Cyganie i przemytnicy/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Cyganie i przemytnicy
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
BATERIA.

Cortejo wracał z Barcelony późno po południu. Na jaką godzinę drogi od zamku, notarjusz nagle zatrzymał swego konia. Na łące pod lasem, przez którą prowadziła droga, zobaczył kilka chałup i namiotów, otaczających wielkie ognisko. Był to obóz cygański.
Dojrzawszy jakąś starą cygankę, grzejącą się przy ogniu, Cortejo rzekł do siebie:
— Czyżby to była matka Zarba? Doskonała okazja!
Skoro zauważono go w obozie, wnet został otoczony przez hałaśliwy rój mężczyzn, wyrostków, kobiet i dzieci.
— Czy mam powróżyć? — zapytała jedna z dziewczyn.
— Ależ ja to lepiej potrafię — krzyknęła jakaś stara baba.
— Daj parę groszy — piszczały dzieciaki.
Cortejo zapytał jednego z mężczyzn:
— Czyś ty nie Garbo? Nie poznajesz mnie?
Zapytany podszedł bliżej, spojrzał na pytającego i rzekł:
— Ależ to sennor Cortejo! Witajcie. Nie poznałem was w pierwszej chwili. Czy nie macie odrobiny tytoniu dla mnie, biedaka?
— Dostaniesz i tytoń i jeszcze coś o wiele cenniejszego, jeżeli zapracujesz na to.
— Dlaczegóżby nie? Zarobiłem już przy was niejednokrotnie. O cóż chodzi?
— Zobaczysz. Czy matka Zarba jest z wami?
— Tak. Siedzi przy ogniu.
— W takim razie pomówię z nią. Potrzymaj mego konia.
Cortejo podszedł do ogniska. Smażyły się przy niem kurczęta, króliki i kilka śledzi.
— Dobry wieczór — pozdrowił starą notarjusz.
Nie patrząc na niego wcale, baba zapytała:
— Kto jesteś?
— Stary przyjaciel.
— Jak się nazywasz?
— Dowiesz się, gdy na mnie spojrzysz. Czyż dawna Rosa Gitanos[1] tak shardziała, że nie chce nawet spojrzeć na swoich starych wielbicieli?
Stara odwróciła głowę. Rysy jej twarzy pozwalały przypuszczać, ze niegdyś, w młodości, była pięknością, jaką się rzadko spotyka.
— Ah, Cortejo, — przywitała go poufale, podnosząc się na lasce. Ubrana była w łachmany, wejrzenie miała jednak dumne i wyniosłe.
— A więc sennor jeszcze żyje? — zapytała. — Sądziłam, że cię już dawno djabli ponieśli.
— Jesteś zawsze tak samo zgryźliwa. Jak dawno tu obozujecie?
— Od obiadu.
— Aha, dlatego nie widziałem was dziś rano. Powiedz mi, Zarbo, czy jesteś jeszcze moją przyjaciółką?
— Tak — odparła, przeszywając go badawczem spojrzeniem.
— A może masz do mnie jaką urazę?
— Chyba tyle, że ostatnim razem zapłaciliście nam tak podle.
— E, cóż znowu, Gasparino Cortejo zawsze płaci dobrze.
— Wiem o tem, — odrzekła, — ale też żąda roboty ciężkiej i odpowiedzialnej.
— Jak naprzykład dzisiaj. Jakie macie obecne ceny?
— Te same, co dawniej.
— A więc za zabójstwo?
— Pięćset.
— Za zniknięcie?
— Dwieście.
— Za okradzenie kasy?
— Dwieście.
— Za chłopca, lub dziewczynę, wziętą na przechowanie?
— Sto.
— Za otworzenie grobu?
— Pięćdziesiąt.
— Tak, to istotnie stare ceny. Od czasu naszego rozstania musiałem pracować z kim innym.
— Wiem o tem. Z hersztem brygantów. Jesteście z niego zadowoleni?
— Nie. Żałuję, że nie spotkałem was wcześniej. A więc, umarły kosztuje, jak zwykle, pięćset?
— Tak, zwyczajny umarły pięćset.
— A nadzwyczajny?
— To zależy od stanu jego i bogactwa.
— Naprzykład hrabia?
— Caramba! Nie chcesz chyba...
Zarba przerwała, wskazując ręką w kierunku zamku.
— Dlaczegóżby nie?
— Zabójstwo, czy porwanie?
— To jeszcze niezdecydowane. A cena?
— To również jeszcze niezdecydowane — rzekła z uśmiechem. Przyjeżdżamy właśnie od strony zamku.
— Cóż tam nowego?
— Hrabia miał jakiś atak.
— Co za atak?
— Nie wiem. Ludzie tylko mówili, że jakiś tam doktór Sternau go uleczy.
— To mu się nie uda.
— Mam wrażenie, że macie coś wspólnego z tym wypadkiem hrabiego.
— Pah! Zapamiętaj sobie dobrze to nazwisko: Sternau. Może go dziś jeszcze poznasz. Czy masz czas dzisiaj wieczorem? Czy możesz przyjść do parku?
— Dobrze. Gdzie mam przyjść?
— Będę czekał pod dębem.
— Pod tym samym, pod którym spotykaliśmy się dawniej? Dobrze, przyjdę.
— Liczę na ciebie. Adios.
Rozmowa toczyła się w cztery oczy, gdyż cyganie szanowali swą przywódczynię i nigdy jej nie przeszkadzali przy poufnych konferencjach. Teraz, gdy Cortejo odszedł, całe towarzystwo otoczyło cygankę. Cortejo, dosiadając konia, rozdał dorosłym cały swój tytoń i wszystkie papierosy, dzieciom rzucił trochę drobnych pieniędzy, poczem odjechał śpiesznie.
Spotkanie z cyganami było mu bardzo na rękę. Miał nadzieję, że się wkrótce przydadzą.
Gdy przybył na zamek, panowała tam głucha cisza. Cortejo udał się do Klaryssy. Opowiedziała o wszystkich ostatnich wydarzeniach.
— Do djabła! — zaklął. — Ten Sternau miesza się do wszystkiego. Więc użył słowa: Pohon Upas? W takim razie z pewnością wyleczy hrabiego.
— Czy istnieje jakiś antydot?
— Tak.
— Opowiadają na zamku, że hrabia, wróciwszy do przytomności, pozna tego, kto mu dał truciznę. Czy to możliwe?
— Wy, kobiety, nie o wszystkiem powinnyście wiedzieć. W każdym razie hrabia nie odzyska przytomności.
— Jakże to zrobisz?
— To już moja sprawa — odparł krótko i udał się do swego pokoju, po którym zaczął wędrować, obmyślając nowy plan działania. —
Na krótko przed północą jeździec wysłany przez Sternaua do Barcelony wrócił z wiadomością, że statek „Péndola“ dnia tego opuścił przystań. O północy Cortejo wykradł się ze swego pokoju. Nauczony doświadczeniem, starał się nie pozostawiać żadnych śladów. Pod dębem czekała już Zarba.
— Jakiż jest stan hrabiego?
— Musi umrzeć.
— Jak to mam rozumieć? Czy umrze z powodu choroby?
— Nie. Wy go musicie zabić.
— Aha. To będzie bardzo dużo kosztować.
— Ile?
Cyganka namyślała się przez chwilę, poczem zapytała:
— Ile dajecie?
— Nie daję nic. Ile żądasz?
— Zapłata zależy od trudności roboty.
— To wiem — rzekł Cortejo. — Namyśliłem się nad wszystkiem. Ciało hrabiego Manuela musi zostać zmiażdżone, rozszarpane w kawałki.
