Przejdź do zawartości

Co się stało na pensyi?/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Co się stało na pensyi?
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Włodarkiewiczowa
Tytuł orygin. A Little Princess
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii

CO SIĘ STAŁO
NA PENSYI?



PRZEZ
F. H. BURNETT
AUTORKĘ »MAŁEGO LORDA«
PRZEKŁAD JADWIGI WŁOD.





NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
— WARSZAWA — LUBLIN — ŁÓDŹ —
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
SKŁADY GŁÓWNE: POZNAŃ — M. NIEMIERKIEWICZ
NEW YORK — THE POLISH BOOK, IMP. CO. INC.




DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI W KRAKOWIE.







CZĘŚĆ I.



Miss Minchin mieszkała w Londynie, w bardzo obszernym, ponurym, wysokim domu, na obszernym ponurym placu, gdzie wszystkie domy były jednakowe i wszystkie wróble były jednakowe i gdzie wszystkie klamki z jednakowym zamykały się trzaskiem, który to trzask w dnie ciche i spokojne — prawie zaś wszystkie dnie były takie — zdawał się rozbrzmiewać przez cały szereg domów obok siebie stojących. Na drzwiach mieszkania Miss Minchin znajdowała się mosiężna tabliczka. Na tabliczce owej mosiężnej wypisane było czarnemi literami:


MISS MINCHIN.

PIERWSZORZĘDNY PENSYONAT DLA
DYSTYNGOWANYCH PANIEN.



