok żony i pantofle kąpielowe, wyszedł z pokoju, nasłuchując. Słyszał wyraźnie przewracanie w szufladzie swego biurka na dole, a potem gwałtowne kichnięcie.
Wobec tego powrócił do sypialni, uzbroił się w najwidoczniejszą broń, bo w pogrzebacz i zszedł ze schodów, jak można było najciszej. Pani Bunting wyszła do korytarzyka.
Była to prawie czwarta godzina; całkowita ciemność nocy już minęła. W sieni zalegał lekki zmrok, ale w pracowni było jeszcze zupełnie ciemno. Wszędzie panowała cisza, przerywana tylko słabem skrzypieniem schodów pod ciężarem kroków Buntinga i szelestem ruchów w pracowni. Potem coś trzasnęło, szuflada się otworzyła i rozległ się szelest papierów. Dała się słyszeć klątwa, potarcie zapałki i w pracowni zabłysło żółte światło. Bunting znajdował się obecnie w sionce i mógł widzieć przez szparę w drzwiach biurko, otwartą szufladę, oraz palącą się na biurku świecę. Ale rzezimieszka nie mógł dojrzeć. Stał więc w sieni, nie wiedząc, co czynić, a pani Bunting, z twarzą bladą i wystraszoną, sunęła powoli za nim po schodach. Jedno tylko utrzymywało odwagę ks. Buntinga, a mianowicie przekonanie, że złodziej był mieszkańcem wsi.
Słyszeli wyraźnie brzęk pieniędzy, co dowodziło, że złodziej odkrył gospodarską rezerwę w złocie... dwa funty i dziesięć szylingów wszystkiego. Ten dźwięk zniewolił Buntinga do natychmiastowego działania. Ująwszy pogrzebacz silnie, wpadł do pokoju, tuż za nim biegła pani Bunting.
— Poddaj się! — wołał Bunting zajadle, a potem nagle stanął ze zdumienia, jak wryty. Pozornie pokój był całkowicie pusty.
A jednak przekonanie ich, że przed chwilą słyszeli kogoś, poruszającego się w pokoju, równało się pewności. Przez przeciąg pół minuty stali dysząc, potem pani Bunting przeszła w poprzek pokoju i zajrzała za parawan, gdy tymczasem sam Bunting, powodowany pokrewną pobudką, zajrzał pod biurko. Potem pani Bunting podniosła firanki przy oknach, Bunting zaś zajrzał w komin, badając go pogrzebaczem. Potem pani Bunting przeszukała kosz z papierami, a Bunting otworzył pokrywę wiaderka z węglami. W końcu pohamowali swe wysiłki i spoglądali na siebie wzrokiem pytającym.
— Mogłabym przysiądz... — rzekła pani Bunting.
— Świeca! — zauważył Bunting. — Któż zapalił świecę?
— A szuflada? — rzekła pani Bunting. — A pieniędzy też niema!
Mówiąc to, podeszła ku drzwiom.
— Ze wszystkich zdumiewających zdarzeń...
Nagle rozległo się w korytarza gwałtowne kichnięcie. Wybiegli oboje, a wtedy drzwi kuchenne zatrzasnęły się.
— Przynieś świecę! — zawołał Bunting i poszedł naprzód pierwszy. Słyszał wyraźnie dźwięk odsuwanych pospiesznie rygli.
Otworzywszy drzwi, Bunting ujrzał przez umywalnię, że tylne drzwi otwierają się właśnie, a słabe światło rannego brzasku pozwalało widzieć ciemne drzewa ogrodu. Bunting był pewien, że nikt nie wyszedł przez drzwi. Otwarły się one same, stały otworem przez chwilę, a potem zamknęły się z trzaskiem. W tej samej chwili przyniesiona przez panią Bunting świeca zamigotała... Dopiero po upływie minuty, a może i więcej czasu, weszli do kuchni.
Kuchnia była pusta. Zamknęli znowu tylne drzwi, przeszukali kuchnię, śpiżarkę i pomywalnię gruntownie, a wreszcie udali się do piwnicy. Nie było w całym domu ani żywej duszy.
Światło dzienne zastało wikarego i jego żonę w komicznych kostyumach na parterze własnego mieszkania, przy zbytecznem już świetle topniejącej świecy.
— Ze wszystkich zdumiewających zdarzeń... — zaczął wikary po raz już dwudziesty.
— Mój kochany — powiedziała pani Bunting — oto Zosia nadchodzi. Poczekaj, aż wejdzie do kuchni, a potem udaj się na górę.




ROZDZIAŁ VI.
Meble, które dostały obłędu.

Tymczasem zdarzyło się, że wcześnie tego samego poniedziałku, zanim Millie została wyrzucona z barłogu na cały dzień, pan Hall i pani Hall wstali oboje i udali się cichaczem do piwnicy. Mieli oni tam czysto osobisty interes, będący w związku z ciężarem gatunkowym ich piwa.
Zaledwie weszli do piwnicy, gdy pani Hall spostrzegła, iż zapomniała przynieść ze sobą butelki z sarsaparyllą. Ponieważ pani Hall była w tej sprawie ekspertem i głównym działaczem, przeto małżonek jej udał się po butelkę na górę.
W korytarzu spostrzegł ze zdziwieniem, że drzwi od pokoju gościa były uchylone. Udał się atoli do swego własnego pokoju i znalazł potrzebną butelkę.
Ale, wracając z flaszką, zauważył, że rygle u drzwi frontowych były odsunięte, że więc drzwi były zamknięte ledwie na zaczepkę. W błysku natchnienia, fakt ten połączył z osobą gościa i z teoryami pana Teddy Henfreya; pamiętał doskonale, że trzymał świecę wtedy, kiedy pani Hall zasuwała rygle na noc. Na ten widok stanął jak wryty i zagapił się; potem z butelką w ręce udał się znowu na górę, Zapukał w drzwi gościa. Żadnej odpowiedzi. Zapukał po raz drugi, potem otworzył drzwi naoścież i wszedł do środka.
Znalazł wszystko tak, jak się spodziewał. I łóżko i pokój były puste. A najdziwniejsza to, że na krześle i na poręczach łóżka leżało rozrzucone ubranie, jedyne, jakie, według jego wiadomości, gość posiadał, nadto bandaże owego pana. Nawet jego kapelusz o wielkich kresach zwisał niedbale z poręczy łóżka.
W tej chwili Hall usłyszał głos żony, wychodzący z głębi piwnicy i zdradzający w tonie okropną niecierpliwość.
— No i co, czy masz to, czego mi potrzeba?
Na krzyk żony, zawrócił na miejscu i pospieszył ku niej.
— Janka — zawołał z po za baryery schodów piwnicznych — to prawda, co mówił Henfrey. Niema go w naszym pokoju. A drzwi frontowe odryglowane.
Z początku pani Hall nic nie rozumiała, lecz skoro tylko pojęła całą sprawę, postanowiła obejrzeć na własne oczy pusty pokój. Hall ciągle jeszcze trzymający butelkę, poszedł naprzód.
— Jeżeli jego niema — powiedział — jest za to jego ubranie. A ciekawy jestem, co on może robić bez ubrania? To niezmiernie dziwna historya.
Później stwierdzono, że idąc po schodach piwnicznych, państwo Hall doznali takiego wrażenia, jak gdyby drzwi frontowe otwarły się i zamknęły; widząc je zamknięte i nikogo w pokoju, nie zamienili w tej materyi ze sobą ani jednego słowa. Pani Hall wyminęła męża w korytarzu i pierwsza wbiegła na górę. Ktoś kichnął w klatce schodowej. Hall, idąc za żoną o sześć stopni, myślał, że to ona kichnęła; ona zaś, idąc naprzód, sądziła, że to mąż kichnął. Otworzyła drzwi naoścież i spojrzała na pokój.
— A to osobliwe! — zawołała.
Usłyszała pociągnięcie nosem tuż po za uchem, tak się jej przynajmniej zdawało, a obróciwszy się, spostrzegła ze zdumieniem, iż mąż jej stoi przynajmniej o dwadzieścia stóp po za nią na najwyższym stopniu. W tej chwili znalazł się obok niej. Pochyliła się naprzód, położyła rękę na poduszce, a potem pod kołdrę.
— Zimne — zauważyła — musiał wstać od godziny albo więcej.
Nagle zdarzyła się niezmiernie osobliwa rzecz. Pościel z łóżka ścisnęła się razem sama, uniosła się w górę, a potem przeskoczyła przez brzeg łóżka. Wyglądało to zupełnie tak, jak gdyby ręka ujęła pościel, a następnie cisnęła ją w bok. Bezpośrednio potem kapelusz skoczył z pręta, opisał łuk w powietrzu, a wreszcie spoczął na twarzy pani Hall. Potem z równą szybkością poleciała gąbka z umywalni. Wreszcie krzesło, odrzucając niedbale na ziemię ubranie gościa i śmiejąc się oschle głosem, niesłychanie podobnym do głosu gościa, zwróciło się wszystkiemi czterema nogami w stronę pani Hall, poczem zamierzając się na nią przez chwilę, przypuściło do niej atak. Pani Hall pisnęła, pierzchła i odwróciła się, a wtedy nogi stołka oparły się delikatnie, ale mocno, o jej plecy i wypchnęły ją razem z mężem z pokoju. Drzwi zatrzasnęły się gwałtownie, zamknęły na klucz. Stołek i łóżko zdawały się wykonywać przez chwilę tryumfalny taniec, potem nagle wszystko ucichło.
Pani Hall upadła, niemal zemdlona, w ramiona swego męża. Hall i Millie, zbudzona jej piskiem, pełnym trwogi, zdołali z największą trudnością znieść ją na dół, gdzie zastosowali zwyczajne w takich razach środki cucące.
— Duchy! — odezwała się pani Hall. — Wiem, że to duchy. Czytałam o nich w gazetach. Krzesła i stoły skaczą i tańczą...
— Weź jeszcze kropelkę, Janka — rzekł Hall — to cię wzmocni.
— Zamknijcie przed nim drzwi — rzekła pani Hall. — Nie pozwólcie mu wchodzić ponownie. Domyślałam się tego napoły. Powinnam o tem wiedzieć. Takie brzydko patrzące oczy, zabandażowana głowa i nigdy nie chodzi do kościoła. A te wszystkie butelki... więcej, niż ktokolwiek powinien posiadać. On to wpędził duchy w meble... Moje dobre, stare meble! Na tem samem krześle moja stara matka siadywała, kiedy ja byłam jeszcze małą dziewczynką. Pomyśleć sobie, że teraz podniosło się samo na mnie...
— Zażyj jeszcze kropelkę, Janka — rzekł Hall. — Nerwy twoje bardzo wzburzone.
Posłali Millie na drugą stronę drogi przez złote promienie rannego słońca, aby obudziła pana Sandy Wadgers, kowala.
— Pani Hall kłania się pięknie, a meble zachowują się w najosobliwszy sposób. Czy pan Wadgers zechce przyjść?
Był to ogromnie światły człowiek i pełen pomysłów. Zapatrywał się na sprawę bardzo poważnie.
— Niech mnie licho porwie, jeżeli to nie są czary — oświadczył pan Sandy Wadgers. — Nie wam było się wdawać z takiemi, jak on, figurami.
Przybiegł bardzo zafrasowany. Chcieli, aby poszedł z nimi na górę, ale jemu się jakoś wcale nie spieszyło. Wolał rozprawiać w korytarzu. Z przeciwka nadszedł terminator Huxtera i zaczął zdejmować okienice z wystawy sklepu z tytuniem. Przywołano go do wzięcia udziału w dyskusyi. Oczywiście, że w przeciągu kilku minut zjawił się i sam Huxter. Natychmiast ujawnił się anglo-saski geniusz życia parlamentarnego; gadano dużo, ale nie czyniono nic.
— Naprzód fakty — nastawał Sandy Wadgers. — Upewnijmy się wpierw, czy postąpimy słusznie, wysadzając drzwi?
Tymczasem nagle i w sposób zdumiewający drzwi pokoju na górze otwarły się same, a gdy wszyscy zwrócili oczy w górę, ujrzeli ze zdumieniem schodzącą ze schodów, otuloną postać przybysza, wytrzeszczającego więcej niż zwykle te swoje wielkie, szklane oczy. Szedł sztywnym i powolnym krokiem, wpatrując się w obecnych, przeszedł wpoprzek korytarz i zatrzymał się przez chwilę.
— Patrzcie tam! — rzekł, a gdy wzrok ich poszedł za jego palcem, odzianym w rękawiczkę, ujrzeli butelkę sarsaparylli tuż przy drzwiach piwnicy. Potem wszedł do salonu i nagle, szybko, złośliwie, trzasnął im drzwiami przed nosem.
Nikt nie odezwał się słowem, póki nie ucichło ostatnie echo trzaśnięcia drzwiami. Wszyscy gapili się jeden na drugiego.
— No, jeżeli to nie przechodzi wszelkiego pojęcia! — rzekł Wadgers i nie odpowiedział na pytanie.
— Wejdź do środka i rozpytaj się go o wszystko — rzekł potem Wadgers do Halla. — Zażądaj wyjaśnienia.
Upłynęło sporo czasu, zanim mąż gospodyni zdobył się na tę odwagę. W końcu zapukał, otworzył drzwi i zaczął:
— Przepraszam pana...
— Idź do dyabła! — zawołał gość strasznym głosem — i zamknij drzwi za sobą.
W ten sposób skończyła się ta krótka rozmowa.





ROZDZIAŁ VII.
Zdemaskowanie obcego przybysza.

Gość wszedł do małego saloniku zajazdu około w poł do piątej rano i zabawił tam prawie do południa z opuszczonemi sztorami, zamkniętemi drzwiami. Nikt, po wypędzeniu Halla, nie śmiał zbliżyć się do niego.
Przez cały ten czas musiał chyba nic nie jeść. Trzykroć zadźwięczał jego dzwonek, trzecim razem gwałtownie i długo, ale nikt nie odpowiadał na wezwanie.
— Niechże go z jego „idź do dyabła“! — wołała pani Hall.
Nagle doszła ich wieść o grabieży w wikaryacie i obie rzeczy zaczęto łączyć razem. Hall, w towarzystwie Wadgersa, wyszedł dla znalezienia urzędnika, pana Shuclkeforta i naradzenia się z nim. Nikt nie śmiał iść na górę. Niewiadomo było, co gość robił. Chwilami chodził gwałtownie po pokoju, a dwa razy usłyszano huragan klątw, darcie papieru i gwałtowne tłuczenie butelek.
Grupa przestraszonych, ale i zaciekawionych ludzi wzrastała. Przyszła też pani Huster, do gromadki przyłączyli się, z bezładnemi i wywołującemi zamieszanie pytaniami, jacyś weseli, młodzi ludzie, czarno ubrani, ozdobieni papierowemi krawatami. Młody Archibald Harker odznaczył się tem, że wszedł na dziedziniec i tam próbował zajrzeć pod ściągnięte sztory. Nie mógł atoli nic zobaczyć, ale pozwalał się domyślać, że przecież coś widział. Inni młodzieńcy w Iping przyłączyli się do niego.
Był to najświetniejszy ze wszystkich dni świątecznych. Wzdłuż drogi wiejskiej, stał szereg około sześciu straganów, strzelnica, a na trawie przy kuźni, tkwiły trzy żółte i czekoladowe wozy; kilku malowniczych zaś przybyszów ustawiało stragan z orzechami kokosowemi. Panowie mieli na sobie niebieskie tużurki, a damy białe fartuszki i dosyć modne kapelusze z ciężkiemi piórami. Woodyer i Jaggers, łatacz butów, zajmujący się też sprzedażą lichych, używanych rowerów, przeciągali przez ulicę sznur amerykańskich i angielskich chorągwi narodowych, które poprzednio przyczyniły się do uświetnienia pierwszego jubileuszu królowej Wiktoryi.
Pośród sztucznej ciemności salonu, do którego ledwie cienki promyk światła słonecznego przenikał, gość, głodny zapewne i groźny, otulony w swe niewygodne łachmany, wpatrywał się przez swe szkła ciemne w papier, lub pobrząkiwał małemi, brudnemi buteleczkami i chwilami klął chłopców, niewidzialnych wprawdzie, ale dających się słyszeć za oknami.
Około południa, otworzył drzwi nagle od salonu i stanął, wpatrzony uporczywie w grupkę ludzi, znajdujących się w bufecie.
— Pani Hall! — zawołał.
Ktoś z miejsca ruszył z owczą bojaźliwością i wezwał gospodynię.
Po chwili, zjawiła się pani Hall, nieco tchu pozbawiona, ale groźna. Halla ciągle jeszcze nie było widać z powrotem. Namyśliła się nieco nad całą sprawą i szła z małą tacą w ręce, na której znajdował się nieopłacony rachunek.
— Czy pan sobie życzy widzieć ten rachunek? — spytała.
— Dlaczego nie nakryto mi do śniadania? Dlaczego nie przygotowano mi posiłku i nie odpowiadano na mój dzwonek? Czy pani myśli, że ja żyję powietrzem?
— A dlaczego mój rachunek nie jest zapłacony? — spytała pani Hall. — To znowu jabym chciała wiedzieć.
— Powiedziałem pani trzy dni temu, że czekam na przesyłkę pieniężną...
— Powiedziałam panu trzy dni temu, że nie będę czekała na żadne przesyłki. Czy masz pan prawo wymyślać, że pańskie śniadanie opóźniło się nieco, skoro moje rachunki czekają już od pięciu dni?
Gość zaklął krótko, ale dosadnie.
— Byłabym panu bardzo wdzięczna, gdyby pan zechciał klątwy zachować dla siebie — powiedziała pani Hall.
Gość stał podobniejszy niż kiedykolwiek do kostyumu nurka. W bufecie czuli wszyscy doskonale, że pani Hall ma nad nim przewagę. Dowodziły tego następne słowa:
— Słuchajno, moja dobra kobieto... — zaczął.
— Nie wymyślaj mi pan od dobrych kobiet — rzekła pani Hall.
— Wszakże mówiłem już, że przesyłka moja jeszcze nie nadeszła.
— Aha, przesyłka — odparła pani Hall.
— Mimo to w kieszeni mojej...
— Trzy dni temu powiedziałeś mi pan, że nie masz już nic więcej przy sobie, jak tylko odrobinę srebra, wartości trzech suwerenów.
— No tak, ale znalazłem trochę więcej.
— Fiu! — doleciało z bufetu.
— Ciekawa jestem, gdzie je pan znalazł? — spytała pani Hall.
Pytanie to zdawało się dręczyć gościa. Tupnął nogą.
— Co pani przez to rozumie? — spytał.
— Że jestem ciekawą, skąd pan wziął te pieniądze? — powtórzyła Hall. — A zanim wezmę zapłatę za rachunki, lub podam śniadanie, lub zrobię cośkolwiek innego, pan musisz mi wyjaśnić kilka rzeczy, których nie rozumiem i których nikt nie rozumie, lecz każdy pragnie zrozumieć. Chcę wiedzieć, coś pan zrobił moim krzesłom na górze i chcę wiedzieć, jak się to stało, że pokój pański był pusty, a potem — jakim sposobem pan wszedł do niego. Ci, co mieszkają w tym domu, muszą wchodzić przeze drzwi... taka jest u mnie zasada; tego zaś pan nie uczynił, a ja muszę wiedzieć, jakim sposobem pan wszedłeś. A obok tego pragnę wiedzieć...
Nagle gość podniósł swe odziane w rękawiczki dłonie, mocno zaciśnięte, tupnął nogą i rzekł:
— Zamilcz!
Powiedział to z tak niezwykłą gwałtownością, że uciszył ją natychmiast.
— Nie rozumiesz pani — rzekł po chwili — kto ja jestem i co ja jestem? Ale ja ci pokażę. Na Boga! ja ci pokażę!
Potem nakrył twarz otwartą dłonią i usunął ją.
Środek twarzy zajęła czarna wklęsłość.
— Masz! — powiedział.
Postąpił naprzód i wręczył pani Hall coś, co ona, wpatrując się w jego zmienioną twarz, przyjęła z jego ręki automatycznie. Potem ujrzawszy, co to jest, rzuciła przedmiot o ziemię, pisnęła głośno i cofnęła się wstecz. Nos był to bowiem... nos przybysza! Różowy i połyskujący, potoczył się po podłodze z dźwiękiem pustego kartonu.
Przybysz zdjął okulary, a każdy obecny w bufecie gość zataił dech. Zdjął kapelusz i gwałtownym ruchem zaczął szarpać bokobrody i bandaże. Przez chwilę opierały mu się. Błysk strasznego przeczucia przeszedł przez bufet.
— Och, dla Boga! — zawołał ktoś z obecnych.
Potem wszyscy pierzchnęli.
Stała się rzecz, gorsza od wszystkiego. Pani Hall z otwartemi ustami, przerażona, krzyknęła na widok, jaki się jej oczom przedstawił i rzuciła się ku drzwiom. Wszyscy zaczęli umykać. Byli przygotowani na blizny, zdefigurowanie, namacalne okropności... a tu nic z tego! Bandaże i sztuczne włosy leciały przez korytarz do bufetu, zniewalając gburów do skoków, aby uniknąć zetknięcia z niemi. Jeden walił się po schodach przez drugiego. Tymczasem gość, wykrzykujący ciągle jakieś niezrozumiałe słowa, był cielesnym, giestykulującym człowiekiem aż do kołnierza, a potem nic nie było z niego widać.
Mieszkańcy wsi słyszeli krzyki i piski, a spojrzawszy w ulicę, ujrzeli ludzi, wylatujących gwałtownie z hotelu. Widzieli, jak pani Hall upadła, jak Teddy Henfrey przeskoczył przez nią, żeby się nie przewrócić, a potem usłyszano przeraźliwie piski Millie, która, wybiegając nagle z kuchni, na głos zbiegowiska, wpadła z tyłu na bezgłowego przybysza.
Natychmiast wszyscy z ulicy... przekupień łakoci, właściciel straganu z orzechami kokosowemi i jego pomocnik, właściciel huśtawki, mali chłopcy i dziewczęta, wiejscy dandysi, poważna starszyzna i Cyganie, zaczęli biedz ku zajazdowi i w zdumiewająco krótkim przeciągu czasu, tłum blizko czterdziestu osób, wzrastający wciąż, wymachiwał, wykrzykiwał, pytał i czynił domysły przed oberżą pani Hall, która oczywiście omdlała. Powstało zamieszanie, wśród którego słychać było słowa krzykliwych świadków sceny:
— O! straszydło!... Cóż on takiego zrobił? Czy nie raniona? Zdaje mi się, że cisnął na nią nożem. Nie... powiadam, że nie! Nie mam zwyczaju blagować. Widziałem człowieka bez głowy. Nonsens! to jakaś kuglarska sztuczka. Zdjął z siebie łachmany i tyle...
W usiłowaniu zobaczenia czegoś przez otwarto drzwi, tłum uformował się w ruchomy klin, którego koniec ostry stanowili najodważniejsi.
— Zatrzymał się przez chwilę — opowiadano — potem dziewczyna zapiszczała, a on zwrócił się ku niej. Widziałem, jak suknie jej wionęły, a wtedy on puścił się za nią. Wszystko razem nie trwało nawet dziesięciu sekund. Nagle wraca z nożem w ręku i z bochenkiem chleba. Stało się to tylko co, przed chwilą. Wszedł w tamte oto drzwi. Powiadam wam, że nie ma wcale głowy...
Tymczasem w tyle powstało małe zamieszanie i mówca odsunął się na bok, by zrobić miejsce dla małego pochodu, kroczącego bardzo rezolutnie ku domowi; na czele znajdował się pan Hall, bardzo czerwony i zdeterminowany, za nim Boby Jaffers, policyant wiejski, a w końcu rozważny pan Wadgers. Przybyli uzbrojeni rozkazem aresztowania.
Zgromadzeni wykrzykiwali różne sprzeczne informacye, dotyczące świeżych wypadków.
— Czy ma głowę, czy nie ma głowy — zakonkludował Jaffers — mam go aresztować i to uczynię.
Pan Hall wszedł po schodach, zbliżył się ku drzwiom saloniku i ujrzał, że otwarte.
— Policyancie — powiedział — spełnij swój obowiązek.
Naprzód wszedł Jaffers, za nim Hall, a Wadgers ostatni. W półcieniu ujrzeli bezgłową postać, zwróconą ku nim z kromką nadgryzionego chleba w jednej, a kawałkiem sera w drugiej ręce.
— To on — powiedział Hall.
— Cóż to ma znaczyć, u dyabła? — odezwało się tonem gniewnej wymówki coś z po nad kołnierza postaci.
— Jesteś pan przeklęcie osobliwym gościem, panie — rzekł Jaffers. — Ale czy masz pan głowę, czy pan nie masz głowy, rozkaz brzmi — aresztować, a obowiązek swój spełnić muszę.
— Zdaleka! — rzekła postać, cofając się wstecz.
Nagle cisnął chleb i ser, a pan Hall na czas właśnie pochwycił ze stołu nóż. Tymczasem lewa rękawiczka zeszła z ręki gościa i ugodziła Jaffersa w twarz. W następnej atoli chwili Jaffers, wyrzuciwszy kilka krótkich słów, odnoszących się do rozkazu aresztowania, pochwycił gościa za pozbawiony ręki staw nadgarstkowy i ujął za niewidzialną gardziel. Dostało mu się silne kopnięcie w piszczel, tak, że aż krzyknął, ale mimo to nie puścił. Hall posunął nóż po stole do Wadgersa, który występował w charakterze dozorcy więziennego i dopiero wtedy wysunął się naprzód, gdy Jaffers i obcy przybysz, chwiejąc się, podsuwali się ku niemu, zmagając się i pasując. Krzesło jakieś stanęło na drodze i zostało przez nich odrzucone z trzaskiem.
— Uchwyćcie za nogi — wycedził Jaffers przez zęby.
Pan Hall, usiłując zastosować się do polecenia, otrzymał silne kopnięcie w żebra, które rozbroiło go na chwilę; a Wadgers, widząc, że bezgłowy przybysz przewalił się i znalazł się na policyancie, odstąpił ku drzwiom z nożem w ręce, wpadając w ten sposób na Huxtera i woźnicę z Sidderbridge, spieszących na pomoc prawu i porządkowi. W tejże samej chwili zleciały z szafki trzy, czy cztery butelki, a w powietrzu rozszedł się jakiś silny odór.
— Poddam się! — zawołał przybysz.
Jakkolwiek miał pod sobą policyanta, natychmiast powstał dysząc, bez głowy i bez rąk, ponieważ obecnie ściągnął prawą rękawiczkę tak samo, jak to poprzednio uczynił z lewą.
— To niema sensu — odezwał się, jakby chwytając ze łkaniem powietrze.
Niesłychanie dziwne wrażenie czyniło wychodzenie głosu jakby z pustego miejsca, ale wieśniacy z Susseks są może najbardziej trzeźwymi ludźmi pod słońcem. Jaffers powstał także i wydobył parę kajdanków. Potem wytrzeszczył oczy.
— Ba! — rzekł, sparaliżowany niejasnem uświadomieniem sobie dziwaczności położenia.
— Niech dyabli wezmą! Widzę, że nie zdołam ich użyć!
Tymczasem przybysz przebiegł ręką po kamizelce i jakby cudem guziki, które wskazywał jego pusty rękaw, poodpinały się. Potem pochylił się w dół ku goleni. Zdawało się, że majstruje koło trzewików i skarpetek.
— Bagatela! — zawołał nagle Huxter — przecież to wcale nie jest człowiek... To poprostu puste ubranie. Patrzcie! Można przejrzeć nawskroś przez kołnierz i widzieć podszewkę ubrania. Mógłbym wsadzić rękę...
Wyciągnął ramię, ale zdaje się, że spotkał się z czemś twardem w powietrzu, bo rękę z ostrym krzykiem cofnął.
— Możebyś pan zechciał swoje palce trzymać zdaleka od moich oczu — rzekł powietrzny gość tonem dzikiej wymówki. — Faktem jest, że znajduję się tutaj cały... z głową, rękami, nogami i resztą ciała, tylko całkiem niewidzialny. Jest to przeklęte głupstwo, a jednak prawda. Ale to wcale nie racya, żeby mnie miał każdy gbur w Iping bić i szarpać, czy nie tak?
Garnitur ubrania, obecnie całkiem porozpinany i zwisający swobodnie na swych niewidzialnych podporach, wyprostował się, trzymając rękawy, oparte na biodrach.
Tymczasem weszło jeszcze kilku mężczyzn do pokoju tak, że zrobił się tłok.
— Niewidzialny? — spytał Huxter, ignorując wymyślania obcego. — Któż kiedykolwiek słyszał o czemś podobnem?
— Może to i trochę dziwne, ale nie jest wcale zbrodnia. Z jakiej racyi policyant napada na mnie w tak brutalny sposób...
— Ach! to zupełnie rzecz inna! — rzekł Jaffers. — Niewątpliwie nieco trudno zobaczyć pana w tem świetle, ale mam rozkaz aresztowania i wszystko jest w porządku. Niewidzialność wcale mnie nie obchodzi, tylko grabież. Ktoś włamał się do domu i skradł pieniądze.
— Więc i cóż?
— A okoliczności napewno wskazują...
— Blaga i głupstwo — rzekł niewidzialny człowiek.
— Taką mam nadzieję, panie. Ale instrukcye moje...
— Dobrze — odparł obcy — pójdę, ale bez kajdanków.
— To rzecz konieczna — odparł Jaffers.
— Bez kajdanków — zastrzegał sobie obcy.
— Wybacz pan — rzekł Jaffers.
Nagle figura usiadła i zanim ktokolwiek spostrzegł, co się dzieje, pantofle, skarpetki i spodnie znalazły się pod stołem. Potem postać zerwała się znowu i odrzuciła surdut.
— Nie rozbieraj się — zawołał Jaffers, pojmując nagle, na co się zanosi.
Chwycił za kamizelkę, lecz ta zaczęła stawiać opór, a niebawem koszula wysunęła się z niej, zostawiając w ręku policyanta pustą i obwisłą kamizelkę.
— Trzymajcie go! — zawołał Jaffers głośno. — Skoro raz ściągnie z siebie ubranie...
— Trzymajcie go! — zaczęli wołać wszyscy i wszyscy cisnęli się do powiewającej, białej koszuli, którą jedynie jeszcze widać było na przybyszu.
Ale rękaw koszuli wymierzył dzielny cios w twarz Halla, zatrzymując go w pochodzie z otwartemi ramionami i odrzucając go w tył na starego Thoothsoma, a następnie sama koszula uniosła się w powietrze, skręciła się i zwiotczała w rękawach, jak zwykle koszula, zdejmowana przez głowę. Jaffers chwycił za koszulę, pomagając przez to ściągnąć ją. Równocześnie z powietrza wymierzyło mu coś policzek, wskutek czego cofnął odruchowo głowę i ugodził nią Teddy Henfreya w ciemię.
— Uważać! — wołali wszyscy, bijąc na oślep i nie trafiając w nic. — Trzymać go! Zamykać drzwi! Nie wypuszczać go! Mam coś! Jest tutaj!
Powstała kompletna wieża Babel. Wszyscy otrzymywali niemal równocześnie razy, a Sandy Wadgers, mądry jak zawsze, dostawszy straszny cios w nos, otworzył drzwi i rozpoczął ucieczkę. Inni, idąc za jego przykładem, skłębili się na chwilę w rogu sieni około drzwi. Bicie trwało dalej. Phipps wyszedł z wybitym przednim zębem, Henfrey odniósł ranę w chrząstkę ucha, Jaffers został ugodzony w szczękę, zwróciwszy się zaś, pochwycił coś, co się przemknęło pomiędzy nim a Huxterem i przeszkodziło im zbliżyć się do siebie. Uczuł muskularną pierś i w jednej chwili cała masa walczących i podnieconych ludzi znalazła się w natłoczonej sieni.
— Mam go! — wołał Jaffers — dusząc się i idąc przez ścisk chwiejnym krokiem, jako też walcząc z purpurową twarzą i nabrzmiałemi żyłami ze swoim niewidzialnym wrogiem.
Ludzie umykali na prawo i na lewo w miarę, jak te niezwykłe zapasy posuwały się ku drzwiom i staczali się po kilku schodkach zajazdu. Jaffers wołał przygłuszonym głosem, ale mimo to trzymając owo coś jeszcze mocno, w końcu, chcąc zrobić użytek ze swych kolan, skręcił się i upadł ciężko w dół głową na żwir. Dopiero wtedy palce jego rozwarły się.
Ozwały się podniecone głosy:
— Trzymajcie go! Niewidzialny! — i tak dalej, a młody człowiek, nie znający miejscowości, którego nazwiska nie znamy, rzucił się natychmiast, pośliznął się i przewalił przez rozciągnięte ciało policyanta. Na połowie drogi jakaś kobieta pisnęła w chwili, gdy się coś koło niej przesunęło; pies, widocznie kopnięty, zaskowyczał i wbiegł do ogrodu Huxtera — poczem ucieczka człowieka niewidzialnego została dokonana. Przez czas jakiś ludzie stali zdumieni giestykulując, a potem rozproszyli się po wsi, jak liście od podmuchu wiatru. Tylko Jaffers leżał spokojnie, z twarzą do góry i zgiętemi kolanami, u stóp schodów oberży.


ROZDZIAŁ VIII.
W przejściu.
Rozdział ósmy jest bardzo krótki i opowiada, że Gibbins, amator-przyrodnik tej okolicy, leżąc na obszernem, otwartem błoniu zupełnie sam, jak sądził, na obszarze kilku mil dokoła, i niemal drzemiąc, usłyszał tuż obok siebie takie odgłosy, jak gdyby człowiek kaszlał, kichał i klął siarczyście sam do siebie, a spojrzawszy — nie zobaczył nic. A jednakże głos był całkowicie wyraźny. Klął dalej w sposób, zdradzający człowieka kulturalnego. Klątwy te doszły do najwyższego natężenia, poczem zaczęły słabnąć i ucichły w dali, posuwając się, jak mu się zdawało, w kierunku Adderdanu. Rozległo się spazmatyczne kichnięcie, a potem wszystko umilkło. Gibbins nic o porannych zajściach nie wiedział, ale zjawisko było tak uderzające i niepokojące, że jego filozoficzny spokój dyabli wzięli; powstał pospiesznie i pobiegł w dół pagórka ku wsi, o ile mógł jak najprędzej.



ROZDZIAŁ IX.
Tomasz Marvel.