— Zmiażdżone? Rozszarpane w kawałki? Na Boga, co za dziwne żądanie. Dlaczego właśnie ma być tak?
— Ponieważ jest obłąkany.
— Aha, rozumiem. Jako obłąkanego pilnują go dozorcy, ale udaje mu się zmylić ich czujność. Ucieka. Rzuca się z jakiejś skały. Czy tak?
— Tak właśnie rzecz sobie wyobrażałem.
— Jakżeż dostaniemy się do niego, skoro go pilnują?
— Właściwie niema przy nim dozorców. Czuwają tylko lekarz i córka. Do pokoju przylega bibljoteka; klucze zapasowe do niej mam przy sobie. Wprowadzę was, a potem już sami sobie radźcie.
— Garbo się tem zajmie.
— Mam wrażenie, że to odpowiedni człowiek. Więc ile będzie kosztowała ta sprawka?
— Trzy tysiące duros.
— Co takiego? Oszalałaś?
— Znacie mnie przecież. Kosztujemy drogo, ale pracujemy starannie i pilnie. A przecież musicie pamiętać, jaki zysk przysporzy wam śmierć hrabiego.
— No tak. A jak mam zapłacić?
— Odbiorę pieniądze dopiero wtedy, gdy rzecz się uda. Widzicie, że stawiam sprawę uczciwie.
— Tak, jesteś zupełnie inna, aniżeli capitano, który każe sobie płacić połowę zgóry, a polecenia nie wykonywa.
— Powinien się wstydzić. Powiedzieliście, że mam sobie zapamiętać nazwisko Sternau. Czy to lekarz?
— Tak. I jego trzeba będzie zgładzić, ale nie natychmiast, bo szybki zbieg wypadków mógłby wywołać podejrzenia.
— A jak ten ma zginąć?
— O tem później pomówimy.
— Więc chwilowo chodzi o hrabiego Manuela? Kiedyż to się ma stać?
— Jutro.
— Gdzie miejsce spotkania?
— Tu, pod dębem, o północy. Czy ty przyjdziesz także?
— Nie, to praca dla mężczyzn. Czyż Garbo nie wystarczy?
— O tak!
— Więc śpijcie spokojnie, sennor.
Rozstali się i notarjusz wrócił niepostrzeżenie na zamek. W chwilę po jego odejściu z za dębu podniosła się jakaś ciemna postać.
— Czy słyszałeś całą rozmowę. Garbo?
— Tak, całą.
— A więc hrabia... Czy zabijesz go?
— Nie. Wyświadczył nam tyle dobrego; powinniśmy mu być wdzięczni.
— Ale trzy tysiące?
— Pomyślałem o tem — szepnął cygan tajemniczo. — Słyszałem dziś w Loriba, że jutro ma się tam odbyć pogrzeb piekarza.
— Aha, rozumiem.
— Wykopiemy piekarza...
— Ubierzemy go w suknie hrabiowskie...
— I strącimy trupa ze skały.
— Tak będzie najlepiej. A co uczynimy z hrabią?
— Ukryjemy go. Może to nam przynieść w przyszłości sporo pieniędzy.
— Ukryjemy? Ale gdzie?
— U przyjaciela mego, Gabrillona, w latarni morskiej.
— To dobra myśl. Żywa dusza tam nie zagląda, nikomu do głowy nie wpadnie szukać hrabiego.
— A więc zgoda na mój plan?
— Zgoda. Ten Cortejo będzie nam musiał jeszcze dopłacać nielada sumki. — —
Gdy następnego dnia porucznik nie zjawił się, na całym zamku zapanowało przekonane, że spotkał go jakiś nieszczęśliwy wypadek. Sternau uważał, iż chwilowo należy milczeć; zgodził się nawet na wysłanie listu do Paryża celem zasiągnięcia informacji o poruczniku. Sternau całą swą uwagę i cały swój czas poświęcił teraz hrabiemu Manuelowi.
Hrabia znajdował się w stanie zupełnego wyczerpania. Przyjmował wprawdzie pokarm, szeptał od czasu do czasu, że jest rządcą Alimpo, to były wszakże jedyne oznaki życia.
Ani Alfonso, ani Cortejo i Klaryssa nie pokazali się w pokoju chorego. Byli ciągle razem, ustawicznie się naradzając. Alfonso chciał zwrócić się do sądu, aby ustalić kuratelę, lecz Cortejo skłonił go do zwłoki, przynajmniej przez dzień jeden.
Nadszedł wieczór. —
O trzy kwadranse drogi od zamku, w kierunku północno-wschodnim, leży wieś Loriba, w której odbył się tego dnia pogrzeb piekarza. Grabarz, mieszkający we wsi, odległej od cmentarza, wykopał grób bardzo płytki i tylko małą warstwą ziemi go przysypał.
Było około jedenastej wieczorem. Księżyc nie świecił, ale gwiazdy rzucały odblask wystarczający, aby widzieć na odległość kilku kroków. W kierunku cmentarza szła garstka fantastycznie ubranych ludzi. Byli to cyganie: pięciu dorosłych i trzech chłopaków. Wyrostków pozostawiono na straży, mężczyźni przeleźli przez mur, otaczający cmentarz.
— Czy wiesz, który to grób? Czy się nie pomylisz, Lorro?
— Nie, wiem wszystko dobrze — brzmiała odpowiedź.
Lorro był dziś na pogrzebie piekarza, z łatwością więc grób odnalazł. Nie zwlekając, zabrali się do pracy.
Ponieważ ziemia była miękka i sypka, więc praca poszła im szybko i składnie; po kwadransie natrafili łopatami na trumnę. Otworzyli ją bez trudu.
Wyciągnąwszy ślepą latarkę, Lorro poświecił w oczy trupa i rzekł:
— Wyłaź, stary, pójdziesz z nami na spacer.
Grób zasypali tak, aby nikt nie poznał, że zwłoki wyciągnięto.
Dwóch ludzi wzięło trupa na plecy i zginęło z nim w ciemnościach nocy; chłopcy wrócili do obozu, a pozostali trzej cyganie z wielkim pośpiechem udali się na zamek.
Przybywszy na wyznaczone miejsce w parku, zastali już tam notarjusza.
— Czy to ty, Garbo? — zapytał.
— Tak, to ja.
— Czy jesteście już wszyscy?
— Tak.
— W takim razie chodźmy.
Cortejo poprowadził cyganów taką drogą, aby stopy ich nie pozostawiały śladów. Przez te same drzwi, przez które dostał się Landola ze swymi ludźmi, weszli do zamku. Ponieważ nie paliło się tu żadne światło, wyciągnięto ślepe latarki. Minąwszy długi szereg niezamieszkałych pokojów, dostali się wreszcie do bibljoteki zamkowej.
— Zaczekajcie — rzekł Cortejo i podszedł na palcach do drzwi, które uchylił tak, że widać było przez szparę pokój przyległy. Po chwili skinął na Garba i szepnął:
— Patrz. Czy będziesz miał odwagę?
Gitano przystąpił do drzwi, spojrzał przez nie i rzekł:
— Kiedy możemy zacząć?
— Zaraz. Ale nie budźcie kobiet.
— Dobrze. Bądźcie zupełnie spokojni.
Hrabia spał w łóżku. Wyglądał jak trup. Na kanapie leżały Amy i Roseta, pogrążone w głębokim śnie. Były tak wyczerpane strasznemi przeżyciami całego dnia, że nie obudziły się, gdy Garbo wszedł do pokoju i zgasił lampę, stojącą przy chorym.
