Cudowna melina/Obuchem go, obuchem

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Orłoś
Tytuł Cudowna melina
Wydawca Państwowe Wydawnictwo „Iskry”
Data wyd. 1989
Druk Zielonogórskie Zakłady Graficzne
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII. OBUCHEM GO, OBUCHEM!

Reniek czekał na Baśkę na starym żydowskim cmentarzu za miastem. Przed południem, kiedy kelnerka miała wolne, szli zwykle nad rzekę, tylko wieczorami umawiali się tutaj. Kirkut był opuszczony, ścieżki zarośnięte trawą, szare płyty z niezrozumiałymi napisami zapadały się krzywo w ziemię. Między topolami, na skraju, widać było dachy miasta i ścieżkę między łanami żyta.
Przed wojną pięć tysięcy Żydów mieszkało w naszym mieście. Starzy ludzie opowiadają, że w targowe dnie aż czarno było od chałatów i jarmułek na rynku. Niemcy wszystkich pozabijali — podobno gdzieś w lesie, za świerkowymi wzgórzami, za rzeką.
Baśka przyszła trochę zdyszana — biegła ścieżką przez pola.
— Nie mogłam się wyrwać — powiedziała. — Dużo gości dzisiaj.
Reniek siedział na kamiennej płycie, posunął się robiąc miejsce. Objął mocno dziewczynę, kiedy usiadła.
Poznali się przed rokiem, na zabawie w prezydium. Baśka była starsza od Reńka o dwa lata. Z początku nie chciała z nim rozmawiać, dopiero koleżanki ją namówiły („Dziewczyno, z synem sekretarza nie chcesz kręcić?”). Jeszcze teraz mówiła czasem pieszczotliwie:
— Ty mój wielki gówniarzu!
Matka Baśki pracowała w Wydziale Finansowym Prezydium. Chciała, żeby córka uczyła się do matury, ale Baśka wolała pracować.
— Co mi z matury, mamo — mówiła. — Na studia i tak nie pójdę.
Dostała pracę w kawiarni „Magnolia” i pracowała tam od trzech lat. Była duża, rosła, miała ciemne oczy i śmiała się głośno. Jej włosy pachniały lakierem. Kiedy całowali się, prosiła, żeby chłopak uważał na fryzurę.
Pierwszy raz oddała się Reńkowi tutaj, między starymi nagrobkami żydowskiego cmentarza. Było jeszcze chłodno — leżeli na rozłożonym płaszczu Baśki. Bała się, że ktoś przyjdzie, unosiła co chwilę głowę. Reniek zapamiętał zapach jej potu, ciepły oddech, ślady krwi na podszewce płaszcza. Dziewczyna zapłakała wtedy — przestraszyła się, że płaszcza nie da się odczyścić.
Teraz zwykle czekali na pierwszą gwiazdę — później szybko zapadał mrok. Za polami widzieli światła w oknach miasta, słychać było szum wiatru w topolach na skraju cmentarza.
— Wiesz — powiedziała — mamy jutro jechać z twoim ojcem do rybaczówki. Na taki obiad na trawie.
Reniek zaniepokoił się: — Kto?
— No, ja i Zośka. A z twoim ojcem, nie wiem, kto będzie.
— Nie jedź, Basiu — powiedział chłopak. — Po co?
— Kierownik kazał. Twój ojciec dzwonił podobno. Są potrzebne dwie kelnerki.
— Żeby was obmacywać! — Reniek popatrzył na niebo, ale nie było jeszcze pierwszej gwiazdy.
— Nie bój się, Reniu. — Dziewczyna przysunęła się bliżej. — Ja im pokażę, jak który zacznie!
Siedzieli przytuleni czekając na pierwszą gwiazdę. Było zupełnie ciemno, kiedy wracali ścieżką przez pola.

Rybaczówkę wybudowano według projektu architekta powiatowego Targowskiego w miejscu, które wybrał Miedza. Grunt tu opada łagodnie, na wzgórzu widać ostatni nie otynkowany dom przysiółka miłkowickiego. Z prawej i lewej strony do brzegów podchodzi las. Drzewa utrudniają dostęp do wody. Jezioro jest wielkie. Wije się zatokami, jak dawniej rzeka, którą przegrodzono zaporą. Blisko tamy, jesienią, przeciwległe brzegi zacierają się w mgle. W małych zatokach, ocienionych zwisającymi gałęziami buków i olch, żeruje kleń, leszcz i szczupak. Na łąkach, nie koszonych już, bo nie ma dostępu, do późnej jesieni grają świerszcze i koniki polne, milknąc, kiedy głośniej powiedziane słowo z łódki zakłóci ciszę. Pustkowie tu jeszcze — można dzień wędrować i nie spotkać człowieka. Tylko ślad sarny na mulistym brzegu i poruszoną gałązkę w miejscu, gdzie spłoszona przebiegła.