Czytelnik musi sobie wyobrazić Tomasza Marvela, jako człowieka o dużej, ruchliwej twarzy, o cylindrycznie wystającym nosie, o zmysłowych, pełnych, ruchliwych ustach, oraz o dziwnie najeżonej brodzie. Figura jego skłaniała się ku pulchności, a krótkie nogi akcentowały wyraźnie tę skłonność. Nosił zmierzwiony cylinder, guziki zastępował sznurkami i sznurowadłami od trzewików i to, jak było widać, w krytycznych miejscach swego kostyumu, co wszystko, razem wzięte, dowodziło jasno, że musiał być kawalerem.
Pan Tomasz Marvel siedział ze stopami w rowie przy drodze, prowadzącej przez błonie do Adderdanu, w odległości półtorej mili od Iping. Stopy jego, z wyjątkiem bardzo przejrzystych skarpetek, były bose, wielkie palce były szerokie i nastawione, jak uszy czujnego psa. W niedbały sposób — on bowiem czynił wszystko niedbale — rozważał, czy ma przymierzyć parę obuwia. Były to najlepsze buty, jakie miał po raz pierwszy od dłuższego już czasu, tylko nieco za duże na niego, kiedy znowu te, które posiadał, były doskonałe w suchą pogodę, ale na wilgoć miały za cienkie podeszwy. Tomasz Marvel nienawidził obszernych trzewików, ale nienawidził też i wilgoci. Nigdy właściwie nie rozstrzygnął ostatecznie, czego nie lubił więcej, a tymczasem był ładny dzień i nie miał nic lepszego do roboty. Postawił cztery sztuki trzewików na murawie w pełnej wdzięku grupie i spoglądał na nie z pośród trawy i macierzanki, gdy wydało mu się nagle, że obie pary czynią na wzrok bardzo niemiłe wrażenie. Jakiś Głos z tylu wcale go nie przestraszył.
— Ale mimo wszystko, to przecież buty — odezwał się ów Głos.
— Tak... buty z Miłosierdzia — rzekł Tomasz Marvel, z głową przekrzywioną na jedną stronę i patrząc na obuwie z niesmakiem — i niech mnie dyabli wezmą, jeżeli wiem, która z tych par jest najbrzydsza na całym szerokim świecie?
— Hm — rzekł Głos.
— Co prawda, nosiłem już i gorsze, nawet nie nosiłem żadnych. Ale żadne nie były tak zuchwale szpetne, jeżeli pan niema nic przeciwko temu wyrażeniu. Przez wiele dni żebrałem specyalnie o trzewiki, ponieważ te mi tak zbrzydły. Świeżo otrzymane są dosyć całe, to prawda. Czy mi pan uwierzy, iż w całej okolicy, pomimo usilnych starań, nie mogłem nic innego zdobyć, jak tylko obuwie. Patrz pan na nie! Ogólnie biorąc, to niezły powiat na trzewiki. Takie to już moje przeklęte szczęście. W tym powiecie zaopatrywałem się w trzewiki od dziesięciu lat.
— To łajdacki powiat — rzekł Głos — a ludzie to czyste świnie.
— Czy nie prawda? — odparł Marvel. — Boże! ale te buty! — to są najgorsze.
Zwrócił głowę przez ramię na prawo, aby spojrzeć na buty swego interlokutora: nie było ani nóg, ani trzewików. Zwrócił więc głowę na lewo, ale tam też nie było ani nóg, ani trzewików. Oślepił go błysk wielkiego zdumienia.
— Gdzież pan jesteś? — spytał Tomasz Marvel po przez ramię, poczem stanął na czworakach.
Oczom jego przedstawiła się przestrzeń pustego błonia, na którem wiatr poruszał zielonemi wierzchołkami w dali rosnącego jałowca.
— Czy ja jestem pijany? — rzekł Marvel. — Czy miałem widzenie? Czy mówiłem sam do siebie? Co u...
— Niech cię to nie niepokoi — rzekł Głos.
— Tylko bez tych brzuchomówczych sztuczek — rzekł Marvel, zrywając się żywo na równe nogi. — Gdzie jesteś?
— Niech cię to nie niepokoi — powtórzył Głos.
— Ty się sam będziesz wkrótce niepokoił, głupi idyoto! — rzekł Tomasz Marvel. — Gdzież ty jesteś? Pokaż mi się tylko. Czyś ty może zagrzebany w ziemię?
Nie było żadnej odpowiedzi. Tomasz Marvel stał bosy i zdumiony, z kurtką rozwianą.
— Piiuit! — ozwała się gdzieś w oddali czajka.
— O tak... piiuit — powiedział Mervel. — Teraz wcale nie pora na błazeństwo.
Błonie było puste na wschód i na zachód, na północ i na południe; droga, z płytkiemi rowami i białemi palami granicznemi, biegła gładka i pusta z północy na południe, i z wyjątkiem owej jedynej czajki, błękitne niebo także było całkowicie puste.
— Ratujcie!... — rzekł Tomasz Marvel, odziewając się w kurtkę. — To skutek picia. Mogłem się tego spodziewać.
— To wcale nie skutki picia — rzekł Głos. — Tylko panuj nad swojemi nerwami.
— Och! — zawołał Marvel, a twarz jego mocno pobladła. — To skutki picia — usta jego powtarzały z cicha.
Wpatrywał się badawczym wzrokiem dokoła siebie i posuwał się zwolna wstecz.
— Mógłbym przysiądz, że słyszałem głos! — szepnął.
— Oczywiście, że słyszałeś.
— Jest znowu! — rzekł Marvel, zamykając oczy i chwytając się tragicznie dłonią za czoło.
Nagle został schwycony za kołnierz i wstrząśnięty gwałtownie, co go jeszcze bardziej oszołomiło.
— Nie bądź głupi — rzekł Głos.
— Dyabli wzięli... moją... kwitnącą... makówkę! — zawołał Marvel. — To niedobrze. To martwienie się temi przeklętemi trzewikami. Dyabli wzięli moją śliczną, kwitnącą makówkę. Albo też to może duchy!
— Ani jedno, ani drugie — rzekł Głos. — Słuchaj mnie!
— Makówka! — rzekł Marvel.
— Chwilkę — rzekł Głos przenikliwie, ledwie panując nad sobą.
— Więc i cóż? — spytał Marvel z dziwnem uczuciem, że palec jakiś jeździ mu po piersiach.
— Myślisz, że ja jestem wyobraźnią... jedynie wyobraźnią?
— Czemże innem możesz być? — spytał Marvel, trąc sobie ręką po karku.
— Dobrze — rzekł Głos tonem ulgi. — W takim razie zacznę ciskać w ciebie kamieniami, póki nie zmienisz swego zdania.
— Ale gdzież jesteś?
Głos nic nie odpowiedział. Bzz... furknął kamień pozornie z powietrza i chybił ramię Marvela na grubość włosa. Marvel, odwróciwszy się, ujrzał kamień, wznoszący się w powietrze, zataczający koło, wiszący przez chwilę w powietrzu, a potem upadający z niepochwytną niemal szybkością u jego stóp. Zanadto był zdumiony na to, aby się usunąć. Kamień odbił się od jego nieobutej nogi i rykoszetem wpadł do rowu. Marvel podskoczył na stopę w górę i zawył głośno. Potem zaczął biedz, utknął na jakimś niewidzialnym przedmiocie i znalazł się nagle w postawie siedzącej.
— A teraz — spytał Głos, gdy trzeci kamień zatoczył krzywą linię do góry i zawisł nad włóczęgą — czy ja jestem wyobraźnią tylko?
W odpowiedzi na to, Marvel porwał się na nogi, ale został natychmiast powtórnie obalony. Przez chwilę leżał spokojnie.
— Jeżeli zechcesz walczyć ze mną jeszcze raz — rzekł Głos — gwiznę cię kamieniem w łeb.
— To jakieś czary — rzekł Marvel, siadając, biorąc się za raniony palec i wpatrując się w trzeci pocisk. — Tego ja nie rozumiem. Kamienie, rzucające się same. Kamienie mówiące. Połóż się na ziemi i zczeznij. Poddaję się.
Trzeci kamień opadł.
— Rzecz jest bardzo prosta — rzekł Głos. — Jestem człowiekiem niewidzialnym.
— Powiedz mi, jak mam to rozumieć? — rzekł Marvel, dysząc z bólu. — Gdzież się ty ukrywasz... jak to robisz... ja tego nie pojmuję. Jestem pobity.
— Oto wszystko — rzekł Głos: — Jestem niewidzialny. I oto wszystko, co ci chcę dać do zrozumienia.
— Każdy człowiek może to pojąć. Ale nie widzę wcale potrzeby takiego przeklętego pośpiechu z pańskiej strony. No, a teraz objaśnij mnie, w jaki sposób się ukrywasz?
— Jestem niewidzialny. To jest właśnie rdzeń rzeczy. A wszystko, co musisz zrozumieć, to...
— Ale gdzież jesteś? — przerwał Marvel.
— Tutaj... o sześć yardów przed tobą.
— Aha! Przecież nie jestem ślepy. Następnie może każesz mi uwierzyć, że jesteś czystem powietrzem? Ja nie jestem jednym z tych waszych głupich włóczęgów...
— Tak. Jestem powietrzem, wszakże możesz przejrzeć przeze mnie?
— Co? Nie masz wcale ciała? Czy to może proste psie figle?
— Jestem zwykłą ludzką istotą... cielesną, potrzebującą pokarmu i napoju, oraz okrycia... Ale jestem niewidzialny. Uważasz? Niewidzialny. Bardzo prosta historya. Niewidzialny.
— Jakto, jesteś podobny do rzeczywistego człowieka?
— Oczywiście.
— No, to mi podaj rękę — rzekł Marvel — skoro jesteś istotą realną. Nie będzie to już tak dyablo różne od...
— Do licha! — zawołał nagle — aż podskoczyłem od takiego uścisku.
Wolnemi palcami wyczuł rękę, która ujęła go za staw nadgarstkowy. Posunął palec w górę po ramieniu — namacał muskularną pierś i obrośniętą twarz.
Oczy Marvela wyrażały zdumienie.
— Jestem zupełnie głupi! — powiedział. — To przecie lepsze od walki kogutów! Niesłychanie zdumiewająca historya!... A o mile widzę przez ciebie królika. Ani odrobiny ciebie nie widać... z wyjątkiem...
Badał okiem pilnie pozornie pustą przestrzeń.
— Czyś pan nie jadł przypadkiem chleba z serem? — spytał, trzymając za niewidzialne ramię.
— Owszem, jadłem. Ale pokarm ten nie został jeszcze przyswojony przez mój organizm.
— Ach! — rzekł Marvel. — Rodzaj ducha, co?
— Wszystko to nie jest ani przez pół tak zdumiewające, jak ci się zdaje.
— W każdym razie jest zupełnie dostatecznie zdumiewające na moje skromne potrzeby — rzekł Tomasz Marvel. — Ale jakże to się robi u licha? Jakże się do tego zabrać?
— To za długa historya. A zresztą...
— Powiadam otwarcie, że cała ta sprawa zbiła mnie z pantałyku — rzekł Marvel.
— Mniejsza o to; mam w tej chwili do powiedzenia tylko to, że potrzebuję pomocy. Doszło u mnie aż do tego. Natrafiłem na ciebie nagle. Włóczyłem się wściekły do obłędu, nagi, bezsilny. Byłem w stanie popełnić morderstwo... Wtedy spostrzegłem ciebie...
— Boże!... — zawołał Marvel.
— Zaszedłem cię z tyłu... zawahałem się... sunąłem dalej.
Wyraz twarzy Marvela był bardzo wymowny.
— Potem zatrzymałem się. — Oto — pomyślałem sobie — jest taki sam, jak ja, wyrzutek. Oto człowiek właśnie dla mnie. — Zawróciłem więc i podszedłem do ciebie. Do ciebie, uważasz, i...
— Boże! — wyszeptał Marvel. — Ależ mnie się poprostu w głowie kręci. Czy wolno mi spytać, o co chodzi?... Jakiej pomocy może żądać ode mnie „Niewidzialny“?
— Chcę, żebyś mi pomógł zdobyć ubranie i schronienie, a potem różne inne rzeczy. Zostawiłem je po za sobą. Jeżeli nie zechcesz... ba! Ale ty zechcesz... ty musisz!
— Słuchajno! — rzekł Marvel. — Jestem zanadto zmieszany tem wszystkiem. Nie wywracaj mnie już więcej. Pozwól mi odejść sobie. Muszę się nieco uspokoić. Prawie rozgniotłeś mi palec. Wszystko to takie jakieś głupie... Puste błonie, puste niebo, nic nie widać na milę dokoła, prócz przyrody... Nagle daje się słyszeć głos prosto z nieba! I kamienie! I pięść — Boże!
— Zapanuj nad sobą — rzekł Głos — ponieważ musisz spełnić to, co od ciebie wymagam.
Marvel wydął policzki i wytrzeszczył oczy.
— Wybrałem ciebie — powtórzył Głos. — Ty jesteś jedynym człowiekiem, z wyjątkiem kilku głupców we wsi, który wie, że istnieje taka rzecz, jak człowiek niewidzialny. Musisz być moim pomocnikiem. Pomóż mi... a ja ci się za to sowicie odpłacę. Niewidzialny człowiek to potęga.
Zatrzymał się na chwilę, aby kichnąć gwałtownie.
— Ale, jeżeli mnie zdradzisz — dodał — jeżeli nie będziesz tak robił, jak ja ci każę...
Urwał i poklepał Marvela po ramieniu. Marvel formalnie zawył z przestrachu.

— Nie mam zamiaru zdradzać cię — rzekł, odsuwając się od palców. — Nie przypuszczaj tego nigdy, cokolwiek chciałbyś uczynić. Owszem, pragnę ci być pomocnym... jeno mi powiedz, co mam robić. Boże! Cokolwiek chcesz, bym zrobił, ja bardzo chętnie uczynię.




ROZDZIAŁ X.
Wizyta Marvela w Iping.

Po przejściu pierwszej, gwałtownej paniki, Iping zaczęło rozważać na zimno. Niedowiarstwo podniosło głowę... nieco nerwowe niedowiarstwo, niepewne swoich podstaw, ale mimo to niedowiarstwo. Przecież łatwiej jest nie wierzyć w Niewidzialnego Człowieka, a tych, którzy widzieli, jak się faktycznie rozpłynął w powietrzu lub czuli siłę jego ramienia, można było policzyć na palcach obydwu rąk. A w dodatku ze świadków tych brakowało chwilowo Wadgersa, skrył się bowiem w niedocieczony sposób po za rygle i zasuwy własnego domu, a Jaffers leżał oszołomiony w salonie oberży pod „Koczem i końmi“. Wielkie i zdumiewające idee, przechodzące wszelkie doświadczenie, wywierają czasami mniejszy skutek na ludzi, niżeli drobniejsze, bardziej namacalne sprawy. Iping kraśniało od banderyj, a każdy wieśniak wystąpił w galowem ubraniu. Wszyscy oczekiwali święta od miesiąca lub więcej. Około południa ci nawet, którzy wierzyli w Niewidzialnego, zaczęli zwolna oddawać się znowu swym drobnym przyjemnościom, a to na zasadzie przypuszczenia, iż poszedł sobie całkowicie precz; w oczach zaś sceptyków był on poprostu jakimś żartem. Ale wszyscy, sceptycy zarówno, jak wierzący, byli zdumiewająco towarzyscy tego dnia.
Łąka Haysmana pyszniła się obecnością namiotu, w którym pani Bunting z innemi damami przygotowywała herbatę, a tymczasem dzieci ze szkółki niedzielnej urządzały wyścigi i bawiły się w różne gry pod hałaśliwą komendą wikarego, oraz panien Cuss i Sackbut. Niewątpliwie panowało w powietrzu pewne zakłopotanie, ale po największej części ludzie mieli na tyle zmysłu, aby ukryć starannie imaginacyjne mdłości, jakie im ranne zajście sprawiało. Na murawie wiejskiej cieszył się ogromnem powodzeniem pochyło biegnący sznur, po którym, trzymając się rączki, uczepionej do lekko sunącego się bloczka, spadało się w dół i uderzało gwałtownie o siennik, napchany słomą; zabawie tej i huśtawkom oddawali się z ochotą dorośli. Nie brakło też amatorów przechadzki, a parowa katarynka, łącznie z małym karuzelem, wypełniała powietrze gryzącym odorem oliwy i równie gryzącą muzyką. Członkowie klubu, którzy byli w kościele rano, wyglądali wspaniale w kokardach różowo-zielonych, a niektórzy z weselej usposobionych poozdabiali kapelusze jasnobarwnemi wstążkami. Stary Fletcher, posiadający purytańskie wyobrażenie o święcie, przezierał przez krzaki jaśminu około swych okien lub przez otwarte drzwi.
Około godziny czwartej, pojawił się we wsi jakiś obcy, zdążający od strony błonia. Był to nizki, krępy człowiek, w nad wyraz zniszczonym cylindrze, a przytem czynił wrażenie zadyszanego. Policzki jego naprzemian to się wydymały, to zapadały. Plamiste oblicze zdradzało wylęknienie, a posuwał się naprzód z rodzajem opornego pośpiechu. Skręcił około kościoła i skierował swe kroki ku oberży pod „Koczem i końmi“. Pomiędzy innymi, stary Fletcher przypomniał sobie, że go widział, a staruszek tak zaiste został uderzony jego osobliwem podnieceniem w chwili obserwowania go, że pozwolił przez nieuwagę pewnej ilości wapna spłynąć po szczotce do rękawa.
Obcy ten przybysz, według spostrzeżenia właściciela straganu z orzechami kokosowemi, zdawał się przemawiać sam do siebie, a i pan Huxter zauważył zupełnie to samo. Zatrzymał się przed oberżą i zgodnie z zeznaniami Huxtera, takie czynił wrażenie, jak gdyby przechodził srogą walkę wewnętrzną, zanim zdecydował się wejść do domu. W końcu wszedł po schodach i w oczach Huxtera skręcił na lewo, poczem otworzył drzwi salonu. Huxter usłyszał głosy, wychodzące z pokoju i z bufetu, objaśniające przybysza o pomyłce.
— To jest prywatny apartament! — rzekł Hall, poczem przybysz zamknął drzwi niezgrabnie i wszedł do bufetu.
Po kilku minutach zjawił się znowu, ocierając usta grzbietem ręki z wyrazem spokojnego zadowolenia, który robił na Huxterze wrażenie sztucznego. Przez chwilę stał, oglądając się dokoła, potem Huxter widział, jak udał się w dziwacznie ukradkowy sposób ku furtce dziedzińca, poczem okno salonu otworzyło się. Obcy, po chwili wahania, oparł się o jeden ze słupów furtki, wydobył krótką, glinianą fajeczkę i zaczął ją napychać. W czasie tego zajęcia, trzęsły mu się ręce. Zapalił ją niezręcznie i skrzyżowawszy ramiona, zaczął pykać, przybrawszy leniwą postać, która jednak wydawała się udaną.
Wszystko to widział Huxter z po za blaszanek swego wystawowego okna z pudełkami tytuniu, a osobliwe zachowanie się obcego zniewalało go do dalszego prowadzenia spostrzeżeń.
Nagle przybysz wyprostował się szybko i schował fajkę do kieszeni. Potem znikł w dziedzińcu.
Huxter pojmując, że jest świadkiem jakiejś drobnej kradzieży, skoczył natychmiast z po za kantorka i wybiegł na ulicę dla pochwycenia złodzieja. A kiedy to czynił, Maryel pojawił się znowu z kapeluszem na bakier, z wielkiem zawiniątkiem w jednej i z trzema książkami, związanemi — jak się później okazało — szelkami wikarego, w drugiej ręce. Spostrzegłszy Huxtera, wciągnął w siebie oddech i zawróciwszy nagle na lewo, zaczął zmykać.
Trzymajcie złodzieja! — wołał Huxter i puścił się za nim.

Wrażenia Huxtera były żywe, ale krótkie. Widział człowieka przed sobą, pędzącego z całych sił ku rogowi kościoła, a potem ku drodze, prowadzącej na błonie. Widział po za drogą chorągwie i zabawy, a ledwie kilka twarzy zwróciło się w jego stronę. Zaryczał znowu: — Trzymajcie złodzieja! — i ruszył za nim śmiało. Ale zaledwie ubiegł dziesięć kroków, gdy coś chwyciło go za piszczel w tajemniczy sposób, poczem nie biegł już więcej, lecz leciał przez powietrze z niesłychaną szybkością. Nagle ujrzał ziemię tuż obok swojej głowy. Świat rozprysnął mu się w oczach na miliony błyszczących gwiazdek, a następny przebieg sprawy już nie obchodził go więcej.



ROZDZIAŁ XI.
W oberży pod „Koczem i końmi”.

Ażeby dokładnie zrozumieć, co zaszło w oberży, musimy cofnąć się do chwili, w której Huxter po raz pierwszy dostrzegł z okna człowieka.
W tymże samym czasie, Cuss i Bunting znajdowali się w saloniku. Roztrząsali oni poważnie dziwne wydarzenia poranne i ze zgodą Halla, badali gruntownie rzeczy, należące do Niewidzialnego Człowieka. Jaffers ocknął się częściowo ze swego upadku i udał się do domu pod opieką swych współczujących mu przyjaciół. Pani Hall usunęła ubranie lokatora i sprzątnęła pokój. Na stole pod oknem, gdzie gość zwykł był pracować, Cuss ujrzał trzy wielkie książki pisane, nie drukowane i zatytułowane „Dziennik“.
— Dziennik! — rzekł Cuss, rozkładając trzy książki na stole. — No, obecnie dowiemy się przecież czegoś.
Wikary stał oparty rękami o stół.
— Dyaryusz! — powtórzył Cuss siadając, a kładąc dwa tomy dla podtrzymania trzeciego i otwierając go, rzekł: — Hm... niema imienia na pierwszej kartce. Głupstwo!... Zero i cyfry.
Wikary zbliżył się, aby spojrzeć mu przez ramię.
Cuss przewracał kartki z wyrazem nagłego rozczarowania na twarzy. — Ba... wszystko na nic! To wszysko cyfry, panie Bunting.
— Niema dyagramów? — spytał Bunting. — Żadnych ilustracyj, rzucających światło?
— Zobacz pan sam — rzekł Cuss. — Część tego jest czysto matematyczna, a część po rosyjsku albo w jakimś pokrewnym języku, sądząc z liter, a część bodaj po grecku. Sądzę, że pan po grecku...
— No, oczywiście — rzekł Bunting, wyjmując i wycierając okulary, doznawszy przytem nagle bardzo niemiłego uczucia, ponieważ nie zostało mu w głowie prawie nic greczyzny. — Zapewne... greczyzna może dostarczyć klucza.
— Wyszukam panu miejsce.
— Raczej przejrzę naprzód wszystkie tomy — odparł Bunting, ciągle wycierając szkła. — Naprzód, panie Cuss, — ogólne wrażenie, a potem, uważasz, możemy poszukać klucza.
Kaszlnął, włożył szkła, nadał im odpowiednią pozycyę, kaszlnął znowu i życzył sobie gorąco, żeby przecie przytrafiło się coś, coby odwróciło nieuniknione bodaj zblamowanie się. Wreszcie wziął niedbale podany sobie tom.
A wtedy istotnie przytrafiło się coś.
Drzwi otworzyły się nagle.
Obaj panowie żachnęli się gwałtownie, obejrzeli się po za siebie i doznali mocnej ulgi, ujrzawszy zwykłą, rumianą twarz pod zmierzwionym cylindrem.
— Bufet? — spytała twarz, stojąc i gapiąc się.
— Nie — odparli obaj dżentelmani równocześnie.
— Po drugiej stronie, mój kochany — rzekł Bunting.
— A proszę cię, zamykaj drzwi — dodał Cuss głosem nieco podrażnionym.
— Dobrze — odparł intruz nizkim głosem, zdającym się być dziwnie odmiennym od pierwszego głosu, który pytanie zadał. — Dobrze — powtórzył pierwszym swym głosem.
Poczem znikł i zamknął za sobą drzwi.
— Musi być żeglarzem — zauważył Bunting. — Zabawni to ludzie.
— A pewnie — powiedział Cuss. — Nerwy moje są dzisiaj rozstrojone. — O mało nie podskoczyłem... drzwi tak nagle się otworzyły.
Bunting tak się uśmiechnął, jak gdyby on nie był drgnął.
— A teraz — powiedział z westchnieniem — wracajmy do książek...
— Chwileczkę — rzekł Cuss i zamknął drzwi na klucz. — Ufam, że teraz nam już nikt nie przeszkodzi.
W tejże chwili ktoś pociągnął nosem.
— Jedna rzecz nie ulega wątpliwości — rzekł Bunting, przysuwając się z krzesłem do Cussa. — W ostatnich kilku dniach wydarzyły się w Iping bardzo dziwne rzeczy... niesłychanie dziwne rzeczy. Nie wierzę, oczywiście, w tę głupią historyę o niewidzialności...
— To nie do wiary — potaknął Cuss — wprost nie do wiary. Ale mimo to faktem jest, iż widziałem... niewątpliwie widziałem nawskroś przez jego rękaw...
— Ale czyś tylko widział... czyś pewien?... Przypuśćmy naprzykład, że to lustro... Halucynacye tak łatwo wywoływać. Nie wiem, czyś pan widział kiedy prawdziwie dobrego kuglarza...
— Nie będę powtarzał swoich argumentów po raz drugi — rzekł Cuss. — Tośmy już omówili. Ale teraz mamy te oto książki... Są słowa, które uważam za greckie! Napewno greckie litery!
Wskazał palcem na środek wiersza. Bunting zarumienił się z lekka i zbliżył swą twarz do książki, nie mogąc widocznie dojrzeć dostatecznie dokładnie przez okulary.
Greczyzna Buntinga była bardzo niewystarczająca, a mocno wierzył, iż wszyscy przypisywali mu znajomość greckich i hebrajskich oryginałów. A teraz... Czyżby miał wyznać? Czy ma może improwizować? Nagle doznał dziwnego uczucia w karku. Próbował poruszyć głową, lecz spotkał się z niewzruszonym oporem.
Uczuciem tem było dziwne naciskanie...
— Nie ruszajcie się, małe człowieczki — szepnął Głos — albo roztrzaskam obydwom łby.
Spojrzał w twarz Cussa, znajdującą się blizko jego twarzy i ujrzał wt niej odbicie swego własnego przestrachu.
— Przykro mi, że się z wami obchodzę tak po grubiańsku — rzekł Głos — ale to rzecz nieunikniona. Od jakiegoż to czasu nauczyliście się wtykać nosy w notatki prywatne badaczy? — pytał dalej Głos, a dwie brody uderzyły jednocześnie o stół i dwie pary szczęk zatrzeszczały. — Od jakiego to czasu nauczyliście się wdzierać do prywatnego mieszkania nieszczęśliwego człowieka? — i wstrząśnienie głów powtórzyło się.
— Co się stało z mojem ubraniem? Słuchajcie — mówił Głos — okna są zatrzaśnięte, a klucz z drzwi sam wyjąłem. Jestem dosyć silnym człowiekiem i mam pod ręką pogrzebacz, a obok tego jestem niewidzialny. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że mógłbym was obydwu zabić i odejść sobie spokojnie, gdybym tego pragnął... rozumiecie mnie? Dobrze. A jeżeli was puszczę, czy mi przyrzekacie nie próbować żadnych głupstw i czy postąpicie tak, jak wam każę?
Wikary i doktor patrzyli na siebie, a doktorowi twarz się mocno przeciągnęła.
— Owszem — rzekł Bunting, a doktor powtórzył za nim to samo.
Wtedy ucisk karków zmniejszył się, a doktor i wikary podnieśli się z zaczerwienionemi twarzami i kręcili głowami.
— Proszę siedzieć tam, gdzie się w tej chwili znajdujecie — rzekł Niewidzialny Człowiek. — Oto pogrzebacz, widzicie?
— Gdym wszedł do tego pokoju — ciągnął dalej Człowiek Niewidzialny, po pogrożeniu każdemu z nich osobno — nie przypuszczałem, że go zastanę zajętym; spodziewałem się za to znaleźć, w dodatku do moich notatek, cały swój garnitur. Gdzie on jest? Nie... nie podnoście się. Widzę, że go niema. Obecnie jakkolwiek dni są dosyć ciepłe na to, aby Niewidzialny Człowiek mógł chodzić nagi... za to wieczory są chłodne. Potrzebuję ubrania, oraz innych wygód. Muszę mieć również te trzy książki.




ROZDZIAŁ XII.
Człowiek Niewidzialny traci cierpliwość.

Opowiadanie musi koniecznie w tym punkcie uledz przerwie z bardzo bolesnego powodu, który niebawem okaże się jasno, jak na dłoni. Kiedy powyżej opisana scena odbywała się w salonie, kiedy Huxter śledził Marvela, opartego z fajką w zębach o słup, o niecałych 12 yardów w bok, Hall i Teddy Henfrey rozprawiali w stanie silnego pomieszania również na temat zdarzeń porannych.
Nagle dało się słyszeć gwałtowne i głuche uderzenie o drzwi salonu, potem ostry krzyk, poczem zaległo znowu milczenie.
— No, no! — odezwał się Teddy Henfrey.
— No, no! — doleciało z bufetu.
Hall pojmował rzeczy pewne, ale za to powoli.
— To coś nie w porządku — rzekł i podszedł z po za kantorka ku drzwiom salonu.
Razem z Teddym zbliżył się ku drzwiom, a na twarzach obydwu malowała się wytężona uwaga. Oczy ich też były pełne wyrazu.
— Coś nie w porządku — rzekł Hall, a Henfrey kiwał głową potakująco.
Powonienie ich uderzył odór jakichś chemikaliów, a uszu doszedł głuchy dźwięk szybkiej i tłumionej rozmowy.
— Czy wszystko tam w porządku? — spytał Hall, pukając.
Mruczenie ustało natychmiast, przez chwilę zapanowała cisza, potem rozmowa zaczęła się na nowo syczącym krzyk:
— Nie! nie rób!
Dał się słyszeć nagły ruch, przewrócenie krzesła, krótka walka. Wreszcie znowu ucichło.
— Co u dyabła? — zawołał Henfrey półgłosem.
— Czy wszystko tam w porządku? — spytał Hall po raz drugi energiczniej.
Głos wikarego odpowiedział dziwnie urywanym tonem.
— Całkiem w porządku. Nie przeszkadzajcie... proszę.
— To rzecz osobliwa — zauważył Henfrey.
— Bardzo osobliwa! — rzekł Hall.
— Powiada, żeby mu nie przeszkadzać — powiedział Henfrey.
— Sam słyszałem — odparł Hall.
— I jakieś pociągnięcie nosem — rzekł Henfrey.
Stali, nasłuchując. Rozmowa toczyła się szybko i przyciszonym głosem.
— Nie mogę — rzekł Bunting z rozdrażnieniem — powiadam panu, że nie uczynię!
— Coby to miało znaczyć? — spytał Henfrey.
— Powiada, że nie może — odparł Hall. — Czy mówił może do nas?
— To haniebne! — odezwał się Bunting w pokoju.
— Haniebne... — powtórzył Henfrey. — To słyszałem wyraźnie.
— Któż teraz mówi? — spytał Henfrey.
— Przypuszczam, że pan Cuss — odparł Hall. — Czy słyszysz cokolwiek?
Milczenie. Dźwięki w pokoju niewyraźne i pomieszane.
— Dźwięki podobne do odgłosu rozrzuconego obrusa — rzekł Hall.
Za kantorkiem zjawiła się pani Hall. Mąż zalecał jej migami milczenie i wzywał ją, by podeszła ku nim. To obudziło w pani Hall ducha kobiecej opozycyi.
— A czego ty tam nasłuchujesz? — spytała Hall. — Czy nie masz nic lepszego do roboty w takim dniu, jak dzisiejszy?
Hall starał się jej wszystko dać do zrozumienia za pomocą mimiki, ale pani Hall uporczywie nic nie rozumiała. Zaczęła nawet krzyczeć, przeto Hall i Henfrey, nieco zbici z tropu, podeszli na palcach do kantorka, gestykulując w celu objaśnienia jej sytuacyi.
Naprzód nie chciała widzieć nic nadzwyczajnego w tem wszystkiem, co niedawno słyszeli. Potem domagała się od Halla, żeby zachowywał się cicho, żeby milczał, a Henfrey tymczasem miał opowiedzieć całą rzecz. Czuła skłonność do uważania całej historyi za skończone głupstwo... bo może sobie tylko suwali meblami po pokoju.
— Słyszałem, jak ktoś mówił: — To haniebne! — Napewno słyszałem — rzekł Hall.
— I ja to słyszałem, pani Hall — potwierdził Henfrey.
— Alboście i nie słyszeli — odparła pani Hall.
— Pst! — rzekł Teddy Henfrey. — Czy nie słyszałaś pani skrzypnięcia okna?
— Jakiego okna? — spytała pani Hall.
— Okna w salonie — rzekł Henfrey.
Wszyscy stali, pilnie nasłuchując. Oczy pani Hall, skierowane przed siebie, widziały bez patrzenia błyszczący owal drzwi oberży, drogę białą i ożywioną, wreszcie front sklepu Huxtera, połyskujący w czerwcowem słońcu. Nagle drzwi otworzyły się, a w nich zjawił się sam Huxter z wytrzeszczone mi oczyma i mocno gestykulującemi rękami.
— Hop! — wołał Huxter. — Trzymacie złodzieja! — poczem puścił się skośnie ku furtce dziedzińca i zniknął.
Równocześnie w salonie dał się słyszeć hałas i dźwięk zamykanego okna.
Hall, Henfrey i ludzie, znajdujący się chwilowo w bufecie, wybiegli natychmiast bezładnie na ulicę. Ujrzeli kogoś, przemykającego się na rogu ku drodze, prowadzącej na błonie, widzieli, że Huxter wykonał jakiś skomplikowany skok w powietrzu, który skończył się upadkiem na twarz i plecy. Na drodze ludzie stali zdumieni, inni biegli ku nim.
Huxter padł ogłuszony. Henfrey stanął dla przekonania się o tym fakcie, ale Hall i dwaj robotnicy z bufetu pośpieszyli natychmiast na róg ulicy, wykrzykując jakieś bezładne słowa i widząc, jak Marvel znika za murem kościelnym. Przyszli bodaj do niemożliwego wniosku, że to był Człowiek Niewidzialny, który nagle stał się widzialnym, i pomknęli natychmiast wzdłuż dróżki w pościgu. Ale ledwie Hall ubiegł jakie tysiąc yardów, wydał głośny okrzyk zdumienia i z impetem upadł w bok na głowę, chwytając jednego z robotników i obalając go na ziemię. Został zupełnie w taki sposób napadnięty, jak się naciera w footbolu. Drugi robotnik rzucił się wstecz i sądząc, że Hall obalił się z własnej, dobrej woli, zaczął pościg w dalszym ciągu na to tylko, aby zostać podbitym i zwalonym z nóg tak samo, jak Huxter. Kiedy zaś pierwszy robotnik podniósł się już na nogi, został nagle obalony razem, który byłby w stanie uśmiercić chyba wołu.
W chwili, gdy upadł, od strony wsi doleciał hałas. Pierwszy zjawił się właściciel straganu z orzechami kokosowemi, otyły mężczyzna w niebieskiej kurtce. Zdumiał się widząc drogę pustą, a na niej trzech ludzi, rozciągniętych na ziemi w możliwie najgłupszy sposób. W tejże chwili atoli stało mu się coś w kończynę dolną, wskutek czego upadł i potoczył się w bok w sam czas, by splątać nogi brata i wspólnika w interesie, który biegł za nim pośpiesznie. Potem obaj zostali skopani, stratowani i zwymyślani przez sporą ilość biegnących za nimi ludzi.
Kiedy Hall, Henfrey i robotnicy wybiegli z domu, pani Hall, wyćwiczona latami doświadczenia, pozostała w bufecie w pobliżu kasy. Nagle drzwi salonu otworzyły się, a w nich zjawił się pan Cuss i nie patrząc nawet na nią, pobiegł natychmiast ku rogowi.
— Trzymajcie go! — wołał — nie pozwólcie mu upuścić paczki! — Można go widzieć tak długo, dopóki trzyma paczkę w ręce.
Nie wiedział nic o istnieniu Marvela. Człowiek Niewidzialny oddał książki i zawiniątko w podwórzu. Twarz pana Cussa była gniewna i zacięta, ale kostyum jego był nieco niezupełny... miał bowiem na sobie rodzaj luźnej, białej, szkockiej spódniczki, która byłaby uszła tylko w Grecyi.
— Trzymajcie go! — ryczał. — Zabrał mi moje spodnie!... i całe ubranie wikarego!
— Opatrzę go zaraz! — wołał do Henfreya, mijając rozciągniętego Huxtera, a gdy zakręcał na róg, w celu połączenia się z resztą, został szybko zwalony z nóg i rozłożył się szpetnie na ziemi.
Ktoś w pełnym biegu nadepnął mu na palec. Zawył, zaczął zrywać się na nogi, został znowu obalony i znalazł się znowu na czworakach, a wtedy wpadł na myśl, że bierze udział nie w pościgu, lecz w ucieczce. Wszyscy śpieszyli z powrotem do wsi. Podniósł się i on i otrzymał ciężki raz po za ucho. Zachwiał się i pośpieszył z powrotem ku oberży, przeskakując przez osamotnionego Huxtera, który obecnie siedział na drodze.
Z tyłu po za sobą, gdy już był na połowie schodów oberży, usłyszał nagle ryk gniewu, wyrywający się z pośród mnóstwa zmieszanych głosów, oraz donośne trzaśnięcie w twarz. Głos rozeznał, jako głos Człowieka Niewidzialnego, a krzyk był krzykiem kogoś, rozwścieczonego bolesnem uderzeniem.
W tej chwili pan Cuss znalazł się z powrotem w salonie.
— Wraca, panie Bunting! — zawołał, wpadając. — Ratuj się!
Bunting stał w oknie, zatopiony w usiłowaniu okrycia się matą i kawałkiem gazety.
— Kto powraca? — spytał tak przestraszony, że o mało cały kostyum nie zleciał z niego.
— Człowiek Niewidzialny! — rzekł Cuss i pobiegł ku oknu. — Lepiej będzie, jeżeli się stąd całkowicie usuniemy! Bije, jak obłąkany! Poprostu, jak obłąkany!
W następnej chwili już znajdował się na podwórzu.
— Mój Boże! — zawołał Bunting, wahając się pomiędzy strznemi alternatywami.
Słyszał zaciekłą walkę w korytarzu oberży i w tejże chwili powziął postanowienie. Wypełznął przez okno, uporządkował swój kostyum pośpiesznie i pobiegł ku wsi tak szybko, jak tylko małe, tłuste nogi były w stanie go unieść.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Od chwili, kiedy Człowiek Niewidzialny krzyknął z wściekłości, a Bunting wykonał swą pamiętną ucieczkę ku wsi, niepodobna dać porządnego opisu zajścia w Iping. Prawdopodobnie pierwotnym zamiarem Człowieka Niewidzialnego było zasłonić ucieczkę Marvela z ubraniem i książkami. Ale usposobienie jego, nigdy nie zasługujące na nazwę łagodnego, musiało wskutek jakiegoś przypadkowego uderzenia popsuć się jeszcze bardziej, wskutek czego zaczął natychmiast wymierzać razy i przewracać wszystkich dla samej satysfakcyi sprawiania bólu.
Musimy sobie wyobrazić ulicę, pełną biegnących ludzi, zamykanie przez nich z trzaskiem drzwi i poszukiwanie schronienia. Musimy sobie wyobrazić tłum, znoszący nagle niestałą równowagę Fletchera, stojącego na desce, wspartej o dwa krzesła... co wywołało oczywiście katastrofę. Musimy wyobrazić sobie przerażoną parę, schwytaną na huśtawce. A potem cały tłum rozproszył się, ulica zaś w Iping opustoszała, ale za to została zarzucona orzechami kokosowemi, poprzewracanemi namiotami i rozsypanemi słodyczami. Wszędzie rozlegało się zamykanie okienic, zasuwanie rygli, a jedynym śladem człowieka było tu i owdzie migające z pod wzniesionej powieki oko, wyzierające z kąta szyby.
Człowiek Niewidzialny zabawiał się przez chwilę wybijaniem wszystkich okien w oberży, a potem wrzucił latarnię przez okno do saloniku pani Grigram. On to musiał też poprzecinać druty telegraficzne w kierunku do Adderdean, tuż po za domem Higginsa na Adderdean Road. A po tem wszystkiem, na co jego szczególne właściwości pozwalały, zniknął całkowicie z pola ludzkiego widzenia i ani słyszano o nim, ani widziano go już więcej w Iping. Zniknął bezpowrotnie.
Upłynęły blizko dwie godziny, zanim ktokolwiek w Iping odważył się wytknąć nos na ulicę.