Za Garbo wsunęli się jego towarzysze. Notarjusz został na straży w bibljotece. Po krótkiej chwili powrócili do niej cyganie, niosąc na rękach bezwładne ciało.
— Zamknijcie drzwi od pokoju hrabiego — rzekł Garbo.
Wracali tą samą drogą, którą przyszli. Gdy dotarli do dębu, Cortejo, widząc zupełną nieruchomość i bezwładność hrabiego, zapytał:
— Może umarł?
— Mam takie wrażenie — odparł Garbo. — Chwyciłem go trochę za mocno. Ale to jeszcze lepiej, prawda?
— Prawda — odparł Cortejo, nie mogąc się jednak opędzić uczuciu grozy. — Wiecie, dokąd go macie zabrać?
— Tak. A teraz proszę o zapłatę.
— Macie pieniądze. Jestem z was zadowolony. Dobranoc.
— Do zobaczenia.
Cyganie się oddalili. Na skraju parku stał ukryty wózek ręczny. Ułożyli na nim hrabiego i z największą ostrożnością powieźli go do obozu.
Powitała ich stara Zarba pytaniem:
— No i co? Udało się?
— Wszystko poszło doskonale. Hrabia leży zemdlony.
— Oto ubranie dla niego. Włóżcie mu je. Później zabierzesz don Manuela na ten wóz, Garbo, i wywieziesz stąd. Ale odpowiadasz mi za jego życie, pamiętaj. Tu leży nagi trup piekarza. Ubierzcie go w bieliznę hrabiego i precz z nim. — —
Cortejo wracał do zamku, skradając się jak kot. Pomny doświadczenia, zacierał za sobą ślady miotełką, którą ukrył pod drzewem. Wszedłszy do swego pokoju, nie kładł się wcale, sądząc, że wkrótce Roseta lub Amy zbudzą się i zaczną wołać pomocy.
Ale przez całą noc panowała głucha cisza i Cortejo miał nawet czas i sposobność stwierdzić już o świcie, czy mu się udało zatrzeć ślady. —
Sternau chciał spędzić noc u wezgłowia chorego, ale panie wymogły na nim, aby im czuwać pozwolił, widziały bowiem, jak bardzo wyczerpany był doktór.
Obudziwszy się i ubrawszy prędko, zdążał właśnie do pokojów hrabiego, gdy nagle dobiegły go z sypialni przeraźliwe krzyki.
Wpadł do pokoju. Roseta i Amy rozpaczały nad pustem łożem hrabiego.
— Gdzie jest hrabia? — zapytał.
— Nie wiem, nie wiem — rozpaczała Roseta.
— Panie spały?
— Niestety — odrzekła. — Spałyśmy obie.
— Hrabia nie mógł odejść daleko, jest zbyt słaby.
— Nie widział go pan w przedpokoju?
— Nie.
— Więc jest z pewnością w bibljotece.
Sternau otworzył drzwi do bibljoteki, przeszukał pokój hrabiego — ani śladu.
— Nie rozumiem, w jaki sposób opuścił łóżko, a zwłaszcza pokój, — rzekł do siebie. — Był tak osłabiony... Okna są pozamykane od zewnętrz, więc nie mógł przez nie wyskoczyć. Trzeba rozpocząć poszukiwania.
Zwołano wszystkich mieszkańców zamku. Nikt nie widział hrabiego. Przeszukano cały zamek, ani śladu. Nastrój panował nerwowy, podniecony, tylko notarjusz, Klaryssa i Alfonso byli spokojni i wręcz się nie pokazywali.
Roseta weszła w najwyższem rozdrażnieniu do pokoju brata, w którym znajdował się również Cortejo, i zawołała:
— Alfonso! Ojciec zginął, a ty siedzisz tu najspokojniej!
Alfonso wzruszył ramionami.
— Cóż mam począć? Odebrano mi przemocą prawo mieszania się do czegokolwiek, a nawet prawo zabierania głosu.
— Cóż ty opowiadasz? Cóż to ma za związek?
— Nie spierajmy się o to. Musicie teraz ponosić konsekwencje własnego postępowania. To ty i twoi przyjaciele jesteście za nie odpowiedzialni; ja umywam ręce.
— Ależ ojca niema w całym zamku!
— W takim razie jest poza zamkiem. Proszę pana, sennor Cortejo, jako zastępcę mego ojca, o zajęcie się odszukaniem hrabiego.
Notariusz zapytał z godnością i namaszczeniem:
— Jakżeż hrabia był ubrany, condeso?
— Prawie wcale nie był ubrany. Czuł się tak osłabiony, że nikt nie przypuszczał, aby się mógł podnieść z łóżka.
— Takie jest zdanie doktora Sternaua. O ile mi jednak wiadomo, obłąkani potrafią niespodzianie zdobyć się na ogromny wysiłek. Każę szukać wszędzie, wyznaczę nagrodę za znalezienie hrabiego.
— Dobrze, niech pan dołoży starań — rzekła Roseta, odchodząc.
— Czy nie miałem racji? — zapytał Cortejo syna. — Występuję teraz jako zastępca hrabiego i chciałbym zobaczyć tego, kto mi odmówi posłuszeństwa. —
Sternau działał na własną rękę. Uważał za wykluczone, aby osłabiony przez upust krwi hrabia mógł opuścić pokój, a tem bardziej zamek. Miarkował, że nastąpiło tu gwałtowne uprowadzenie. Szukał śladów, niestety napróżno.
Cortejo również zajął się poszukiwaniem hrabiego. Rozesłał po okolicy gońców pieszych i konnych, naznaczył 500 duros nagrody za odnalezienie hrabiego. Nic to jednak nie pomogło. Przeszedł dzień, przeszła noc, a hrabiego ani śladu, choć setki ludzi, zwabionych wysoką nagrodą, nie spoczywało w poszukiwaniu. Nazajutrz, gdy zebrani byli przy śniadaniu wszyscy mieszkańcy zamku, — pod wpływem nieszczęścia bowiem znikły animozje i antypatje, dzielące notarjusza i jego rodzinę od otoczenia Rosety, — wszedł służący i oświadczył, że przyszedł jakiś cygan z wieścią. Wpuszczono go natychmiast w nadziei, że przybywa w związku ze zniknięciem hrabiego.
Był to Garbo. Miał na sobie sandały, krótkie, podarte spodnie i postrzępioną kurtkę. Miął nerwowo w rękach swój wysoki kapelusz, aby wywołać wrażenie, że w ten sposób stara się pokonać zmieszanie, wywołane widokiem hrabiowskiej rodziny.
— Kim jesteś? — zapytał Cortejo.
— Jestem biedny gitano. Chciałbym coś opowiedzieć; czy jaśnie państwo pozwolą?
— Słuchamy.
Garbo znał rolę swoją znakomicie. Minę miał uczciwą i szczerą, daleką od jakiegokolwiek łotrostwa. Chrząknąwszy kilkakrotnie, zaczął opowiadać:
— Jestem biednym cyganem; zarabiam na chleb leczeniem ludzi i zwierząt od wszelkich chorób. Często bywam więc w górach, gdzie szukam ziół i leków. Poszedłem tam i dzisiejszego ranka. Przy jednej ze skał zobaczyłem na drzewie strzępek przepięknej bielizny. Umieszczona była na tym strzępku hrabiowska korona i litery R. S.
— Na Boga! To nasz herb rodowy. Człowieku, czy masz tę bieliznę przy sobie?