Mała Sara Crewe odczytywała napis ów ilekroć z domu wychodziła lub doń wchodziła i zastanawiała się nad nim głęboko. Sara miała wówczas lat dwanaście i doszła do przekonania, że wszystkie troski jej powstały z tej przyczyny, że — popierwsze nie jej miejsce było w »pierwszorzędnym« pensyonacie — powtóre że nie była »dystyngowaną panną«. Kiedy miała lat ośm została przywieziona do Miss Minchin i pozostawiona pod jej opieką. — Ojciec przywiózł ją był aż z odległych Indyi. Mamusia jej umarła, kiedy Sara była jeszcze niemowlęciem, ojciec zaś wychowywał ją przy sobie, jak tylko dało się najdłużej. Potem jednak, decydując, że klimat nazbyt gorący ujemnie wpływa na delikatne zdrowie dziecka, przywiózł ją do Anglii i powierzył opiece Miss Minchin, pozostawiając w »pierwszorzędnym pensyonacie dla dystyngowanych panien«. Sara, która była zawsze dzieckiem nader inteligentnem i bystrem, która pamięć miała wyborną, przypominała sobie doskonale, jak ojciec jej mawiał, że niema żadnych krewnych na świecie i że dla tej przyczyny umieścić musiał córkę w pensyonacie, że o zakładzie Miss Minchin słyszał zdania bardzo pochlebne. Tego samego zaraz dnia zabrał on z sobą małą Sarę i nakupił jej mnóstwo prześlicznych sukienek i ubrań, sukienek tak wspaniałych i zbytkownych, że tylko człowiek bardzo młody i niedoświadczony mógł kupić tego rodzaju stroje dla małego dziewczątka, które wychowane być miało na pensyi. Trzeba jednak wiedzieć, że był to człowiek bardzo żywy, młody, niedoświadczony i w danej chwili ogromnie smutny na myśl rozstania się ze swoją pieszczotką, która wszak była wszystkiem, co mu pozostało po śmierci żony, którą nad wszystko miłował. I dlatego tak pragnął, aby córeczka jego miała wszystko, czego najszczęśliwsze dziecko zapragnąć może; to też gdy uprzejme sprzedające zachęcały: »Oto ostatnia nasza kreacya w kapeluszach; takie same pióra kupiła u nas lady Diana Sincair...« kupował natychmiast przedmiot zachwalany i płacił ile zażądano. Skutkiem tego mała Sara doszła do zupełnie niezwykłej garderoby. Sukienki jej były jedwabne, aksamitne, lub z kaszmirów indyjskich, kapelusze i czapeczki przybrane suto piórami i wstążeczkami, bielizna i spódniczki przybrane przedziwnemi koronkami, a w dodatku wróciła na pensyę Miss Minchin z lalką tak prawie dużą jak ona sama i równie wspaniale ubraną.
Potem tatuś jej wręczył Miss Minchin pewną sumę pieniędzy i odjechał, a mała Sara przez dni kilka ani tknąć nie chciała swej lalki, ni śniadania, ni obiadu, ni kolacyi, siedziała tylko skulona w kątku przy oknie i płakała. Płakała zaś tak bardzo, że się z tego powodu pochorowała. Dziwne to było dziewczątko i o silnych, głębokich uczuciach, o manierach dorosłej osoby. Ojca uwielbiała i zrozumieć nie mogła, dlaczego Indye i pełen uroku domek drewniany nie miały być milszem i odpowiedniejszem miejscem pobytu, niż Londyn i »pierwszorzędny Pensyonat Miss Minchin dla dystyngowanych panien«. Z chwilą przestąpienia progu pensyi, poczuła wstręt do Miss Minchin i poczęła lekceważyć Miss Amelię Minchin, która była przysadkowata, niezbyt inteligentna, mówiła półgłosem i najwidoczniej, jak ognia bała się starszej siostry. Miss Minchin była wysoka i miała wielkie, zimne, rybie oczy i wielkie, zimne ręce, które też miały coś rybiego, zawsze bowiem były wilgotne i Sara dostawała gęsiej skóry, ilekroć się jej dotknęły, gdy Miss Minchin odgarnywała jej włosy z czoła i mówiła:
— Śliczne i obiecujące dziecko, panie kapitanie. Będzie to ulubiona wychowanka, napewno będzie faworytką wszystkich.
Przez pierwszy rok istotnie była ulubienicą; w każdym razie traktowano ją nader pobłażliwie, wiele zanadto niż tego potrzeba było dla jej dobra. A gdy »pierwszorzędny pensyonat« szedł na spacer, Sarę ubierano w najspanialsze sukienki i Miss Minchin sama ją za rękę prowadziła na czele sympatycznej gromadki. Kiedy zaś przyjeżdżali rodzice której z dziewczynek, wtedy zaraz ubierano ją ładnie i wprowadzono do salonu razem z lalką; słyszała też nieraz, jak Miss Minchin mówiła, że ojciec jej jest wybitnym oficerem w Indyach i że Sara będzie kiedyś dziedziczką wielkiej fortuny. O tem, że ojciec jej odziedziczył był ogromny majątek, Sara już przedtem słyszała; a także i to, że kiedyś to wszystko będzie jej własnością i że ojciec jej nie będzie już długo służył w wojsku, lecz osiędzie wraz z nią w Londynie. I ilekroć nadszedł list, dziewczątko się łudziło, że może już donosi o swem przybyciu i że już będą z sobą razem.
Tymczasem około połowy trzeciego roku jej pobytu na pensyi nadszedł list przynoszący wszakże wieści bardzo odmienne. Ponieważ kapitan Crewe sam nie znał się na interesach, przeto zarząd majątkiem oddał w ręce przyjaciela, któremu ufał. Przyjaciel ten go oszukał i ograbił. Cała fortuna przepadła, nikt nie wiedział jakim sposobem, ten cios był tak silny i niespodziewany, że biedny człowiek, taki młody i pełen życia, zapadłszy wkrótce potem na żółtą febrę, nie miał dość siły odpornej i umarł, pozostawiając biedną swoją córeczkę samą jedną bez żadnej opieki na świecie.
Nigdy zimne, rybie oczy Miss Minchin nie były tak zimne i rybie, jak w chwili, gdy mała Sara, po którą posłano, weszła do saloniku w kilka dni po otrzymaniu owego listu.