ROZDZIAŁ XIII.
Marvel omawia swoją rezygnacyę.

Gdy zmierzch zapadł, a całe Iping zaczynało właśnie wychodzić bojaźliwie na smutne pobojowisko niedawnej walki, nizki, krępy człowiek, w wygniecionym cylindrze, kroczył z trudem po za laskiem bukowym po drodze ku Bramblehurst. Dźwigał trzy książki, związane jakąś ozdobną, elastyczną przepaską i paczkę, zawiniętą w niebieską serwetę. Jego zarumienione oblicze wyrażało pomieszanie i znużenie; zdawał się on być w stanie nerwowego podniecenia.
Towarzyszył mu Głos, różny od jego własnego głosu
i Marvel od czasu do czasu skręcał się pod palcami niewidzialnych rąk.
— Jeżeli mi się wymkniesz po raz drugi — mówił Głos — jeżeli będziesz po raz drugi usiłował wymknąć mi się...
— Boże! — jęknął Marvel. — Ramię moje jest chyba masą siniaków.
— Na honor — dokończył Głos — zabiję cię! — Ja wcale nie próbowałem wymykać się — odparł Marvel głosem blizkim płaczu. — Przysięgam, że nie usiłowałem. Nie wiedziałem, w którą stronę się zwrócić? Jakimże sposobem, u licha, miałem wiedzieć, w którą stronę się zwrócić? Tymczasem obaliłeś mnie...
— Czeka cię jeszcze więcej takich samych przyjemności, jeżeli nie będziesz posłusznym — rzekł Głos, a Marvel zamilkł nagle, wydął policzki, oczy jego wyrażały rozpacz.
— Już i tak, bez twego uciekania, z książkami stało się źle; te gbury odkryły mój sekret. Szczęściem dla wielu, że uszli mi z drogi. Dotąd nikt nie wiedział, że jestem niewidzialny! A teraz cóż mam uczynić?
— Co mam uczynić? — powtórzył Marvel przytłumionym głosem.
— Wszyscy o tem mówią! Rzecz dostanie się do gazet! Każdy będzie mnie szukał. Każdy będzie się wystrzegał...
Głos wybuchnął klątwami i zamilkł. Na twarzy Marvela malowała się coraz większa rozpacz, a krok jego wolniał.
— Naprzód! — rozkazał Głos.
Na twarzy Marvela wystąpiły sine plamy wśród plam czerwonych.
— A nie upuść książek, głupcze! — rzekł Głos surowo.
— Faktem jest — mówił po chwili Głos — że będę musiał wyzyskać cię... Jesteś nędznem narzędziem, ale muszę.
— Jestem nędznem narzędziem — powtórzył Marvel.
— To prawda — rzekł Głos.
— Jestem najgorszem narzędziem, jakie mogłeś sobie wybrać — poprawił Marvel. — Nie jestem wcale mocny — bąknął po chwili. — Nie jestem wcale za silny — powtórzył.
— Nie?
— A serce moje słabe. Ten drobiazg... przydźwigałem go oczywiście, ale mogłem upuścić.
— A więc?
— Nie posiadam ani odwagi, ani siły do tego rodzaju usług, jakich ode mnie wymagasz...
— Już ja ci dodam sił.
— Wolałbym, żebyś tego nie robił. Nie chciałbym pomieszać ci twoich planów. Ale mogę, niechcący, już z samego przestrachu i zdenerwowania...
Nie przyjdzie do tego — przerwał Głos — musisz mi dopomódz!
— Wolałbym raczej nie żyć — westchnął Marvel. — To niesprawiedliwie — wyrzekał — musisz przecie przyznać... Zdaje mi się, że mam zupełne prawo...
— Ruszaj dalej! — rzekł Głos.
Marvel przyśpieszył nieco kroku i przez chwilę szli znowu w milczeniu.
— To strasznie ciężkie! — rzekł Marvel.
Słowa te nie wywołały żadnego skutku. Próbował innego wybiegu.
— Co ja przez to skorzystam? — zaczął znowu tonem, zdradzającym poczucie nieznośnego położenia.
— Och milcz! — przerwał mu Głos niecierpliwie. — Już ja tam wszystko załatwię, jak należy. Ty rób tylko to, co ci każę. Rób dobrze. Jesteś wprawdzie głupcem, ale musisz robić...
— Powiadam panu, że nie jestem odpowiednim człowiekiem. Z całym szacunkiem... ale tak jest...
— Jeżeli nie zamilkniesz, to cię do tego zmuszę rzekł Człowiek Niewidzialny.
Tymczasem po przez drzewa zajaśniały dwa żółte światła i niebawem ukazała się kwadratowa wieża kościelna.
— Będę trzymał rękę na twojem ramieniu rzekł Głos — przez całą wieś. Idź prosto i nie próbuj żadnych sztuczek. Wszelkie usiłowanie ucieczki wyjdzie ci na złe.
— Wiem o tem — westchnął Marvel. — wiem o tem wszystkiem.
Nieszczęsna postać w wygniecionym cylindrze przeszła przez małą wioskę ze swym ciężarem pod pachą i zniknęła w rosnącym zmierzchu po za światłem okien.






ROZDZIAŁ XIV.
W Port Stowe.

Następnego rana, o godzinie dziesiątej, znachodzimy Marvela nieogolonego, brudnego, oplamionego, siedzącego z rękami pogrążonemi w kieszeniach, wyglądającego na bardzo znużonego, zdenerwowanego i podrażnionego. Siedząc na ławce przed małą oberżą, na skraju Port Stowe, wydymał policzki bardzo często. Obok niego znajdowały się książki, obecnie związane sznurkiem. Pakunek został porzucony w lesie sosnowym po za Blamblehurst, zgodnie ze zmianą planów Człowieka Niewidzialnego. Marvel siedział na ławce, a jakkolwiek nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, był nieustannie gorączkowo podniecony. Ręce jego przeszukiwały ciągle nerwowym ruchem wszystkie kieszenie po kolei.
Kiedy tak siedział dosyć już długo, jakiś starszy marynarz z gazetą w ręku wyszedł z oberży i usiadł tuż obok niego.
— Wcale przyjemny dzień — rzekł.
Marvel obejrzał się wokoło siebie z uczuciem jakby przestrachu.
— Bardzo przyjemny — odparł po chwili.
— Właśnie odpowiedni czas na tę porę roku — zauważył znowu marynarz.
— A tak — rzekł Marvel.
Marynarz wydobył wykałaczkę i zajął się nią wyłącznie przez kilka minut. Oczy jego tymczasem mogły badać zapyloną postać Marvela i leżące przy nim książki. Zbliżając się do Marvela, słyszał jakby dźwięk wrzucanych do kieszeni pieniędzy. Uderzył go kontrast pomiędzy powierzchownością Marvela a przypuszczalną jego zamożnością. W tej chwili myśl jego zajęła się znowu tematem, który ogromnie opanował jego wyobraźnię.
— Książki? — zapytał nagle, kończąc operacyę z wykałaczką.
Marvel żachnął się i spojrzał na nie.
— Och, tak — rzekł — to są książki.
— Czasami znajdują się bardzo osobliwe rzeczy w książkach — zauważył marynarz.
— Wierzę panu — odparł Marvel.
— Bywa wiele osobliwych rzeczy po za książkami — rzekł marynarz.
— I to prawda — przytaknął Mervel.
Zerknął badawczo na swego towarzysza, a potem obejrzał się wkoło siebie.
— Ot, naprzykład, znajdują się bardzo osobliwe rzeczy w gazetach — rzekł marynarz.
— Zapewne.
— Między innemi w tej gazecie...
— Ach — zawołał Marvel.
— W gazecie tej znajduje się historya — ciągnął marynarz, przeszywając Marvela swym przenikliwym wzrokiem — znajduje się historya o Człowieku Niewidzialnym, aby dać panu przykład.
Marvel skrzywił usta, podrapał się po policzku i poczuł, że go uszy palą.
— O czemże dziś nie piszą? — bąknął i spytał potem słabym głosem: — W Australii czyli też o Ameryce?
— Ani tam, ani owdzie — odparł marynarz — tylko tu!
— Boże! — zawołał Marvel.
— Jeżeli mówię tu — dodał marynarz, ku wielkiej uldze Marvela — to nie mam właściwie na myśli tego właśnie miejsca, lecz okolicę.
— Człowiek Niewidzialny! — rzekł Marvel. — No i cóż on takiego zrobił?
— Wszystko — odparł marynarz, badając Marvela wzrokiem — absolutnie wszystko!
— Nie miałem gazety w ręku od czterech dni — mruknął Marvel.
— Iping jest miejscowością, w której się naprzód pojawił — rzekł marynarz.
— Czy być może?
— Tak, od Iping zaczął! A dokąd sobie poszedł stamtąd, nikt bodaj nie wie. Oto jest: „Osobliwa historya w Iping“. Gazeta powiada, że dowody są nadzwyczaj silne, nadzwyczaj silne!
— Boże! — szepnął Marvel.
— Ależ to jest nadzwyczajna historya. Świadkami są pastor i doktor... widzieli go, jak się należy... albo raczej nie widzieli go. Zatrzymał się, powiadają, na jakiś czas w oberży pod „Koczem i końmi“ i nikt nie wiedział o jego nieszczęściu, dopóki, powiadają, w czasie sprzeczki w oberży, nie zdarto bandaży z jego głowy. Wtedy dopiero zauważono, że głowa jego jest niewidzialna. Natychmiast poczyniono starania w celu pojmania go, lecz on, zrzuciwszy z siebie ubranie, zdołał umknąć, ale dopiero po rozpaczliwej walce, w której obalił i potłukł poważnie naszego szanownego konstabla Jafersa. Dosyć prosta historya, co? Nazwiska i wszystkie szczegóły wymienione.
— Boże! — jęknął znów Marveł, spoglądając nerwowo dookoła siebie i próbując policzyć pieniądze w kieszeni tylko przy pomocy dotyku, a w głowie snując nowe i dziwne myśli. — To brzmi niesłychanie zdumiewająco.
— Czy nieprawda? Ja to nazywam rzeczą niezwykłą. Nigdy przedtem nie słyszałem nic o Człowieku Niewidzialnym, ale dzisiaj słyszy się o takich niezwykłych rzeczach... że i ta wiadomość...
— Jest prawdopodobną? — podchwycił Marvel, usiłując zachować spokój.
— Zupełnie prawdopodobną — rzekł marynarz.
— I nabroiwszy znikł? — pytał Marvel. — Poprostu uszedł i na tem koniec, co?
— A koniec! — odparł marynarz. — Ba!... czy to jeszcze nie dosyć?
— Zapewne, że zupełnie dosyć — rzekł Marvel.
— I mnie się tak samo zdaje — mruknął marynarz. — Mnie się tak samo zdaje.
— Czy nie miał żadnych wspólników... Nic gazeta nie pisze, czy nie miał wspólników? — pytał Marvel skwapliwie.
— Czy nie dosyć jednego podobnego pana? — roześmiał się marynarz.
Skinął głową z lekka i mówił dalej:
— Sama myśl o tem, że ten zbrodniarz chodzi sobie po świecie swobodnie, czyni na mnie wcale niemiłe wrażenie!... Obecnie jest na wolności, a z pewnej rzeczy wnioskując, należy przypuszczać, a nawet można być bodaj pewnym, iż skierował swe kroki ku Port Stowe. Widzisz pan więc, żeśmy w samym środku sprawy! Tym razem nie mamy do czynienia z jakiemiś amerykańskiemi cudami. I tylko pomyśl pan sobie, co on może dokazywać! Gdziebyś się pan podział, gdyby tak przebrał miarkę i sięgnął naprzykład, ręką po pana? Przypuśćmy, że chce rabować... nikt nie może mu przeszkodzić! Może wejść wszędzie, może włamywać się do domów, może prześliznąć się przez kordon policyi, tak samo łatwo, jak pan albo ja mógłbym ujść przed ślepym człowiekiem! A nawet jeszcze łatwiej! Ponieważ, o ile słyszałem, niewidomi mają bardzo ostry słuch. A gdyby mu się zachciało trunków...
— Niewątpliwie posiada ogromną przewagę — rzekł Marvel. — A nadto... no...
— Słuszna uwaga — odparł marynarz — ma ją.
Przez cały ciąg rozmowy, Marvel spozierał dokoła siebie bardzo uważnie, jakby nadsłuchując odgłosów delikatnych stąpnięć stopy ludzkiej lub usiłując odkryć niepochwytne ruchy. Zdawało się, że powziął jakieś wielkie postanowienie.
Obejrzał się dokoła ponownie... słuchał... nachylił się ku marynarzowi i zniżywszy głos szepnął:
— Faktycznie tak się złożyło, że ja sam wiem kilka szczegółów o tym Człowieku Niewidzialnym. Z prywatnych źródeł.
— Och! — rzekł marynarz. — Pan wiesz cokolwiek?
— Tak — odparł Marvel — wiem.
— Czy być może? — zawołał marynarz. — A czy wolno mi spytać...
— Zdziwisz się pan — rzekł Marvel, przysłoniwszy usta dłonią. — To rzecz niesłychana.
— Czy być może? — powtórzył marynarz.
— Faktem jest — zaczął Marvel tonem poufnym.
Nagle wyraz jego twarzy uległ dziwnej zmianie.
— Au! — zawołał i przytem wyprostował się sztywno na ławce, a twarz jego wyrażała fizyczne cierpienie. — Au! — zawołał powtórnie.
— Co panu jest? — spytał marynarz.
— Ból zęba — odparł Marvel i przyłożył dłoń do ucha.
Ujął za książki.
— Muszę już iść — powiedział.
Odsuwał się od swego interlokutora wzdłuż ławki w jakiś osobliwy sposób.
— Ależ miałeś mi przecie powiedzieć coś o tym Człowieku Niewidzialnym? — wymawiał mu marynarz.
Marvel zdawał się naradzać ze sobą samym.
— Kpiny! — rzekł Głos.
— To wszystko kpiny — powtórzył Marvel.
— Ale mimo to stoi w gazecie — powiedział marynarz.
— A jednak są to wszystko bajdy — rzekł Marvel. — Znam tego, co puścił bajkę w kurs. Niema wcale Niewidzialnego Człowieka... Blaga!
— Ale jakże z tą gazetą? Czy chcesz może powiedzieć?...
— Niema tam słowa prawdy! — zapewniał Maryel energicznie.
Marynarz gapił się z gazetą w ręce, a Marvel niespokojnie spoglądał dokoła.
— Czekajże chwileczkę — rzekł marynarz, wstając i cedząc słowa. — Czy chcesz przez to powiedzieć...
— Tak, chcę — odparł Marvel.
— To czemużeś mi pozwolił gadać te wszystkie głupstwa? Czemuś mi nie przerywał? Widocznie drwiłeś sobie ze mnie...
Marvel wydął policzki. Marynarz nagle poczerwieniał ogromnie i zacisnął pięści.
— Ja tutaj gadałem przynajmniej dziesięć minut rzekł — a ty, bałwanie jeden, nie mogłeś się zdobyć na odrobinę przyzwoitości...
— Tylko niech ci się nie zachciewa wymiany słów ze mną — rzekł Marvel.
— Wymiany słów? Ja jestem spokojnego usposobienia...
— Ruszaj! — odezwał się rozkazująco Głos i Marvel został nagle podniesiony z ławki i popchnięty energicznie.
— Już ty się lepiej wynoś stąd! — rzekł marynarz.
— Kto ma się wynosić? — spytał Marvel, lecz urwał, gdyż musiał zdążać pospiesznie naprzód, czyniąc wrażenie, jakby się z kim szamotał. Potem zdawało się, że rozpoczął ze sobą rozmawiać półgłosem, wygłaszając protesty i wymówki.
— Głupie bydlę! — mruknął marynarz, stojąc z rozkraczonemi nogami, z rękami na biodrach i patrząc na odchodzącą postać. — Ja ci pokażę, ty idyoto, kpić sobie ze mnie! Przecież wszystko stoi w gazecie!
Marvel odparł coś niezrozumiałego i zniknął na zakręcie drogi, lecz marynarz stał jeszcze ciągle wyzywająco, dopóki nadjeżdżający wóz rzeźniczy nie zmusił go do usunięcia się. Potem zwrócił się ku Port Stowe.
— Pełno wszędzie błaznów — mruczał cicho do siebie. — Całym jego celem było nabrać mnie trochę na kawał... Przecież stoi w gazecie!
Tymczasem zdarzyła się inna rzecz nadzwyczajna, o której miał niebawem usłyszeć, a którą zauważono prawie za jego plecami. Rzeczą tą było zjawisko „garści pełnej pieniędzy“, poruszającej się bez widocznej pomocy wzdłuż muru w uliczce Ś-go Michała. Inny marynarz widział ową osobliwość tego samego rana. Rzucił się ku zjawisku, lecz został obalony na ziemię, a kiedy porwał się na nogi, złoty motyl zniknął. Marynarz był skłonny uwierzyć we wszystko, ale to, jego zdaniem, było już nieco za wiele. W końcu zaczął rozmyślać nad temi dziwami.
Historya o latających pieniądzach była prawdziwa. I wszędzie w tej okolicy, jak gdyby w pysznym Londynie i w County Banking Company, z kas sklepików i oberży, zwłaszcza, iż w tak słoneczny dzień drzwi stały otworem, pieniądze spokojnie i chytrze znikały tego dnia całemi garściami i rulonami, sunąc cicho wśród ścian i cienistych kątków, chowając się szybko przed zbliżającym się wzrokiem ludzkim. A jakkolwiek nikt tego nie zbadał, wszystkie pieniądze kończyły swą tajemniczą wędrówkę w kieszeni owego wzburzonego jegomościa w zniszczonym cylindrze, siedzącego przed małą oberżą na skraju wsi, noszącej miano Port Stowe.
Dopiero w dziesięć dni potem, kiedy inna nowa historya stała się już całkiem oklepana, marynarz zestawił krytycznie różne fakty i zaczął pojmować, jak blizko znajdował się przy owym zdumiewającym Człowieku Niewidzialnym.


ROZDZIAŁ XV.
Człowiek, który biegł.

Wczesnym wieczorem, dr. Kemp siedział w swej pracowni w belwederze na wzgórku, dominującym ponad Budrockiem. Był to mały, ale miły pokoik o trzech oknach, ku północy, zachodowi i południowi, w którym znajdowały się szafy z książkami i atlasami, szerokie biurko do pisania, a pod północnem oknem mikroskop, kawałki szkła i drobne jakieś instrumenty, wreszcie rozrzucone flaszeczki z odczynnikami. Lampa d-ra Kempa płonęła już, jakkolwiek na horyzoncie jaśniały jeszcze brzaski zachodnie, a story były podniesione, ponieważ nie było przechodniów, którzyby zaglądaniem do wnętrza zniewalali do opuszczania rolet. Dr. Kemp był wysokim, smukłym młodym człowiekiem, o konopianych włosach i białych niemal wąsach, a praca, którą prowadził, powinna była, według jego nadziei, zyskać mu przyjęcie do Towarzystwa Królewskiego.
Oko jego, w tej chwili właśnie odwrócone od pracy, chwytało brzask zachodzącego słońca na szczycie wzgórka, wznoszącego się tuż naprzeciwko. Przez chwilę siedział z piórem w ustach, podziwiając bujne, złote barwy promieni ukośnych, gdy uwagę jego zwróciła drobna postać człowieka, atramentowo czarnego, biegnącego przez wzgórek twarzą ku niemu. Był to mały, krępy mężczyzna, miał na głowie cylinder, a biegł tak szybko, iż nogi jego tylko się migały.
— Jeszcze jeden z tych osłów — rzekł dr. Kemp.
— Podobny do tego osła, który wpadł dzisiaj rano na mnie z okrzykiem: — Człowiek Niewidzialny nadchodzi, panie! — Nie mogę pojąć, co nieraz ludzi jest w stanie opętać. Możnaby myśleć, żeśmy w trzynastym wieku.
Wstał, podszedł do okna i wpatrywał się w mroczny stok pagórka, oraz w ciemną postać, biegnącą szybko w dół.
— Zdaje się, że mu się dyabelnie spieszy — rzekł dr. Kemp — ale zdaje się także, że się nie szybko posuwa naprzód. Gdyby miał kieszenie pełne ołowiu, nie mógłby biedz wolniej.
Po chwili, wyższe wille, wznoszące się na stoku pagórka Burdock, skryły biegnącą postać. Uciekający ukazał się znowu na chwilę i tak trzy razy chował się i zjawiał ponownie w odstępach pomiędzy domami, wreszcie taras zakrył go całkowicie.
— Osły! — mruknął dr. Kemp, okręcając się na pięcie i podchodząc do biurka.
Lecz ci, którzy widzieli ową postać bliżej i spostrzegli straszną trwogę na spoconej twarzy, znajdując się sami na otwartej drodze, nie podzielali wcale lekceważenia doktora. Uciekinier śmigał tylko, brzęcząc przytem, jak dobrze wypełniona sakiewka, wstrząsana na wszystkie strony. Nie spoglądał ani lewo, ani na prawo, natomiast rozszerzone jego źrenice wpatrywały się prosto w dół pagórka, gdzie zaczęto zapalać latarnie i gdzie przechadzała się masa ludzi po ulicy. Jego niekształtne usta rozwarły się, spieniona ślina pokryła mu wargi, a oddech był głośny i ciężki. Wszyscy, których mijał, przystawali, patrząc w dół i w górę drogi i zapytywali jeden drugiego z rodzajem zaniepokojenia o powód tego pośpiechu.
Potem nagle, daleko na wzgórku, pies, bawiący się na drodze, zaskowytał i pobiegł ku bramie, a kiedy ludzie jeszcze stali zdumieni, coś... jakby wiatr... jakby ciężki oddech... przeleciało około ich uszu.
Wszyscy zaczęli teraz krzyczeć i zeskakiwać z chodników, zmykając instynktowo w dół pagórka. Zanim Marvel przebiegł połowę ulicy, już okrzyki zaczęły się podnosić. Wszyscy chronili się do domów i zaryglowywali za sobą drzwi. Marvel słyszał to, więc uczynił jeszcze ostatni rozpaczliwy wysiłek. Ale trwoga wyprzedzała go i niebawem objęła całe miasto.
— Człowiek Niewidzialny nadchodzi! Człowiek Niewidzialny!




ROZDZIAŁ XVI.
W oberży pod „Wesołymi krokieciarzami“.

Oberża pod „Wesołymi krokieciarzami“ wznosi się tuż u stóp wzgórka, gdzie się zaczynają linie tramwajowe. Bufetowy sparł swe czerwone, tłuste ramiona na kantorku i rozmawiał o koniach z anemicznym woźnicą, gdy tymczasem czarnobrody mężczyzna w szarem ubraniu pochłaniał biszkopty z serem i popijał piwem, rozmawiając z amerykańskim policyantem, wracającym z posterunku.
— Czego ludzie tak krzyczą? — odezwał się anemiczny woźnica, starając się wyjrzeć przez nizkie okno oberży powyżej brudnej zasłony.
Ktoś tymczasem na ulicy przeleciał mimo oberży.
— Może ogień? — zauważył bufetowy.
Ciężkie kroki zbliżały się, drzwi rozwarły się nagle, a Marvel, płacząc, z rozwianym włosem i bez kapelusza, z rozdartym na szyi surdutem, wbiegł, zwrócił się konwulsyjnie i usiłował zamknąć drzwi. Rzemień trzymał je nawpół otwarte.
— Zbliża się! — zaryczał z przestrachem. — Zbliża się! Człowiek Niewidzialny goni za mną! Na miłość Boską! Pomocy! Pomocy! Pomocy!
— Zamykaj drzwi — rzekł policyant. — Kto się zbliża? O co chodzi?
Podszedł ku drzwiom, rozluźnił rzemień, wskutek czego drzwi zamknęły się z trzaskiem. Amerykanin zamknął i drugie drzwi.
— Pozwólcie mi dostać się do środka — rzekł Marvel, chwiejąc się i płacząc, ale mimo to trzymając mocno książki. — Pozwólcie mi wejść do środka. Zamknijcie mnie gdziekolwiek. Powiadam wam, że mnie ściga. Umknąłem mu. Powiedział, że mnie zabije i zrobi tak.
— Jesteś bezpieczny — rzekł mężczyzna z czarną brodą. — Drzwi są przecież zamknięte. O co tu chodzi?
— Pozwólcie mi wejść do środka — powtarzał Marvel i wrzasnął, gdy nagłe uderzenie wprawiło drzwi w drżenie, po którem nastąpił stuk i okrzyki.
— Hallo! — zawołał policyant — kto tam?
Marvel zaczął pospiesznie poszukiwać drzwi.
— On mnie zabije!... Ma nóż albo coś w tym rodzaju!... Na miłość Boską!...
— Właźże tutaj — rzekł bufetowy i otworzył drzwiczki, prowadzące za stół sklepowy.
Marvel rzucił się po za stół właśnie w chwili, kiedy szturm na zewnątrz się ponowił.
— Nie otwierajcie drzwi! Proszę was, nie otwierajcie drzwi! Gdzież mam się schronić?
— Zatem to Człowiek Niewidzialny? — zapytał mężczyzna z czarną brodą i z ręką założoną w tył. — Czas już bodaj, żebyśmy go nareszcie ujrzeli.
Nagle okno oberży zostało wgniecione do środka, a z ulicy dobiegły wrzaski i latanina w różne strony. Policyant stał na drewnianej ławce, pochylając się naprzód w celu zobaczenia, kto stoi pod drzwiami. Po chwili zszedł z podniesionemi brwiami. Bufetowy stojący przed drzwiami, prowadzącemi do sali, które obecnie zamknięto za Marvelem, popatrzył się na strzaskane okno i zbliżył się do dwóch towarzyszy.
Nagle wszystko ucichło.
— Szkoda, że nie mam swojej pałki — rzekł policyant, podchodząc niepewnym krokiem ku drzwiom. — Skoro otworzymy, wejdzie. Niema sposobu powstrzymania go.
— Tylko niech ci się tak bardzo nie spieszy z temi drzwiami — mruknął anemiczny woźnica.
— Odsuńcie rygle — rzekł mężczyzna z czarną brodą — a skoro wejdzie...
Pokazał rewolwer w ręce.
— To nic nie pomoże — zaoponował policyant — zresztą to morderstwo.
— Wiem ja dobrze, w jakim kraju jestem — odparł mężczyzna z brodą. — Będę mu strzelał pod nogi. Odsuńcie rygle.
— Tylko niech ta historya nie strzela za mojemi plecami — rzekł bufetowy, wyzierając po przez storę.
— Bądź pan o swoje plecy spokojny — zapewnił mężczyzna z brodą i pochyliwszy się nieco, z gotowym rewolwerem wyczekiwał. Bufetowy, woźnica i policyant rozglądali się dokoła.
— Wchodź! — rzekł brodaty mężczyzna przyciszonym głosem, cofając się wstecz i wpatrując w zamknięte drzwi, a rewolwer ukrywając za sobą.
Nikt atoli nie wchodził, drzwi pozostawały zamknięte. W pięć minut potem, gdy inny woźnica wetknął głowę ostrożnie przez okno, oni wciąż jeszcze czekali. Wtedy właśnie wylękła twarz wyjrzała z sali, udzielając objaśnień.
— Czy wszystkie drzwi domu pozamykane? — spytał Marvel. — Obchodzi dokoła, myszkuje. Jest taki chytry, jak sam dyabeł.
— Do kata! — zawołał gruby bufetowy — pozostał jeszcze tył! Pilnujcie wy drzwi tutaj, a ja...
Obejrzał się wkoło bezradnie. Drzwi od sali zamknęły się z trzaskiem i usłyszeli zgrzyt klucza.
— Pozostały jeszcze drzwi prywatnego mieszkania i podwórzowe — powtórzył bufetowy i wybiegł z bufetu.
Za chwilę powrócił z nożem do krajania mięsa.
— Drzwi podwórzowe były otwarte — powiedział, a tłusta, dolna warga opadła mu na dół, co wyrażało przygnębienie.
— Teraz więc może być już wewnątrz domu — zauważył pierwszy woźnica.
— Niema go w kuchni — odparł bufetowy. — Są tam tylko dwie kobiety, a zresztą pokłułem każdy cal kuchni tym oto szpikulcem. Służące utrzymują, że nie mógł jeszcze wejść.
— Czyście zamknęli drzwi? — spytał pierwszy woźnica|bɾ — Już teraz nie wiem, co robić — rzekł bufetowy.
Brodaty mężczyzna opuścił rewolwer. W chwili, gdy to uczynił, klapa, prowadząca za kontuar, zamknęła się z trzaskiem, rygiel zgrzytnął, a drzwi do sali rozwarły się. Słyszeli, że Marvel pisnął, jak schwytany zajączek i natychmiast rzucili mu się na pomoc. Rewolwer brodacza wypalił, lustro w sali, trafione kulą, rozleciało się na drobne kawałki.
Gdy bufetowy wszedł do sali, zobaczył Marvela dziwnie pokurczonego i opierającego się o drzwi, prowadzące do kuchni w podwórzu. Bufetowy wahał się, co czynić, tymczasem drzwi rozwarły się a Marvela wlokło coś do kuchni. Rozległ się wrzask i brzęk szyb. Marvel, z głową w dół zwróconą, cofając się wstecz upornie, był gwałtownie popychany ku drzwiom kuchni, a tygle już się odsuwały.
Policyant, który usiłował minąć bufetowego, wpadł w towarzystwie jednego z woźniców, chwycił za rękę niewidzialnego ramienia, które trzymało Marvela za kołnierz, lecz w tej chwili otrzymał uderzenie w twarz i potoczył się wstecz. Drzwi się otworzyły, a Marvel czynił rozpaczliwe wysiłki zahaczenia się o nie. Woźnica coś uchwycił i zawołał:
— Mam go!
Czerwone ręce bufetowego szukały skwapliwie Niewidzialnego.
— Tu jest! — wołał bufetowy.
Marvel, uwolniony upadł na ziemię i usiłował wczołgać się po za nogi walczących. Walka odbywała się przy drzwiach. Po raz pierwszy usłyszano głos Człowieka Niewidzialnego, który syknął groźnie, gdy policyant stąpnął mu na nogę. Potem zaklął gniewnie, a pięść jego zaczęła śmigać w powietrzu, jak cep. Woźnica krzyknął i skręcił się kopnięty w brzuch. Drzwi sali zamknęły się z trzaskiem, zasłaniając odwrót Marvela. Ludzie, w kuchni pozostali, spostrzegli niebawem, że walczą i zmagają się z pustem powietrzem.
— Gdzie on się podział? — wołał brodacz. — Umknął?
— Tędy — rzekł policyant, wchodząc do ogrodu i zatrzymując się tam.
Kawałek kafla świsnął mu koło głowy i dokonał spustoszenia wśród porcelany na stole kuchennym.
— Ja mu pokażę! — zawołał brodacz i nagłe stalowa lufa błysnęła nad ramieniem policyanta, a pięć kul poszło w to miejsce, skąd wyleciał kafel. Brodacz, strzelając, posuwał lufę w kierunku poziomym tak, że strzały jego biegły, jak szprychy koła, wzdłuż małego podwórza.

Nastąpiła chwila milczenia. — Pięć nabojów — rzekł mężczyzna z czarną brodą. — To najlepszy środek. Przynieście latarnie, poszukamy panicza.



ROZDZIAŁ XVII.
Gość d-ra Kempa.