— Tak; słyszałem, że zginął jakiś wielki pan, więc ją zabrałem na wszelki wypadek. Potem zeszedłem w kotlinę i znalazłem tam, znalazłem...
Garbo udawał, że na wspomnienie tego, co zobaczył, nieśmiałe usta odmawiają mu posłuszeństwa. Roseta podeszła do niego ze słowami:
— Mówże dalej. Znalazłeś...
— Czekaj! — wtrącił Sternau. — Niechaj panie oddalą się, zanim ten człowiek zacznie opowiadać dalej...
— Nie, nie ruszę się stąd — rzekła hrabianka głosem tak stanowczym, że wszelki opór okazałby się bezcelowy.
— Czy mam mówić dalej? — zapytał cygan.
— Tak, rozkazuję ci mówić — rzekła hrabianka.
— Głęboko w kotlinie leżał... trup...
— Trup! — zawołała Roseta, załamując ręce. — O, mój drogi, ukochany ojcze!
— Niechże pani jeszcze nie rozpacza — odezwał się Sternau. — Nie trzeba tracić nadziei. Może to być trup innego człowieka, a może ma jeszcze w sobie resztkę życia.
— Nie żyje z pewnością, jest zupełnie zmiażdżony.
— Czy masz przy sobie tę bieliznę, o której mówiłeś?
— Tak. Oto jest.
Alfonso rzucił na nią okiem i rzekł:
— To nasz herb!
Roseta krzyknęła w paroksyźmie rozpaczy i ukryła głowę w dłoniach.
— Czy to na pewno hrabiego bielizna? — zapytał Sternau, poruszony do głębi.
— Tak — odpowiedziała hrabianka. — To kawałek koszuli, w którą ojca ubrałam po puszczeniu mu krwi. Poznaję doskonale. Powiedz, — zwróciła się do cygana — gdzie leżą zwłoki mego ojca?
— Głęboko w kotlinie; w miejscu, które nazywają baterią.
Bateria oznacza po hiszpańsku coś w rodzaju przepaści, jakieś miejsce dzikie, niebezpieczne. Gdy słowo to padło z ust Garba, wszyscy zrozumieli, że o tem, aby hrabia mógł żyć jeszcze, mowy być nie może.
— Dosyć — jęknęła Roseta. — Jestem jego morderczynią. Spałam zamiast czuwać przy nim. Do końca życia nie będę już miała spokoju. Ojcze mój, ojcze...
Po tych słowach, wspierając się na ramieniu Amy, opuściła pokój.
— Czy można podejść do zwłok, nie narażając się na niebezpieczeństwo? — zapytał notarjusz cygana.
— Tak, o ile człek obeznany z górami.
— Ty je znasz. Będziesz naszym przewodnikiem.
— Tak. Ale jestem biednym cyganem...
— Dobrze! Dostaniesz pięćset duros, jeżeli to naprawdę zwłoki tego, którego szukamy — oświadczył Cortejo, a po chwili dorzucił: — Hrabio, będzie pan musiał pójść z nami.
Afonso skinął głową, na znak, że się zgadza. Sternauowi nikt nie zaproponował, aby poszedł również. Postanowił mimo to udać się na miejsce wypadku. Wiadomość o znalezieniu zwłok hrabiego obiegła zamek lotem błyskawicy. Gdy Cortejo i Alfonso udali się na ich poszukiwanie, przyłączyło się do nich sporo osób z pośród mieszkańców zamku i wsi.
Sternau chciał zamienić słów parę z Rosetą. Zapukał do jej pokoju, ale odpowiedziała mu, że nie może z nim mówić; zbyt wielka rozpacz ją gnębiła. Sternau udał się na poszukiwanie zwłok hrabiego tylko w towarzystwie wiernego Alimpa.
Bateria oddalona była od Rodrigandy o jakie trzydzieści minut drogi. Słońce rzadko kiedy zaglądało do tej wąskiej szczeliny górskiej, pustej i nagiej, a prawie nigdy nie dotykała jej ludzka stopa. Alimpo oświadczył doktorowi, że jako młody chłopak bywał często w tej przepastnej szczelinie i zna do niej wejście tajemne, o którem cygan z pewnością nic nie wie.
Notarjusz wysłał gońca do Manrezy po doktora Cielliego; na oględziny trupa wziął ze sobą alkada, sędziego miejskiego, by formalnościom stało się zadość.
Alimpo nie był mocny w nogach, Sternau znalazł się więc na miejscu już po przybyciu Corteja i jego orszaku. Ponieważ posłużyli się jednak przejściem tajemnem, znanem tylko rządcy, nad przepaścią stanęli równocześnie z innymi.
Oczom wszystkich przedstawił się widok przerażający. Tuż przy brzegu górskiego strumienia leżały zwłoki. Była to właściwie bezkształtna masa, w jaką zmieniło się ciało wskutek upadku na skały. Twarz trupa była zmiażdżona; o rozpoznaniu rysów nie mogło być mowy.
Alimpo zalał się łzami.
— Co to za straszny wypadek. Co za nieszczęście! Tego widoku nigdy nie potrafię zapomnieć — jęknął z rozpaczą.
Cortejo stał bez słowa. Alfonso chciał podejść do zwłok ojca, jednakże cofnął się z przerażeniem.
Sternau przystanął tuż obok ciała, aby mu się przyjrzeć zbliska.
— Proszę się nie zbliżać — rzekł Cortejo. — Zabraniam dotykania zwłok do czasu przybycia doktora Cielliego.
Sternau odsunął się i rzekł z najwyższą pogardą:
— Cóż, istotnie doktór Cielli jest lekarzem sądowym. A co do pańskich zakazów w stosunku do mnie...
— Jako pełnomocnik zmarłego hrabiego mam nietylko możność, ale obowiązek baczyć, by wszystko działo się zgodnie z literą prawa, — odpowiedział Cortejo. — Mówiłem, że hrabia oszalał, nalegałem, by go skrupulatnie pilnować. Pan był innego zdania i oto skutki. Pan, tylko pan ponosi odpowiedzialność za śmierć jego. Jestem przekonany, iż konsekwencje nie będą dla sennora zbyt przyjemne.
Sternau wzruszył tylko ramionami, nie chciał się poniżać do rozmowy z tym szubrawcem.
Doktór Cielli dawał długo czekać na siebie. Tymczasem Sternau, ku ogólnemu zdumieniu obecnych, obszedł całą szczelinę, przeszukując po drodze każdy zakątek, oglądając bacznie każdy kamień, każdą skałę. Niebaczny, że życie naraża, wdrapał się nawet nad to miejsce nad przepaścią, z którego przypuszczalnie hrabia się rzucił.
Cortejo obserwował Sternaua z pogardą; nie ukrywał, że go te skrzętne zabiegi lekarza irytują, ale cóż miał począć?
Nareszcie przybył doktor Cielli.
— Dzień dobry, panie doktorze! — zawołał Cortejo. — Czekamy z niecierpliwością.
— Nie mogłem przybyć prędzej, don Gasparino.
— Czy słyszał pan, co się stało?
— Tak; opowiadał mi goniec pański. Biedny hrabia, jaki żałosny los mu wypadł. Ale cóż to za człowiek łazi po górach, jakby chciał kark sobie skręcić?
Przy tych słowach Cielli wskazał na Sternaua, który wciąż jeszcze wędrował wśród skał i kamieni.
— To pański sławetny kolega — szydził Cortejo. — Djabli wiedzą, czego tam szuka na górze.
Zauważywszy, że Cielli przybył, Sternau zaczął osuwać się z góry z taką szybkością, że obecni poczuli zawrót głowy.