Jak wiadomo, rybaczówkę wybudowano za pieniądze przeznaczone na rozwój bazy turystyczno-sportowej w mieście. Oficjalnie nosi nazwę Miejskiego Ośrodka Sportów Wodnych, ale mało kto z nas ten ośrodek widział. Można wybranych na palcach policzyć: Szeląg, dyrektor Gniazdowski, inżynier Szafranek, Leluchowicz, dziewczyny, które tam wozili, czasem ktoś z oficjalnych gości. Dwa czy trzy razy byli Reniek i Helenka. Reniek nudził się (cały dzień przesiedział w leżaku na tarasie).
— Za pusto dla mnie, tato — powiedział, kiedy wracali.
Helenka mówiła: — Geniusiu, ty się jeszcze utopisz w tej wodzie!
Dużo poszło na rybaczówkę pieniędzy — milion, a może dwa? Ale przecież nie na darmo. Nawet zagranicznym gościom nie wstyd pokazać.
— Był tu kiedyś taki — opowiadał Muszynie Miedza. — Z Francji. Przywiózł go towarzysz Kotula z województwa. Mieliśmy kłopot, bo nie znał języka. Zawiozłem go do rybaczówki, łódką powoziłem po wodzie, powędkowaliśmy trochę i popili. Podobało się temu katanowi — jak wyjeżdżał, to tylko po plecach mnie klepał i powtarzał: „Merci boku, merci boku!”
Z tarasu jest widok na góry po drugiej stronie. Wieczorami jakby otulała je niebieska mgła. Betonowe schodki prowadzą w dół, do pomostu, przy którym stoi przycumowana motorówka. Domek ma trzy pokoje — na dole dwa, plus kuchnia i jeden, mniejszy, na górze. Wielkie weneckie okna, dębowa klepka, rzeźbione poręcze drewnianych schodów. Łazienka wykładana glazurą, kolorowe szybki w drzwiach, jak witraże. Miedza sam jeździł po kafle do hurtowni wojewódzkiej. Jego znajomy, niejaki Papuziak — dyrektor huty szkła — przywiózł własnym samochodem kolorowe szybki. No i te dwa kilometry drogi przez las, którą budowaliśmy w czynie społecznym, dwa kilometry linii pod napięciem („siła już jest!” — cieszył się sekretarz, kiedy podłączono światło) i dwa kilometry linii telefonicznej, którą, dzięki uprzejmości dowódcy okręgu, ustawiło wojsko.

Przyjechali o dziesiątej dwoma samochodami. Pierwszy Józik warszawą. Przywiózł sekretarza i Muszynę. Poszli zaraz oglądać rybaczówkę, a kiedy wyszli na taras, pod dom zajechał niebieski wartburg Leluchowicza. Magister przywiózł Szeląga i dwie kelnerki.
Z początku rozmowa nie kleiła się. Muszyna był sztywny, spytał, ile rybaczówka kosztowała i dlaczego młodzież nie korzysta z obiektu. Miedza próbował żartować:
— Redaktorze kochany, jakbym tu wpuścił tych dzikusów, to w dwa dni nie byłoby co oglądać! Zrujnowaliby, zniszczyli...
— Zafajdali — zaśmiał się Szeląg.
— Nie można, nie można — kiwał głową Miedza.
Leluchowicz zaczął mówić o malarstwie — spytał, co Muszyna sądzi o stylu pop-art, ale redaktor nie odpowiedział. Pili kryniczankę z zielonych butelek, czasem wiatr przywiewał zapach łubinu (pole żółtych kwiatów podchodziło pod dom). Dziewczyny szeptały i chichotały cały czas. Siedziały na kamiennym murku z piaskowca okalającym kamienny taras. Józik pojechał z powrotem — miał przywieźć wódkę, piwo w skrzynkach i bigos (specjalnie zamówiony przez Miedzę w „Obywatelskiej”).