Dr. Kemp pisał dalej w swojej pracowni, dopóki strzały nie zwróciły jego uwagi.
— Och! — zawołał wkładając pióro w usta i nasłuchując. — Któż tam znowu urządza sobie strzelaninę w Burdock? Co te osły sobie myślą?
Podszedł ku południowemu oknu, otworzył je szeroko i wychyliwszy się, patrzył w dół, na okna domów, na rosą operlone latarnie gazowe, na sklepy i ich skromne wystawy. U stóp pagórka, tuż obok oberży, — zauważył jakieś tłumne zebranie, więc pozostał przy oknie, nasłuchując. Potem oczy jego pomknęły po nad miastem daleko, gdzie błyszczały światła okrętów w przystani. Księżyc w pierwszej kwadrze zwisał po nad wschodniemi pagórkami, a gwiazdy świeciły jasno, zwrotnikowym niemal blaskiem.
Stojąc przy oknie, dr. Kemp puścił wodze myślom, które zaczęły snuć fantazyę na temat warunków społecznych przyszłości. Po dobrej dopiero chwili ocknął się z westchnieniem, zamknął okno i powrócił do swego biurka.
W godzinę potem, dzwonek u drzwi frontowych zajęczał. Od czasu owych strzałów, doktór pisał z pewnem roztargnieniem. Teraz nasłuchiwał. Słyszał, jak służąca otworzyła drzwi i czekał na jej zjawienie się; lecz nie przychodziła.
— Ciekawy jestem, kto dzwonił? — rzekł dr. Kemp do siebie.
Usiłował zabrać się na nowo do roboty, po chwili jednak wstał, zszedł na dół i zawołał po przez balustradę na służącę, a gdy się ukazała w sieni na dole, zapytał:
— Czy to był listonosz?
— Nie, to jakiś figlarz — odparła dziewczyna — zadzwonił i uciekł.
— Jestem dzisiaj jakiś niespokojny — szepnął dr. Kemp do siebie, poczem wrócił do pracowni i zabrał się stanowczo do pracy.
Po chwili w pokoju było słychać jedynie tykotanie zegara i zgrzyt pióra, posuwającego się rączo po papierze, umieszczonym w okręgu świetlnym lampy, nasłoniętej abażurem.
Dopiero około godziny drugiej dr. Kemp skończył robotę. Powstał, ziewnął i udał się na górę do sypialni. Ściągnął już surdut i kamizelkę, gdy nagle poczuł pragnienie. Wziąwszy świecę, zszedł do jadalni, w celu odszukania syfona i butelki whisky.
Badania naukowe uczyniły dr. Kempa bystrym spostrzegaczem, to też, gdy wracał przez sień, zauważył ciemną plamę na linoleum w pobliżu maty przy schodach i wtedy przyszło mu na myśl zastanowić się nad znaczeniem owej plamy. Postawiwszy syfon i whisky na podłodze, pochylił się, a dotknąwszy ręką plamy, przekonał się ze zdumieniem, że była to krzepnąca krew.
Pomyślawszy nieco, wziął syfon z whisky znowu i wrócił na górę, oglądając się wkoło i usiłując wyjaśnić sobie znaczenie tej plamy. Naraz spostrzegł znów rzecz zagadkową: klamka u drzwi pokoju była też splamiona krwią.
Spojrzał na własne dłonie: były zupełnie czyste; jednocześnie przypomniał sobie, że drzwi były otwarte, gdy wychodził z pracowni, a więc wcale nie miał potrzeby dotykania klamki. Natychmiast wszedł do pracowni, siląc się na spokój. Badając uważnie sprzęty, spojrzał na łóżko. Na kapie widniała kałuża krwi, a prześcieradło było podarte. Po jednej stronie pościel była wgnieciona, jak gdyby ktoś siedział na niej przed chwilą.
Nagle zdało mu się, że ktoś szepnął cichym głosem:
— Na Boga, to Kemp!
Ale dr. Kemp nie wierzył w tajemnicze głosy.
Stał, rozpatrując prześcieradło. Czy istotnie słyszał głos? Obejrzał się dokoła znowu, ale nie spostrzegł nic więcej nad zruinowaną pościel na łóżku. Potem usłyszał wyraźny jakiś ruch tuż przy umywalce. Wszyscy ludzie, nawet wysoko wykształceni, zachowują pewne zabobonne wspomnienia. Jakieś niemiłe uczucie owładnęło Kempem. Zamknął drzwi od pokoju, podszedł ku tualecie i postawił na niej syfon wraz z whisky. Teraz spostrzegł zwinięty, krwawy bandaż lniany, zawieszony w powietrzu pomiędzy sobą a umywalnią.
Wpatrywał się w to zjawisko ze zdumieniem. Był to pusty bandaż... bandaż zwinięty i związany, ale zupełnie pusty. Już chciał uchwycić go, gdy coś wstrzymało jego ramię i jakiś głos odezwał się tuż obok niego:
— Kempie!
— Co? — zapytał Kemp, czując dreszcz mimowolnej obawy.
— Trzymaj się — mówił Głos. — Jestem Człowiekiem Niewidzialnym.
Kemp milczał chwilę, uporczywie wpatrując się w bandaż.
— Człowiek Niewidzialny? — odezwał się wreszcie.
Przez umysł Kempa przesunęła się błyskawicznie historya, którą tak wydrwiwał tego rana. Zdaje się, że nie był bardzo przerażony, ani też zbytnio zdumiony w danej chwili. Świadomość tego stanu nastąpiła znacznie później.
— Sądziłem, że to wszystko jest prostem kłamstwem — rzekł i jednocześnie stanęły mu żywo w umyśle wszystkie argumenty, powtarzane rano.
To ty masz na sobie bandaż? — spytał.
— Tak — odparł Człowiek Niewidzialny.
— Ach! — rzekł Kemp i kręcąc głową, dodał: — Ale to głupstwo! To jakaś sztuczka...
Posunął się naprzód, a dłoń jego, wysunięta ku bandażowi, spotkała się z niewidzialnemi palcami.
Cofnął się i zbladł nieco.
— Trzymaj się dzielnie, Kempie, na miłość Boską! Potrzebuję ogromnie pomocy. Stój!
Ręka ujęła go silnie za ramię, on zaś wymierzył w nią cios.
— Kempie! — zawołał Głos. — Trzymaj się Kempie!
Przy tych słowach palce ręki zacisnęły się mocniej.
Kempa ogarnęła niepohamowana chętka uwolnienia się, lecz ręka obandażowanego ramienia chwyciła go za barki, poczem Człowiek Niewidzialny podbił mu nogi i cisnął plecami na łóżko. Kemp otworzył usta, chciał krzyczeć, lecz róg prześcieradła znalazł się pomiędzy jego zębami. Człowiek Niewidzialny powalił go, ale ramiona miał wolne, więc uderzał niemi i wymierzał silne kopnięcie nogami.
— Uspokójże się, proszę cię — perswadował Człowiek Niewidzialny, trzymając go, pomimo licznych razów w żebra. — Na honor, jeszcze chwila, a doprowadzisz mnie do wściekłości!
Kemp wciąż się rzucał, a wtedy Człowiek Niewidzialny krzyknął mu w samo ucho:
— Leż spokojnie, głupcze!
Kemp walczył jeszcze przez chwilę, wreszcie uległ.
— Jeżeli zaczniesz krzyczeć, grzmotnę cię w twarz — zagroził Człowiek Niewidzialny, odtykając mu usta. — Jestem Człowiekiem Niewidzialnym. To nie czarnoksięstwo, ani magia. Jestem w istocie Człowiekiem Niewidzialnym. Przytem potrzebuję twojej pomocy. Ani myślę robić ci krzywdy, ale musiałbym użyć gwałtu, gdybyś zaczął się zachowywać jak nieokrzesany gbur. Czy nie przypominasz mnie sobie? Jestem Griffin z University College.
— Pozwól mi się podnieść — rzekł Kemp. Zostanę tutaj, gdzie się w tej chwili znajduję. Pozwól mi posiedzieć spokojnie przez chwilę.
Podniósł się, usiadł i macał się po karku.
— Nazywam się Griffin, a uczyniłem się niewidzialnym — mówił Głos. — Jestem najzwyczajniejszym człowiekiem, którego dobrze znałeś, tylko niewidzialnym.
— Ty jesteś Griffin? — rzekł Kemp.
— Tak, Griffin — odparł Głos. — Byłem młodszy od ciebie, niemal albinos, sześć stóp wysoki, barczysty, z różową, białą twarzą i czerwonemi oczyma; jestem tym samym, który zyskał medal za chemię.
— W mózgu mi się kręci — rzekł Kemp. — Cóż to wszystko ma za związek z Griffinem?
— Ja jestem Griffin właśnie.
Kemp zastanowił się.
— To straszne — szepnął po chwili. — Ale jakiej sztuczki szatańskiej musi człowiek użyć, żeby stać się niewidzialnym?
— Niema w tem żadnej sztuczki szatańskiej. Jest to poprostu proces myślowy, zupełnie zrozumiały...
— Ależ to straszne! — powtórzył Kemp. — Jakże u licha?....
— Pewnie, że straszne. Ale jestem raniony, cierpię, czuję znużenie... Na Boga, Kemp, jesteś przecie człowiekiem. Trzymaj się dzielnie, nie denerwuj się... Daj mi co do jedzenia i picia i pozwól mi usiąść tutaj.
Kemp wpatrywał się w bandaż, poruszający się po pokoju, potem ujrzał krzesło bambusowe, wleczone po podłodze i zatrzymujące się w pobliżu biurka. Krzesło skrzypnęło, a siedzenie zaklęsło się o jakie ćwierć cala. Kemp przetarł oczy i znowu pomacał się po karku.
— To lepsze od duchów! — rzekł i zaśmiał się z przymusem.
— Śmiejesz się? Dzięki Bogu! To znaczy, że zaczynasz odzyskiwać zdrowe zmysły!
— Albo raczej głupieję — mruknął Kemp i znowu przetarł sobie oczy.
— Daj mi nieco whisky. Jestem nawpół żywy.
— Ja tego nie czułem. Gdzież jesteś? Czy, wstawszy, nie wpadnę na ciebie?
— Bądź spokojny.
— Whisky... Oto jest. Gdzie mam ci ją podać?
Krzesło skrzypnęło, a Kemp poczuł, iż mu ktoś odbiera szklankę. Oddał ją. Szklanka zatrzymała się na dwadzieścia cali po nad frontową krawędzią krzesła. Kemp wpatrywał się w nią z niesłychanem pomieszaniem.
— To jest... to musi być hypnotyzm. Musiałeś chyba zasugestyonować mnie, wmówić tą drogą we mnie, że jesteś niewidzialnym.
— Głupstwo! — powiedział Głos.
— Szalone głupstwo.
— Słuchaj mnie.
— Dzisiaj rano wykazałem ostatecznie — przerwał Kemp — iż niewidzialność...
— Mniejsza o to, co wykazałeś! Umieram z głodu — odezwał się Głos — a wieczór był chłodny dla człowieka nieodzianego.
— Chcesz jeść? — spytał Kemp.
Szklaneczka z wódką przechyliła się sama.
— Tak — rzekł Człowiek Niewidzialny, wysączywszy płyn ze szklanki, a potem zagadnął — Czy masz może szlafrok?
Kemp wybąknął coś stłumionym głosem, poszedł do szafki i wyciągnął suknię koloru brudno szkarłatnego.
— Czy to wystarczy? — spytał.
Suknia została mu odebraną. Przez chwilę zawisła całkiem pusta w powietrzu, potem zaszeleściała, wypełniła się i przyzwoicie zapięta, usiadła w krześle.
— Spodnie, skarpetki i pantofle byłyby bardzo pożądane — dysponował Niewidzialny krótko — a przedewszystkiem jadło.
— Służę wszystkiem. Jest to najbardziej idyotyczna historya, w jaką się kiedykolwiek w mojem życiu zaplątałem.
Przerzucił szuflady, poszukując żądanych części ubrania, a potem zszedł na dół do śpiżarni. Wrócił z kilku zimnemi kotletami i z chlebem, podsunął lekki stolik i umieścił wszystko przed swoim dziwnym gościem.
— Mniejsza o noże — powiedział gość, poczem w powietrzu zawisł kotlet i odezwało się żucie.
— Zawsze lubię owinąć się w coś przed zabraniem się do jedzenia — zauważył Człowiek Niewidzialny z pełnemi ustami, jedząc chciwie.
— Spodziewam się, że gość mój teraz czuje się dobrze — zapytał Kemp.
— Najzupełniej — odparł Człowiek Niewidzialny.
— Ze wszystkich nadzwyczajnych i cudownych rzeczy, jakie...
— O tem potem. Ale to osobliwe, iż właśnie do twego domu zabłąkałem się po bandaże. Mój pierwszy szczęśliwy krok! Bądźcobądź miałem zamiar nocować w tym domu. Musisz zgodzić się na to! Fatalna to historya, że krew moja jest widzialna! Staje się widzialną z chwilą krzepnięcia, jak się okazuje. Udało mi się jeno tkanki poddać zmianie i to tylko tak długo, póki żyją... Jestem w twoim domu już od trzech godzin.
— Ale jak się to robi? — zaczął Kemp tonem rozpaczy. — Niech dyabli wezmą! Cała ta sprawa przyprawia mię o pomieszanie zmysłów.
— Bądź spokojny, to rzecz całkiem prosta — odparł Człowiek Niewidzialny — zupełnie prosta.
Sięgnął ręką i ujął butelkę z whisky. Kemp wpatrywał się w swój jedzący szlafrok. Promień światła słonecznego, przedzierający się przez oddartą łatę na prawem ramieniu, utworzył jasny trójkąt pod lewem żebrem.
— Co to były za strzały? — spytał. — W jaki sposób zaczęła się strzelanina?
— Był sobie głupiec... rodzaj mego spólnika, żeby go licho porwało!... który próbował ukraść mi pieniądze. Udało mu się to.
— A czy on także jest niewidzialny?
— Nie.
— Zatem?
— Czy nie mógłbym dostać nieco więcej jedzenia przed opowiedzeniem tej historyi? Jestem głodny i cierpiący, a ty chcesz, żebym ci opowiadał historyjki!
Kemp powstał.
— Czy to ty strzelałeś? — spytał jeszcze.
— Ja nie — odparł gość. — Głupiec jakiś, którego nigdy w życiu nie widziałem, strzelił na chybił trafił, ze strachu... Wszyscy przestraszyli się mnie. Niech ich licho porwie! Ale przedewszystkiem, Kempie, powiadam ci, że potrzebuję koniecznie więcej jadła.
— Zobaczę, co tam jest jeszcze na dole dojedzenia — rzekł Kemp — boję się atoli, iż niewiele znajdę o tej porze.
Po załatwieniu się z jedzeniem — a pożywił się sumiennie — Człowiek Niewidzialny zażądał cygara. Odgryzł wprawnie koniec i zaklął, gdy zewnętrzny liść odwinął się.
Dziwny zaiste przedstawiał widok: paląc, usta i gardło, krtań i nozdrza stawały się widoczne i podobne do masy zakłębionego dymu.
— Błogosławiona to rzecz palenie — powiedział i pociągnął mocno. — To całe moje szczęście, Kempie, że natknąłem się na ciebie. Musisz mi przyjść z pomocą. Co za zbieg okoliczności! Jestem w dyablo przykrem położeniu, zdaje mi się, że chyba byłem obłąkany. Przez co ja nie przeszedłem! Ale my jeszcze pokażemy, co umiemy.
Nalał sobie znowu whisky i wody sodowej. Kemp tymczasem wstał, obejrzał się dokoła i przyniósł sobie szklankę.
— Dziwna historya, ale to nie przeszkadza mi chyba napić się razem z tobą.
— Niewiele się zmieniłeś, Kempie, przez te dwanaście lat. Wy, uczeni ludzie, nie zmieniacie się. Zimni i metodyczni... Powiadam ci, że musimy zabrać się razem do roboty!
— Ale jak się to wszystko stało? — spytał Kemp. — Jakim sposobem stałeś się niewidzialnym?
— Na Boga, pozwólże mi popalić sobie w spokoju, a po chwili opowiem ci wszystko.
Ale tej nocy historya nie została opowiedziana. Napięstek bolał Człowieka Niewidzialnego coraz dotkliwiej; raniony czuł gorączkę, był wyczerpany, a myśl jego wracała uporczywie do pościgu i do utarczki około zajazdu. Zaczynał opowiadanie i urywał. Mówił niezrozumiale o Marvelu, palił coraz prędzej, a głos jego stawał się gniewnym. Kemp usiłował złożyć to wszystko w jakąś całość.
— Widocznie obawiał się mnie, widziałem dobrze, iż się mnie obawiał — powtarzał Człowiek Niewidzialny. — Zamierzał spłatać mi figla i umknąć, nieustannie wyczekiwał sposobności. Jakimże ja byłem głupcem! Kundel! Byłem wściekły. Byłbym w stanie zabić go...
— Skądże miałeś pieniądze? — spytał Kemp.
Człowiek Niewidzialny milczał przez chwilę.
— Nie mogę ci tego powiedzieć teraz.
Nagle jęknął i pochylił się naprzód, wspierając swą niewidzialną głowę na niewidzialnych rękach.
— Kempie — rzekł prosząco — nie spałem blizko przez trzy doby, bo nie liczę kilku godzin drzemek. Muszę natychmiast położyć się.
— Owszem, kładź się u mnie... kładź się tutaj.
— Ale jakże ja mogę spać spokojnie? Skoro usnę... on ujdzie. Mniejsza z tem!
— A jak się przedstawia rana postrzałowa? — zapytał Kemp.
— Ech, to bagatela... zadrapanie i nieco krwi. Och, Boże! Jakże mnie sen morzy...
— No to czemu nie idziesz spać?
Człowiek Niewidzialny zdawał się wpatrywać w Kempa.
— Ponieważ nie życzę sobie być schwytanym w pułapkę — rzekł zwolna.
Kemp żachnął się.
— Jakiż ze mnie głupiec! — wybuchnął Człowiek Niewidzialny, uderzając pięścią w stół. — Podsunąłem ci sam tę myśl.





ROZDZIAŁ XVIII.
Człowiek Niewidzialny śpi.

Choć wyczerpany i raniony, nie zaufał słowu Kempa, że wolność jego zostanie uszanowaną. Zbadał szczegółowo sypialnię, podniósł story i otworzył okna dla sprawdzenia zapewnień Kempa, iż ucieczka przez nie byłaby zupełnie możliwą. Noc była bardzo pogodna i cicha, pierwsza kwadra księżyca wschodziła nad błoniami. Potem zbadał klucze od sypialni i od dwojga innych drzwi dla przekonania się, że i te mogłyby w danym razie zapewnić ratunek. Potem wyraził całkowite zadowolenie. Kemp usłyszał wreszcie serdeczne ziewnięcie.
— Przykro mi, iż nie mogę ci opowiedzieć wszystkiego, czego dokonałem dzisiejszej nocy — powiedział Człowiek Niewidzialny. — Ale jestem kompletnie wyczerpany. Śmieszne to, niewątpliwie. Nawet straszne! Ale wierzaj mi Kempie, iż pomimo twoich argumentów, to rzecz całkiem możliwa. Zrobiłem bowiem odkrycie. Miałem zamiar zachować je dla siebie Ale nie mogę. Muszę koniecznie pozyskać wspólnika. A może ty... Będziemy mogli czynić przedziwne rzeczy. Ale o tem jutro. W obecnej chwili czuję się tak, iż albo muszę się przespać, albo zginę.
Kemp stał na środku pokoju, wpatrując się w bezgłowe ubranie.
— Zatem zostawię cię samego — powiedział. — To wprost nie do wiary. Takie trzy zdarzenia, burzące wszystkie pojęcia... To może przyprawić o obłąkanie. Jednak to prawda. Czy mogę ci czem służyć?
— Życz mi tylko dobrej nocy — rzekł Griffin.
— Dobranoc — rzekł Kemp, ściskając niewidzialną rękę.
Potem wysunął się bokiem z pokoju.
Nagle szlafrok podsunął się spiesznie ku niemu.
— Pamiętaj — powiedział szlafrok: — żadnych usiłowań zatrzymania mnie albo uwięzienia, inaczej...
Kemp zmieszał się nieco, a klucz obrócił się za nim w zamku natychmiast. Kiedy zaś stał z wyrazem wielkiego zdumienia na twarzy, szybkie kroki zbliżyły się do drzwi ubieralni, które też zostały zamknięte. Kemp uderzył się dłonią po czole.
— Czy ja śnię? Czy świat oszalał, czy ja?
Zaśmiał się i wyciągnął rękę ku zamkniętym drzwiom.
— Wyrzucony z własnej sypialni przez krzyczący absurd! — powiedział sam do siebie.
Podszedł ku szczytowi schodów, obrócił się i wpatrzył w zamknięte drzwi.
— A jednak to fakt! — powiedział i dotknął palcami swej lekko uszkodzonej szyi. — Niezaprzeczony fakt! Lecz...
Potrząsnął głową beznadziejnie, i zszedł na dół.
Zapalił lampę w jadalni, wydobył cygaro i zaczął chodzić po pokoju, wyrzucając od czasu do czasu jakieś pomruki. Wreszcie rozpoczął monologować.
— Niewidzialny — mówił. — Czy może istnieć niewidzialne stworzenie?... W oceanie tak... Tysiące, miliony. Wszystkie larwy, wszystkie małe naupliusy i tornarie, wszystkie istoty mikroskopijne, wreszcie ryba galaretowata... W oceanie jest więcej istot niewidzialnych, niż widzialnych. Nigdy nie myślałem o tem do tej pory. W stawach jest ich także mnóstwo. Wszystkie drobne twory, żyjące w stawach, te plamki bezbarwnej, przejrzystej galarety!... Ale w powietrzu? Nie! To być nie może. Ostatecznie... dlaczego nie? Gdyby człowiek był utworzony ze szkła nawet, to jeszcze byłby widzialny.
Zatopił się w głębokich rozmyślaniach. Cało cygaro zamieniło się w popiół, który spadał na dywan, zanim znowu się odezwał, a raczej krzyknął, poczem szybko podążył do swego gabinetu, przeznaczonego na konsultacye i zapalił gaz. Był to mały pokoik, ponieważ dr. Kemp nie utrzymywał się z praktyki; na stole leżały dzienniki. Poranne numery były niedbale rozwarte i rzucone gdzieś na bok. Porwał je, przerzucił i przeczytał artykuł p. t. „Dziwna historya w Iping“, którą marynarz z takim trudem wysylabizował Marvelowi. Kemp przeczytał to pospiesznie.
— Przebrany! — mruknął Kemp — ukrywający się! Nikt bodaj nie wiedział do tej pory o jego nieszczęściu. Co to ma u licha znaczyć?
Wypuścił gazetę z ręki, a oko jego zaczęło błąkać się bezcelowo.
— Ach! — zawołał i pochwycił „St. James’s Gazette“, jeszcze nietkniętą. — Teraz dowiemy się prawdy..
Otworzył pospiesznie pismo. Wzrok jego padł na kilka szpalt, zatytułowanych:
„Cała wieś w Susseks dostała obłędu“...
— Dobre nieba! — rzekł Kemp, czytając chciwie trudny do uwierzenia opis zdarzeń, zaszłych poprzedniego dnia popołudniu w Iping; sprawozdanie bowiem z rannego wydania przedrukowano raz jeszcze.
Kemp odczytał je po raz drugi.
— „Biegł przez ulicę, uderzając na prawo i lewo. Jaffers utracił przytomność. Mr. Huxter mocno cierpiący... i ciągle jeszcze niezdolny opisać to, co widział. Bolesne poniżenie... Wikary. Kobieta rozchorowała się z przestrachu. Szyby w oknach potrzaskane“... Osobliwe to opowiadanie jest prawdopodobnie zmyślone — mruknął do siebie. — Jest silnie sensacyjne i dlatego zostało umieszczone...
Wypuścił gazetę z ręki i zapatrzył się przed siebie.
— Nie, ono nie jest zmyślone — rzekł po chwili.
Znów wziął gazetę i jeszcze raz odczytał całą rzecz.
— Ale skądże się wziął włóczęga? Po co, u dyabła, ścigał włóczęgę?
Usiadł na kanapce chirurgicznej.
— Nietylko jest niewidzialny — szepnął — ale i obłąkany w dodatku! Morderca!
Gdy brzask zaczął mieszać swe blade światło z płomieniem lampy i dymem cygara w pokoju jadalnym, Kemp nieustannie jeszcze chodził wielkiemi krokami, usiłując zrozumieć rzecz niepojętą.
Zanadto był wzburzony, aby spać. Służący, schodzący na dół, zaspani jeszcze, znaleźli go ubranego i sądzili, że zbyt gorliwe studya przyprawiają go o bezsenność. Wydał im niezwykłe, lecz wyraźne polecenie nakrycia do śniadania na dwie osoby i pozostania w suterenach i na parterze. Potem zaczął znowu chodzić po jadalni, aż do czasu przyniesienia pism porannych. Ale nie znalazł nic nowego, tylko potwierdzenie wczorajszych wieczornych zdarzeń i bardzo nieudolny opis innego zdumiewającego zdarzenia w Port Burdock. Opowiadanie to dało Kempowi poznać istotę zdarzeń w zajeździe pod „Wesołymi krokieciarzami“ i zapoznało go z nazwiskiem Marvela. — Zmusił mnie do pozostawania z sobą przez dwadzieścia cztery godziny — świadczył Marvel. Kilka mniejszej wagi faktów dodano do opowiadania o Iping, a mianowicie wiadomość o przecięciu drutów telegraficznych we wsi. Ale nic nie było tu takiego, coby mogło rzucić światło na związek pomiędzy Człowiekiem Niewidzialnym a włóczęgą, ponieważ mr. Marvel nie dostarczył żadnego objaśnienia, dotyczącego trzech książek i pieniędzy, które posiadał. Ton niedowierzania zniknął, a cała masa reporterów pracowała już w celu rozjaśnienia sprawy.
Kemp czytał każdy szczegół opowiadania i wysłał służącą z poleceniem przyniesienia mu wszystkich rannych wydań dzienników. Te także pochłonął chciwie.
— Jest Niewidzialny! — powiedział. — Wygląda tak, jak gdyby szał zamienił się w manię! Co on jest w stanie zrobić? Czego może się dopuścić? I oto znajduje się na górze zupełnie wolny! Cóż u licha mam począć z tym fantem? Czy byłoby z mojej strony nadużyciem zaufania, gdybym tak... Nie.
Zbliżył się do małego biureczka w rogu i zaczął coś pisać. Doszedłszy do połowy, podarł papier na kawałki i napisał inny świstek. Przeczytał uważnie i zastanowił się nad nim. Potem wziął kopertę i zaadresował ją do „pułkownika Adye, w Port Burdock“.
Człowiek Niewidzialny zbudził się właśnie w chwili, kiedy Kemp kończył adresowanie. Zbudził się w złym humorze, a Kemp, nasłuchujący każdego szmeru, zauważył, że przeszedł szybko przez sypialnię. Następnie usłyszał rzucenie krzesłem i stłuczenie dzbanka w umywalni. Wtedy Kemp pobiegł na górę i zapukał pospiesznie.




ROZDZIAŁ XIX.
Pierwsze zasady.

— Co się tu dzieje? — zapytał Kemp, gdy Człowiek Niewidzialny otworzył drzwi.
— Nic — brzmiała odpowiedź.
— Tak, ale stłuczenie dzbana?
— Przystęp złego humoru — odparł Niewidzialny. — Zapomniałem o ramieniu, które boli.
— Podlegasz często tego rodzaju napadom?
— A tak.
Kemp przeszedł przez pokój i pozbierał kawałki potłuczonego szkła.
— Wszystkie szczegóły o tobie są wiadome — rzekł, stając przed nim ze skorupami. — Wszystko, co stało się w Iping i na drodze stamtąd. Świat dowiedział się o swym niewidzialnym obywatelu. Ale nikt nie wie o tem, że jest tutaj.
Człowiek Niewidzialny zaklął.
— Tajemnica wyszła na jaw — ciągnął Kemp. — Widzę, że to był sekret. Nie wiem, jakie są twoje plany, ale oczywiście pragnę ci chętnie przyjść z pomocą.
Człowiek Niewidzialny usiadł na łóżku.
— Na górze czeka na nas śniadanie — rzekł Kemp, mówiąc jak mógł najłagodniej, a z przyjemnością zauważył, iż jego osobliwy gość podnosi się z siedzenia chętnie.
Kemp poprowadził go na górę po wązkich schodach.
— Zanim zdołamy zrobić coś więcej — rzekł Kemp — muszę dowiedzieć się czegoś pewniejszego o tej twojej niewidzialności.
Rzuciwszy nerwowe spojrzenie przez okno, usiadł z takim spokojem, jak człowiek, zabierający się do zwyczajnej rozmowy. Wątpliwości jego co do istoty rzeczy rozwiały się stanowczo, gdy spojrzał na miejsce, gdzie siedział Griffin, ten bezgłowy i bezręki szlafrok, ocierający niewidzialne usta cudownie w powietrzu utrzymaną serwetą.
— Rzecz jest bardzo prosta i zupełnie zrozumiała — zaczął Griffin, odkładając serwetę na bok.
— Niewątpliwie jest taką dla ciebie, ale...
Kemp zaśmiał się.
— Tak, i mnie zdawała się naprzód cudowną, ani słowa. Ale teraz, mocny Boże!... My jednakże dokonamy jeszcze dziwniejszych rzeczy! Na ową substancyę wpadłem po raz pierwszy w Chesilstowe.
— W Chesilstowe?
— Udałem się tam po opuszczeniu Londynu. Czy wiesz, że porzuciłem medycynę i poświęciłem się fizyce? Nie? Otóż uczyniłem tak. Światło mnie pociągało.
— Ach!
— Gęstość optyczna! Cały ten przedmiot jest labiryntem, zbiorem zagadek... jest siecią, przez której oczka rozwiązanie zadania się wymyka. Mając wówczas dwadzieścia lat i będąc pełen entuzyazmu, powiedziałem sobie: „Poświęcę temu całe swoje życie. Rzecz na to zasługuje“. Wiadomo ci przecie, jakimi głupcami jesteśmy w wieku lat dwudziestu dwóch...
— Wtedy głupcami, czy teraz? — zapytał żartobliwie Kemp.
— Nie drwij. Wówczas zdaje nam się, że wiedza sprawia człowiekowi pewne zadowolenie. Otóż zabrałem się do roboty, jak Murzyn! Już po sześciu miesiącach pracy i rozmyślań, ujrzałem światło przez jedno z oczek siatki, światło oślepiające! Odkryłem ogólną zasadę barwników i załamania, formułę, wyrażającą w sposób geometryczny cztery wymiary. Głupcy ci zwyczajni ludzie, nawet nadzwyczajni matematycy, bo nie wiedzą, jakie znaczenie może mieć ogólna formuła dla badacza fizyki molekularnej. W książkach, w tych właśnie, które włóczęga mi ukradł, znajdują się rzeczy zdumiewające, cudowne! Ale nie była to jeszcze metoda, tylko idea, mogąca poprowadzić do odkrycia metody, przy której pomocy byłoby rzeczą możliwą, bez zmiany innych własności materyi, z wyjątkiem może w kilku wypadkach barwy, zmniejszyć stopień refrakcyi substancyj stałych i płynnych do stopnia załamywania się światła w powietrzu, tak dalece, jak tego cel praktyczny wymaga.
— Fiu! — świsnął Kemp. — To osobliwe! Ale nie pojmuję jasno... Rozumiem, że w ten sposób można zmienić cenny kamień, ale stąd do niewidzialności człowieka skok nadzwyczajnie wielki.
— Właśnie — rzekł Griffin. — Ale rozważ, iż widzialność polega na wpływie ciał widzialnych na światło. Pozwól, abym ci wyłożył elementarne fakty tak, jakbyś ich jeszcze zgoła nie znał. Wykład ten wyjaśni znaczenie mego odkrycia. Wiesz dobrze, że albo ciało pochłania światło, albo odbija je, albo wreszcie załamuje, lub czyni to wszystko razem. Jeżeli zaś ani odbija, ani załamuje, ani pochłania, to nie może samo przez się być widzialnem. Widzisz czerwone, nieprzezroczystepudło, ponieważ kolor pochłania część światła, a odbija resztę, to znaczy — całe czerwone światło. Gdyby kolor nie pochłaniał żadnej części światła, lecz odbijał wszystkie, to pudło przedstawiałoby się jako białe i błyszczące... Jak srebro! Szkatułka dyamentowa aniby pochłaniała, ani też odbijała wiele ze swej powierzchni; tylko tu i owdzie, gdzie powierzchnie sprzyjałyby temu, światło byłoby odbijane i załamywane, wskutek czego otrzymałoby się świetne wrażenie refleksyi i przejrzystości. Byłby to rodzaj szkieletu świetlnego. Szkatułka szklana nie byłaby tak jaśniejąca, ani też tak czysto widzialna, jak szkatułka brylantowa, ponieważ przedstawia mniej załamania i odbicia. Pojmujesz to? Z pewnego punktu widzenia możnaby przez nią przejrzeć całkiem jasno. Jedne gatunki szkła są bardziej widzialne od innych, — szkatułka ze szkła kryształowego jest jaśniejsza od szkatułki ze zwykłego szkła do szyb. Szkatułka z bardzo cienkiego, zwyczajnego szkła, byłaby z trudnością widzialna w złem świetle, ponieważ nie wchłania niemal nic, a załamuje lub odbija niewiele. A jeżeli włożymy taflę zwyczajnego białego szkła do wody, lub, jeszcze lepiej do płynu gęstszego od wody, zniknie niemal całkowicie, ponieważ światło, przechodzące z wody do szkła, jest tylko z lekka załamane, odbite, lub zmienione w jakikolwiek wogóle sposób. Jest ona tak samo prawie niewidzialna, jak prąd kwasu węglowego lub wodoru w powietrzu. I znowu z tego samego powodu.
— Tak — rzekł Kemp — to rzecz zupełnie jasna. Każdy uczeń ze szkoły wie to wszystko dzisiaj.
— A tu oto jest inny fakt, który każdy uczeń zna także. Jeżeli rozbijemy taflę szklaną i utłuczemy ją na proszek, to proszek ten jest bardziej widocznym niż tafla. Jest on biały, nieprzejrzysty. Dzieje się to wskutek tego, że sproszkowanie pomnaża powierzchnie szkła, które załamują i odbijają światło. Tafla szklana posiada tylko dwie powierzchnie, w proszku zaś światło załamuje się lub odbija w każdem ziarnku, przez które przechodzi, a tylko niewielka ilość przedziera się prosto przez proszek. Ale jeżeli białe, sproszkowane szkło włożymy do wody, natychmiast znika. Sproszkowane szkło i woda mają prawie ten sam współczynnik załamania, to znaczy, że światło podlega bardzo małemu załamaniu lub odbiciu przy przechodzeniu z jednego ciała w drugie.
Szkło czyni się niewidzialnem przez zanurzenie go w płynie o tym samym niemal współczynniku załamania; rzecz przejrzysta staje się niewidzialną przez dostanie się do jakiegokolwiek ośrodka o tym samym prawie współczynniku załamania. A jeżeli zastanowisz się bodaj przez chwilę, spostrzeżesz także, iż proszek szklany może stać się niewidzialnym w powietrzu, gdy jego współczynnik załamania stanie się równym współczynnikowi załamania powietrza. Wtedy bowiem nie byłoby ani załamania, ani odbicia przy przechodzeniu światła ze szkła do powietrza.
— Tak, tak — rzekł Kemp. — Ale człowiek nie jest przecie sproszkowanem szkłem.
— Nie — odparł Griffin — jest on jeszcze bardziej przejrzysty.
— Głupstwo!
— Z lekarskiego punktu widzenia. Jak się to prędko zapomina! Czy w dziesięć lat zapomniałeś swojej całej fizyki? Pomyśl tylko o wszystkich rzeczach przejrzystych, jakkolwiek nie wydają się takiemi! I tak, naprzykład, papier robi się z przejrzystych włókien, a jednak jest tylko biały i nieprzezroczysty. Nasmaruj oliwą biały papier, to znaczy wypełnij przerwy pomiędzy cząsteczkami tłuszczem tak, aby znieść załamanie i odbicie wszędzie, z wyjątkiem na powierzchniach, a stanie się tak przezroczysty, jak szkło. I nie tylko papier, ale włókna bawełniane, lniane, wełniane i kość Kempie, ciało, włosy, paznogcie, wreszcie nerwy, Kempie, faktycznie cała budowa człowieka, z wyjątkiem czerwonych ciałek krwi, jako też czarnego barwnika włosów, jest złożona z przejrzystej, bezbarwnej tkanki... Tak niewiele potrzeba na to, abyśmy się stali dla siebie wzajemnie widzialni. Po największej części włókna żywej istoty nie są mniej nieprzezroczyste od wody.
— Oczywiście, oczywiście! — zawołał Kemp. — Właśnie wczoraj wieczorem przyszły mi na myśl larwy morskie i ryby galaretowate!
— Teraz rozumiesz mnie. Wszystko to miałem w mózgu już w rok po opuszczeniu Londynu... sześć lat temu. Ale odkrycie zachowałem dla siebie. Musiałem prowadzić swoją pracę wśród bardzo niesprzyjających okoliczności. Profesor mój, Hobemma, lubił ściągać cudze pomysły... i nieustannie myszkował! A znasz łupieski system świata uczonego. Nie chciałem nic ogłaszać, aby nie dzielić z nim zasługi. Pracowałem w dalszym ciągu; zbliżałem się coraz bardziej do zamienienia swojej formułki w doświadczenie... w rzeczywistość. Nie zwierzałem się ani żywej duszy, ponieważ zamierzałem cisnąć moje odkrycie zdumionemu światu z oślepiającym efektem i stać się od jednego zamachu sławnym. Podjąłem kwestyę barwników dla wypełnienia pewnych luk i nagle... nierozmyślnie, lecz przypadkiem... zrobiłem odkrycie z zakresu fizyologii.
— Czy tak?
— Wiadomo ci, iż czerwony barwnik krwi może stać się przy pewnym procesie białym... bezbarwnym... a mimo to zatrzymać wszystkie swoje dawne własności...
Kemp wykrzyknął ze zdumienia i niedowierzania. Człowiek Niewidzialny powstał i począł chodzić po małej izbie.
— Możesz sobie wykrzykiwać, jeżeli ci się podoba. Przypominam sobie tę noc. Była to późna godzina... W ciągu dnia przeszkadzali mi gapiący się a głupi studenci... Czasami pracowałem po nocach, aż do rana. Myśl przyszła mi nagle wspaniała i zupełna. Byłem całkiem sam, w pracowni panowała cisza, światła płonęły jasno i spokojnie. Można więc tkankę zwierzęcą uczynić przejrzystą! Można ją uczynić niewidzialną! Wszystko z wyjątkiem barwników. — Mógłbym więc sam stać się niewidzialnym — zawołałem, uświadamiając sobie nagle doniosłość tego faktu, że będąc albinosem, uczyniłem takie odkrycie. Rzuciłem filtrowanie, którem byłem w danej chwili zajęty i wyjrzałem przez okno, wpatrując się w gwiazdy. — Mógłbym się stać niewidzialnym! — powtórzyłem.
Dokonanie czegoś podobnego znaczyłoby to samo, co przewyższenie wszelkiej magii. Odrazu zrozumiałem, jakie niewidzialność mogłaby mieć znaczenie dla człowieka. Tajemniczość, władza, wolność. Nie widziałem wówczas żadnych stron ujemnych. Pomyśl sobie tylko! Oto ja, lichy, biedny bakałarz, uczący głupców w szkole prowincyonalnej, mogłem nagle zostać... znakomitością! Pytam cię, Kempie, czy ty... Każdy, powiadam, cisnąłby się na to badanie. Pracowałem wytrwale trzy lata, a ze szczytu każdej trudności, przeze mnie pokonanej, roztaczał się widok innej, jeszcze większej. Występowały niekończące się drobiazgi. Czasami ogarniała mnie rozpacz! Tymczasem profesor, ten prowincyonalny profesor, nieustannie szpiegował mnie. — Kiedyż nareszcie przystąpisz pan do ogłoszenia swojej pracy? — brzmiało jego wieczne pytanie. A tu na drodze stawały mi zajęcia chlebodajne i ograniczone środki. Męczyłem się przez trzy lata. A po trzech latach tajemnicy i trosk, spostrzegłem, że niepodobna było rzeczy wykończyć... całkiem niepodobna.
— Jakto? — spytał Kemp.
— Pieniądze... — odparł Człowiek Niewidzialny i zaczął znowu wyglądać przez okno.
Nagle odwrócił się.
— Ograbiłem staruszka... ograbiłem mego ojca. A ponieważ pieniądze nie były jego własnością, przez to odebrał sobie życie.