— Łazi po górach, jak kot — zauważył Cortejo.
— Raczej jak małpa, no i nic dziwnego. — odparł Cielli. — Spieszy mu się; do wszystkiego chce wtrącić swoje trzy grosze.
— Mam nadzieję, że mu sennor nie pozwoli na żadną uwagę.
— Ależ oczywiście, że nie. Jestem lekarzem sądowym i znam swoje obowiązki. Czy możemy zaczynać?
— Tak.
Rozmowę tę toczyli półgłosem, tak, że nikt z obecnych jej nie słyszał.
Alkad podszedł do zwłok wraz z doktorem Ciellim i notarjuszem.
— Przedewszystkiem ma pan stwierdzić, czy fakt śmierci jest tu pewny, — rzekł Cortejo do doktora.
Cielli rzucił okiem na zdeformowane zwłoki i rzekł:
— Śmierć nastąpiła bezwątpienia.
— Proszę to zaprotokołować, panie sędzio, — polecił Cortejo. — A teraz należałoby jeszcze ustalić przyczynę śmierci.
— Śmierć nastąpiła wskutek runięcia w przepaść.
— I to należy zaprotokołować. Ale najważniejsza rzecz, to ustalenie tożsamości nieszczęśliwego. Ma na sobie nocną koszulę hrabiego, jest boso. Hrabia targnął się w przystępie obłędu na swe życie, to zdaje się fakt niewątpliwy. Zgadza się pan ze mną, doktorze?
— Najzupełniej.
Cortejo zwrócił się do rządcy.
— Alimpo, czy wiadomo panu, jak nocy ostatniej był ubrany hrabia?
— Tak; bieliznę przyniosła hrabiemu moja Elwira.
Cortejo wskazał na krwawe strzępy koszuli, leżące obok zwłok. Alimpo podszedł bliżej i schylił się nad niemi.
— Tak, to koszula hrabiego.
— Niechaj teraz podejdą tu wszyscy bliżej — rzekł Cortejo — i niechaj uznają, czy zwłoki te są zwłokami hrabiego.
W odpowiedzi na pytanie notarjusza wszyscy obecni stwierdzili, że są przekonani, iż mają przed sobą trupa hrabiego. Alimpo dodał jeszcze:
— Widzę na ręce pierścień ślubny, z którym hrabia nigdy się nie rozstawał.
W cyganach widocznie chciwość ustąpiła przed ostrożnością.
— A więc niema żadnych wątpliwości, że to hrabia, — rzekł Cortejo.
Po tych słowach podyktował sędziemu protokół, który później został przez niego i doktora Cielliego podpisany.
— No, a teraz weźmiemy trupa na nosze — polecił notarjusz. — Trzeba zanieść ciało na zamek.
Wówczas wystąpił Sternau, który przez cały czas nie odzywał się ani słowem:
— Sprzeciwiam się przeniesieniu trupa na zamek.
— Co takiego? — spytał Cortejo. — Cóż pan ma tutaj do powiedzenia? W jakiej roli pan występuje?
— Występuję jako lekarz hrabiego.
— Były lekarz.
— Niech i tak będzie. W takim razie sprzeciwiam się przeniesieniu zwłok już nie jako lekarz, ale jako człowiek. W okolicznościach takich, jak obecne, władze mają obowiązek wysłuchać każdego, kto pragnie dorzucić choćby drobną uwagę, bo każdy szczegół może nabrać wielkiego znaczenia dla sprawy.
— Zgoda. Ale uwaga pańska, doktorze, wydaje mi się śmieszną i dziwną. Dlaczegóż nie należy przenosić trupa na zamek?
Oczy wszystkich zwróciły się na Sternaua. Cortejo mówił tonem wyniosłym i butnym, doktór Cielli nie starał się ukryć wcale ironicznego uśmiechu, hrabia Alfonso lekceważąco kiwał głową. Reszta obecnych czekała w skupieniu na odpowiedź Sternaua.
— Te zwłoki nie powinny być przeniesione na zamek, gdyż to nie trup hrabiego, a jakiegoś innego, nieznanego człowieka — rzekł zimno Sternau.
Na te słowa, które zelektryzowały słuchaczy, odparł Cortejo z ironią:
— Ah, tak. Więc nie jest to trup hrabiego Manuela? Czy pan nie cierpi przypadkiem na tę samą chorobę, która pchnęła hrabiego w objęcia śmierci? Zabrać zwłoki i koniec!
— Nie, zwłoki zostaną tutaj, dopóki nie wypowiem, co o nich sądzę, — sprzeciwił się Sternau. — Potem możecie z niemi robić, co się wam podoba.
— Mnie zdanie pańskie nie interesuje. Jazda, zabierać trupa!
— Przepraszam pana, sennor Cortejo, — wtrącił alkad. — Jako przedstawiciel władzy oświadczam, że doktór Sternau musi być wysłuchany. Ściśle rzecz biorąc, zwłoki powinny zostać na miejscu, dopóki nie obejrzy je corregidor[2]; tak było z trupami rozbójników, którzy w parku napadli na doktora, tak również z trupami tych, których zabił porucznik de Lautreville. Tu chciałem odstąpić od przepisu, kierując się myślą, że nie nastąpiło zabójstwo, a tylko nieszczęśliwy wypadek. Teraz sprawa się komplikuje. Ponieważ wyłącznie ja mam tutaj prawo do rozkazywania, więc pozwalam doktorowi Sternau, aby mówił.
Sternau zapytał:
— Panie sędzio, czy wiadomo panu, kiedy hrabia zaginął?
— Wczoraj rano — odparł alkad.
— Więc najwcześniej kiedy mógł się rozstać z życiem?
— Najwcześniej wczoraj.
— A teraz niech pan się przyjrzy zwłokom, panie sędzio. Widać przecież, ze te zwłoki datują się przynajmniej od czterech dni. Niech się pan przyjrzy wnętrznościom; są ciemno sine i pęknięte. Nie trzeba być na to nawet lekarzem, by stwierdzić, że śmierć tego człowieka nie mogła nastąpić przed dwudziestoma czterema godzinami. Jeżeli zwrócić uwagę, iż w kotlinie jest wilgotno i chłodno, można uznać z pewnością, że zwłoki muszą leżeć tutaj najmniej dwa tygodnie. Jestem przekonany, że po tem, co powiedziałem, nikt z mieszkańców zamku nie da się wyprowadzić w pole zbrodniczym machinacjom...
— Żądam, by ten człowiek zamilkł! — przerwał Cortejo.
Sędzia odparł:
— Sam wiem, jak mam postępować. Proszę mówić dalej, panie doktorze.
Sternau mówił dalej:
— Użyję przykładu: przypuśćmy, że znajdziemy zabitą kozę. W przeciągu jakiego czasu nastąpi rozkład taki, jaki widzimy tutaj? Co pan myśli, alkalde?
— Nie prędzej, aniżeli w przeciągu dwóch miesięcy, — odparł sędzia.
— To śmieszne, — wtrącił Cielli — przyrównywać człowieka do kozy.
Sternau odparł ze spokojem:
— Użyłem przykładu, by mnie lepiej zrozumiano. Skutek osiągnąłem u wszystkich, prócz pana, mimo że jest sennor lekarzem. Bardzo mię to smuci.
— Nie przypuszczam, by pan chciał szydzić ze mnie! — wybuchnął Cielli.