— Chwileczkę, kochany redaktorze — mówił sekretarz. — Wypijemy strzemiennego, jak kierowca wróci, i na jezioro! Zobaczycie nasze morze!
Rzeczywiście — nastrój zmienił się, kiedy wypili. Jak tylko Józik zajechał warszawą pod taras, Miedza pobiegł po wódkę. Korek wybił wracając. Wypili pod korniszony ze słoika.
— Panny, a wy co? — spytał sekretarz. — Po jednym, po jednym! Dla każdego starczy!
Dziewczyny wymawiały się, ale zaraz Szeląg i Leluchowicz wcisnęli każdej po kieliszku i stali czekając, póki nie wypiły.
Później popłynęli motorówką. Była to duża łódź z miękkimi siedzeniami, zaopatrzona w silnik „gaz”. Miedza prowadził z fantazją. Kiedy kładł łódź w ostrych zakrętach i woda podchodziła pod burtę, dziewczyny piszczały przestraszone. Na brzegu został Józik — widzieli jakiś czas czerwony dach rybaczówki, a potem był już tylko ciepły wiatr, migotanie słońca na wodzie, zielone brzegi i to długie granie świerszczy, kiedy gasł silnik. Szeląg oblewał kelnerki, Muszyna robił zdjęcia. Miedza kładł łódź na burtę i pienista smuga za rufą wyginała się w łuk.
Wypili jeszcze trochę na wodzie. Nauczyciel wziął napoczętą butelkę żytniówki. Kiedy wracali, słychać było daleko nieskładny śpiew: „Morze, nasze morze!” Świerszcze milkły przestraszone, kiedy wiatr przynosił słowa, a rozchodząca się za motorówką fala głośno biła o brzeg.
Jedli potem bigos siedząc w plecionych fotelach naokoło stołu, który Miedza kazał wynieść na taras. Dziewczyny włożyły białe fartuszki — nosiły talerze i półmiski z kuchni. Był jeszcze tatar z oliwą i jajkami, śledzie w śmietanie i dużo zielonych korniszonów.
— Jedzcie, jedzcie, towarzysze — mówił sekretarz. — Abyśmy tylko zdrowi byli. Redaktorze, nie dajcie się prosić!
Kiedy Baśka stanęła przy nim, posadził dziewczynę na kolanie i grożąc palcem zaczął mówić:
— Jak mi będziesz Reńka bałamucić, to cię nie chcę znać, Basiu!
Dziewczyna śmiała się, ale Miedza spoważniał nagle, poczerwieniał i patrząc na Muszynę powiedział:
— Syna mi chce zabrać! Syna. A on nie dla niej, redaktorze. Nie dla kelnerki! Chłop dwa metry wzrostu, ręka jak moje dwie. Inżynierem będzie, co, Szeląg? Zrobimy z chłopaka inżyniera.
— Tak jest, sekretarzu — przytaknął nauczyciel.
— Nie dla ciebie, Basiu! Jak go będziesz bałamucić, wyrzucę z miasta! Gdzie Turoń?
Turonia nie było, ale Miedza, pijany już, krzyczał, jakby przewodniczący siedział obok: — Zwolnić matkę! Od ręki dać wymówienie.
Krzyczał, czerwony i zły. Dziewczyna przestała się śmiać. Wszyscy zamilkli i patrzyli na Miedzę i na Baśkę, która usiłowała wstać z jego kolan. I pewno w końcu rozpłakałaby się — niby to żarty, a przecież sekretarz naprawdę był zły.
— Ściskał mnie w pasie — skarżyła się na cmentarzu Reńkowi — i palcem wygrażał, jak smarkatej. Całe szczęście, że ta świnia przyszła.
— Jaka świnia? — zainteresował się Reniek.
Wieprzek był nieduży, czarny — wyszedł z łubinu i chrząkając zaczął ryć w redlinie oddzielającej łąkę od pola.
— Patrzcie, dzik! — zawołał Szeląg.
Wszyscy obejrzeli się. Nauczyciel żartował, jasne — zaśmieli się, nawet Baśka się uśmiechnęła, tylko Miedza, nie.
— Dzik, dzik! — powtórzył. Puścił kelnerkę i wstał.
— Trzeba od tyłu zajść i do wody!
— Sekretarzu — powiedział Szeląg — to przecież świnia.