ROZDZIAŁ XX.
W domu przy ulicy Great Portland.

Przez chwilę Kemp siedział pogrążony w milczeniu, wpatrując się w plecy bezgłowej postaci, stojącej w oknie. Nagle żachnął się pod wpływem jakiejś myśli, powstał, ujął Człowieka Niewidzialnego za ramię i odprowadził go od okna.
— Jesteś znużony — powiedział — a mimo to ja siedzę, ty zaś spacerujesz. Siadaj.
Sam usiadł pomiędzy Griffinem a najbliższem oknem.
Przez chwilę Griffin siedział w milczeniu, poczem ciągnął dalej:
— Opuściłem już Chesilstowe College — gdy się to stało. Było to rok temu w grudniu. Nająłem sobie pokój w Londynie, mianowicie wielką nieumeblowaną izbę w ogromnym, źle prowadzonym pensyonacie, w biednej dzielnicy, niedaleko ulicy Great Portland Street. Izba wypełniła się niebawem instrumentami, zakupionemi za zrabowane pieniądze, a praca szła dalej, stale, z powodzeniem zbliżając się do końca. Byłem podobny do człowieka, wychodzącego z gęstwiny i spostrzegającego nagle jakąś tragedyę. Pojechałem dla pogrzebania ojca. Umysł mój ustawicznie tkwił w dociekaniach i nie kiwnąłem nawet palcem dla ocalenia jego dobrego imienia. Przypominam sobie pogrzeb — tani karawan, ceremonię pogrzebową skąpą, dzień wietrzny, mroźny, stok pagórka i starego przyjaciela z czasów uniwersyteckich, który odczytywał nad nieboszczykiem modlitwy... Był to zgięty i w czarny, wytarty surdut odziany staruszek z silnym katarem.
Pamiętam, że wróciłem do opustoszałego domu przez miejscowość, która ongi była wsią, a obecnie została zamieniona przez niesumiennych i niezdolnych budowniczych na liche miasteczko. W każdym kierunku ulice wybiegały na zruinowane pola, kończące się kupami śmieci i gruzów, oraz mnóstwem bujnego zielska. Przypominam siebie, jako wychudłą, czarną postać, idącą wzdłuż ślizkiego, połyskującego chodnika i to dziwne uczucie obcości w brudnem mieście.
Nie czułem najmniejszego żalu po ojcu. Wydawał mi się ofiarą swego sentymentalizmu. Przesąd wymagał mojej obecności na jego pogrzebie, ale właściwie nic mnie to nie obchodziło.
Naraz, idąc przez ulicę High Street, poczułem w sobie powrót do dawnego życia na czas jakiś. Spotkałem mianowicie dziewczynę, którą znałem przed dziesięciu laty. Spojrzeliśmy na siebie...
Jakiś impuls skłonił mnie do zawrócenia na miejscu i do pomówienia z nią. Była to bardzo zwyczajna osoba.
Cały ten pobyt w dawno znanem mi miejscu był jakby snem tylko. Nie czułem wtedy samotności, ani tego, że ze świata dostałem się na pustkowie. Ceniłem bardzo stratę uczucia sympatyi do świata, którą kładłem na karb ogólnej próżności życia. Powrót do mego pokoju wydawał się jakby odzyskaniem rzeczywistości. Znajdowały się tam przedmioty, znane mi i ukochane przeze mnie. Tam oto stał aparat, doświadczenia były przygotowane i czekały na mnie. Obecnie zaś nie pozostało chyba na mojej drodze ani jednej trudności z wyjątkiem obmyślenia szczegółów.
Prędzej lub później powiem ci wszystko do najmniejszych drobiazgów tego procesu. Nie mamy potrzeby zapuszczania się w nie obecnie. Po największej części, z wyjątkiem pewnych luk, które postanowiłem zachować sam tylko w pamięci, wszystko jest opisane cyframi w książkach, które mi ów włóczęga ukradł. Musimy go ścigać. Musimy odzyskać te książki koniecznie. Główna faza procesu polegała na umieszczeniu przejrzystego przedmiotu, którego współczynnik załamania należało obniżyć, pomiędzy dwa ośrodki promieniejące, a posiadające cechy eterycznych wibracyj, o których powiem ci nieco więcej później. Nie są to promienie Roentgena; nie słyszałem, aby te moje promienie zostały przez kogo już opisane, chociaż są dosyć łatwe do spostrzeżenia. Potrzebowałem dwóch małych maszyn dynamicznych... wprawianych w ruch przy pomocy taniego motoru gazowego... Pierwsze swoje doświadczenie przeprowadziłem z kawałkiem białej tkaniny wełnianej. Najdziwniejszy widok na świecie przedstawił się oczom moim, gdy kawałek tkaniny najpierw jaśniał swą miękością i białością wśród migocących płomieni, a potem niknął, jak kłąb dymu, z przed wzroku.
Zaledwie mogłem uwierzyć sam sobie, że istotnie ten objaw osiągnąłem. Wsunąłem rękę w pozornie puste miejsce i natknąłem się na przedmiot, znajdujący się tam, jak poprzednio. Doznałem dziwnego uczucia i cisnąłem tkaninę na podłogę. Z trudnością przyszło mi znaleźć ją powtórnie.
Wtedy nastąpiło nowe, dziwne doświadczenie. Usłyszałem miauczenie po za sobą i zwróciwszy się na pięcie, ujrzałem chudego, białego kota, bardzo brudnego, siedzącego nad cysterną po za oknem. Dziwna myśl przyszła mi do głowy. — Wszystko czeka na ciebie — pomyślałem, potem podszedłem do okna, otwarłem je i zawołałem łagodnie. Kot wszedł, mrucząc... Biedak był mocno zgłodzony... To też dałem mu nieco mleka. Cały mój zapas żywności znajdował się w kredensie w rogu izby. Po najedzeniu się, kot zaczął chodzić po izbie węsząc, wyraźnie w myśli roztasowania się na dobre. Niewidzialny gałgan na podłodze wywiódł go nieco z równowagi. Trzeba ci było widzieć, jak nań prychał. Ułożyłem go wygodnie na łóżku i dałem mu nieco masła, aby zniewolić go do mycia się.
— Potem poddałeś kota procesowi?
— Tak, poddałem go procesowi. Ale dawanie kotu przetworów aptecznych to nie przelewki, Kempie! Proces nie dał zadawalającego wyniku.
— Nie udał się?
— W dwóch szczegółach. Działaniu oparły się pazury i barwnik... jak się on tam nazywa? Barwnik, znajdujący się w oku kota. Wszak wiesz, o czem mówię?
— Oczywiście!
— Otóż tu mi nie szło. Gdym zadał kotu środek na odbarwienie krwi i dokonał na nim kilku innych jeszcze czynności, dałem mu opium, umieszczając razem z poduszką, na której spał, w aparacie. Kiedy wszystko już zniknęło zupełnie, pozostała jeszcze para błyszczących oczu.
— To dziwne.
— Nie umiem tego faktu wyjaśnić. Obandażowałem kota i skrępowałem go oczywiście... Miałem go więc bezpiecznie w swem posiadaniu, ale zbudził się jeszcze w odurzeniu i zaczął miauczeć przeraźliwie, a właśnie, jak na złość, ktoś zapukał do drzwi. Była to staruszka z parteru, podejrzewająca mnie o wiwisekcyę... Stara pijaczka, która miała jedynego przyjaciela w tym kocie. Wydostałem szybko nieco chloroformu, zastosowałem go zwierzęciu i otworzyłem drzwi.
— Zdaje mi się, że słyszałam głos kota? — spytała. — Mojego kota...
— Nie tutaj — odparłem bardzo uprzejmie.
Zawahała się nieco, starając się zbadać wzrokiem izbę, przedstawiającą niewątpliwie dziwny dla niej widok, bo ujrzała nagie ściany, okna bez firanek, łóżko na kółkach, wirujący motor gazowy, wrzenie punktów promieniujących i poczuła gryzący zapach chloroformu w powietrzu. W końcu atoli musiała się zadowolić moją odpowiedzią i opuścić izbę.
— Ileż na to wszystko trzeba było czasu? — spytał Kemp.
— Kot wymagał trzech do czterech godzin. Ostatnie zniknęły z oczu kości, ścięgna i tłuszcz, jako też koniuszki włosów zabarwionych. Barwnik jednak oka nie chciał, jak powiedziałem, wcale zniknąć.
Była to już późna noc, kiedy rzecz się skończyła i nie widziałem nic, prócz przyćmionych oczu i pazurów. Wstrzymałem motor gazowy, wyczułem i pogłaskałem zwierzę, ustawicznie jeszcze nieprzytomne, rozluźniłem mu więzy, a potem, znużony, zostawiłem je śpiące na niewidzialnej poduszce i położyłem się sam spać. Okazało się, iż nie przyszło mi łatwo usnąć. Leżałem i rozważałem różne rzeczy, przechodząc w myśli nieustannie cały proces doświadczenia; to znowu snuły się przed memi oczyma rozmaite przedmioty, rozpraszające się jakby w mgłę i ginące w przestrzeni; aż wreszcie wszystko, nawet ziemia, na której stałem, zniknęła mi z przed oczu. Ogarnęła mnie ciężka, nieznośna zmora. Około godziny drugiej, kot zaczął miauczeć i włóczyć się po izbie. Starałem się uciszyć go, a gdy mi się to nie powiodło, postanowiłem wyrzucić go precz. Pamiętam niemiłe uczucie, jakiego doznałem przy zapalaniu światła... widniały tylko okrągłe, zielone oczy... zawieszone w powietrzu. Byłbym mu chętnie dał mleka, ale nie miałem w domu ani kropelki. Nie mogłem go w żaden sposób uspokoić, usiadł przy drzwiach i miauczał. Usiłowałem pochwycić go, z myślą wyrzucenia przez okno, ale nie dawał się schwytać i niknął mi z oczu. Miauczał nieustannie w różnych miejscach izby. W końcu otworzyłem okno i zacząłem hałasować, dla wypłoszenia go. Przypuszczam, że musiał uciec przez okno. Nie widziałem go już więcej, ani też słyszałem o nim.
Potem... nieba raczą wiedzieć dlaczego... zacząłem znowu myśleć o pogrzebie mego ojca... o ponurym, wietrznym dniu i stoku pagórka, aż doczekałem się brzasku dnia. Przekonawszy się o niemożności zaśnięcia, zamknąłem drzwi na klucz i wyszedłem, aby użyć rannego spaceru.
— Nie chcesz chyba twierdzić, że istnieje gdzieś na świecie jakiś niewidzialny kot? — spytał Kemp.
— Jeżeli nie został zabity — odparł Człowiek Niewidzialny — dlaczegoby nie?
— Dlaczego nie? — powtórzył Kemp. — Ale nie miałem zamiaru przerywać ci.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa jednak został zabity — zauważył Człowiek Niewidzialny. — Wiem, że żył jeszcze w cztery dni potem i znajdował się za kratami na ulicy Great Tichfield Street, ponieważ widziałem tłum, otaczający to miejsce i pragnący dowiedzieć się — skąd miauczenie pochodzi.
Umilkł na chwilę, potem zaczął opowiadać dalej:
— Przypominam sobie bardzo żywo ranek, poprzedzający moją przemianę. Musiałem zapewne udać się w górę ulicy Great Portland Street... ponieważ przypominam sobie baraki przy Albani Street, oraz żołnierzy, wyjeżdżających konno, aż w końcu znalazłem się na szczycie wzgórka Primrose Hill. Czułem się bardzo niedobrze i dziwnie. Był to słoneczny dzień styczniowy... jeden z tych jasnych, mroźnych dni, któie owego roku poprzedziły ukazanie się śniegu. Zmęczony mózg starał się objąć sytuacyę i ułożyć plan działania.
Ze zdumieniem spostrzegłem w chwili, kiedy nagroda mych wysiłków była już niemal w ręku, że osiągnięcie jej nie jest pewne. Czułem się mocno wyczerpany; nadmierny wysiłek blizko czteroletniej, nieustannej pracy pozbawił mnie niemal sił i czucia. Byłem apatyczny i napróżno usiłowałem odzyskać entuzyazm, z jakim prowadziłem pierwsze badania i tę namiętność odkrycia, która mi pozwoliła nawet rzucić na pastwę hańby siwe włosy mego ojca. Zdawało się, że nic mnie nie obchodzi. Wiedziałem dobrze, że to był stan przejściowy, który zawdzięczałem przepracowaniu i bezsenności i że przy pomocy leków, albo odpoczynku, będę mógł odzyskać energię.
O jednem mogłem myśleć tylko jasno, a mianowicie o tem, że rzecz należy doprowadzić do końca, gdyż środki finansowe już się wyczerpywały. Spoglądałem wokoło siebie, patrzyłem na stoki pagórka, na którym dzieci bawiły się pod okiem piastunek i starałem się wyobrazić sobie te wszystkie fantastyczne zdarzenia, jakie musiałyby spotykać w świecie Człowieka Niewidzialnego. Po chwili powlokłem się do domu, zjadłem cokolwiek, zażyłem silną dawkę morfiny i położyłem się spać w ubraniu na nieposłanem łóżku... Morfina — Kempie, jest dzielnym środkiem tonicznym, wyciągającym z człowieka chwilowe zwiotczenie.
— Szatański to środek — wtrącił Kemp.
— Zbudziłem się ogromnie pokrzepiony, lecz i w stanie podrażnienia. Znasz to uczucie?
— Znam je.
— Tymczasem ktoś zapukał do drzwi. Był to mój gospodarz, który mi groził i stawiał różne pytania. Był to stary Żyd polski w długim, szarym chałacie i zatłuszczonych pantoflach. Wyrażał pewność, iż musiałem w nocy dręczyć kota... widać stara baba dość mu nagadała. Chciał koniecznie dowiedzieć się szczegółów. Prawo w tym kraju karze wiwisekcyę bardzo surowo... i on mógłby być odpowiedzialnym. Zaprzeczyłem kategorycznie wszystkiemu: nie widziałem żadnego kota. Potem on skarżył się, że słychać warczenie w całym domu motoru gazowego. To nie ulegało wątpliwości. Prześliznął się koło mnie na środek izby, stanął i rozglądał się dokoła przez swoje okulary, a mnie nagły lęk ogarnął żeby nie uniósł z sobą jakiej cząstki mego sekretu. Starałem się stać ciągle pomiędzy nim a aparatem koncentracyjnym, który skonstruowałem, ale to jeszcze bardziej podniecało jego ciekawość. Chciał się dowiedzieć, co ja takiego robię? Dlaczego jestem zawsze sam i otaczam się tajemniczością? Czy robota moja jest przez prawo dozwolona? Czy jest może niebezpieczna? Dom jego nie był nigdy podejrzany, jakkolwiek znajdował się w dzielnicy bardzo osławionej. Nagle straciłem cierpliwość. Kazałem mu wynosić się. Zaczął protestować przeciwko temu i paplać coś o swem prawie gospodarza. W jednej chwili chwyciłem go za kołnierz... coś się rozpruło... i sam nie wiem kiedy znalazł się w korytarzu. Zatrzasnąłem za nim drzwi i zamknąłem na klucz, a sam usiadłem, drżąc ze wzruszenia.
Narobił hałasu, na który nie zwracałem uwagi, a po chwili poszedł sobie.
Ale zdarzenie to sprowadziło kryzys. Nie wiedziałem, co zamierza uczynić, ani też zastanawiałem się, co ma prawo uczynić. Przenoszenie się do innego mieszkania pociągnęłoby za sobą nową zwłokę, a posiadając zaledwie dwadzieścia funtów wszystkiego, złożonych w banku, nie stać mnie było na to. Musiałem koniecznie zniknąć. Ale to znowu pociągnęłoby za sobą wywiady i plondrowanie mego pokoju.
Na myśl o tem, że praca moja mogłaby zostać odkrytą lub przerwaną w chwili dojrzewania jej owoców, wpadłem w gniew i zabrałem się do czynu. Wybiegłem z memi trzema książkami, zawierającemi same notatki i z czekami, które obecnie posiada ów włóczęga i wysłałem je z najbliższej stacyi pocztowej do stacyi „poste-restante“ dla listów i paczek z ulicy Great Portland Street. Starałem się wyjść cichaczem. Wychodząc, zauważyłem gospodarza, idącego spokojnie po schodach... przypuszczam, że musiał słyszeć zamykanie drzwi. Śmiałbyś się widząc, jak uskoczył na bok ujrzawszy, że sunę za nim. Gapił się na mnie, gdym go mijał; trzasnąłem drzwiami za sobą tak, że aż cały dom się zatrząsł. Słyszałem, jak wszedł na moje piętro, zawahał się chwilę i zszedł z powrotem. Zabrałem się natychmiast do moich przygotowań.
Wszystko załatwiłem tego samego wieczora i tej nocy. Gdym siedział jeszcze pod wpływem silnych środków, odbarwiających krew, — nagle ktoś zapukał dwukrotnie do drzwi. Pukanie ustało, lecz niebawem rozpoczęło się na nowo. Ktoś usiłował wsunąć pod drzwi kawałek niebieskiego papieru. Wtedy w przystępie podrażnienia wstałem, podszedłem do drzwi i otworzyłem je naoścież.
— Kto tam? — spytałem.
Był to mój gospodarz, z aktem sądowego wymówienia mieszkania czy czemś podobnem. Podając mi akt, snać zauważył coś niezwykłego w moich rękach, bo podniósł oczy na moją twarz.
Przez chwilę gapił się, potem okrzyk przerażenia wydarł się z jego piersi, upuścił na ziemię świecę i dokument i poleciał w dół po ciemnych schodach.
Zamknąłem drzwi na klucz i zbliżyłem się do lustra. Odrazu zrozumiałem jego przerażenie... Twarz moja była biała — biała, jak wapno.
Spędziłem noc wśród bolesnej tortury, wśród nudności i omdlewania. Zacisnąłem zęby i nie pisnąłem, chociaż skóra i całe ciało były jakby w ogniu. Leżałem jak uosobienie ponurej śmierci. Zrozumiałem wtedy, dlaczego kot miauczał tak rozpaczliwie, dopóki go nie zachloroformowałem. Szczęściem, mieszkałem zupełnie sam i nikt mnie nie obsługiwał. Chwilami łkałem, jęczałem i mówiłem sam do siebie, Ale wytrwałem... Straciłem przytomność i zbudziłem się jak bez życia, w ciemnościach.
Bole minęły. Sądziłem, iż zakończę życie, ale niewiele mnie to wówczas obchodziło. Nigdy nie zapomnę przestrachu, jaki z nadejściem rana uczułem na widok moich rąk, podobnych do zapoconego szkła i stających się, w miarę rozwidniania się, coraz przejrzystszemi tak, że wreszcie mogłem ujrzeć przez nie fatalny bezład w mojej izbie, chociaż przymknąłem przejrzyste powieki. Członki mego ciała stały się szkliste, kości i tętnice wypłowiały, znikały, aż nareszcie przestały być widzialnemi. Zacisnąłem zęby i wytrzymałem do samego końca... Wreszcie pozostały jedynie martwe końce paznogci u rąk, białe zupełnie i brunatna plama jakiegoś kwasu na palcach.
Zerwałem się na nogi. Zrazu byłem tak niezgrabny, jak spowite niemowlę; z trudnością poruszałem nogami, których nie mogłem widzieć. Byłem osłabiony i bardzo głodny. Spojrzałem w lustro i nic w niem nie ujrzałem, z wyjątkiem miejsc po za siatkówką oka, gdzie pozostały jeszcze mgliste ślady barwnika.
Z nadludzkim wysiłkiem dowlokłem się znów do aparatu i skończyłem nareszcie proces.
Przez całe przedpołudnie spałem, naciągnąwszy na oczy prześcieradło. Około południa obudziło mnie znowu pukanie. Czułem, żem odzyskał siły. Usiadłem i nasłuchując, pochwyciłem uchem szept. Zerwałem się na nogi i zacząłem, jak mogłem najciszej, rozbierać aparat i rozkładać pojedyncze części po izbie tak, aby nikt nie mógł złożyć je z powrotem w całość. Nagle pukanie powtórzyło się i ozwały się głosy, — najpierw głos mego gospodarza, a potem i inne. Aby zyskać na czasie, odpowiadałem na owe głosy. Niewidzialna szmatka i takaż poduszka wpadły mi pod rękę, otworzyłem więc okno i wyrzuciłem je na cysternę. W chwili, gdy otwierałem okno, drzwi zaczęły silnie trzeszczeć. Ktoś podważał ich w zamiarze wyłamania. Ale silne rygle, które kilka dni przedtem umocowałem, nie puściły. Ten gwałt mocno mnie podrażnił. Zacząłem krzątać się gorączkowo, drżąc cały.
Nagromadziłem jakieś skrawki papieru, słomę, papier do pakowania i inne rzeczy, złożyłem wszystko na środku izby i odkręciłem gaz. Tymczasem szturmowano do drzwi coraz silniej. Nie mogłem znaleźć zapałek. Waliłem z wściekłości o mur. Zakręciłem gaz, wyszedłem przez okno na pokrycie cysterny, zamknąłem je bardzo delikatnie i niewidzialny, więc bezpieczny, usiadłem sobie, by już spokojniej śledzić przebieg wypadków. Widziałem, jak wyłamali drzwi, oderwali zawiasy i łańcuch bezpieczeństwa, jak następnie weszli do pokoju. Był to gospodarz i jego dwaj pasierbowie — tędzy, młodzi ludzie w wieku lat dwudziestu kilku. Po za nimi ukazała się stara pijaczka z parteru.
Możesz sobie wyobrazić ich zdumienie, gdy znaleźli izbę pustą. Jeden z pasierbów podbiegł natychmiast ku oknu, rozwarł je i wyjrzał przez nie. Jego wytrzeszczone oczy i brodata twarz o grubych wargach znalazły się o stopę od mojej twarzy. Miałem już zamiar wymierzyć mu policzek, ale wstrzymałem swą zaciśniętą pięść.
Patrzył się prosto przez moje ciało. To samo uczynili inni, którzy się do niego przyłączyli. Starszy Żyd zajrzał pod łóżko, potem wszyscy rzucili się nagle do kredensu. Ponieważ nie odpowiadałem na ich wołania, przeto przyszli do przekonania, iż widocznie musieli się omylić. Uczucie nadzwyczajnej radości ogarnęło mnie w chwili, gdym siedział za oknem i patrzył na tych czworo ludzi — bo i staruszka weszła, oglądając się podejrzliwie, jak kot — którzy usiłowali dociec, kto właściwie jestem i czem się zajmuję.
O ile byłem w stanie zrozumieć ich szwargot, stary zgodził się z domysłem staruchy, iż muszę być wiwisekcyonistą. Synowie protestowali przeciwko temu łamaną angielszczyzną, twierdząc, iż jestem raczej elektrotechnikiem, przyczem powoływali się na maszyny dynamiczne, oraz na radyatory. Wszyscy oczekiwali niecierpliwie mojego przybycia, ale potem spostrzegłem, że zaryglowali drzwi frontowe. Staruszka zajrzała jeszcze raz pod łóżko i do kredensu. Jeden z moich współlokatorów, owocarz, zajmujący sąsiedni pokój, zjawił się przed drzwiami z jakimś rzeźnikiem, a tym przybyszom moja czwórka opowiedziała o mnie różne rzeczy bez żadnego związku i sensu.
Przyszło mi na myśl, że gdyby osobliwe moje radyatory wpadły w ręce jakiegoś sprytnego i wykształconego człowieka, to mogłyby za dużo uchylić zasłony z mojego odkrycia; żeby temu zapobiedz, upatrzywszy odpowiednią chwilę, wskoczyłem do pokoju i obaliwszy jedną z małych maszynek dynamo-elektrycznych, strzaskałem nią obydwa aparaty. Jakże się przerazili!.. Potem, kiedy usiłowali wyjaśnić sobie przyczynę zdarzenia, wymknąłem się z pokoju i zszedłem cicho na dół. Tam zaczekałem, aż i oni zeszli, wciąż jeszcze rozprawiając i różne czyniąc domysły, zawiedzeni wskutek niewykrycia żadnych rzeczy „przerażających“ a także zastanawiając się nad tem, jakie jest właściwie ich prawne stanowisko względem mojej osoby. Gdy porozchodzili się do swoich mieszkań, wbiegłem znowu na górę z pudełkiem zapałek, zapaliłem stos papieru i śmiecia, dołożyłem krzesła i łóżko, doprowadziłem do tego stosu gaz za pomocą rurki kauczukowej...
— Podpaliłeś dom?! — zawołał Kemp.
— Podpaliłem dom. Był to jedyny sposób zatarcia śladów, a niewątpliwie dom był zaasekurowany.
Odsunąłem spokojnie rygle drzwi frontowych i wyszedłem na ulicę. Byłem niewidzialny i dopiero teraz zacząłem uświadamiać sobie niesłychane korzyści, jakie mi dawała moja niewidzialność. Głowa moja pełna już była najrozmaitszych planów, najzuchwalszych sprawek, których mogłem obecnie dopuszczać się bezkarnie.




ROZDZIAŁ XXI.
Na Oxford Street.

Schodząc na dół po raz pierwszy, doznałem niespodziewanej trudności z powodu, że nie widziałem własnych stóp; potknąłem się nawet dwukrotnie i bardzo niezgrabnym ruchem ująłem za klamkę. Wkrótce jednak nauczyłem się chodzić po równem dosyć znośnie bez patrzenia w dół.
Nastrój mego umysłu był wyśmienity. Doznawałem takiego uczucia, jakiego musiałby doznawać człowiek, odziany w nieszeleszczące suknie i stąpający cicho w mieście, zamieszkanem przez niewidomych. Ogarnęła mnie dzika chętka żartowania, straszenia ludzi, klepania ich po plecach, zrzucania im kapeluszy z głowy i wogóle rozkoszowania się mojem niezwykłem położeniem.
Lecz zaledwie dostałem się na Great Portland Street, (mieszkanie moje znajdowało się w sąsiedztwie wielkiego magazynu bławatnego), gdy usłyszałem szczęk, poczem zostałem gwałtownie uderzony w plecy, a odwróciwszy się, ujrzałem człowieka, niosącego kosz syfonów wody sodowej i patrzącego ze zdumieniem na swoje brzemię. Jakkolwiek uderzenie istotnie mnie zabolało, to jednak zdumienie jego było tak bajecznie komiczne, iż nie mogłem się powstrzymać i roześmiałem się głośno.
— Czart siedzi w koszu! — zawołałem i nagle wyrwałem mu go z ręki.
Wypuścił go niezwłocznie, ja zaś wzniosłem kosz z syfonami do góry.
Tymczasem jakiś głupi woźnica, stojący przed szynkiem, rzucił się nagle po kosz i w pędzie uderzył mnie swemi wyciągniętemi palcami bardzo boleśnie pod ucho. Wtedy opuściłem kosz na woźnicę z trzaskiem, a kiedy zaczęto się koło mnie tłoczyć z krzykiem, kiedy ciekawi zaczęli wychodzić ze sklepów, a wszelkiego rodzaju wehikuły poczęły się przy mnie zatrzymywać, zrozumiałem, jakiego sobie nawarzyłem piwa; to też, przeklinając swoją głupotę, wycofałem się szybko z tłumu, oparłem się plecami o jakieś okno wystawowe i upatrywałem stosownej chwili do wymknięcia się z ciżby. Niebawem byłbym został niewątpliwie otoczony i odkryty. Przemknąłem się koło chłopca rzeźnickiego, który, na szczęście, nie obejrzał się dla zbadania, co odpycha go na bok i zemknąłem po za stojącą dorożkę. Nie wiem, jak zagadka z koszem została rozstrzygnięta, przebiegłem bowiem pośpiesznie po przez drogę, która na szczęście była całkiem pusta i niewiele zastanawiając się nad tem, w którą idę stronę, z obawy, aby mnie nie odkryto, wszyłem się w południowy tłum na Oxford Street.
Starałem się dostać w prąd ludzi, ale był on dla mnie za gęsty tak, że po chwili zaczęto mi deptać po piętach. Wszedłem więc w rynsztok, którego szorstkość okazała się bardzo bolesna dla moich nieprzywykłych do ostrego bruku stóp; niebawem też dyszel jakiegoś fiakra wcale niemile połaskotał moją łopatkę, przypominając mi, że już i tak byłem dosyć silnie poturbowany. Usunąłem się fiakrowi z drogi, uniknąłem wózka dziecinnego z wielkim trudem i znalazłem się po za dwukolną dorożką. Szczęśliwa myśl ocaliła mnie. Postępowałem bezpośrednio za dorożką, drżąc i dziwiąc się zmianie mego położenia; nietylko drżąc, ale wprost dygocąc. Był to jasny dzień styczniowy, a ja nie miałem na sobie żadnego odzienia, cienka zaś warstwa błota, pokrywająca drogę, była blizką zamarznięcia. Obecnie rzecz ta wydaje mi się głupotą z mojej strony, ale wtedy nie liczyłem się z faktem, że czy przejrzysty, czyli też nieprzejrzysty, nie przestałem podlegać wpływowi temperatury.
Otóż, jak nadmieniłem, szczęśliwa myśl przyszła mi do głowy. Podbiegłem nieco naprzód i wskoczyłem do dorożki. Drżący, wystraszony, czując początki kataru i silny ból w krzyżu, jechałem zwolna wzdłuż Oxford Street i minąłem Jottenham Court Road. Usposobienie moje było teraz zupełnie różne od tego, z jakiem wyruszyłem w świat przed dziesięcioma minutami. — Zaiste, śliczna to rzecz ta niewidzialność! — mówiłem wtedy, a teraz rozmyślałem, jak wybrnąć z tego niemiłego położenia.
Przejechaliśmy około księgarni Mudiego; tu jakaś wysoka kobieta, z kilku książkami pod pachą, zawołała na dorożkę, a ja miałem jeno tyle czasu, aby wyskoczyć, zanim ona wsiadła. Zwróciłem się ku Bloomsbury Square z zamiarem skręcenia na północ po za Muzeum, aby w ten sposób dostać się do spokojnej dzielnicy. Byłem okrutnie zmarznięty, a osobliwość mego położenia tak mnie zdenerwowała, że biegnąc, szlochałem. Na zachodnim rogu skweru mały, biały pies wybiegł z biura Towarzystwa Farmaceutycznego i natychmiast, z nosem przy ziemi, zwrócił się w moją stronę.
Nigdy nie przyszło mi na myśl przedtem, że nos dla psa jest tem, czem oko dla widzącego człowieka. Psy tak rozpoznają zapach idącego człowieka, jak człowiek spostrzega jego widomą, cielesną powłokę. Zwierzę zaczęło szczekać i biegać, okazując bardzo wyraźnie, iż odczuwa mnie. Przeszedłem przez Great Russel Street, patrząc przez ramię po za siebie, i zapuściłem się już daleko wzdłuż Montague Street, zanim się zoryentowałem, na co znowu się narażam.
W tej chwili bowiem usłyszałem hałaśliwy dźwięk muzyki, a rzuciwszy wzrokiem wzdłuż ulicy, ujrzałem gromadę ludzi, wychodzących z Russel Square, w czerwonych kurtkach, poprzedzonych chorągwią Armii Zbawienia. Taki tłum, śpiewający na drodze, przedstawiał dla mnie ogromne trudności do zwalczenia, a bojąc się wracać i oddalać się coraz bardziej od mego mieszkania, wbiegłem na białe stopnie domu, zwróconego frontem ku sztachetom muzealnym, gdzie stałem, dopóki tłum nie przeszedł. Na szczęście pies na odgłos muzyki przystanął, zawahał się i podwinąwszy ogon, pobiegł z powrotem do Bloomsbury Square.
Orkiestra zbliżała się coraz bardziej, wygrywając jakby przez ironię hymn, rozpoczynający się od słów: „Kiedyż ujrzymy Jego oblicze?“ Zdawało mi się, że wieki całe upłynęły, zanim fala tłumu przepłynęła koło mnie. Bum! bum! bum! odzywał się huczący bęben, a jam, niestety, nie spostrzegł dwóch urwisów, zatrzymujących się pod sztachetami tuż obok mnie.
— Widzisz to? — zapytał jeden.
— Co mam widzieć? — mruknął drugi.
— Ano te ślady stóp bosych. Takie same odbijają się w błocie.
Spojrzałem w dół i spostrzegłem, że malcy rozpatrywali zabłocone ślady stóp, pozostawione przeze mnie na świeżo pobielonych schodach. Przechodzący popychali ich i szturchali, ale ich przeklęta spostrzegawczość zajęła się silnie niezwykłem zjawiskiem. Tymczasem bęben huczał wciąż: „Bum, bum, bum, kiedyż, bum, ujrzymy, bum, Jego oblicze, bum, bum, bum!“
— Ktoś o bosych nogach wszedł po tych stopniach, albo jestem ostatnim osłem — odezwał się jeden z urwisów. — I nie schodził wcale na dół. A przytem jego stopa krwawiła.
Najgęstszy tłum już przeszedł.
— Patrz tam, Ted! — rzekł młodszy z detektywów z wyrazem zdumienia w głosie i wskazał palcem na moją stopę.
Spojrzałem i ja w dół i spostrzegłem zarysy moich nóg, wyciśnięte w błocie. Przez chwilę stałem jak obezwładniony.
— A to ci heca! — zawołał starszy. — Pyszna heca! To zupełnie wygląda na stopy ducha, czy nie? Zawahał się, a potem postąpił naprzód z wyciągniętą dłonią.
Jakiś przechodzień zatrzymał się dla zobaczenia, co on tam takiego chwyta, a z nim i jakaś dziewczyna. Jeszcze chwila, a byłby mnie dotknął. Wtedy atoli już wiedziałem, co mi czynić wypada. Postąpiłem krok naprzód, chłopiec żachnął się i cofnął z krzykiem, a ja szybkim ruchem przerzuciłem się do przedsionka następnego domu. Ale młodszy zauważył ten ruch natychmiast i zanim znalazłem się w nowej kryjówce, ochłonął ze zdumienia i zaczął wołać, że stopy przeskoczyły mu przez mur.
Rzucili się ku drugim schodom i spostrzegli moje ślady na niższych stopniach oraz na chodniku.
— A tam co? — zapytał ktoś z przechodzących.
— Stopa! Widzisz? Stopa biegnie!
Wszyscy na drodze, z wyjątkiem owych trzech, ścigających mnie, sunęli za Armią Zbawienia, a potok ten nietylko mnie wstrzymał, ale i ich także. Powstał chaos zdumienia i szereg bezładnych pytań. Wywróciwszy jednego z malców, wydostałem się szczęśliwie i zacząłem biedz, jak opętany, wokoło Russel Square, a sześciu czy siedmiu zdumionych ludzi ścigało mnie dalej. Nie było czasu na zastanawianie się, wobec tak groźnego niebezpieczeństwa.
Dwukrotnie zawracałem na rogach, trzykrotnie przebiegałem drogę wpoprzek i wracałem na pierwotny ślad, a kiedy wreszcie stopy moje ogrzały się i wyschły, wilgotne ślady zaczęły znikać. Nakoniec mogłem złapać nieco tchu, otarłem stopy dłońmi i w ten sposób uszedłem pogoni bez szwanku. Naostatku widziałem część swego pościgu, złożoną z jakiegoś tuzina ludzi, który z nieskończonem pomieszaniem przyglądali się wolno wysychającemu śladowi stopy, powstałemu wskutek kałuży na Tavistock Square, — śladowi, tak dla nich niezrozumiałemu, jak ślady stop, odkryte przez Robinsona Cruzoe.
Bieganina rozgrzała mnie do pewnego stopnia, więc szedłem dalej z pewną otuchą przez labirynt mniej uczęszczanych ulic w tej okolicy. Grzbiet zdrętwiał mi i zesztywniał, migdałki pod szczęką ucierpiały od palców woźnicy, a skóra na karku nosiła ślady jego paznogci; stopy bolały mnie nadzwyczajnie, a na jedną nawet kulałem. Po chwili spostrzegłem zbliżającego się do mnie ślepca, od którego uciekłem z obawy przed jego subtelną intuicyą. Raz czy dwa zdarzyły się przypadkowe kolizye, a skutkiem ich były klątwy z mojej strony, których przechodnie wytłumaczyć sobie nie umieli. Potem coś cichego i spokojnego upadło mi na twarz, a skwer przykrył cienki całun wolno opadających płatków śniegu. Dostałem kataru i pomimo wysiłku, nie mogłem się powstrzymać, by kiedy niekiedy nie kichnąć. Każdy pies, zjawiający się na drodze z nosem nastawionym i węszącym, przejmował mnie strachem.
Potem zaczęli biedz mężczyźni i chłopcy jeden za drugim, wykrzykując. Wybuchnął właśnie ogień. Wszyscy biegli w kierunku mego mieszkania. Byłem pewien, że to właśnie moje mieszkanie stanęło w płomieniach; moje ubranie, aparaty, wszystkie przyrządy, z wyjątkiem książeczki z czekami i trzech tomów zapisków, czekających na mnie w Portland Street, znajdowały się tam. Ogień! Spaliłem mosty za sobą! Wszystko stało w płomieniach!
Człowiek Niewidzialny zatrzymał się i zamyślił. Kemp wyjrzał niespokojnie przez okno.
— To bardzo interesujące — rzekł — mów dalej.