— Uważam, że chwila jest zbyt poważna na szyderstwa. Pierwszą podstawę mego podejrzenia już podałem. Teraz przechodzę do drugiej. Proszę zmierzyć prawą nogę trupa, która zachowała się w zupełnie dobrym stanie. Twierdzę stanowczo, że nie jest to noga hrabiego. Jest znacznie szersza i większa, a stopę ma grubą, otartą. Człowiek tego stanowiska, co don Manuel de Rodriganda, nigdy nie chodzi boso i nogi ma niezmiernie delikatne. Niech pan spojrzy, panie sędzio, i niech pan powie, czy przesadzam.
Notarjusz, zbity z tropu, zapytał:
— A bielizna hrabiego?
— Z pewnością ktoś ubrał w nią tego człowieka, którego zwłoki mamy przed sobą.
— A pierścień?
— Włożono mu na palec.
— Więc jest pan zdania, że popełniono tutaj przestępstwo?
— Tak, bezwątpienia. Niech się sennor dobrze przypatrzy tym zwłokom. Twierdzę stanowczo, że człowiek, rzuciwszy się samemu w przepaść choćby niewiedzieć z jakiej wysokości, nie uległby takiemu zmiażdżeniu. Ktoś musiał strącić tego człowieka w przepaść.
— Cóż znowu? To bałamutny wymysł! — zawołał Alfonso.
Garbo blady był, jak chusta.
Sternau ciągnął dalej:
— Udowodnię natychmiast, że mam rację.
Po tych słowach oddalił się o kilka kroków, podniósł jakiś kamień i, pokazując go sędziemu, zapytał:
— Co sennor widzi na tym kamieniu?
— Krew.
— Nie. To nie krew. Niech doktór Cielli powie.
Sędzia pokazał kamień doktorowi Cielli, który odparł:
— Istotnie, to nie krew. To mózg. Zmarły uderzył zapewne głową o ten kamień.
— Nie — rzekł Sternau. — Wręcz przeciwnie. Chodźcie za mną, sennores!
Po tych słowach uszedł kilka kroków w kierunku przeciwnym od miejsca, w jakiem leżał kamień. Zatrzymawszy się, wskazał na zagłębienie w ziemi, odpowiadające rozmiarom kamienia.
— Oto tu, w tem miejscu, leżał kamień; zabrano go stąd i rozbito nim głowę trupa.
— Tak, to oczywiste! — zawołał sędzia.
— Ależ to jakieś fantasmagorje — oponował Alfonso.
— Chodźcie panowie dalej, bo to jeszcze nie wszystko.
Sternau począł się wspinać na górę, reszta poszła za nim. Wdrapawszy się na szczyt wzgórza, doktór przystanął tuż nad przepaścią.
— Patrzcie panowie — rzekł po chwili. — Oto miejsce, z którego zrucono trupa. Tu leżały zwłoki. Widzicie sennores ślady? Tu leżał człowiek, a obok są ślady najrozmaitszych nóg. Nie ulega wątpliwości, że trup leżał tutaj i że stąd go strącono. Sądząc według śladów, dokonano wszystkiego nocy dzisiejszej.
— Co za bystra obserwacja — zauważył sędzia.
— Przektęty obserwator! — mruknął Cortejo.
Cygan Garbo zbladł jeszcze bardziej. Zauważył to Sternau i rzekł do sędziego:
— Przekonamy się, czy i pan nie zauważy pewnych rzeczy. Czy nie domyśla się sennor, kto mógłby nas poinformować najlepiej, jacy ludzie tu byli?
Sędzia po chwili zastanowienia skinął głową przecząco.
— W takim razie ja panu powiem — to rzekłszy, Sternau podszedł do cygana i położył rękę na jego ramieniu: — Ten człowiek powie nam wszystko dokładnie, on przecież znalazł trupa. Chodź-no tu, mój chłopcze!
Wziąwszy cygana za ramię, Sternau zaprowadził go w kierunku śladów. Teren był gliniasty; ślady odznaczały się bardzo wyraźnie.
— Czy widzi pan, alkadzie, że sandały tego cygana wprost oblepione są gliną?
— Ależ tak, to prawda,
— I że noga jego dokładnie odpowiada śladom?
— I to prawda — stwierdził sędzia. — Cóż powiesz na swą obronę? — rzekł, zwracając się do cygana.
Garbo opanował się już i odparł:
— Ależ to zupełnie jasne. Poszedłem z dwoma kolegami po zioła. Doszlismy aż do przełęczy. Odpoczywaliśmy nieco i stąd ślady.
— Sprytna z ciebie bestja — rzekł Sternau. — A strzępek koszuli znalazłeś na krzaku, co?
— Tak — odpowiedział Garbo, znowu zmieszany.
— Pokaż nam ten krzak.
— Chodźcie, odszukam go.
Szukał, ale napróżno.
— Nie mogę go znaleźć — rzekł wreszcie.
— Byłem tego pewien — powiedział Sternau. — Jeżeli ktoś, spadający w przepaść z wysokiej skały, rozrywa koszulę, to powinny z niej zostać tylko poszarpane strzępy; ten zaś rąbek bielizny, który nam przyniosłeś, jest okrojony tak równo i dokładnie, że tylko ty sam mogłeś go odciąć.
— Tak, to prawda, — rzekł alkalde.
— Oświadczam tedy, — ciągnął dalej Sternau — że w żadnym wypadku nie mamy przed sobą zwłok hrabiego Manuela i że zachodzi tu jakaś zbrodnicza zamiana. Proszę o zaprotokułowanie mego oświadczenia. Żądam, by żaden ze śladów, które wskazałem, nie został zatarty. Mam nadzieję, iż zwłoki pozostaną tutaj, dopóki nie zjawi się corregidor, aby przeprowadzić dokładne śledztwo.
— Stanie się według pańskiego życzenia, doktorze, — rzekł alkad.
— Przy zwłokach pozostanie warta?
— Tak.
— A ten cygan, który wydaje mi się bardzo podejrzany, będzie aresztowany?
— Jeżeli pan sobie tego życzy, tak.
Hrabia Alfonso, któremu Cortejo opowiedział, co uplanował z cyganem, począł się lękać, by Garbo nie wygadał się w więzieniu. Podszedł więc do sędziego ze słowami:
— Tego nie zniosę dłużej. Dlaczego stosuje się sennor do życzeń tego przybysza? Czy nie wiadomo panu, że ja tu jedynie mam głos, jako syn zmarłego hrabiego?
Sternau wzruszył ramionami i rzekł i niewzruszonym spokojem:
— Niech pan naprzód udowodni, że jesteś naprawdę synem hrabiego. Prawdziwy hrabia Alfonso odpłynął na morze z kapitanem Landolą. Uprowadzono go siłą.
Słowa te wprawiły obecnych w osłupienie.
Alfonso skoczył do Sternaua ze słowami:
— Kanaljo! Oszczerco! Uduszę cię na miejscu!
Sternau wyprostował się, chwycił hrabiego pod biodra i podszedł z nim tuż nad przepaść. Obecni wydali okrzyk przerażenia.
— Ty chciałbyś mnie udusić, smarkaczu, — zapytał z ironją. — Czy mam cię strącić w przepaść za wszystkie oszustwa i łotrostwa, jakich się dopuściłeś? Nie, to ujma pokonać, lub zabić takiego nicponia, jak ty. Szczezniesz w błocie własnych bezeceństw!
Po tych słowach odstąpił od przepaści, i jak piłkę odrzucił Alfonsa. Następnie zwrócił się do sędziego:
— Jestem przekonany, że sennor spełni swój obowiązek. Uchybienie mogłoby mieć niemiłe konsekwencje. Chodźmy, sennor castellano, — zwrócił się do Alimpa.