Śmieli się jeszcze, ale sekretarz nie słuchał. Zataczając się ruszył w stronę kamiennych schodków. Nauczyciel i Muszyna poszli za nim. Tylko Leluchowicz został. Na łódce i podczas obiadu przysuwał się do Zośki. Dziewczyna śmiała się i biła go po rękach, ale magister nie ustępował. Teraz, kiedy kelnerki wskoczyły na murek z piaskowca, żeby lepiej widzieć, stanął za Zośką i wsunął ręce pod spódnicę dziewczyny.
— Panie magistrze! — pisnęła Zośka. — Wszystko będzie u żony!
Świnia zauważyła mężczyzn i cofnęła się z powrotem w łubin. Dziewczyny z tarasu widziały jej czarny grzbiet między kwiatami.
— Okrążyć, okrążyć ją! — krzyczał Miedza. — W wodzie jej przywalimy!
Szeląg i Muszyna weszli w łubin. Nauczyciel podniósł suchą gałąź. Miedza obejrzał się.
— Józik, Józik! — Szedł zanurzony po pas w kwiatach. Trzymał rozłożone ręce. Szeląg młócił gałęzią, Muszyna pohukiwał. Podchodzili do świni z trzech stron.
Zwierzę, chrząkając, zaczęło cofać się w stronę łąki. Chciało przebiec na drugą stronę drucianej siatki rozpiętej od wody do pola (dalej był las), ale Szeląg zabiegł jej drogę. Chrząkając, z ryjem przy ziemi, pobiegła w dół do jeziora. Dziewczyny z tarasu widziały teraz czarny grzbiet między leszczynami na skraju łąki.
— Mamy go, mamy! — dyszał Miedza. — Józik, Józik! — przypomniał sobie. Pobiegł ciężkim truchtem naokoło domu.
Szeląg i Muszyna pędzili świnię w dół.
Józik postawił wóz pod topolami po drugiej stronie rybaczówki. Jakiś czas czytał książeczkę z żółtym tygrysem, potem położył się na siedzeniu (nogi w półbutach o startych zelówkach wystawały przez uchylone drzwi) i zasnął. Zbudziło go silne szarpnięcie za nogawkę. Zdyszany sekretarz stał nad nim.
— Rany boskie, Józik, śpisz, a my tam... Gdzie siekiera, łom, korba?
Przestraszony Józik wyskoczył z wozu. — Co się stało? Biją?
— Migiem, migiem, migiem! — powiedział sekretarz. — Zabieraj, co masz i na brzeg! — Odwrócił się i pobiegł z powrotem.
Wieprzek zaszył się w gęste leszczyny nad wodą. Pochrząkiwał niespokojnie. Widać było czarny grzbiet w liściach i duże uszy pokryte plamkami. Muszyna i Szeląg stali obok — nauczyciel z suchą gałęzią.
— Sekretarzu — powiedział — to cudza świnia.
Miedza nie zwrócił uwagi. Chwiał się trochę.
— Teraz do wody go, chłopcy! W wodzie mu przywalimy.
— Gdyby nie ja — pochwalił się Szeląg — poszłaby w las. W ostatniej chwili zabiegłem drogę!
Czekali na Józka. Kierowca przybiegł objuczony: dźwigał siekierę, łom i żelazną korbę. Rzucił wszystko na ziemię.
— Wojtanowski nic tu nie ma. Tylko tę siekierę znalazłem w komórce.
Wojtanowski, właściciel pola z łubinem i nie otynkowanego domu na wzgórzu, był jednocześnie stróżem rybaczówki. Miał etat w radzie i co miesiąc jeździł po pensję do miasta.
— Dawaj, dawaj, Józik — sapał sekretarz.
Kierowca zobaczył świnię w krzakach i zaczął się śmiać.
— Sekretarzu, to przecież świnia! Szkoda zabijać!
— Co mi tu będziesz gadał! — poczerwieniał nagle Miedza. — Świnia, świnia! A ja ci mówię, że dzik! Dzik czy nie? — zwrócił się do Szeląga.
— Dzik, dzik — powiedział nauczyciel. — Przelatek.
— Widzisz, Józek? Sam prezes koła mówi, że dzik!
Józik już nie odezwał się.
Potem poszło gładko. Szeląg zaszedł świnię od tyłu i łomem uderzył w grzbiet. Kwiknęła ostro i wybiegła z krzaków. Dziewczyny na tarasie wspięły się na palce.