ROZDZIAŁ XXII.
W wielkim składzie towarów.

Tak więc ubiegłego stycznia, jednocześnie z rozpoczęciem się mrozów i zamieci śnieżnych, — znużony, zziębnięty, zbolały, niewymownie przygnębiony, a w dodatku zaledwie do połowy przekonany o mojej niewidzialności, rozpocząłem to nowe życie, na jakie jestem obecnie skazany. Wydanie sekretu uczyniłoby ze mnie jedynie widowisko i osobliwość. Mimo to miałem już zamiar zaczepić jakiegoś przechodnia i zdać się na jego łaskę lub niełaskę. Ale wiedziałem dobrze, jakie przerażenie i jak brutalne okrucieństwo wywołałaby moja zaczepka. Na ulicy nie byłem zdolny do uplanowania czegokolwiek. Jedynym moim celem było w danej chwili zdobyć schronienie przed śniegiem, okryć się i ogrzać, a wtedy mógłbym się zabrać do utworzenia jakiego planu. Ale nawet dla mnie, Człowieka Niewidzialnego, szeregi domów londyńskich stały szczelnie zamknięte, zaryglowane, niedostępne.
Z tego jedynie zdawałem sobie sprawę jasno, że jestem narażony na głód i nędzę oraz na dolegliwości śnieżycy i nocy. Naraz wpadłem na przepyszny pomysł. Zwróciłem się w jedną z ulic, wiodącą z Gower Street ku Tottenham Court Road, gdzie znalazłem się przed drzwiami tak zwanego „Omnium“, to znaczy olbrzymiego zakładu, w którym można dostać wszystkiego. Znasz to miejsce: mięso, jarzyny, płótno, meble, ubranie, nawet obrazy olejne, olbrzymi zbiór tworzących raczej labirynt sklepów, niżeli jeden pojedynczy magazyn. Sądziłem, iż zastanę drzwi otwarte, tymczasem były one zamknięte. Właśnie stałem przed ozdobnem wejściem, gdy jakiś powóz zatrzymał się na ulicy, a służący w uniformie — znasz ten rodzaj służby, z napisem Omnium na czapce — otworzył drzwi naoścież. Udało mi się wejść. Najprzód natrafiłem na oddział, w którym sprzedawano wstążki i rękawiczki, pończochy i inne tego rodzaju rzeczy, a następnie dostałem się do obszerniejszej hali przeznaczonej na kosze i meble wiklinowe.
Nie czułem się tam bezpiecznym, ponieważ mnóstwo ludzi chodziło we wszystkich kierunkach; to też myszkowałem niespokojnie, dopóki nie natknąłem się na olbrzymi oddział, położony na jednem z wyższych piątr, zawierający mnóstwo łóżek; wdrapałem się na jedno z nich, znajdując wreszcie spoczynek na olbrzymim stosie włosiennych materacy. Miejsce to było jasno oświetlone i ciepłe, to też postanowiłem pozostać w tem ukryciu, śledząc pilnie kilka grup kupujących i sprzedających, którzy włóczyli się po magazynie aż do chwili zamknięcia. Sądziłem wtedy, że będę mógł łatwo ograbić magazyn z jadła i ubrania, zbadać go dobrze, przetrząsnąć wszystko, co w sobie zawiera, a może nawet przespać się na którem z posłań. Plan ten wydał mi się całkiem wykonalny. Zamiarem moim było przedewszystkiem zdobycie ubrania, by się stać postacią widzialną, szczelnie okutaną wprawdzie, ale znośną dla oczu ludzkich. Stawszy się widzialnym, mogłem zdobyć nieco grosza, potem odzyskać książki i paczki tam, gdzie na mnie oczekiwały, nabyć gdziekolwiek ubranie i wypracować plan zupełnego zrealizowania tych korzyści, jakie — według mego ówczesnego mniemania — dawała mi moja niewidzialność nad bliźnimi.
Zamknięcie magazynu nastąpiło dość prędko. Niewięcej chyba jak w godzinę po zajęciu przeze mnie stanowiska na materacach, zauważyłem opuszczanie stor w oknach i wymarsz kupujących ze sklepu. Potem pewna liczba zwinnych, młodych ludzi zaczęła ze zdumiewającą szybkością porządkować rozrzucone towary. W miarę znikania tłumów, stawałem się śmiesznym; opuściłem swoją kryjówkę i zacząłem się rozglądać ostrożnie w mniej opustoszałych częściach magazynu. Z podziwem widziałem, jak młodzi mężczyźni i kobiety uprzątali towary, porozkładane wciągu dnia. Wszystkie pudła z towarami, wiszące tkaniny, festony koronek, puszki ze słodyczami w oddziale spożywczym, wszystko to zostało wreszcie zdjęte, poskładane, powkładane w czyste schowanka, to zaś, czego nie można było zdjąć i schować, zostało pokryte futerałami z jakiegoś sztywnego materyału. Wkońcu wszystkie stołki nogami do góry poustawiali na kantorkach, wskutek czego podłoga opustoszała. Gdy tylko który ze służby wykończył swą pracę, po kolei umykał ku drzwiom z takim wyrazem ożywienia, jaki rzadko widywałem u pracowników sklepowych poprzednio. Potem wkroczył zastęp malców, którzy sypali na podłogę trociny i nieśli wiadra z wodą, oraz szczotki. Musiałem pilnie schodzić im z drogi, przyczem pokłułem się o trociny. Przez czas jakiś, chodząc po przyćmionych oddziałach, słyszałem odgłos szczotek. Wreszcie w dobrą godzinę, jeżeli nie więcej, po zamknięciu magazynu, do uszu mych doleciało zamykanie drzwi. Cisza zapanowała w lokalu, a ja zacząłem błąkać się po rozległych i krętych oddziałach wielkiego składu, po jego galeryach i po pokojach pokazowych. Wszędzie panowała głęboka cisza; w jednem miejscu znalazłem wejście od strony Tottenham Court Road i usłyszałem tupanie przechodniów.
Pierwszą wizytę złożyłem składowi pończoch i rękawiczek. Panowała tu zupełna ciemność, to też puściłem się na poszukiwanie zapałek, które znalazłem w szufladzie małej kasy. Potem trzeba było zdobyć świecę. Musiałem pościągać pokrycia i przeszukać mnogość pudeł i szuflad, aż w końcu udało mi się dostać to właśnie, czego potrzebowałem; etykieta na pudle opiewała: wełniane spodnie i wełniane kamizelki. Potem odnalazłem skarpetki i gruby szalik na szyję; z kolei udałem się do oddziału z ubraniami, gdzie zaopatrzyłem się w spodnie, długi żakiet, palto i kapelusz o wielkich skrzydłach; był to rodzaj księżego kapelusza ze skrzydłami, obwisłemi w dół. Zacząłem znowu czuć się istotą ludzką, a wtedy pomyślałem o jadle.
Na górze znajdował się właśnie pokój jadalny, gdzie znalazłem zimne mięsiwo. Kawa była jeszcze w imbryku, zapaliłem więc gaz i odgrzałem ją; wogóle nieźle sobie dawałem radę. Potem, włócząc się po magazynie w poszukiwaniu kołder, natrafiłem na oddział spożywczy z mnóstwem czekolady, owoców i wina burgundzkiego; obok był oddział z zabawkami i tu przyszła mi do głowy wspaniała myśl. Znalazłem pewną ilość sztucznych nosów... nosów maskowych, do których zamierzałem dodać czarne okulary. Ale „Omnium“ nie posiada oddziału optycznego. Nos mój przedstawiał istotnie znaczną trudność. Myślałem o farbie malarskiej. Wtedy odkryłem skład peruk i masek. Wreszcie usnąłem na stosie kołder puchowych, gdzie było mi bardzo ciepło i wygodnie.
Ostatnie moje myśli przed samem zaśnięciem należały do najmilszych od chwili osobliwej przemiany. Znajdowałem się w stanie fizycznego spokoju, który odbił się na stanie mego umysłu. Sądziłem, iż uda mi się wymknąć niepostrzeżenie zaraz z rana w ubraniu, po zakryciu twarzy zabranym białym szalikiem, potem nabyć okulary za skradzione pieniądze i w ten sposób dopełnić przebrania. Zapadłem w bezładne sny o tem wszystkiem, co mi się przytrafiło w ciągu ostatnich dni. Widziałem szpetnego, małego Żyda gospodarza, wykrzykującego głośno w moim pokoju; widziałem jego dwóch synów, dziwiących się; wreszcie pomarszczoną i chropowatą twarz staruszki, pytającej o kota. Nakoniec usłyszałem słowa starego księdza, mruczącego pod nosem: „Ziemia do ziemi, popiół do popiołu, proch do prochu“ — nad grobem mego ojca.
— I ty także — odezwał się jakiś głos i nagle potężna siła zaczęła mnie pchać do grobu. Szamotałem się, krzyczałem, wzywałem pomocy żałobników, lecz oni, jak kamienne posągi, spełniali dalej swą służbę niewzruszeni; stary kapłan także nie zwracał na mnie uwagi, wciąż zawodząc pieśni rytualne. Wiedziałem, iż jestem niewidzialny i niesłyszalny, że przemakające moce mają mnie w swem posiadaniu. Walczyłem napróżno, zepchnięto mnie na brzeg mogiły, trumna zajęczała głucho w chwili, gdym na nią spadał, a grudki ziemi zaczęły sypać się. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, nikt nie wiedział o mnie. Zacząłem szamotać się konwulsyjnie i to mnie obudziło.

.........

Zajaśniał blady brzask, sklep wypełnił się szarem światłem, przedzierającem się przez szpary w roletach. Usiadłem i przez chwilę nie mogłem sobie zdać sprawy i zrozumieć, gdzie się znajduję. Dokoła mnie piętrzyły się stosy pozwijanych materyałów, kołder i poduszek oraz snuły się szeregi słupów żelaznych. Wkrótce atoli, gdym się opamiętał, uszu mych doszły odgłosy jakiejś rozmowy.
Potem, daleko gdzieś na dole, w jaśniejszem świetle, ujrzałem dwóch mężczyzn, zbliżających się; porwałem się więc na równe nogi, szukając wokoło siebie jakiegoś sposobu ucieczki; wtedy właśnie szmer moich ruchów zwrócił ich uwagę. Musieli ujrzeć postać, pomykającą niespokojnie i szybko.
— Kto tam? — zawołał jeden z nich.
— Stój! — krzyknął drugi.
Rzuciłem się przed siebie i wpadłem prosto, będąc bezgłową figurą, na wysmukłego, piętnastoletniego chłopca. Krzyknął przeraźliwie, a ja obaliłem go, pomknąłem dalej, zawróciłem za najbliższym słupem i dzięki szczęśliwemu pomysłowi przypadłem na ziemię po za kantorkiem. Po chwili przemknęły koło mnie stopy ścigających, a uszu mych doszły głosy:
— Wszyscy ku drzwiom! — przyczem wszyscy pytali się wzajem, co się stało i radzili się, jak mnie pochwycić.
Leżąc tak na ziemi, byłem przerażony do utraty przytomności. Może się wydawać obecnie rzeczą dziwną, że wtedy, w danej chwili, nie przyszło mi na myśl zdjąć ubrania, jak to niezwłocznie powinienem był uczynić. Nagle tuż przy mnie rozległ się okrzyk:
— Tu jest!
Zerwałem się na równe nogi, chwyciłem krzesło z kantorka, cisnąłem je z całej siły w głupca, który mnie odkrył, zawróciłem, za słupem wpadłem na drugiego, odpędziłem go na bok i pomknąłem na górę po schodach. On jednak nie upadł, krzyknął głośno i puścił się za mną na górę. Tam były nagromadzone w wielkiej ilości te jasnobarwne garnczki, jak się one tam nazywają?
— Dzbanki artystyczne — podpowiedział Kemp.
— Tak, tak. Artystyczne garnczki. Na najwyższym stopniu odwróciłem się, pochwyciłem jeden z wierzchu całego stosu i rozbiłem na jego głupim łbie za to, że biegł za mną! Cały stos garnczków zwalił się i usłyszałem krzyki oraz bieganinę na wszystkie strony. Pędziłem, jak opętany, do oddziału restauracyjnego, gdzie znalazł się jakiś człowiek w bieli, jakby kucharz, który także przyłączył się do pościgu. Uczyniłem jeszcze jeden zwrot, po którym znalazłem się wśród lamp i żelaztwa. Wszedłem po za kantorek i tu czekałem na kucharza, a gdy wtargnął na czele pościgu, obaliłem go na ziemię lampą. Kiedy on zbierał swe kości, ja, przykucnąwszy za kantorkiem, zacząłem zdejmować z siebie ubranie jak mogłem najprędzej. Palto, kurtka, spodnie, trzewiki zeszły prędko, ale wełniana kamizelka trzyma się człowieka, jak jego własna skóra. Słyszałem coraz więcej nadchodzącej służby, kucharz jednak leżał po drugiej stronie kantorka, ogłuszony i przerażony aż do utraty mowy, a ja musiałem uczynić jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek, jak królik, wypędzony ze stosu drzewa.
— Tędy, policyancie! — odezwał się jakiś głos.
Znalazłem się znowu w oddziale łóżek. Schroniłem się tam, położyłem się na ziemi, po nieskończenie długiem szamotaniu, uwolniłem się wreszcie od mojej kamizelki i poczułem się znowu wolnym człowiekiem, chociaż dyszącym i przestraszonym, w chwili, kiedy policyant z trzema sklepowymi zjawił się z po za kantorka. Rzucili się na kamizelkę i pochwycili spodnie.
— Ciska swój łup — powiedział jeden z młodych ludzi. — Musi być gdzieś w tej stronie.
Ale nie znaleźli mnie, oczywiście.
Śledziłem czas jakiś pościg, klnąc psie szczęście, które zmusiło mnie porzucić z takim trudem zdobyte ubranie. Potem udałem się do oddziału restauracyjnego, napiłem się nieco mleka i usiadłem przy oknie dla rozważenia mego położenia.
Po chwili weszło dwóch kupczyków, którzy zaczęli rozprawiać o świeżem zdarzeniu z wielkiem wzburzeniem, przyczem zachowywali się, jak zwyczajni głupcy. Usłyszałem wielce przesadzone opowiadanie o dokonanem przeze mnie spustoszeniu i rozmaite domysły na temat miejsca mojego pobytu. Wtedy zacząłem znowu układać plany. Trudnością nie do pokonania w chwili ogólnego podniecenia było zdobycie czegokolwiek w tym sklepie. Zszedłem do składu w celu przekonania się, czy niema sposobu zapakowania i wysłania pod moim własnym adresem jakiej paczki, ale na nieszczęście nie znałem całej tej manipulacyi. Około godziny jedenastej, gdy śnieg już nieco stopniał, a dzień stał się ładniejszy i cieplejszy od poprzedniego, przyszedłem do przekonania, że w ogromnym sklepie nic nie wskóram i zrozpaczony niepowodzeniem, wyszedłem znowu na miasto z niezbyt jasnemi planami na przyszłość.




ROZDZIAŁ XXIII.
W Drury Lane.

— Zaczynasz obecnie zapewne pojmować — opowiadał w dalszym ciągu Człowiek Niewidzialny — całą fatalność mego położenia. Nie miałem schronienia, ani okrycia, a zdobyć ubranie, to znaczyło pozbawić się wszystkich korzyści mego wynalazku, uczynić z siebie rzecz dziwną i straszną. Pościłem, ponieważ jeść, czyli napełniać się niezasymilowanym pokarmem, naraziłoby mnie także na zdradzenie się w najprostszy sposób.
— Nie pomyślałem o tem. Nie przyszło mi to na myśl — rzekł Kemp.
— Ani mnie też. Śnieg ostrzegł mnie o innych niebezpieczeństwach. Nie mogłem przecie wychodzić na ulicę w czasie śnieżycy, śnieg bowiem byłby osiadał na mojej skórze, zdradzając mnie w ten sposób. Deszcz byłby też nadał mi pewien widzialny zarys, błyszczącą wodną powierzchnię w kształcie człowieka, poprostu wyglądałbym, jak bańka wodna. A mgła, — w tej wyglądałbym jak bledsza bańka, ale zawsze bańka. Co więcej, wszedłszy i znalazłszy się w londyńskiej atmosferze, zacząłem zbierać błoto wokoło kostek, a sadzę i pył na skórze. Nie wiedziałem, jak długo trzeba będzie czekać na to, aby z tej przyczyny także stać się widzialnym, ale domyśliłem się, że to wieki nie potrwa.
— Oczywiście — potwierdził Kemp.
— Udałem się w okolicę ubogą ku Great Portland Street i znalazłem się na końcu ulicy, którą niegdyś zamieszkiwałem. Nie poszedłem w tę stronę z powodu tłumu, który się zbierał ciągle jeszcze i gapił na dymiące resztki podpalonego przeze mnie domu. Najważniejszą moją potrzebą było ubranie. Wtedy to, w jednym z tych małych sklepików z rozmaitemi towarami, ujrzałem szereg masek i nosów i przypomniałem sobie myśl, jaka mi przyszła do głowy w magazynie „Omnium“. Zwróciłem się więc, już nie bez celu i poszedłem wkoło, dla uniknięcia ruchliwych ulic, ku uliczkom, położonym po za Strandem. Wprawdzie niezbyt wyraźnie, przypominałem sobie jednak, że w tej to dzielnicy znajdują się sklepy handlarzy kostyumami teatralnemi.
Dzień był zimny, a przez ulice, ku północy biegnące, wiał szczypiący wiatr. Szedłem szybko w obawie, by nie zostać schwytanym. Każde przejście przez skrzyżowanie się ulic groziło niebezpieczeństwem, każdy przechodzień wymagał bacznej uwagi. Gdym na rogu ulicy Bedford Street miał minąć jakiegoś przechodnia, tenże zwrócił się nagle i wpadł na mnie, spychając mnie na ulicę, niemal pod koła przejeżdżającego fiakra. Spotkanie to tak mnie mocno zdenerwowało, że udałem się na Covent Garden Market i siedziałem tam przez czas jakiś w spokojnym zaułku przy straganie z fiołkami, wkrótce jednak musiałem się wynieść stamtąd, aby kichaniem nie zwrócić na siebie uwagi.
Nakoniec osiągnąłem cel swego poszukiwania, to znaczy mały kramik w bocznej uliczce koło Drury Lane, w którego oknie było pełno szychowych kostyumów, fałszywych kamieni, peruk, pantofli, domin, oraz fotografij teatralnych. Był to stary sklep, nizki i ciemny, a nad nim wznosił się czteropiętrowy, czarny i ponury dom. Zajrzałem przez okno, a nie widząc nikogo, wszedłem do wnętrza. Otwarcie drzwi wprawiło w ruch dzwonek alarmowy. Zostawiłem drzwi otwarte i przeszedłszy puste mieszkanie, ukryłem się po za stojącem, wysokiem lustrem. Przez czas jakiś nikt się nie pokazywał. Potem usłyszałem ciężkie kroki i jakiś mężczyzna zjawił się w sklepie.
Plan mój był obecnie zupełnie jasny. Postanowiłem wejść do domu, schować się gdzieś na górze, czekać na sposobność, a gdy się wszystko już uspokoi, splondrować skład, zdobyć sobie perukę, maskę, okulary i kostyum, a potem puścić się w świat jako figura groteskowa być może, ale ostatecznie całkiem dla oczu ludzkich znośna. Przy sposobności mogłem oczywiście ograbić dom ten i z podręcznej gotówki.
Mężczyzna, który wszedł do sklepiku, był człowiekiem nizkim, nieco garbatym, o krzaczastych brwiach, długich ramionach i krótkich, kabłąkowatych nogach. Wyraźnie przerwałem mu spożywanie śniadania. Obejrzał się dokoła z wyrazem oczekiwania. Potem nastąpiło zdumienie, a wreszcie gniew na widok pustego sklepu.
— Niech licho weźmie tych łobuzów! — mruknął.
Następnie wyszedł dla przepatrzenia w różnych kierunkach ulicy. Po chwili wrócił, zatrzasnął drzwi nogą ze złości i mrucząc coś pod nosem, udał się tam, skąd przyszedł.
Natychmiast ruszyłem za nim, ale na szmer moich kroków zatrzymał się. Uczyniłem to samo, zdumiony bystrością jego słuchu. Trzasnął mi drzwiami od mieszkania przed nosem.
Teraz zawahałem się. Nagle usłyszałem, że wraca i istotnie drzwi otworzyły się znowo. Oglądał się dokoła po sklepie, jak człowiek niezadowolony i niespokojny. Potem, mrucząc pod nosem, zajrzał za kantorek. Przez chwilę stał, pełen wątpliwości. Zostawił drzwi od mieszkania otwarte, co dało mi możność wsunięcia się do środka.
Był to mały, dziwaczny pokój, licho umeblowany, w kącie leżał stos różnych masek. Na stole stało śniadanie właściciela i powiadam ci, Kempie, że bardzo ciężko było mi widzieć go, pijącego kawę, której zapach drażnił moje powonienie. Sposób jego zachowania się przy stole był także drażniący. Do małego pokoju prowadziło troje drzwi, jedne na górę, drugie na dół, ale w danej chwili wszystkie były pozamykane. Nie mogłem się wydostać z pokoju, dopóki on się w nim znajdował; ledwie śmiałem się poruszyć z powodu jego czujności. Dwa razy stłumiłem w sam czas kichnięcie.
Jakkolwiek miałem się na co gapić, to jednak uczułem się serdecznie znużony i zły oczekując na skończenie przez niego posiłku. Wreszcie przestał jeść i postawiwszy swe nędzne, gliniane garnki na czarnej, blaszanej tacy, na której umieścił też imbryk z herbatą, zebrawszy wszystkie okruszyny z poplamionego musztardą obrusa, zabrał całą zastawę z sobą. To przeszkodziło mu zamknąć za sobą drzwi, co byłby niezawodnie uczynił. Nigdy jeszcze nie widziałem nikogo, coby tak zawzięcie drzwi za sobą zamykał. Udałem się za nim do bardzo brudnej, podziemnej kuchni. Miałem przyjemność widzieć go, gdy zaczynał zmywać owe garnki, poczem, przyszedłszy do przekonania, iż niedobrze jest dla mnie pozostawać na dole, czując przytem zimno, mrożące mi stopy od ceglanej podłogi, powróciłem na górę i zasiadłem w jego krześle przy ogniu. Ogień palił się niezbyt obficie, to też, niewiele myśląc, nałożyłem nieco węgla. Szmer i rumor sprowadził natychmiast sklepikarza; stanął przede mną w swej całej okazałości. Nawet po przeprowadzenia nowego śledztwa, jeszcze nie był zadowolony. Rozglądał się po całym pokoju i omal nie dotknął mnie. Zatrzymał się w drzwiach i jeszcze raz się rozejrzał przed zejściem w dół.
Czekanie w małym saloniku wydało mi się wiekiem, ale wkońcu nadszedł i otworzył drzwi, prowadzące na górę. Wśliznąłem się tuż za nim.
Na schodach zatrzymał się nagle tak, że o mało nie utknąłem na niego. Spojrzał wstecz i patrzył prosto w moją twarz, nasłuchując. — Mógłbym przysiądz — powiedział. Długą, owłosioną ręką pociągnął za dolną wargę, okiem przebiegał schody w dół i w górę. Potem mruknął i zaczął znowu wchodzie na górę.
Dłoń jego spoczęła na klamce drzwi, ale tutaj wstrzymał się znowu z tym samym wyrazem gniewu i pomieszania na twarzy. Zaczynał chwytać delikatnie szmery moich kroków. Musiał mieć chyba dyabelne ostry słuch. Nagle wybuchnął gniewem:
— Jeżeli ktokolwiek jest w tym domu... — zawołał z klątwą i nie dokończył groźby.
Wsunął rękę w kieszeń, a nie znalazłszy tego, czego szukał i przesunąwszy się koło mnie, zbiegł w dół, potykając się i odgrażając. Ale już nie udałem się za nim, usiadłem u szczytu schodów, czekając na jego powrót.
Wkrótce zjawił się znowu, ciągle jeszcze mrucząc. Otworzył drzwi pokoju i zanim mogłem wejść przez nie, zatrzasnął mi je przed nosem.
Postanowiłem zbadać dom i spędziłem czas jakiś na tem zajęciu możliwie najciszej. Dom był bardzo stary i zruinowany, wilgotny tak, że tapety odpadały od ścian, a za niemi gościły szczury. Większość klamek była nieruchoma, a ja obawiałem się naciskać je. Kilka izb było pustych, inne zaś natłoczone teatralnemi gratami, kupionemi z drugiej ręki, jak można było wnioskować. W pokoju, sąsiadującym z jego pokojem, znalazłem mnóstwo starego ubrania. Zacząłem grzebać się wśród tych rupieci, a w gorliwości swej zapomniałem całkowicie o ostrości jego słuchu. Usłyszałem ciche kroki i podniósłszy w górę głowę, spostrzegłem go, zazierającego poprzez kupę ubrań ze starym rewolwerem w ręce. Stałem zupełnie cicho, kiedy on rozglądał się z otwartemi ustami i z wyrazem podejrzenia.
— To musiała być ona — powiedział powoli. — Bodaj ją licho!
Zamknął drzwi spokojnie, a bezpośrednio potem usłyszałem, jak się klucz obrócił w zamku. Kroki jego oddaliły się. Spostrzegłszy tedy, że jestem zamknięty, przez chwilę nie wiedziałem, co począć. Chodziłem od okna do drzwi i z powrotem, wreszcie stanąłem wzburzony. Napadł mnie paroksyzm gniewu. Ale przed zrobieniem jakiego kroku, postanowiłem zbadać ubranie; pierwsza moja próba sprawiła, że cały tłomok zleciał na podłogę. To sprowadziło znowu gospodarza z miną jeszcze bardziej niż przedtem ponurą. Tym razem faktycznie dotknął mnie, odskoczył ze zdumieniem i stanął na samym środku pokoju.
Wkrótce uspokoił się nieco.
— Szczury — rzekł półgłosem, z palcami na ustach.
Wysunąłem się chyłkiem z pokoju, ale jakaś deska skrzypnęła. Wtedy ten wcielony szatan zaczął chodzić po całym domu z rewolwerem w ręce, zamykając za sobą wszystkie drzwi i pakując klucze do kieszeni. Kiedy wreszcie zrozumiałem, co czyni, ogarnął mnie szalony gniew... ledwie mogłem zapanować nad sobą, aby doczekać spokojnej chwili. Tymczasem przekonałem się, że mój gospodarz zamieszkuje sam cały dom, to też nie robiłem sobie już z nim więcej ceremonii, lecz po prostu gwiznąłem go w łeb.
— Wyrznąłeś go w łeb? — zawołał Kemp.
— Tak... ogłuszyłem go... w chwili, kiedy szedł na dół. Gwiznąłem go z tyłu stołkiem, który właśnie nawinął mi się pod rękę. Stoczył się w dół, jak worek starych butów.
— Ależ... jakże to!
— Musiałem się wydostać koniecznie z domu przebrany i tak, aby on mnie nie widział. Nie miałem innego sposobu. Potem zakneblowałem mu usta jakąś kamizelką z czasów Ludwika XIV i zawiązałem go w prześcieradło.
— Zawiązałeś go w prześcieradło?!
— Tak, uczyniwszy z niego rodzaj worka. Była to dobra myśl trzymać tego idyotę w stanie przerażenia i zupełnego spokoju, a potem wydostać się ze stryczka, w jakim szyja moja już poniekąd tkwiła. Mój drogi Kempie, niema sensu, żebyś gapił się na mnie tak, jak gdybym popełnił morderstwo. Wszakże on posiadał rewolwer. Gdyby mnie dojrzał, byłby przecie mógł urządzić mnie...
— Ależ — protestował Kemp — w Anglii... i w dzisiejszych czasach. A wszakże człowiek ów znajdował się we własnym domu, ty zaś poprostu rabowałeś go!
— Rabowałem! Niech dyabli wezmą! Jeszcze gotów jesteś nazwać mnie złodziejem. Jestem pewien, Kempie, że masz za wiele rozumu na to, aby dąć w stare dudki. Czy nie możesz pojąć mojego położenia?
— A i jego położenie także!
Człowiek Niewidzialny powstał energicznie.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
Twarz Kempa nabrała nieco twardego wyrazu. Już miał coś powiedzieć, ale się powstrzymał.
Zdaje mi się — rzekł z nagłą zmianą tonu — że musiałeś tak postąpić. Znajdowałeś się w kłopotliwem położeniu. Ale mimo to...
— Oczywiście, że znajdowałem się w kłopotliwem położeniu... w dyabelnie przykrem położeniu! A i on także doprowadził mnie do wściekłości tem polowaniem na mnie po całym domu, popisywaniem się rewolwerem, zamykaniem i otwieraniem drzwi. Po prostu doprowadził mnie do rozpaczy. Chyba nie ganisz mnie, co? Czy mnie ganisz?
— Nigdy nie mam zwyczaju ganić nikogo — odparł Kemp. — Cóż więc uczyniłeś w dalszym ciągu?
— Byłem głodny. Na dole znalazłem bochenek chleba i nieco starego sera... więcej niż trzeba było do zaspokojenia mojego głodu. Napiłem się trochę wody z koniakiem, potem minąłem swój zaimprowizowany tłomok... leżał on całkiem swobodnie... i udałem się do pokoju ze starem ubraniem. Okna tego pokoju wychodziły na ulicę, a dwie koronkowe firanki, popielate od kurzu, zasłaniały je. Poszedłem i wyjrzałem przez szpary. Na dworze był już biały dzień... olśniewająco biały przez kontrast z cieniami ponurego domu. Na ulicy panował już żywy ruch... jechały wozy z owocami, rybami i pudłami. Z olśnionemi oczami zwróciłem się ku szaragom. Podniecenie ustępowało miejsca jasnemu wyobrażeniu mego położenia. Cały pokój wypełniał lekki zapach benzoliny, używanej prawdopodobnie do czyszczenia ubrania.
Rozpocząłem systematyczne poszukiwanie rzeczy. Mogłem teraz wnioskować, że garbusek musiał już od jakiegoś czasu pozostawać w całym domu zupełnie sam. Była to ciekawa osobistość... Wszystko to, co mogło mi się ewentualnie przydać, zgromadziłem w jednym pokoju, a potem zacząłem wybierać. Znalazłem też torebkę ręczną, którą uważałem za dobry nabytek, wreszcie nieco pudru, różu i plasterek.
Przyszło mi na myśl pomalowanie i popudrowawanie twarzy, aby się stać widzialnym, ale niewygoda tkwiła w tem, że dla ponownego zniknięcia byłbym potrzebował terpentyny, oraz innych przyborów, a przedewszystkiem bardzo wiele czasu. Wkońcu wybrałem sobie nos niezłego typu, czarne szkła, siwawe bokobrody i perukę. Nie byłem w stanie znaleźć bielizny, ale tę dałoby się nabyć później, a tymczasem owinąłem się w perkalowe domino i białe, kaszmirowe szarfy. Nie mogłem znaleźć skarpetek, ale trzewiki garbusa jakoś pasowały i dałem sobie nieźle z tem radę. W biurku, w sklepie, znalazło się nieco grosza, a w kredensie upolowałem nieco złota. Mogłem znowu ruszyć w świat, jako tako zaopatrzony.
Wtedy zrodziło się we mnie pewne zwątpienie. Czy istotnie wyglądam możliwie? Przejrzałem się w małem zwierciadle w sypialni, badając się ze wszystkich stron, w celu dojrzenia jakiejś zapomnianej szparki, ale nie mogłem odkryć nic podejrzanego. Wyglądałem niezwykle, można powiedzieć teatralnie... typowy skąpiec sceniczny... ale w każdym razie nie przedstawiałem fizycznego nieprawdopodobieństwa. Zaczerpnąwszy stąd otuchy, zniosłem lustro na dół, zapuściłem rolety sklepowe i obejrzałem się raz jeszcze przy pomocy wielkiego stojącego lustra.
Kilka minut zeszło mi na zbieraniu odwagi, po upływie których otworzyłem drzwi sklepu i wyszedłem na ulicę, pozwalając małemu człowieczkowi wydobyć się z prześcieradła, kiedy mu się będzie podobało. W pięć minut pomiędzy mną a składem przyborów teatralnych leżało już kilkanaście zakrętów w różne strony. Nikt bowiem nie zwrócił na mnie zanadto bacznej uwagi. Zdawało się, iż ostatnia moja trudność zostało pokonana.
Urwał znowu.
— I nie troszczyłeś się więcej o garbuska? — spytał Kemp.
— Oczywiście, że nie — odparł Człowiek Niewidzialny. — Nawet nie słyszałem do tej pory, co się z nim stało. Przypuszczam, że rozwiązał się lub uwolnił przy pomocy nóg. Węzły jednak były dosyć mocno zaciśnięte.
Umilkł, podszedł do okna i wyjrzał przez nie.
— Cóż się stało, gdyś się znowu znalazł na Strandzie?
— Och! spotkało mnie rozczarowanie. Zdawało mi się, iż kłopoty moje skończyły się. Sądziłem, że praktycznie posiadałem możność bezkarnie czynienia wszystkiego, co mi się żywnie podoba... z wyjątkiem zdradzenia swego sekretu. Nic mnie nie obchodziło, co robię i jakie mogą być z tego następstwa. Na wszystko lekarstwem było odrzucenie na bok ubrania i zniknięcie w każdej chwili. Nikt nie byłby w stanie pochwycić mnie. Mogłem czerpać pieniądze skąd mi się żywnie podobało. Postanowiłem zafundować sobie wspaniałą ucztę, a potem zatrzymać się w dobrym hotelu i zgromadzić zapasy na przyszłość. Czułem się zdumiewająco pewny siebie; niebardzo przyjemnie mi przypominać teraz, że trzeba było na to być osłem. Wszedłem do jakiegoś zakładu i już zacząłem zamawiać śniadanie, gdy przyszło mi na myśl, iż niepodobna mi będzie jeść bez wystawienia na widok publiczny swojej niewidzialnej twarzy. Natychmiast zaniechałem tego zamiaru, oświadczyłem kelnerowi, że powrócę za dziesięć minut i wyszedłem zdesperowany. Nie wiem, czy doznałeś kiedy zawodu w chwili silnego głodu?
— Nigdy w tak wysokim stopniu — rzekł Kemp — ale nie trudno mi wyobrazić sobie taki stan.
— Miałem chęć rozbijać wszystkich. W końcu, omdlewający z głodu, udałem się do innego zakładu i zażądałem oddzielnego pokoju. Jestem nieco zeszpecony — powiedziałem. Patrzyli na mnie z ciekawością, ale oczywiście nie mogło ich to nic obchodzić... Nareszcie mogłem zjeść śniadanie. Niebardzo było ono starannie podane, ale ostatecznie wystarczyło, a kiedy wreszcie nasyciłem się, zapaliłem cygaro i zacząłem układać plany dalszej akcyi. Na dworze szalała zamieć śnieżna.
Im więcej rozmyślałem, Kempie, tem więcej przekonywałem się, jak bezradnym jest Człowiek Niewidzialny... zwłaszcza w zimnym klimacie i w ludnem, cywilizowanem mieście. Zanim przekonałem się o tem, śniłem o tysiącu miłych wydarzeń. Tymczasem tego południa wszystko przedstawiło się z odwrotnej strony. Przeszedłem w myśli przedmioty, uważane przez człowieka za pożądane. Niewątpliwie niewidzialność umożliwiała nabycie ich, ale za to uniemożliwiała używania ich po uzyskaniu.
— Ale jakimże sposobem dostałeś się do Iping? — spytał Kemp, w chęci zniewolenia gościa do nieustannego mówienia.
— Udałem się tam w celu dalszej pracy. Miałem pewną nadzieję. Był to jednakże tylko projekt pomysłu. Żywię go do tej pory. Obecnie jednak jest to już idea kompletnie dojrzała. Sposób wrócenia do pierwotnego stanu. Sposób odrobienia tego, co zrobiłem. I to wtedy, kiedy mi się będzie tak podobało. Gdy wreszcie dokonam wszystkiego, mam zamiar działać niewidzialnie. I oto rzecz, o której pragnę obecnie głównie z tobą pogadać.
— Udałeś się wprost do Iping?
— Tak. Potrzebowałem tylko odzyskać trzy tomy notatek, książkę z czekami, rzeczy i ubranie, zamówić pewną ilość chemikalij, aby wypracować i urzeczywistnić tę moją ideę... Obliczenia pokażę ci zaraz po odzyskaniu książek... I wtedy zacząłem na nowo. Przypominam sobie obecnie tę burzę śnieżną i tę trudność, z jaką udawało mi się uchronić mój kartonowy nos od rozmoknięcia...
— W końcu — powiedział Kemp — przedwczoraj, gdy cię odkryto, ty... o ile można sądzić z pism...
— Tak, istotnie, dopuściłem się przestępstwa. Czy zabiłem tego durnia, konstabla?
— Nie — powiedział Kemp — spodziewają się, że przyjdzie do siebie.
— No, to już jego szczęście. Całkowicie straciłem moc panowania nad sobą. Czemu bowiem ci głupcy nie pozostawili mnie w spokoju? A ten błazen sklepikarz?
— I temu śmierć nie grozi — odparł Kemp.
— Nie wiem nic, co się dzieje z tym moim włóczęgą — powiedział Człowiek Niewidzialny z niemiłym śmiechem. — Doprawdy, Kempie, tacy ludzie, jak ty, nie wiedzą, co to szał!... Pracowałem długie lata, planowałem i knułem, a potem jakiś wścibski i krótkowzroczny idyota włazi mi w drogę!... Jeżeli jeszcze dalej tak pójdzie, to poprostu oszaleję... i zacznę usuwać ich z drogi przemocą. Już i tak okoliczności pogorszyły całą sprawę!