Po odejściu Sternaua, Alfonso podniósł się z ziemi. Pienił się cały z wściekłości, nie miał jednak odwagi choćby słowem zaczepić oddalającego się doktora. Upokorzono go w obliczu ludzi, którzy mieli uważać go za pana i władcę. Całą żółć wezbraną wyładował teraz na przedstawiciela władzy, na którego zaczął wrzeszczeć:
— To wszystko stało się z pańskiej winy, sennor alkalde! Odpłacę to panu!
— Spełniłem tylko swój obowiązek — usprawiedliwiał się alkad.
Był zwykłym sędzią miejskim, poddanym hrabiego. Dopóki czuł na sobie wpływ fizyczny i moralny Sternaua, przestrzegał prawa. Ale teraz, gdy Sternau odszedł, zaczął nasz biedny sędzia tracić odwagę. Podszedł do niego Cortejo i ostro zapytał:
— Czy wie pan, sędzio, kim jestem?
— Tak. Jest sennor pełnomocnikiem ekscelencji.
— W takim razie jestem wyrazicielem woli hrabiego, nieprawdaż? Czy chce pan istotnie pozbawić wolności tego niewinnego cygana?
Alkad milczał w najwyższem zakłopotaniu. Korzystając z tego, notariusz zwrócił się do cygana:
— Nie potrzebnyś nam więcej. Możesz iść. Nikt nie odważy się zatrzymywać ciebie.
Garbo promieniał radością. Ukłoniwszy się nisko notarjuszowi, rzekł:
— Dziękuję. Jestem naprawdę niewinny.
I odszedł swobodnym krokiem. Cortejo zwrócił się teraz do ludzi, którzy mieli dźwigać nosze:
— Zaniesiecie zwłoki hrabiego na zamek. Kto nie spełni polecenia, będzie natychmiast zwolniony ze służby.
Usłuchali go bez wahania, gdyż bali się notarjusza, niby ognia. Sędzia milczał, jak zaklęty; cały orszak wyruszył więc w kierunku zamku.
Doktór Cielli szedł z notarjuszem i z Alfonsem. Zostali nieco wtyle, tak że mogli rozmawiać swobodnie.
— Sternau zwróci się z pewnością do najwyższego sędziego — rzekł Alfonso. — Ten człowiek nie zawaha się przed niczem.
— Nie ugnę się przed nim.
— Ale skąd ten człowiek wymiarkował, że nie jestem synem hrabiego Manuela?
— Djabli go wiedzą.
— I skąd mu wpadło do głowy, że prawdziwy hrabia jest na morzu?
— Djabła pytaj! Sternau to jedyny nasz prawdziwy przeciwnik. Musimy go spławić.
— A Roseta?
— E, czy obawiasz się kobiet? —
Idący za konduktem mieszkańcy zamku również rozmawiali gęsto i żywo. Sternau był przez wszystkich lubiany, ale notarjusza i Alfonsa lękano się dla ich skrytości.
Dotarli wreszcie do zamku. Notarjusz kazał złożyć trupa w jednej z piwnic, poczem udał się do swego pokoju, aby przejrzeć pocztę, która nadeszła w czasie jego nieobecności.
Pierwszy list, jaki otworzył, był krótki i lakoniczny. Rzuciwszy nań okiem, Cortejo uśmiechnął się triumfalnie:
— Cudownie się wszystko składa. O niczem pomyślniejszem nawet nie marzyłem.
Trzymając list w ręku, udał się do Klaryssy, której Alfonso właśnie opowiadał o zajściu ze Sternauem.
— Gasparino, czy to wszystko prawda, co tu słyszę od Alfonsa? Więc grozi nam wielkie niebezpieczeństwo?
— Groziło nam wielkie niebezpieczeństwo, obecnie już zażegnane. Teraz wszystko zło minęło. W tym liście jest nasz ratunek — rzekł Cortejo, pokazując zapisany arkusz.
— Cóż to za list, ojcze? — zapytał Alfonso.
— To wiadomość od bankiera z Barcelony. Hrabia wypłacił Sternauowi honorarjum.
— No i cóż? — odparła Klaryssa rozczarowana. — Tego należało się spodziewać.
— A jednak list wydaje doktora w nasze ręce. Otrzymał należność nie gotówką, a w formie czeku; czek ten przesłał bankierowi z poleceniem, aby sumę przekazano do Moguncji. Bankier przekazał pieniądze i obecnie zawiadamia o tem hrabiego.
Alfonso rzekł:
— Nie rozumiem jeszcze, dlaczego przez to doktór wpada w nasze ręce? Tłumacz się jaśniej.
— Wysokość sumy skręci mu kark. Czytajcie.
Rzuciwszy okiem na zawiadomienie, Klaryssa i Alfonso wydali okrzyk zdumienia.
— Przecież to majątek — krzyknął Alfonso.
— Tak, to honorarjum już nie hrabiowskie, ale królewskie. Lecz trudno się dziwić hrabiemu, że za odzyskanie wzroku wynagrodził Sternaua tak szczodrze.
— Nie rozumiem wciąż jeszcze...
— Zaraz zrozumiesz. Hrabia był ślepy, nie mógł pisać.
— Dalej, dalej!
— Wszystkie papiery wygotowywałem i nawet, w zastępstwie hrabiego, podpisywałem. A teraz ten czek z jego podpisem...
— Aha, zaczynam rozumieć.
— ...czek, który nie jest nawet zanotowany w książkach...
— Co takiego?
— Nie jest zanotowany, powiadam. Od trzech dni nie wciągałem niczego do ksiąg, teraz wpiszę zaś, iż hrabia polecił wypłacić Sternauowi tysiąc duros. Będzie to wspaniała broń przeciw doktorowi.
— Cudownie to ukułeś — rzekła Klaryssa. — Bóg wyposażył cię w spryt nielada. Teraz nareszcie zwyciężymy.
— Zajmę się natychmiast tą sprawą. Ty zaś, Alfonsie, jedź teraz konno do Manrezy.
— Po co?
— Pytasz jeszcze? Trzeba donieść o tem i sprowadzić policję. Powinien dziś jeszcze zostać aresztowany.
— A Roseta? Jeżeli ona była świadkiem podpisywania czeku?
— To okoliczność poważna, zastanowię się jeszcze nad nią. Zresztą, nie chodzi mi nawet o to, aby otrzymać zpowrotem pieniądze i ukarać tego Sternaua za sfałszowanie czeku. Najważniejsze to, aby go chwilowo przynajmniej unieszkodliwić. Że mi się powiedzie, jestem przekonany. Sędzia najwyższy to przecież mój przyjaciel.
— Uważasz, że Sternaua zabiorą do Barcelony, nie do Manrezy?
— Oczywiście, że do Barcelony; chodzi tu przecież o bardzo wysoką sumę. Napiszę tymczasem list do corregidora. Gdyby Roseta weszła nam w drogę, możemy ją przecież bez trudu pozbawić poczytalności. —
Wróciwszy do zamku, Sternau zameldował się natychmiast u Rosety. Kazała go wpuścić. Sternau zastał condesę w towarzystwie Angielki. Była śmiertelnie blada; oczy miała zapuchnięte od płaczu.
— Niech pan powie krótko i wyraźnie: umarł — rzekła słabym głosem.
Sternau podszedł bliżej, ucałował jej rękę i odparł:
— Niech pani nie rozpacza. Żyje.
— Boże! Żyje? Ale gdzież jest?