— Oni ją naprawdę zabiją — powiedziała Baśka.
Miedza z uniesioną siekierą czekał. Józik podskoczył z korbą — uderzył mocno. Stuknęła jak o kamień. Znów ten ostry kwik. Miedza, na rozkraczonych nogach, podchodził wolno. Świnia weszła do wody, ale cofnęła się zaraz. Zakręciła się w miejscu, jakby nie wiedziała, dokąd biec. Wtedy Miedza uderzył. Bił ostrzem. Trysnęła na boki krew. Muszyna poczuł krople na twarzy. Odszedł kawałek na bok — robił zdjęcia. Potem chwyciły go mdłości i zwymiotował pod pniem. Nie widział świniobicia do końca.
Nad wodą wieprzek klęknął kwicząc, a kiedy chciał wstać, skoczył Szeląg z łomem. Uderzył w grzbiet. Potem Józik przyłożył korbą. Bili tak na zmianę: siekiera, łom, siekiera, łom. Korba. Dziewczyny z tarasu widziały tylko błyski nad ich głowami.
Miedza, kiedy zmęczył się, oddał siekierę kierowcy.
— Obuchem go, Józik, obuchem! — Starł z czoła krew.
Muszyna słyszał te uderzenia, jakby bili cepami. Wieprzek rzucał się trochę, próbował wstać, kwiczał jeszcze, potem wtulił łeb w ziemię, między racice, i tylko dreszcz wstrząsał nim po każdym uderzeniu. Krople krwi leciały na boki. Przestali bić, kiedy znieruchomiał.
Szeląg odrzucił łom. Stał rozkraczony — ścierał pot z twarzy. Józik klęknął (takie zdjęcie zrobił Muszyna: kierowca klęczy, wsparty na drzewcu siekiery).
— No co, redaktorze, pieczeń będzie! — zaśmiał się nauczyciel (blady redaktor stanął przy nich).
Z tarasu przybiegły dziewczyny. Patrzyli wszyscy na świnię. Kałuża krwi pod łbem roztapiała się w glinie i piasku. W mięsie połyskiwały kawałki kości. Grzbiet krwawił jeszcze. W miejscu, gdzie nauczyciel bił najmocniej, sierść wyglądała jak czerwona miazga.
— Jezu! — szepnęła Baśka.
— Nie wiem czemu — mówiła do Reńka — zaczęłam wtedy płakać. Twój ojciec tak mnie zdenerwował i jeszcze ta krew! Oni wszyscy zaczęli się śmiać ze mnie. Musiałam odejść na bok.
— I co? — pytał Reniek. — Co potem? — Popatrzył na niebo, czy nie ma pierwszej gwiazdy.
— Pili — mówiła Baśka. — Pili. — I jeszcze raz powtórzyła: — Pili.
— Pod tego dzika, panowie! Pod dzika — mówił Szeląg.
— Panny, a wy co? — pytał Leluchowicz. — Dla kogo ta wódka?
Potem Miedza pijany leżał na wersalce. Leluchowicz zaciągnął Zośkę na górę. Dziewczyna niby się opierała, ale poszła. Szeląg usiłował chwycić Baśkę — wymykała się między plecionymi fotelami na tarasie. Muszyna siedział wsparty o kamienny murek. Śpiewał, ale nikt nie zrozumiałby słów. Poprzewracane butelki leżały na stole, skrzynka po piwie była pusta.
Leluchowicz przekręcił klucz w zamku.
— Basiu! Basiu! — krzyknęła Zośka. Ale Baśki nie było.
Szeląg tylko wszedł po drewnianych schodach, czepiając się rzeźbionej poręczy, i zaczął stukać do drzwi.
— Panie magistrze, niech pan otworzy! — mówił. — Panie magistrze!
Leluchowicz nie odpowiadał.
Miedza zasnął na tapczanie — nogi rozrzucone szeroko, nie dopięte spodnie, jeden sandał spadł na podłogę i leżał obok wersalki. Muszyna śpiewał. Szeląg łomotał do drzwi.
— Panie magistrze! Panie magistrze! — słychać było na dole.
Baśkę Józik odwiózł wcześniej do miasta. Niby odstawić do „Obywatelskiej” skrzynkę po piwie, butelki i hermetyczne termosy.
— Panie kierowco — mówiła dziewczyna. — Tak pana proszę!