ROZDZIAŁ XIV.
Nieudatny plan.

— Ale teraz — rzekł Kemp, spoglądając przez okno — co mamy począć?
Zbliżył się ku swemu gościowi, aby nie pozwolić mu spostrzedz trzech ludzi, którzy wchodzili po drodze na wzgórek, jak się zdawało Kempowi, niesłychanie powoli.
— Co zamierzałeś czynić, udając się do Fort Burdock? Czy miałeś jaki plan konkretny?
— Zamierzałem wynieść się z kraju. Ale od chwili ujrzenia ciebie, zmieniłem plan całkowicie. Sądziłem, iż teraz, skoro mamy ciepło i niewidzialność jest całkowicie możliwa, mogę udać się na Południe. Zwłaszcza, kiedy tajemnica moja stała się publiczną, a każdy będzie poszukiwał człowieka zamaskowanego i okutanego. Stąd do Francyi mamy osobną linię okrętową, chciałem więc dostać się na jeden ze statków i zaryzykować przejazd. Stamtąd mógłbym udać się pociągiem do Hiszpanii albo wreszcie do Algieru. Nie przedstawiałoby to wcale trudności. Tam przecie człowiek mógłby ciągle być niewidzialnym, a mimo to żyć. A obok tego jeszcze dokonać niejednego. Włóczęgę owego uważałem za szkatułkę do pieniędzy i tragarza rzeczy, którego chciałem póty używać, póki nie postanowię, w jaki sposób odzyskać książki i inne na moje imię wysłane przedmioty.
— To rzecz dosyć jasna.
— Tymczasem ten bydlak musiał mnie okraść! On to, Kempie, schował moje książki. Jeżeli mi się uda dostać go w ręce... Ale pierwsza rzecz wydobyć książki!
— Gdzie on jest obecnie? Czy wiesz?
— Znajduje się w miejskim posterunku policyjnym, gdzie go zamknięto na jego własne żądanie i to w najmocniejszej celi więziennej.
Tu Człowiek Niewidzialny syknął.
— Ta okoliczność miesza nieco twoje plany.
— Musimy odzyskać książki, bo są one koniecznie potrzebne.
— Niewątpliwie — rzekł Kemp nieco nerwowo, zdawało mu się bowiem, że usłyszał na dworze kroki ludzkie. — Oczywiście, musimy koniecznie odzyskać książki. Ale to nie będzie wcale rzeczą trudną, jeżeli nikt nie dowie się, że mają być tobie oddane.
— Zapewne — odparł Człowiek Niewidzialny i zamyślił się.
Kemp usiłował podsunąć jakikolwiek temat, byle tylko rozmowa toczyła się dalej; ale Człowiek Niewidzialny zaczął z własnego natchnienia:
— Zabłądzenie do twego domu, Kempie, zmienia moje wszystkie plany, ty bowiem jesteś człowiekiem, zdolnym zrozumieć mnie. Pomimo wszystko, co zaszło, pomimo ujawnienia sprawy, pomimo straty książek i mimo wszystkich moich cierpień, pozostaje mi jeszcze możność dokonania wielkich rzeczy, zupełna możność... Czy nie powiedziałeś nikomu o tem, że znajduję się tutaj? — spytał nagle.
Kemp zawahał się.
— To przecie było warunkiem — odparł.
— Całkiem nikomu? — zapytał powtórnie Griffin.
— Zgoła nikomu.
— Ach! Teraz więc...
Człowiek Niewidzialny powstał i z rękami na biodrach począł chodzić po pokoju.
— Popełniłem błąd, Kempie, ogromny błąd, przez to, że starałem się całą sprawę sam przeprowadzić. Zmarnowałem siły, czas, dobrą sposobność. Dziwna to rzecz, jak niewiele człowiek może dokonać zupełnie sam. Trochę ukraść, trochę szkody zrobić i na tem koniec. Wszystko, czego obecnie potrzebuję, to dozorcy, pomocnika i ukrycia; urządzenia, przy którego pomocy mógłbym spać, jeść i wypoczywać w spokoju i niepodejrzewany. Muszę mieć wspólnika. Ze wspólnikiem, przy jadle i wypoczynku, mogę dokonać tysiące rzeczy. Do tej pory kroczyłem po niepewnych ścieżkach. Musimy obecnie rozważyć dokładnie, jakie właściwie posiada znaczenie niewidzialność; jak również i to wszystko, wobec czego nic nie znaczy. Nie ma wielkiego znaczenia dla podsłuchiwania... ponieważ ruchami człowiek się zdradza. Daje niewielką pomoc... napewno niewielką pomoc... przy włamywaniu się do domów. Po schwytaniu przyszłoby już nietrudno mnie uwięzić. Ale co prawda, to trudno mnie pochwycić. Niewidzialność jest właściwie dobra w dwóch wypadkach. Przydaje się w ucieczce, przydaje się również przy zbliżaniu się. Zatem szczególniej ma znaczenie przy mordowaniu. Mogę chodzić przecież koło człowieka, bez względu na to, jak jest uzbrojony, wybrać sobie stosowne miejsce, ugodzić, jak mi się podoba, umknąć, jak mi się podoba i ujść pogoni. To też uważasz, Kempie, musimy uprawiać morderstwo.
— Przedewszystkiem musimy uprawiać morderstwo? — powtórzył Kemp. — Słuchałem twego planu, Griffinie, ale nie godzę się nań, pamiętaj. Dlaczego musimy zabijać?
— Oczywiście nie dla zabawki, ale z poczucia sprawiedliwości. Rzecz ma się tak: Wiadomo obecnie powszechnie, że istnieje Człowiek Niewidzialny... tak samo, jak i my wiemy o jego istnieniu... A ten Człowiek Niewidzialny musi teraz dać początek panowaniu teroru. Może cię to zdumiewać, ale tak jest istotnie. Panowanie teroru. Musi on wybrać pewne miasto, choćby i Burdock i trzymać je pod grozą swej władzy. Musi wydawać rozkazy. Może czynić to w tysiące sposobów... kawałki papieru, ciskane pod drzwi, wystarczyłyby w zupełności. Musi zabijać wszystkich, nie słuchających jego rozkazów i tych wszystkich; którzy by ich bronili.
— Ba! — zawołał Kemp, nie słuchając już więcej Griiflna, ale szmeru swych drzwi frontowych, które się otworzyły i zamknęły. — Zdaje mi się, Griffinie — powiedział dla pokrycia pomieszania — że twój wspólnik znalazłby się w bardzo trudnem położeniu.
— Niktby nie wiedział, że taki wspólnik istnieje — rzekł Człowiek Niewidzialny pośpiesznie. A potem zawołał nagle: — Pst! Co to się dzieje na dole?
— Nic — odparł Kemp i zaczął mówić szybko a głośno: — Nie godzę się na to, Griffinie. Zechciej mnie zrozumieć, że się na to nie godzę. Po co śnić o wypowiadaniu wojny rodzajowi ludzkiemu? Czy w ten sposób myślisz zyskać szczęście? Nie bądź samotnym wilkiem. Ogłoś wyniki swoich badań... dopuść świat cały, a przynajmniej własny naród do tajemnicy... Pomyśl tylko, co mógłbyś osiągnąć przy pomocy milionów...
Człowiek Niewidzialny przerwał mu.
— Słyszę jakieś kroki na schodach — powiedział.
— Zdaje ci się — odparł Kemp.
— Zobaczmy — rzekł Człowiek Niewidzialny i z wyciągniętą ręką podszedł ku drzwiom.
Teraz wypadki następowały po sobie bardzo szybko. Kemp zawahał się chwilę, a potem ruszył, by mu zajść drogę. Człowiek Niewidzialny żachnął się.
— Zdrajca! — zawołał i nagle szlafrok rozwarł się, a niewidzialność, usiadłszy, zaczęła się rozbierać. Kemp podszedł szybko ku drzwiom, tymczasem Człowiek Niewidzialny, którego stopy już zniknęły, zerwał się na równe nogi z krzykiem. Kemp otworzył drzwi.
Wtedy doszedł ich odgłos brzęku i kroków na parterze.
Szybkim ruchem Kemp pchnął Człowieka Niewidzialnego wstecz, uskoczył na bok i zatrzasnął drzwi. Klucz znajdował się z zewnątrz gotów do przekręcenia w zamku. Za chwilę Griffin byłby się stał jeńcem, gdyby nie jedna drobna okoliczność. Klucz tkwił bardzo luźno i kiedy Kemp trzasnął drzwiami, wypadł cicho na dywan.
Twarz Kempa zbielała. Naraz Człowiek Niewidzialny ujął klamkę obiema rękami. Przez chwilę ciągnął ją z całych sił. Drzwi uchyliły się na sześć cali. Ale Kempowi udało się zamknąć je ponownie. Drzwi po raz drugi już rozwarły się, tym razem na stopę, a szlafrok zdołał wcisnąć się w otwór. Niewidzialne ręce ujęły Kempa za gardziel, więc też puścił klamkę, aby się bronić. Został jednak w tej chwili pchnięty w tył, zwalony z nóg i ciśnięty gwałtownie w róg klatki schodowej. Pusty szlafrok nakrył go z góry.
Na schody wchodził już naczelnik policyi w Burdocku, pułkownik Adye, który otrzymał list Kempa, zjawiającego się teraz przed nim tak niespodziewanie w towarzystwie pustego i skaczącego w powietrzu ubrania. Widział, jak Kemp został obalony i jak się podnosił na nogi; widział, jak zachwiał się, rzucił naprzód i upadł znowu na ziemię. Potem nagle został sam gwałtownie uderzony i to przez nic. Zdawało się, że jakiś olbrzymi ciężar upadł na niego, a następnie stoczył się na łeb — na szyję po schodach, przytem coś trzymało go za gardziel i parło kolanem. Niewidzialna stopa stanęła mu na karku, niemiłe dla ucha tupanie odezwało się na schodach, usłyszał, jak obadwaj stróże bezpieczeństwa krzyczą i biegną, wreszcie frontowe drzwi domu zamknęły się z gwałtownym trzaskiem.
Potoczył się i usiadł z wytrzeszczonemi oczami. Potem ujrzał Kempa, schodzącego ze schodów krokiem chwiejnym, okrytego pyłem, z rozwianym włosem, z jedną stroną twarzy białą od silnego uderzenia, z wargami krwawiącemi, trzymającego kilka kawałków garderoby w rękach.
— Na Boga! — zawołał Kemp — gra się skończyła! Uszedł nam!




ROZDZIAŁ XXV.
Polowanie na Człowieka Niewidzialnego.

Przez dobrą chwilę Kemp tak był pomieszany, że nie mógł wyjaśnić Adyemu przebiegu sprawy. Stali obaj na schodach, a Kemp mówił pospiesznie, trzymając jeszcze ciągle groteskowe powijaki Griffina.
Ale po chwili Adye począł pojmować sytuacyę.
— To obłąkaniec — rzekł Kemp — istota nieludzka. Toż to uosobienie samolubstwa. Nie myśli o niczem innem, jak tylko o własnych zyskach, o własnem bezpieczeństwie. Usłyszałem właśnie od niego historyę takiego sobkostwa... Ranił ludzi. Będzie zabijał, jeżeli się nam nie uda zapobiedz temu. Wywoła powszechną panikę. Nic nie zdoła powstrzymać go. A teraz idzie w świat... szalony!
— Musimy go schwytać — rzekł Adye. — To nie ulega wątpliwości.
— Ale jak? — wolał Kemp i nagle przyszło mu wiele myśli do głowy. — Musimy zacząć natychmiast; musisz pan zaprządz do pracy wszystkich swoich ludzi; musisz pan wzbronić mu opuszczenia swego okręgu. Skoro raz uda mu się wymknąć, będzie w możności przejść przez całą wieś, zabijając ludzi i kalecząc. Marzy o rządach teroru! Powiadam panu dosłownie — o panowaniu teroru! Musisz pan postawić straże na drogach, w pociągach i na okrętach. Wojsko musi przyjść z pomocą. Należy wezwać telegraficznie pomoc. Jedyną rzeczą, jaka go może tutaj zatrzymać, to chęć odzyskania kilku ksiąg, notatek, które uważa za potrzebne dla siebie. Powiem panu o tem więcej. W pańskim posterunku policyjnym znajduje się człowiek nazwiskiem Marvel...
— Wiem — powiedział Adye — wiem. Te książki... tak. Ale ten włóczęga...
— Powiada może, że nic o nich nie wie. Ale zbieg nasz sądzi, iż on je ciągle jeszcze posiada. Musisz pan nie pozwolić mu na spanie i jedzenie... dzień i noc musimy mieć się przed nim na baczności. Wszystko jadło powinno być szczelnie zamknięte i strzeżone tak, aby musiał je zdobywać siłą. Wszystkie domy muszą być dla niego zabarykadowane. Oby nieba zesłały nam zimne noce i deszcze. Cała okolica musi rozpocząć nagankę i prowadzić ją. Powiadam panu że to jest wielce niebezpieczny człowiek... i jeżeli nie zostanie pojmany, strach wprost pomyśleć o tem, co się może dziać.
— Cóż innego możemy uczynić? — powiedział Adye. — Muszę niezwłocznie rozpocząć organizacyę pościgu. Ale czemuby pan nie mógł pójść z nami także? Idźmy razem. Musimy odbyć rodzaj narady wojennej, wezwać do pomocy Hopsa... i dyrektorów kolejowych. Na Jowisza! rzecz nie cierpi zwłoki. Chodź pan, a po drodze opowiesz mi wszystkie szczegóły. Cóż innego moglibyśmy uczynić?
Powiedziawszy to, Adye, zaczął schodzić w dół. Drzwi frontowe znaleźli otwarte, policyant stał przed niemi i gapił się w próżną przestrzeń.
— Panie, uciekł nam.
— Musimy natychmiast udać się do stacyi głównej — rzekł Adye. — Jeden z was niech idzie przodem i przyśle nam jak najprędzej fiakra. A teraz, doktorze, co mamy zrobić jeszcze?
— Będą nam potrzebne psy — odrzekł Kemp. — Wprawdzie nie zobaczą go, ale za to zwietrzą doskonale. Trzeba zaopatrzyć się w psy.
— Dobrze — odparł Adye. — Wiem, że urzędnicy więzienni w Halstead znają kogoś, kto posiada psy do polowania na ludzi. Zatem psy. Co więcej?
— Pamiętaj pan o tem — rzekł Kemp — że wszystko, co zje, jest u niego widzialne, dopóki nie zostanie zasymilowane. Po każdem więc jedzeniu musi się ukrywać. Musimy przeszukiwać wszystkie kąty, wszystkie zarośla. Musimy też usunąć wszystko, co mogłoby w danym razie posłużyć mu za broń. Nie może on nosić przy sobie broni długo. Wszystko zaś, co mógłby w danej chwili pochwycić i czem uderzyć lub ranić i zabijać, musi być usunięte z drogi.
— I na to zgoda — rzekł Adye.
— Sproszkowane szkło... — mówił dalej Kemp. — To rzecz okrutna, prawda. Ale pomyśl pan tylko o tem wszystkiem, czego on może dokonać.
— Rozumiem — sproszkowane szkło, rozsypane po drogach... — wycedził Adye przez zęby. — To niebardzo po sportowemu. Mam niejakie wątpliwości. Mimo to każę przygotować sproszkowanego szkła. Jeżeli posunie się za daleko...
— Człowiek ten stał się nieludzką istotą, powiadam panu — rzekł Kemp. — Jestem pewien, że postara się zaprowadzić panowanie teroru... i to zaraz ochłonąwszy z wrażenia tej ucieczki... tak jestem pewien, jak tego, że mówię obecnie do pana. Jedynym środkiem jest uprzedzić go. Wszak sam pozbawił się wszelkich praw ludzkich? Niech krew jego spadnie mu na własną głowę.




ROZDZIAŁ XXVI.
Morderstwo Wicksteeda.

Zdaje się, że Człowiek Niewidzialny wybiegł z domu Kempa w stanie wściekłego podrażnienia. Dziecko jakieś małe, bawiące się tuż obok drzwi domu doktora, zostało gwałtownie podniesione w górę i ciśnięte na bok, tak gwałtownie, że aż łopatka pękła niewinnemu biedactwu; poczem Niewidzialny na kilka godzin znikł zupełnie z oczu ludzkich. Nikt nie wiedział, dokąd się udał i co czyni. Ale nietrudno było wyobrazić go sobie, idącego, a raczej biegnącego w gorący ranek czerwcowy naprzód na wzgórek, a potem na otwarte błonie po za Port Burdock, ubolewającego nad swym nieznośnym losem, kryjącego się wreszcie, z powodu znużenia, w zaroślach w Hintondean, w celu ponownego ułożenia tam swych niegodziwych planów przeciwko rodzajowi ludzkiemu. Miejsce to, zdaje się, było dla niego najlepszem schronieniem i tam też znalazł się o godzinie drugiej po południu.
Ciekawa rzecz, jaki mógł być stan jego umysłu i jakie nowe plany obmyślił. Nie ulega wątpliwości, że zdrada Kempa wprawiła go w ostateczną rozpacz, a jakkolwiek pojmujemy pobudki, które skłoniły Kempa do tego kroku, to z drugiej strony możemy sobie też łatwo wyobrazić wściekły gniew Griffina, wywołany usiłowaniem pojmania go, a nawet współczuć z nim nieco. Być może, iż przypomniawszy sobie ciężkie przejścia w Oxford Street, liczył już teraz na pomoc Kempa w swych barbarzyńskich marzeniach teroryzowania całego świata. W każdym razie zniknął z pośród ludzi około południa i żaden żyjący świadek nie jest w możności powiedzieć, co robił aż do godziny w pół do drugiej. Dla ludzkości była to może przyjazna okoliczność, ale dla niego stanowczo fatalną w skutkach okazała się ta bezczynność.
W ciągu tego czasu, mnóstwo ludzi rozproszyło się po całej okolicy, prowadząc pilne poszukiwania. Rano był Griffin jeszcze poprostu legendą, postrachem; po południu atoli, głównie wskutek energicznie sformułowanej proklamacyi Kempa, przybrał postać realnego wroga, którego można schwytać, ranić, pokonać, więc też cała okolica zaczęła się zbroić przeciw niemu z niepojętym pośpiechem. Jeszcze o drugiej godzinie byłby w możności wymknąć się z tej miejscowości, dostawszy się na pociąg, ale po drugiej rzecz ta stała się już niemożliwa, ponieważ każdy pociąg osobowy na liniach wielkiego równoległoboku, pomiędzy Southhampton, Winchester, Brighton i Horsham, mknął przy zamkniętych drzwiach, a przewóz towarów zawieszono niemal całkowicie w obrębie dwudziestu mil. W okolicy Port Burdock ludzie, uzbrojeni w strzelby i pałki, chodzili grupami po trzech i czterech z psami, przeszukując pola i drogi.
Wzdłuż ścieżek wiejskich, posuwali się policyanci na koniach, zatrzymując się przy każdej chatce, ostrzegając mieszkańców, aby zamykali szczelnie domy i nie wychodzili z nich wcale, chyba dobrze uzbrojeni; wszystkie zaś szkółki zostały zamknięte o godzinie trzeciej, dzieci, przestraszone i zbite w gromadki, spieszyły do domów. Proklamacya Kempa, podpisana przez Adyego, została rozlepiona w całym okręgu już około godziny czwartej czy piątej po południu. Streszczała ona krótko, ale jasno, wszystkie sposoby walki, konieczność niedopuszczenia Człowieka Niewidzialnego do jadła i spoczynku, oraz zalecała baczną uwagę na wszystkie objawy jego obecności. Akcya była tak szybka i stanowcza, tak powszechną była wiara w tę niezwykłą istotę, że przed nastaniem nocy, przestrzeń kilku setek mil angielskich znalazła się formalnie w stanie oblężenia. Również przed nastaniem nocy dreszcz trwogi wstrząsnął całą, zdenerwowaną i mającą się na baczności okolicą wiejską, rozeszła się bowiem z szybkością błyskawiczną wiadomość o zamordowaniu pana Wicksteeda.
Jeżeli przepuszczenie nasze, że zarośla w Hintondean posłużyły Człowiekowi Niewidzialnemu za schronienie, jest słuszne, to musimy też przypuścić, iż zaraz po południu opuścił je znowu po powzięciu jakiegoś planu, który wymagał do wykonania użycia broni. Niepodobna się domyśleć, co to był za projekt, ale przynajmniej dla piszącego te słowa nie ulega wątpliwości, iż Griffin posiadał żelazną sztabę już przed spotkaniem Wicksteeda.
Nie możemy oczywiście nic powiedzieć o szczegółach utarczki. Odbyła się ona nad brzegiem dołu z piaskiem, o dwieście yardów od bramy pałacowej lorda Burdocka. Wszystko wskazywało na rozpaczliwą walkę, mianowicie: skopana ziemia, liczne rany, otrzymane przez Wicksteeda, potrzaskana laska; ale napad został chyba dokonany w chwili morderczego szału, bo inaczej niepodobna go zrozumieć. Przypuszczenie obłędu jest niemal nieuniknione. Pan Wicksteed liczył czterdzieści pięć lub sześć lat, był lokajem u lorda Budrocka, odznaczał się łagodnem usposobieniem, sympatyczną powierzchownością i ani można było go posądzić o rozdrażnienie kogokolwiek, a tembardziej tak strasznego przeciwnika. Na niego to Człowiek Niewidzialny użył żelaznego drąga, wyrwanego ze zruinowanych sztachet. Zatrzymał na drodze tego spokojnego człowieka, idącego sobie do domu na posiłek południowy, zaatakował go, pozbawił słabej obrony, złamał mu ramię, obalił i roztrzaskał mu głowę, kładąc trupem na miejscu.
Drąg żelazny musiał oczywiście wyciągnąć z płotu przed spotkaniem swej ofiary, musiał mieć go już w ręce. Jeszcze tylko dwa inne szczegóły, obok już wymienionych, zdają się mieć w tej sprawie znaczenie. Jednym jest ta okoliczność, iż dół z piaskiem nie leżał na prostej drodze Wicksteeda do domu, lecz o kilkaset kroków w bok. Drugim jest zeznanie małej dziewczynki, że, idąc po południu do szkoły, widziała Wicksteeda „biegnącego kłusem“ w osobliwy sposób ku dołowi z piaskiem. Naśladując ten kłus, dziewczynka przedstawiła człowieka, ścigającego coś po ziemi przed sobą i bijącego to coś nieustannie laską spacerową. Była ona ostatnią istotą, która widziała go żywym. Zniknął jej z oczu w drodze do śmierci, ponieważ walkę zakryła przed jej oczami kępka brzóz, oraz lekki spadek gruntu.
Otóż ta okoliczność pozbawia morderstwo charakteru prostego wybryku lub wypadku. Możemy sobie łatwo wyobrazić, że Griffin uważał drąg żelazny istotnie za broń, ale bez żadnego uplanowanego zamiaru użycia go jako narzędzia morderstwa. Tymczasem mógł nadejść Wicksteed i spostrzedz drąg, poruszający się w powietrzu w jakiś niepojęty dla niego sposób. Nie myśląc o Człowieku Niewidzialnym, mógł rzucić się w pogoń za drągiem. Można też przypuścić, że nawet nie słyszał o Człowieku Niewidzialnym, który nie chciał, aby zauważono jego obecności w tem miejscu, gdy tymczasem Wicksteed, ciekawy i zaintrygowany, zaczął ścigać ten osobliwie poruszający się przedmiot, i bić go swoim kijem.
Człowiek Niewidzialny mógłby niewątpliwie ujść przed pościgiem w zwykłych warunkach; ale położenie, w jakiem znaleziono ciało Wicksteeda, dowodzi, że udało mu się wpędzić ofiarę swoją pomiędzy gęstwę parzących pokrzyw i dół z piaskiem. Niesłychana drażliwość Człowieka Niewidzialnego wyjaśnia dalszy przebieg i koniec tragedyi.
Ale wszystko to jest tylko hipotezą. Jedyne niezaprzeczone fakty, ponieważ opowiadaniom dzieci niezawsze można wierzyć, to znalezienie ciała zamordowanego Wicksteeda i zbroczonego krwią żelaznego drąga, który leżał pomiędzy pokrzywami. Porzucenie drąga przez Griffina nasuwa przypuszczenie, że Niewidzialny, po dokonaniu morderstwa, zmienił zamiar, z jakim zaopatrzył się w tę broń, jeżeli wogóle miał jaki zamiar. Był on niewątpliwie bardzo samolubnym i nieczułym człowiekiem, ale mimo to, widok ofiary, skrwawionej i leżącej u jego stóp, mógł wywołać jakieś oddawna tłumione wyrzuty sumienia, które wreszcie przedarły twardą skorupę egoizmu.
Po zamordowaniu Wicksteeda, musiał prawdopodobnie ruszyć przez wieś ku błoniom. Kilku ludzi słyszało w polu blizko Fern Bottom, o zachodzie słońca, jakiś dziwny głos. Lamentował on i śmiał się zarazem, łkał i jęczał, a od czasu do czasu wykrzykiwał. Głos szedł przez środek łanu koniczyny i zniknął w kierunku wzgórków.
Tymczasem Człowiek Niewidzialny musiał się dowiedzieć o szybkiem spożytkowaniu przez Kempa jego zwierzeń. Zastawszy domy pozamykane i zatarasowane, może wałęsał się około stacyj kolejowych i oberży, gdzie niewątpliwie czytał ostrzeżenie i zrozumiał do pewnego stopnia naturę walki, jaką mu wytoczono. Z nastaniem wieczoru, na polach pojawiły się grupki ludzi, po czterech i trzech, którym towarzyszyły szczekające psy. Ludzie mieli dokładne wskazówki, jak się wzajemnie wspierać w razie napadu. Ale udało mu się uniknąć ich wszystkich. Nietrudno nam pojąć jego rozpacz, o tyle większą, że przecie on sam udzielił tych wszystkich informacyj, obecnie tak nielitościwie przeciwko niemu wyzyskiwanych. Tego dnia przynajmniej obawa go przejęła; przez dwadzieścia cztery godziny, z wyjątkiem chwili, w której napadł na Wicksteeda, był ścigany, jak dziki zwierz. W nocy musiał posilić się i spać, zrana bowiem poczuł się znowu sobą, był czynnym, potężnym, gniewnym i złośliwym, gotowym do swej ostatniej, wielkiej walki z całym światem.




ROZDZIAŁ XXVII.
Oblężenie domu Kempa.