— Tego nie wiem. Wiem tylko, że zwłoki, do których nas zaprowadził cygan Garbo, nie są zwłokami hrabiego. Niech mi pani teraz powie, czy ma sennorita dosyć siły, by mnie wysłuchać?
— Przy pańskim boku, Carlosie, zawsze się czuję silna.
— Niech więc pani słucha. Gdy przybyłem z Paryża, z pośród mieszkańców zamku znałem tylko panią. Nikomu nie wyrządziłem krzywdy, nikogo nie obraziłem, a jednak zostałem napadnięty zaraz w pierwszych dniach swego pobytu. Nie ulega wątpliwości, że nie był to napad rabunkowy, a morderczy. Ponieważ osobiście nie miałem tu wrogów, przyszedłem do przekonania, że wrogów tych przysporzyły mi cele, dla których tutaj przybyłem. Ponieważ miałem ratować ojca pani, musiał być ktoś, komu zależało, aby do ratunku tego nie dopuścić.
Przerażona Roseta odparła:
— Czy to możliwe? Ojciec mój jest przecież taki dobry.
— Tak, jest dobry, ale równocześnie jest panem miljonowej fortuny.
— Nie rozumiem, co to ma za związek...
— Hrabia nie miał wrogów, tak samo jako ja. Z tego wnoszę, że chodziło tu nie o osobę hrabiego, a o majątek.
— Majątek przechodzi na mego brata.
— Wiem o tem. Ale okoliczność, że brat pani był od najmłodszych lat w Meksyku, naprowadziła mnie na pewne śmiałe podejrzenie. Obserwowałem wszystko dokładnie i sumiennie. Ojca pani leczyło trzech podłych lekarzy, którzy mieli poparcie trzech osób, mieszkających na zamku.
— Myśli pan o notarjuszu?
— Tak.
— I o Klaryssie?
— Tak.
— Któż jest osobą trzecią?
— Brat pani.
— To okropne! Tak, ma pan rację; był od pierwszej chwili pańskim zaciętym wrogiem.
— Obserwowałem tę trójkę. Na krok nie odstępowała od siebie. Ludzie ci, mówię to szczerze i otwarcie, pragnęli śmierci hrabiego Manuela.
— Boże! Jaka przepaść otwiera się przede mną!
— Bóg pozwolił mi uratować ojca pani; niestety, hrabia oszalał. Oszalał wskutek zażycia trucizny. Kto mu ją podsunął? Tego nie wiem. Dnia tego byłem w Barcelonie, pani wyszła do rządcy, hrabia został sam. Truciznę wsypał mu ktoś do czekolady. Przypadkowo znam środek, który neutralizuje jej działanie. Gdy przekonano się, że uleczę ten obłęd, porwano ojca pani; oto wszystko.
— Więc twierdzi sennor, że ojciec sam nie wyszedł z pokoju? — zapytała Roseta.
— Był za słaby, aby wstać i chodzić.
— Więc go zabito?
— Nie przypuszczam.
— Sądzi sennor więc, że mój ojciec żyje?
— Tak. Nie wiem tylko, gdzie jest. W każdym razie zwłoki, które widziałem niedawno, z pewnością nie są zwłokami hrabiego.
Sternau opowiedział szczegółowo zajście nad baterią.
— Chwała Bogu, że to nie ojciec! — zawołała Roseta. — Teraz jestem znowu silna i pełna wiary. Wierzę, że uda nam się zdemaskować i unieszkodliwić ten ohydny spisek.
Sternau wyciągnął do niej ręce:
— Życie moje należy do pani, Roseto. Poświęcę je, aby hrabiego odnaleźć. A pani, miss Amy, czy będzie nam pani pomagać, czy będzie nam siostrą?
— Tak.
Sternau rzekł z uśmiechem:
— Mówiąc ,siostra’, miałem na myśli co innego, niż pani przypuszcza. Czy mogę być szczery?
— Niech pan mówi otwarcie.
— Będzie pani naszą siostrą, gdy zostanie hrabiną de Rodriganda.
— Hrabiną de Rodriganda? Jak pan to rozumie?
— Zostanie pani poprostu żoną hrabiego de Rodriganda y Sevilla. Opadnie pani gniew, skoro się pani dowie, że prawdziwego hrabiego Alfonsa na zamku niema. Jest na morzu.
Twarz Angielki oblał rumieniec. Po chwili rzekła:
— Mówi pan tak zagadkowo.
— Widziała go pani tutaj, na pewno.
— Nie rozumiem sennora.
— Widziała go pani jako porucznika huzarów.
Amy oniemiała. Patrzyła na Sternaua w osłupieniu.
Doktór ciągnął dalej:
— Czy panie uważają to za normalne, aby syn życzył śmierci ojcu lub przyczyniał się do jego szaleństwa?
— Nie, to stanowczo nie do pomyślenia.
— Więc w takim razie sennor Alfonso, który to czynił, nie jest synem hrabiego Manuela.
Roseta zerwała się i zawołała:
— Czy być może? Więc nie jest synem mego ojca, nie jest moim bratem? Kimże jest? Stoję jak na mękach. Niech pan mówi dalej, prędko!
— Nie jest synem don Manuela, ponieważ i ja i panie widzieliśmy prawdziwego hrabiego Alfonsa.
— Gdzie, kiedy?
— Niechaj pani, condeso, wejdzie do zamkowej galerji obrazów i porówna portret hrabiego Manuela z czasów jego młodości z rysami porucznika de Lautreville.
Amy zawołała:
— Co pan wie o Alfredzie de Lautreville?! Wyznał mi, że życie jego jest otoczone jakąś tajemnicą, którą mi obiecał odsłonić kiedyś w przyszłości.
— Powiedział prawdę. On jest prawdziwym hrabią de Rodriganda; Alfonso to jedynie, podstawiony oszust. Dlatego porwano porucznika de Lautreville i uprowadzono na morze.
— Porwano go! — zawołała Angielka, zaciskając małe piąstki. — Któż się odważył? Zemszczę się za to!
Sternau uśmiechnął się na tę zapalczywą groźbę.
— Niech pani przyzna, że kocha hrabiego, — rzekł wesoło.
— Tak — odparła szczerze. — Kocham go. Będę szukać Alfreda i wierzę, że go znajdę. Biada jego wrogom! Jakkolwiek dziś jeszcze muszę opuścić zamek, uczynię wszystko, by go odszukać. Mów sennor dalej.
Sternau opowiedział, w jaki sposób po śladach dotarł do swych przypuszczeń, które zczasem zmieniły się w pewność. —
Roseta odjechała do Pons, odprowadzając Amy, którą wzywał listownie ojciec. Żegnając doktora z wielką serdecznością, Amy obiecała mu pomówić o wszystkiem z ojcem i prosić, by się zajął tą sprawą. —
Szybki wyjazd Angielki był przyczyną, że ani Sternau, ani Roseta nie postarali się wcale dowiedzieć, co się stało ze zwłokami. Sternau nie miał pojęcia, iż trupa przyniesiono na zamek i że sędzia nie spełnił obowiązku.
Udał się na wieś, by odszukać poczciwego Mindrella, który przed chwilą wrócił z nad przepaści, gdzie zdaleka był świadkiem całego zajścia. Sternau zwierzył mu się ze swoich przypuszczeń, prosząc go, aby ruszył na poszukiwania hrabiego. Mindrello, otrzymawszy pięćdziesiąt duros na nieprzewidziane wydatki, obiecał zająć się tą misją, poczem Sternau wrócił spokojny na zamek. — —





  1. Róża cygańska.
  2. Sędzia najwyższego trybunału.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.