I Józik ustąpił. Nauczyciel zszedł trochę później na dół — jakiś czas nawet kopał w drzwi (na białej powierzchni zostały ślady gumy od obcasów), ale Leluchowicz nie otworzył i wtedy. Szeląg usiadł na drewnianej ławie pod ścianą, ręce położył na kolanach. Zasnął później z szeroko otwartymi ustami.
Zośka zbiegła dopinając na bluzce guziki z masy perłowej.
— Świnia, świnia! — powtarzała. — Co on chciał robić!
Podbiegła do stołu. Chwyciła za serwetę i zrzuciła zastawę na podłogę. Butelki z piwem potoczyły się po dębowej klepce, zadzwoniły tłuczone kieliszki.
— Macie wy! — krzyknęła. — Macie!
Cisnęła butelką w martwą naturę nad wersalką (obraz spadł obok śpiącego Miedzy, ale sekretarz nie zbudził się), zerwała firankę. Potem wybiegła na ciemny taras, gdzie Muszyna oparty o kamienny murek śpiewał swoją pieśń bez słów.


Rano Miedza — niewyspany, z podpuchniętymi oczami — kazał Czesi jechać z Józkiem do rybaczówki i zrobić porządek. Czesia wzięła szczotkę, wiadro, dwie ścierki i pojechali. Złapała się za głowę, kiedy weszli do domku. Podłoga w pokoju zasłana była szkłem, na wpół zaschnięte kałuże piwa i wódki. Brudna serweta pod stołem, zerwane firanki. Na tarasie poprzewracane fotele, ślady torsji.
Przyszedł Wojtanowski, stróż — gruby, duży mężczyzna w czarnym mundurze i czapce z zielonym otokiem (miał również etat w elektrowni przy tamie — pracował w straży przemysłowej). Czesia na klęczkach ścierała podłogę w dużym pokoju. Drzwi na taras były otwarte. Józik siedział na kamiennym murku. Wojtanowski, sapiąc, stanął obok.
— No i co, Czesia? Zabawili się twoi państwo! Trzeba sprzątać!
Czesia fuknęła, zła: — I twoi, i twoi, Wojtanowski!
Strażnik śmiał się. — O, bardzo przepraszam! Ja mam etat w prezydium. Pan przewodniczący Turoń nie pije!
— Wszyscy oni tacy sami! — mówiła sprzątaczka. — Panowie! Do jednego worka! — Zebrała potłuczone szkło z podłogi i wsypała do wiadra.
Józik chrząknął. Popatrzył na stróża i zapytał:
— Wojtanowski, a świnia wam czasem nie zginęła?
— Świnia? — zainteresował się stróż. — A tak, tak! Wczoraj wieprzek nie wrócił na noc. Taki nieduży, czarny.
— I już nie wróci! — pokiwał głową Józik. — Nigdy.
Wojtanowski nie chciał wierzyć. Dopiero kiedy poszli do piwnicy, gdzie od wczoraj leżał zabity wieprzek, załamał ręce. — Zakontraktowany był. Jakże tak?
Józik tłumaczył: — Po pijanemu wzięli świnię za dzika. U pijaków wszystko możliwe, a co pan myśli?
— Jakże tak, jakże tak? — powtarzał stróż. — Nawet nie wypatroszony porządnie. Kto mi za niego zapłaci?
— Ubezpieczenie — powiedział kierowca. — Zawiadomicie tylko oddział, że się utopił. My wam poświadczymy.
Wyszli z piwnicy na słońce. Wojtanowski stracił humor. Nie śmiał się już z Czesi, kiedy wrócili na taras. Usiadł na kamiennym murku, patrzył, jak sprzątaczka myje na klęczkach podłogę, i powtarzał: — Jakże tak, no jakże tak, ludzie!
— I co, Baśka? — dopytywał się Reniek. — I co?
— Nic. Reniu — mówiła dziewczyna. — Żaden mnie nie tknął palcem. Tylko Zośka z tym magistrem poszła. A teraz nie chce mówić. Ale ja wiem. Po oczach poznam!
Błysnęła pierwsza gwiazda i Reniek objął Baśkę mocniej. Widzieli jeszcze, jak chwasty przy kamiennych nagrobkach chwieją się na wietrze i słyszeli szum w koronach topól. W dole świeciły okna miasta. Potem osunęli się między płyty. Szybko zapadł mrok.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.