Kemp czytał dziwny list, pisany ołówkiem na kawałku zatłuszczonego papieru, treści następującej:
„Byłeś zdumiewająco energiczny i sprytny, ale nie mogę pojąć, co chcesz przez to zyskać. Zwracasz się przeciwko mnie. Przez cały dzień ścigałeś mnie, usiłowałeś pozbawić mnie posiłku i spoczynku nocnego. Mimo to zdobyłem sobie jadło i spałem, a gra dopiero się zaczyna. Niema innej rady, jak rozpocząć okres teroru. Oto jest program pierwszego dnia teroru: Port Burdock nie jest już więcej pod władzą króla, powiedz o tem swemu naczelnikowi policyi, lecz pod władzą moją, pod panowaniem teroru! Jest to pierwszy dzień pierwszego roku nowej epoki. Epoki Człowieka Niewidzialnego. Jestem pierwszym Człowiekiem Niewidzialnym. Z początku rządy moje będą łagodne. Pierwszego dnia odbędzie się tylko jedna egzekucya: dla przykładu zginie człowiek, nazwiskiem Kemp. Dzisiaj śmierć wybiera się po niego. Może się najszczelniej zamykać, ukrywać się, otoczyć strażą, nawet włożyć na siebie zbroję, jeżeli mu się tak podoba. Śmierć, niewidzialna śmierć zbliża się. Niech przedsięweźmie wszelkie środki ostrożności, wywrze to większe wrażenie na ludzi. Śmierć wyjdzie ze skrzynki pocztowej około południa. List wpadnie tam w chwili, gdy listonosz będzie przechodził. Gra się zaczyna. Śmierć wyrusza. Dzisiaj Kemp musi umrzeć!“
Kemp, przeczytawszy ten list dwukrotnie, powiedział:
— To nie żarty. To jego głos. Taki jest istotnie jego zamiar.
Odwrócił złożony arkusz i ujrzał na stronie z adresem stempel pocztowy Hintondean i prozaiczny dodatek: „dopłacić dwa pensy“.
Powstał zwolna, zostawiając śniadanie nieskończone; list otrzymał właśnie pocztą południową. Udał się do pracowni, zadzwonił na służącę; kazał jej obejść natychmiast cały dom, dla zbadania wszystkich zasuw przy oknach i polecił zamknąć wszystkie okienice. Okienice w swej pracowni zamknął własnoręcznie. Z małej szuflady w sypialni wyjął niewielki rewolwer, zbadał go starannie i wsunął do kieszeni. Napisał kilka listów, z tych jeden do pułkownika Adyego, wręczył je służącej i objaśnił ją szczegółowo, w jaki sposób ma wyjść z domu.
— Niema żadnego niebezpieczeństwa — zapewniła, a w duchu dodał: — dla ciebie.
Uczyniwszy to, pozostał chwilę w zadumie, potem wrócił do swego zimnego już śniadania.
Jadł z przerwami, w których zamyślał się głęboko. W końcu uderzył mocno pięścią w stół.
— Będziemy go więc mieli — rzekł — a ja jestem przynętą. Zdaje się, że tym razem zajdzie za daleko.
Udał się do belwederu, zamykając za sobą starannie wszystkie drzwi.
— To dziwna gra — powiedział, bardzo dziwna gra... ale wszystkie szanse są po mojej stronie, panie Griffin, pomimo pańskiej niewidzialności. Co za zuchwalstwo! Griffin przeciwko całemu światu!... Z uczucia zemsty!
Stał przy oknie, wpatrując się w stoki pagórka.
— Musi zdobywać pożywienie codzień... nie zazdroszczę mu tego. Czy istotnie spał zeszłej nocy? Był widocznie gdzieś daleko w polu... bezpieczny od wszelkich spotkań. Życzyłbym mu silnego zimna i słoty, zamiast ciepła. Teraz może mnie śledzić.
Podszedł tuż do okna. Coś zaskrobało delikatnie o mur po nad ramą, a Kemp rzucił się gwałtownie w tył.
— Zaczynam się denerwować — szepnął.
Dopiero po pięciu minutach zbliżył się znów do okna.
— Musiał to być chyba wróbel — rzekł do siebie.
Nagle usłyszał dzwonek u drzwi frontowych, więc pobiegł w dół.
Odsunął rygle, zbadał dokładnie łańcuch, zwolnił go i ostrożnie uchylił drzwi, nie wyglądając przez nie. Powitał go dobrze mu znany głos. Był to Adye.
— Służąca pańska została napadnięta — rzekł już z po za drzwi.
— Co!? — zawołał Kemp.
— Odebrał jej pański list. Musi być gdzieś blizko tutaj. Wpuść mnie pan.
Kemp spuścił łańcuch, Adye zaś wcisnął się przez możliwie najwęższy otwór, a znalazłszy się w sieni doznał widocznie niezwykłej ulgi widząc, iż Kemp starannie drzwi zamyka.
— List wyrwał jej z ręki — opowiadał nie bez wzruszenia. — Przestraszyła się biedaczka niezmiernie i znajduje się obecnie na stacyi policyjnej. Dostała ataku histeryi. A on musi być blizko pańskiego domu. O co chodziło w liście?
Kemp zaklął.
— Jakiż ja byłem głupi! — zawołał — mogłem się przecież domyśleć. Niema godziny drogi do Hintondean. Więc już?...
— Co takiego? — spytał Adye.
— Czytaj pan! — rzekł Kemp i zaprowadziwszy pułkownika do swej pracowni, wręczył mu list Człowieka Niewidzialnego.
Adye odczytał go pogwizdując lekko.
— A pan co na to?... — spytał po przeczytaniu..
— Proponowałem zasadzkę, jak zwyczajny głupiec — odparł Kemp — i wysłałem wiadomość przez służącę — dla niego.
— Teraz się wyniesie — rzekł Adye.
— Tego nie zrobi — zaprzeczył Kemp.
Z góry ozwał się dźwięk rozbijanego szkła.
Adye spostrzegł błysk małego rewolweru, wyzierającego z kieszeni Kempa.
— To okno na górze — zauważył Kemp i udał się z pułkownikiem na piętro.
Jeszcze byli na schodach, gdy uszu ich doszedł znów odgłos stłuczonego okna. W pracowni znaleźli dwa okna potrzaskane, na podłodze zaś kawałki szkła i olbrzymi krzemień. Zatrzymali się w drzwiach i przyglądali zniszczeniu. Kemp znowu zaklął, a tymczasem trzecie okno, wyrwane gwałtownie z zawias, zawisło na chwilę w powietrzu, a potem upadło z trzaskiem na podłogę.
— A to co? — spytał Adye.
— To właśnie początek — odparł Kemp.
— Czy niema sposobu wdrapania się tutaj?
— Ani nawet dla kota — zapewnił Kemp.
— Niema okienic? — Nie tutaj. Mają je wszystkie pokoje na dole... Hola!
Z dołu doleciał odgłos tłuczonego szkła, a potem mocne uderzenia w deski.
— Niech go licho! — rzekł Kemp. — Musi już być. Atakuje jeden z pokojów sypialnych. Widocznie ma zamiar zruiuować cały dom. Ależ głupiec z niego. Okienice są pozamykane i szkło wypadnie na zewnątrz. Pokaleczy sobie tylko stopy.
Tymczasem już drugie okno oznajmiło o swojem zniszczeniu. Kemp i Adye stali na schodach, mocno zmieszani.
— Już wiem co robić! — rzekł Adye. — Daj mi pan kij albo coś podobnego, udam się na stacyę policyi i sprowadzę psy. One go wezmą.
Drugie okno podzieliło los swych poprzedników — zostało wysadzone.
— Masz pan rewolwer przy sobie? — spytał Adye.
Ręka Kempa zanurzyła się w kieszeni, zawahał się.
— Nie mam rewolweru... do oddania — odparł.
— Przyniosę go z powrotem — rzekł Adye. — Wszak jesteś pan tutaj zupełnie bezpieczny.
Kemp, zawstydzony przyznaniem się do obawy, wręczył mu żądaną broń.
— Teraz chodźmy ku drzwiom — rzekł Adye.
Gdy stali w drzwiach, wahając się, usłyszeli, jak jedno z okien sypialni na pierwszem piętrze skrzypnęło i pękło. Kemp podszedł ku drzwiom i zaczął odsuwać rygle, o ile możności jak najciszej. Twarz jego była nieco bielsza, niż zazwyczaj.
— Musisz pan natychmiast wyjść — rzekł do Adyego.
Po chwili Adye znalazł się na schodach przed domem, a rygle wsunęły się znowu w swoje łożyska. Zszedł śmiało na dół, minął trawnik i zbliżył się do furtki. Delikatny powiew muskał trawę; coś się tuż obok niego poruszyło.
— Wstrzymaj się na chwilę — odezwał się Głos i Adye stanął, jak wryty, ściskając w ręku rewolwer.
— Czego chcesz? — zapytał Adye, blady, wystraszony i silnie zdenerwowany.
— Zrób mi przyjemność i wróć do domu — rzekł Głos, zdradzający niemniejsze podniecenie.
— Przykro mi — odparł Adye, zwilżając wargi językiem — że nie mogę tego uczynić.
Zdawało mu się, że Głos znajdował się przed nim po prawej stronie; namyślał się, czy nie próbować szczęścia i nie strzelić.
— A po co idziesz? — pytał Głos.
Adye wciąż wahał się i namyślał.
— Dokąd idę — rzekł zwolna — to moja rzecz.
Słowa te jeszcze drgały na jego ustach, gdy jakieś ramię objęło go za szyję i gwałtownem szarpnięciem obaliło go na wznak. Pociągnął wtedy za kurek i zaczął strzelać niezdarnie, ale niebawem został ugodzony w twarz i rewolwer wypadł mu z ręki. Napróżno usiłował powstać... został przewrócony znowu.
— Niech licho porwie! — zaklął przez zęby.
Głos zaśmiał się.
— Zabiłbym cię teraz, gdybym nie żałował kuli — powiedział.
Adye ujrzał rewolwer zawisły nad jego głową w powietrzu.
— Cóż dalej? — zapytał Adye, siadając na ziemi.
— Wstań! — powiedział Głos.
Adye spełnił rozkaz.
— Uwaga! — mówił Głos z naciskiem — nie próbuj żadnych sztuczek. Pamiętaj, że mogę widzieć twoją twarz, chociaż ty mojej nie widzisz. Musisz wrócić do domu.
— On mnie tam nie wpuści — rzekł Adye.
— To szkoda — mruknął Człowiek Niewidzialny. — Z tobą nie mam nic do czynienia.
Adye zwilżył językiem usta powtórnie. Odwróciwszy wzrok od lufki rewolweru, ujrzał w dali morze błękitne, ozłocone promieniami południowego słońca, gładkie, zielone błonia, białe skały i gęsto zaludnione miasto. Poczuł nagle, że życie to bardzo miła rzecz. Potem oczy jego znów się zwróciły do małego, metalowego przedmiotu, zawisłego nad nim o niecałych sześć yardów.
— Więc cóż mam począć? — zapytał nagle.
— Co masz począć? — powtórzył Człowiek Niewidzialny. — Jeżeli cię puszczę, to sprowadzisz mu pomoc. Jedyną więc rzeczą dla ciebie jest niezwłoczny powrót do tego domu.
— Spróbuję. A jeżeli mnie wpuści, czy przyrzekniesz mi nie wciskać się przez drzwi?
— Nie mam z tobą żadnej sprawy — powtórzył raz jeszcze Głos.
Kemp, po wypuszczeniu Adyego, pospieszył na górę, a przykucnąwszy pomiędzy szkłem i spozierając ostrożnie po nad dolną ramę okna, widział Adyego, konferującego z czemś niewidzialnem.
— Czemu nie strzela? — mruknął pod nosem.
Potem rewolwer poruszył się nieco i promień słońca, załamawszy się w gładkiej powierzchni metalu, wpadł w oko Kempa, który przysłonił oczy i starał się dojrzeć kierunek oślepiającego promienia.
— Przyrzeknij mi, że nie wciśniesz się przez drzwi — mówił Adye. — Nie posuwaj zwycięskiej gry za daleko. Daj niejakie szanse i przeciwnikowi.
— Wracaj prosto do domu. Powiadam ci otwarcie, że nic przyrzekać nie mogę.
Zdawało się, że Adye nagle powziął jakieś postanowienie. Zwrócił się ku domowi i szedł wolno, z rękami założonemi w tył. Kemp wpatrywał się w niego ze zdumieniem. Rewolwer zniknął, zjawił się znowu i znowu zniknął, a przy bliższem zbadaniu okazało się, że się posuwa tuż za Adyem. Potem wypadki następowały bardzo szybko po sobie. Adye skoczył w tył, okręcił się na pięcie, wyciągnął rękę po rewolwer, nie schwycił go, wyrzucił ręce w górę i upadł na twarz. Mały, niebieski obłoczek unosił się nad nim w powietrzu. Kemp nie słyszał strzału. Adye wił się na ziemi przez chwilę, podniósł się nieco, wspierając na jednem ramieniu, upadł znowu i już leżał bez ruchu.
Kemp czas jakiś wpatrywał się w leżącego Adyego. Po południu upał dopiekał, cisza zalegała dokokoła, nic się nie poruszało z wyjątkiem dwóch żółtych motylków, ścigających się wzajem wśród krzaków, rosnących pomiędzy domem a furtką. Adye leżał na trawniku blizko tej właśnie furki. Okienice wszystkich willi, stojących wzdłuż drogi, były pozamykane, a w jakiejś małej, zielonej altanie widać było białą postać. Snąć jakiś staruszek spoczywał tam w śnie pogrążony. Kemp badawczo rozglądał się dokoła domu, szukając wzrokiem rewolweru, ale nie mógł go dostrzedz. Oczy jego wróciły do Adyego. Gra zaczynała się dobrze.
Nagle rozległo się dzwonienie i pukanie do drzwi frontowych; wzmagało się coraz gwałtowniej, ale stosownie do zalecenia Kempa, służba pozamykała się w swych izdebkach. Potem nastąpiła cisza. Kemp siedział spokojnie czas jakiś, następnie zaczął wyglądać ostrożnie przez wszystkie trzy okna po kolei. Potem zbliżył się ku szczytowi schodów i nasłuchiwał pilnie. Uzbroiwszy się w pogrzebacz, udał się na zbadanie wewnętrznych rygli okien parterowych. Wszystko było w porządku i bezpieczne. Wrócił więc do belwederu. Adye leżał bez ruchu na ścieżce żwirowej tak, jak upadł. Drogą około willi przechodziła służąca i dwu policyantów.
Panowała głucha cisza. Troje ludzi zbliżało się niesłychanie wolno. Kemp zastanawiał się nad tem, co w tej chwili czyni jego nieprzyjaciel.
Nagle żachnął się. Z dołu doleciał go odgłos bitych szyb. Zawahał się i zszedł znowu na dół. Teraz zaczęło rozchodzić się po domu echo ciężkich uderzeń i łupania drzewa. Usłyszał tłuczenie szkła i wyraźny zgrzyt żelaznych rygli okiennych. Obrócił klucz i otworzył drzwi kuchenne. W tejże chwili okienice, potrzaskane w drobne kawałki, wleciały do środka pokoju. Kemp stanął przerażony. Rama okienna, z wyjątkiem jednego pręta poprzecznego, była jeszcze nietknięta, ale za to tylko maleńki kawałek szkła pozostał w jednym rogu. Okienice zostały włamane do środka przy pomocy siekiery, a obecnie ta sama siekiera spadła gwałtownie na ramę okna i na pręty żelazne, osłaniające ją. Nagle odskoczyła na bok i zniknęła.
Kemp ujrzał wtedy rewolwer, leżący na ścieżce przed domem; po chwili, zaczął się on wznosić w górę. Kemp usunął się w bok. Rewolwer wypalił nieco za późno, a drzazga, urwana z brzegu drzwi, przeleciała mu nad głową. Trzasnął drzwiami, a gdy zamknął je za sobą, usłyszał okrzyki i śmiechy Griffina. Następnie siekiera znów rozpoczęła energiczną pracę.
Kemp stał w korytarzu i rozmyślał. Niebawem Człowiek Niewidzialny znajdzie się już w kuchni. Drzwi te nie powstrzymają go długo, a wtedy...
Od frontowych drzwi doszło znowu dzwonienie. Mogła to być policya. Kemp pobiegł do sieni, zwolnił łańcuch i odsunął rygle. Była to istotnie straż bezpieczeństwa publicznego.
— Cóż znaczy to tłuczenie szkła? — spytał jeden z policyantów.
— Już jest w kuchni lub zaraz się tam zjawi — odparł Kemp. — Znalazł gdzieś siekierę.
Naraz cały dom napełnił się hałasem, dochodzącym od drzwi w kuchni. Służąca uciekła z kuchni do jadalni. Kemp starał się rzecz wyjaśnić urywanemi zdaniami. Słyszeli, jak drzwi kuchenne ustąpiły pod naporem.
— Tędy! — zawołał Kemp, zdobywając się na energię, i wepchnął policyanta w drzwi, prowadzące do jadalni.
— Pogrzebacz! — zawołał znów Kemp i pobiegł do kominka.
Wręczył pogrzebacz policyantowi, który nagle cofnął się wstecz.
— Hop! — zawołał, nachylił się i zasłonił się pogrzebaczem przed siekierą. Rewolwer wystrzelił swój przedostatni nabój i rozdarł jakiś cennny obraz.
Niewidzialny usiłował dostać się do pokoju — rozpoczęła się walka.
Przy pierwszym ataku, służąca wrzasnęła przeraźliwie i nie przestając krzyczeć, pobiegła otworzyć okienice, widocznie w celu drapnięcia przez potrzaskane okno.
Siekiera cofnęła się do korytarza i zawisła o dwie stopy nad ziemią. Wszyscy słyszeli teraz oddech Człowieka Niewidzialnego.
— Wy dwaj ustąpcie na bok — rzekł wróg niewidzialny do policyantów — pragnę dostać w swe ręce tylko Kempa.
— A my chcemy dostać w swoje ręce ciebie! — odparł policyant, wysuwając się szybko naprzód i ciskając pogrzebaczem w kierunku głosu.
Człowiek Niewidzialny musiał widocznie cofnąć się, gdyż pogrzebacz wpadł w stojak na parasole.
Kiedy policyant prostował się po wymierzeniu ciosu pogrzebaczem, Człowiek Niewidzialny siekierą zadał mu cios w głowę. Hełm policyanta zmarszczył się, jak kawałek papieru, a właściciel jego zwalił się na ziemię przy schodach, prowadzących do kuchni.
Ale drugi policyant, wychwyciwszy pogrzebacz ze stojaka, ugodził nim w coś miękiego. Odezwał się ostry okrzyk bolu i siekiera upadła na ziemię. Policyant ugodził po raz drugi przed siebie, postawił nogę na siekierze i wymierzył nowy cios, a następnie stał z pogrzebaczem w dłoni, usiłując złowić uchem najlżejszy szelest.
Słyszał otwieranie okna w jadalni i szybkie kroki za domem. Towarzysz jego przyczołgał się i usiadł; krew ciekła mu z rany pomiędzy okiem i uchem.
— Gdzie on jest? — spytał kolegi.
— Nie wiem. Ugodziłem go. Musi stać gdzieś w sieni, o ile nie prześliznął się około ciebie. Panie doktorze!
— Panie Kemp! — zawołał drugi policyant.
Doktora nie było jakoś widać.
Siedzący na ziemi policyant zaczął się dźwigać na nogi i wreszcie powstał. Nagle odezwał się odgłos nagich stóp na schodach kuchennych.
— Hop! — zawołał pierwszy policyant i cisnął pogrzebaczem, który rozmiażdżył coś po drodze.
Ruszył z zamiarem ścigania Człowieka Niewidzialnego w dół schodów, lecz rozmyślił się i wrócił do jadalni.
— Dr. Kemp... — zaczął i urwał.
— Dr. Kemp jest bohaterem — dokończył jego kolega i wskazał okno jadalni szeroko otwarte.
Obaj policyanci wymienili znaczące spojrzenia, a jeden z nich zaopiniował węzłowato:
— Hm... tchórz!




ROZDZIAŁ XXVIII.
Łapacz ścigany.

Pan Heelas, najbliższy sąsiad Kempa z pomiędzy mieszkańców willi, spał w chwili, kiedy zaczęło się oblężenie domu doktora. Należał on do tej upartej większości, która nie chciała wierzyć w „te wszystkie głupstwa“ o Człowieku Niewidzialnym. Żona jego atoli była innego zdania i niebawem miał się przekonać, że słuszność była po jej stronie. Pan Heelas, obstając przy swojem, przeszedł się po ogrodzie, a następnie, stałym swoim zwyczajem, udał się na poobiednią drzemkę. Przespał szczęśliwie tłuczenie szyb w sąsiedztwie i nagle zbudził się z uczuciem, że się coś niezwykłego dzieje. Spojrzał ku domowi Kempa, przetarł oczy i spojrzał znowu. Potem usiadł, pilnie nasłuchując. Zaklął siarczyście, ale mimo to osobliwy widok się nie zmienił. Dom tak wyglądał, jak gdyby opuszczono go od wielu tygodni i to po gwałtownej grabieży. Wszystkie okna były powybijane i powyrywane, chociaż wszystkie okienice, z wyjątkiem pracowni, były pozamykane.
— Mógłbym przysiądz — mruknął, patrząc na zegarek — że przed dwudziestu minutami dom był w zupełnym porządku.
Usłyszał silny łoskot i dźwięk tłuczonego szkła. Przypatrując się domowi sąsiada w dalszym ciągu, ujrzał nowe dziwo. Okienice pokoju jadalnego rozwarły się nagle, a służąca usiłowała otworzyć okno. W tej chwili zjawił się obok niej jakiś mężczyzna, i zaczął jej pomagać... Był to Kemp. Wreszcie okno otworzyło się, służąca wyskoczyła, a znalazłszy się w ogrodzie, zniknęła wśród krzaków. Pan Heeles powstał, wykrzykując gwałtownie z podziwu na widok tych wszystkich niezwykłych rzeczy. Widział Kempa, najprzód stojącego na oknie, potem zeskakującego z okna, potem biegnącego ścieżką wśród krzewów i oglądającego się trwożliwie na wszystkie strony jak człowiek, który pragnie się ukryć. Zniknął po za jakimś krzakiem, poczem zaczął się drapać na ogrodzenie, graniczące z otwartem polem. Wreszcie zsunął się w dół i zaczął biedz z wysiłkiem ku Heelasowi.
— O Boże! — zawołał Heelas — chyba Człowiek Niewidzialny tam się zjawił! A więc ostatecznie to wszystko prawda!
U pana Heelasa czyn następował niezwłocznie za myślą. To też niebawem kucharz jego spostrzegł ze zdziwieniem, że pan jego pędzi ku domowi z szybkością dziewięciu mil na godzinę. Niezwłocznie też rozległo się trzaskanie drzwiami, gwałtowne dzwonienie i zabrzmiał formalny ryk Heelesa:
— Zamykajcie drzwi, zamykajcie okna, zamykajcie wszystko... bo Człowiek Niewidzialny nadchodzi!
Natychmiast cały dom wypełnił się wrzaskiem, rozkazami i bieganiną. Sam Heelas pobiegł zamknąć okno, prowadzące na werandę, a w tej właśnie chwili głowa ramiona i Kempa zjawiły się na płocie ogrodowym. Niebawem Kemp przesunął się przez pole szparagowe i biegł po polu tennisowem ku domowi.
— Nie możesz pan wejść! — wołał Heelas, zasuwając rygle. — Przykro mi bardzo, jeżeli ściga pana... ale nie możesz pan wejść.
Kemp zbliżył przerażoną twarz ku szybie, pukając i szarpiąc gwałtownie za okno, przez które chciał się widocznie dostać do mieszkania. Widząc, że usiłowania jego są bezskuteczne, pobiegł wzdłuż werandy, dotarł do końca domu i zaczął młócić w drzwi boczne. Potem znów obiegł dokoła, przez boczną furtkę dostał się na ścieżkę, prowadzącą na wzgórek. Zaledwie przerażony Heelas doczekał się zniknięcia Kempa, gdy jakieś niewidzialne stopy zaczęły deptać po jego szparagach. Na ten widok umknął szybko na górę i dalszy ciąg pościgu już uszedł jego wzroku. Gdy mijał okno na schodach usłyszał, że boczna furtka została zatrzaśniętą.
Wydostawszy się na drogę, Kemp zwrócił się oczywiście w dół, wskutek czego stało się to, że sam rozpoczął wyścig, który przed czterema zaledwie dniami tak niemiłosiernie wydrwiwał.
Popisywał się wcale nieźle, jak na człowieka wyszłego z wprawy, a chociaż twarz jego była biała i wilgotna, umysł był całkowicie chłodny. Biegł wielkiemi krokami, a spostrzegłszy łachę ostrych kamieni lub pokrytą szkłem, tam się kierował zostawiając niewidzialnym a nagim stopom wybranie dowolnego kierunku.
Teraz dopiero przekonał się Kemp, iż droga na wzgórek jest niesłychanie długa i pusta, oraz że miasto leży dziwnie daleko od stóp tegoż pagórka. Również teraz dopiero się przekonał, że bieg pieszy jest sportem nad wyraz powolnym i mozolnym. Wszystkie wille, drzemiące w cieple południowego słońca, zdawały się być pozamykane i zabarykadowane; niewątpliwie były pozamykane i zabarykadowane na jego własne zlecenie. Ale też przecie wszyscy powinni byli przewidzieć taką właśnie, jak ta, ewentualność. Tymczasem ukazało i miasto, morze lśniło się po za niem, ludzie snuli się coraz liczniej. Do stóp wzgórka zbliżał się właśnie tramwaj. Po za wzgórkiem znajdowała się stacya policyjna. Już słyszy odgłosy kroków ludzkich... Uczynił ostatni, nadzwyczajny wysiłek.
Ludzie gapili się na niego, kilku z nich zaczęło biedz za nim. Kemp ledwie dyszał. Tramwaj był dosyć blizko, a oberża pod „Wesołymi krokieciarzami“ głośno zamykała swe podwoje. Po za tramwajem wznosiły się słupy i stosy żwiru: to fabryka drenów. Kempowi przyszło na myśl wskoczyć do tramwaju i zamknąć za sobą drzwi; nie uczynił jednak tego i postanowił udać się do stacyi policyjnej. Minąwszy drzwi oberży, znalazł się w końcu ulicy, otoczony ludźmi. Woźnica tramwajowy i jego pomocnik, zdumieni widokiem szalonego jego pośpiechu, stali gapiąc się, i zapominając uwiązać konie. Dalej wyzierały z po nad kup żwiru zdumione oblicza wyrobników.
Kemp zwolnił nieco kroku, ale usłyszawszy szybki bieg swego prześladowcy, znowu ruszył naprzód.
— Człowiek Niewidzialny! — wołał do wyrobników gestykulując znacząco i naraz, jak akrobata, przesadził rów, wskutek czego pomiędzy nim a ścigającym go znalazła się grupa robotników. Potem, zaniechawszy zamiaru dostania się do stacyi policyjnej, zwrócił się w małą, boczną uliczkę, przemknął około wozu handlarza włoszczyzny, zawahał się chwilę przed drzwiami sklepu ze słodyczami, wkońcu zwrócił się ku alei, prowadzącej do głównej ulicy Hill Street. Tutaj bawiło się kilkoro małych dzieci, które zaczęły krzyczeć i uciekać na jego widok; zaraz też pootwierały się drzwi i okna domów, a zaniepokojone matki pytały o powód trwogi. Wreszcie wpadł na Hill Street, gdzie natychmiast zauważył zgiełkliwe okrzyki i ruch wśród tłumnie zebranego ludu.
Spojrzał w ulicę, prowadzącą ku wzgórkowi. O kilkanaście kroków biegł olbrzymiego wzrostu wyrobnik, grożąc i wymachując łopatą, a tuż za nim zdążał konduktor tramwajowy z zaciśniętemi pięściami. Za nimi biegli inni, także krzycząc i wymachując rękoma. W dół ku miastu śpieszyli mężczyźni i kobiety, a Kemp zauważył jakiegoś draba, wychodzącego z drzwi sklepowych z kijem w ręce.
— Rozstawcie się! Rozstawcie się! — zawołał ktoś.
Kemp nagle zrozumiał, iż to jego gonią. Chcąc wyjaśnić nieporozumienie, zatrzymał się i wołać zaczął:
— Człowiek Niewidzialny! Jest blizko! Ściga mnie! Utwórzcie linię w poprzek drogi...
Nagle otrzymał tak silne uderzenie pod ucho, że zaledwie udało mu się utrzymać stopy na ziemi. Potem znowu został uderzony w szczękę i powalił się na ziemię, jak długi. Zaraz też kolano jakieś nacisnęło mu brzuch, a para rąk chwyciła go za gardziel, uczuł jednak, że uchwyt jednej ręki był słabszy od uchwytu drugiej; zdołał ująć niewidzialnie napięstki i usłyszał krzyk bólu, wydzierający z piersi swego napastnika; potem łopata wyrobnika świsnęła w powietrzu nad jego głową i ugodziła w coś z tępym odgłosem. Kemp poczuł krople wilgoci na twarzy. Nagle ucisk krtani osłabł, wskutek czego Kemp ruchem wytężonym uwolnił się, uchwycił bezwładne już ramię Niewidzialnego i wydostał się na wierzch. Blizko ziemi pochwycił niewidzialne łokcie.
— Mam go! — zawołał. — Ratujcie... ratujcie... trzymajcie! Jest pode mną! Trzymajcie go za nogi!
Tłum rzucił się na walczących, a obcy przechodzień mógłby przypuszczać, że ludzie ci odgrywają partyę jakiegoś wyjątkowo zaciekłego footbolu. Po okrzyku Kempa zaległa cisza... Słychać było jedynie uderzenia i ciężkie oddechy.
Naraz Człowiek Niewidzialny porwał się na nogi. Kemp uczepił go się z przodu, jak pies jelenia, a kilkanaście rąk szarpało niewidzialnego wroga z tyłu. Konduktor tramwajowy ujął go za kark i wlókł wstecz. Znowu upadła na ziemię gromada zwarta walczących, a po chwili rozległ się rozdzierający jęk:
— Litości! litości!
— Ustąpcie na bok, głupcy! — wołał Kemp przytłumionym głosem. — Powiadam wam, że jest raniony. Na bok!
Tłum usunął się, a wtedy ujrzano doktora, klęczącego o piętnaście cali w powietrzu po nad ziemią i przytrzymującego przy ziemi niewidziale ręce. Po za nim policyant trzymał niewidzialne stopy.
— Tylko nie puszczajcie go! — wołał jakiś tęgi wyrobnik, trzymający zakrwawioną łopatę — on tylko udaje.
— On wcale nie udaje — rzekł doktor, unosząc ostrożnie kolano — a zresztą trzymam go.
Kemp twarz miał obrzmiałą i zaczerwienioną, a wargę zakrwawioną. Uwolnił jedną rękę i zdawał się macać niewidzialną twarz.
— Cała twarz jest wilgotna — rzekł, a potem zawołał: — Wielki Boże!
Powstał, wyprostował się i znów potem ukląkł na ziemi obok czegoś niewidzialnego. Tymczasem coraz większy tłum się gromadził. Ludzie zaczęli wychodzić z domów. Drzwi oberży też się rozwarły. Panowała cisza. Kemp badał pilnie, a zdawało się, że ręce jego poruszają się w pustem powietrzu.
— Nie oddycha — szepnął — serce nie bije już wcale.
Staruszka jakaś, patrząca przez ramię wyrobnika, krzyknęła przeraźliwie:
— Patrzcie tutaj!
I wskazała pomarszczonym palcem w miejsce, w którem spostrzeżono teraz zarysy ręki bezwładnej, zwróconej dłonią w dół, zarysy słabe, jakby ze szkła, przejrzyste do tego stopnia, że żyły i tętnice, kości i nerwy dawały się łatwo odróżnić. Stopniowo zarysy stawały się coraz wyraźniejsze i coraz mniej przejrzyste.
— Oho! — zawołał policyant — stopa zaczyna się pokazywać.
Tak zwolna, zacząwszy od rąk i stóp, a idąc ku środkowi, postępowała ta dziwna zmiana z niewidzialności na widzialność. Naprzód występowały małe, białe żyłki, potem szkliste kości i powikłane w swym układzie tętnice, potem mięśnie i skóra. Wszystko to zjawiało się naprzód w postaci mglistej, a potem gęstniało w masę nieprzejrzystą. Nakoniec można już było dostrzedz potrzaskaną pierś i barki, zarysy wyciągniętej i bólem skrzywionej twarzy.
Gdy Kemp wstał, na ziemi leżało potargane i zeszpecone w walce z tłumem ciało człowieka w wieku lat około trzydziestu. Włosy i brwi jego były białe, nie ze starości, lecz z powodu albinizmu... a oczy podobne do granatów. Dłonie były zaciśnięte, oczy szeroko roztwarte, a wyraz twarzy gniewny i przygnębiony.
— Zakryjcie mu twarz! — zawołał ktoś z tłumu. — Na miłość Boską, zakryjcie tę twarz!
Ktoś inny przyniósł prześcieradło, którem przykryto nieboszczyka i zaniesiono go do oberży. Tam, na nędznem łóżku, w brudnej i ciemnej izbie, wśród tłumu ciemnego i podrażnionego, leżał zamordowany w straszliwy sposób, zdradzony przez dawnego kolegę i przez nikogo nie żałowany Griffin, który pierwszy z uczonych świata uczynił się niewidzialnym. Griffin, genialny fizyk, skończył żywot nędznie i strasznie.




EPILOG.

Dziwna historya o Człowieku Niewidzialnym skończona. Ktoby chciał się o nim czegoś więcej dowiedzieć, niech się uda do małej oberży niedaleko Port Stowe i niech się rozmówi z jej właścicielem. Za szyld oberży służy prosta deska, na której namalowano parę butów i kapelusz; napis zaś na szyldzie jest taki sam, jak tytuł niniejszej powieści. Gospodarz jest nizkim, korpulentnym człowieczkiem z mocno wystającym nosem, o twardych włosach i zaróżowionem obliczu. Pij u niego sumiennie, a on też sumiennie opowie o wszystkich rzeczach, które przytrafiły mu się i o tem, jak adwokaci chcieli go pozbawić wszystkich przedmiotów, znalezionych przy Człowieku Niewidzialnym.
— Gdy je znaleźli — opowiada — nie byli w możności dowieść, czyje one były, a mimo to chcieli mnie pozbawić tej prawdziwej kopalni złota. Bo nie jeden z panów daje mi gwineę za noc, abym mu tylko opowiedział wszystko własnemi słowami o Niewidzialnym, pokazując rzeczy, które do niego należały, a które on mi powierzył, wskutek czego stały się po jego śmierci moją własnością.
Chcąc przerwać rozwlekłą gawędę oberżysty, wystarczy tylko spytać; czy nie wie czegokolwiek o trzech zeszytach rękopisów Niewidzialnego Człowieka. Wtedy uskarża się, że każdy przypuszcza, iż on je ukrył i przechowuje. Ale skądżeby on je mógł mieć!
— Człowiek Niewidzialny porwał je i ukrył, kiedy pobiegłem do Port Stowe — zapewnia. — To tylko dr. Kemp wmówił ludziom, że ja jestem ich posiadaczem.
Po tem zapewnieniu, wpada w zadumę, patrzy na gościa ukradkiem, krząta się nerwowo około szynkwasu i nagle opuszcza izbę.
Jest on kawalerem z tak dalece kawalerskiemi przyzwyczajeniami, iż w całym domu niema kobiety na lekarstwo. Przy ubraniu nie brak mu mimo to guzików, chociaż podobno zamiast szelek nosi sznurki. Dom swój prowadzi bez wielkiej rzutności, ale z widoczną starannością, ruchy jego są powolne, jest bowiem wielkim myślicielem. W całej wsi ma opinię rozumnego i oszczędnego.
Co niedzielę rano odrywa się od całego świata, a również i co wieczór po dziesiątej udaje się do swej izdebki ze szklaneczką dżinu w ręce, stawia ją na stole, zamyka drzwi, zapuszcza story, a nawet zagląda pod stół. Upewniwszy się o samotności, otwiera kredens, potem szkatułkę w kredensie, potem szufladkę w szkatułce i wydostaje trzy tomy w brunatnej oprawie, które kładzie uroczyście na środku stołu. Okładki są zniszczone i pozieleniałe... ponieważ niegdyś znajdowały się w rowie, a brudna woda spłukała niektóre stronice tych ksiąg zupełnie. Oberżysta zasiada w fotelu, napycha powoli wielką fajkę glinianą, pożerając książki oczyma. Wkońcu otwiera jedną z nich i zaczyna studyować, przerzucając kartki.
Przy tej czynności brwi jego marszczą się, a usta poruszają się cicho.
— Dziwne znaki i niezrozumiałe. Boże, co to musiał być za umysł!
Nagle przerywa, opiera się o poręcz fotelu, rzuca okiem po przez dym w pokoju ku przedmiotom, których nikomu nie pokazuje.
— Pełno tajemnic! — szepce. — Zdumiewających tajemnic! Ale kiedyś je odgadnę… Gdy zaś odgadnę… no, nie będę postępował, jak on.
Gwarząc tak, pyka fajkę i wreszcie zapada w sen nieskończenie rozkoszny.
Pomimo najusilniejszych poszukiwań Kempa, żadna żywa istota, z wyjątkiem naszego oberżysty, nie wie, gdzie się książki Niewidzialnego Człowieka znajdują, owe książki, w których jest wyjaśniona tajemnica niewidzialności i mnóstwo innych genialnych odkryć. I nikt się o tem nie dowie, aż po śmierci oberżysty.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Herbert George Wells.