O żałobie nikt dziecku nie mówił, sama więc postanowiła wynaleźć sobie czarne ubranie i rzeczywiście znalazła czarną welwetową sukienkę, z której już była wyrosła i w nią ubrana weszła do pokoju; miała przytem wygląd najdziwniejszego stworzonka na świecie, a równocześnie czyniła wrażenie czegoś bezdennie smutnego. Sukienka jej była krótka i ciasna, twarzyczka śmiertelnie blada, oczy ciemne podkrężone, na ręku zaś dźwigała lalkę, otuloną w kawałek starej krepy. Sara nie była ładna. Drobna była bardzo, o zmęczonej lecz inteligentnej twarzyczce, z krótkiemi czarnemi włosami i ogromnemi szaro zielonemi oczyma, ocienionemi długą ciemną rzęsą.
— Jestem najbrzydsza na całej pensyi — powiedziała raz sama, przyglądając się sobie w lustrze przez kilka minut.
Ale była też na pensyi inteligentna i poczciwa nauczycielka Francuzka, która mówiła do nauczycielek muzyki:
— Ta mala Sahra! Tilko paczeć so to za dziecko! Taki brzidke piękność. Te oghromne oczi; ta inteligentna buzia. Poczekać aż ona będzie uhosnąć. Zobaczić, so to będzie!
Tego rana jednak, w ciasnej, krótkiej sukienczynie, wyglądała mała Sara jeszcze chudsza i dziwniejsza niż zwykle, oczy jej utkwione były z jakąś dziwną uporczywością w twarzy Miss Minchin, gdy wolno szła przez salonik, przyciskając do siebie lalkę.
— Odłóż tę lalkę! — rzekła Miss Minchin.
— Nie, pani, — odparła dziewczynka — lalki nie odłożę; chcę ją mieć przy sobie. To wszystko, co mam. Ona jedna nie opuszczała mnie, odkąd umarł mój biedny tatuś.
Posłuszeństwem nie grzeszyła ona nigdy. Wolę swoją musiała mieć zawsze od urodzenia i było w niej coś jakby wyraz cichej zaciętości, od którego Miss Minchin robiło się zawsze nieswojo. I godna dama czuła i teraz, że może lepiej będzie zbyt się przy swojem żądaniu nie upierać. Spojrzała tylko na nią, jak mogła najsurowiej.
— Nie będziesz teraz miała czasu na lalki, — rzekła; — będziesz musiała pracować, będziesz musiała zmienić się i starać się być użyteczną.
Sara utkwiła swoje wielkie, dziwne oczy w twarzy wychowawczyni i milczała.
— Wogóle wszystko bardzo się zmieni na przyszłość, — ciągnęła dalej Miss Minchin. — Posłałam po ciebie, aby z tobą pomówić i aby cię dokładnie objaśnić o wszystkiem. Ojciec twój umarł; nie masz przyjaciół, nie masz majątku, nie masz swego domu, nie masz nikogo na świecie, ktoby o ciebie dbał.
Drobna, pobladła, śniada twarzyczka drgnęła kilka razy nerwowo, lecz szaro-zielone oczy wpatrzone były nieruchomie w Miss Minchin i Sara nie odezwała się ani jednem słowem.
— Dlaczegóż tak patrzysz? — spytała Miss Minchin ostro. — Czyś tak nierozgarnięta, że nie rozumiesz, co do ciebie mówię? Powtarzam, że jesteś zupełnie sama na świecie i nie masz nikogo, ktoby coś dla ciebie mógł uczynić, o ile ja nie zechcę zatrzymać cię u siebie.
Jużto przyznać trzeba, że Miss Minchin w najokropniejszym była humorze. Pozbawiona została nagle dużej sumy pieniędzy rocznie i wychowanki na pokaz, natomiast na łasce jej została mała żebraczka; nic dziwnego, że było to więcej złego naraz, niż Miss Minchin znieść mogła.
— A teraz słuchaj, — ciągnęła dalej — i zapamiętaj dobrze, co powiem. Jeśli ostro weźmiesz się do pracy i będziesz się starała zostać mi użyteczną za lat kilka, to ci tu pozwolę pozostać. Jesteś jeszcze dzieciak, ale sprytu masz dosyć i orjentujesz się dobrze i pojmujesz rzeczy, których się nawet nie uczyłaś. Po francusku mówisz bardzo dobrze i za jakiś rok będziesz mogła być pomocną przy nauczaniu młodszych dziewczynek. Będziesz wtedy miała lat 15, powinnaś już módz robić choć tyle.
— Po francuzku mówię lepiej od pani, — odezwała się Sara; — w Indyach zawsze z tatusiem rozmawiałam po francuzku. — Nie było to bardzo uprzejmie, ale było to przykro prawda, bowiem Miss Minchin wcale nie umiała po francuzku i zresztą nie była wcale inteligentna. Była jednak kobietą wyrachowaną i gdy minęło pierwsze wstrząśnienie rozczarowania, zrozumiała, że bardzo małym kosztem zdolne to i energiczne dziewczątko stać się może dla niej ogromnie pożytecznem i oszczędzi jej wielkich pensyi wypłacanych nauczycielom języków obcych.
— Nie bądź zuchwała, bo zostaniesz ukarana, — rzekła. — Trzeba będzie koniecznie naprawić maniery, jeśli chcesz na kawałek chleba zarobić. Przestajesz być pensyonarką. Pamiętaj, że jeśli zasłużysz na moją niełaskę i jeżeli cię wydalę to nie będziesz miała innego domu, prócz ulicy. Możesz teraz odejść.
Sara zwróciła się ku wyjściu.
— Stój! — zawołała Miss Minchin. —
— Czy nie masz zamiaru podziękować mi?
Sara zwróciła się ku niej. Na twarzy jej znów widoczne było drganie nerwowe i widać było, że stara się je opanować.
— Za co? — spytała.
— Za moją dobroć dla ciebie, — odparła Miss Minchin. — Za dobroć moją, że ci daję dach nad głową.
Sara przybliżyła się do niej o kilka kroków. Drobne jej piersi podnosiły się i opadały i odezwała się dziwnym, nie dziecinnym głosem.
— Pani nie jest dobra, — rzekła.
— Wcale pani nie jest dobra. — Poczem znów się odwróciła i wyszła z pokoju, pozostawiając Miss Minchin z zatwardziałą jakąś złością patrzącą za znikającą drobną figurką.
Dziewczątko weszło na schody, mocno przytulając lalkę do piersi. Zamierzała wejść do swojej sypialni, lecz przy drzwiach spotkała ją Miss Amelia.
— Nie wolno ci wchodzić tutaj, — rzekła. — Teraz to już nie twój pokój.
— A gdzie mój pokój? — zapytała Sara.
— Będziesz sypiała w izdebce na strychu, obok pokoiku kucharki.
Sara poszła dalej. Wyszła o dwa piętra wyżej, doszła do drzwi izdebki, otwarła je i weszła, zamykając je za sobą. Był to pokoik pod dachem, z sufitem pochyłym, wapnem wybielony; był w nim kominek z żelazną, zardzewianą kratą, żelazne proste łóżko i kilka starych sprzętów, przyniesionych z lepszych pokoi na dole, gdzie stały dotąd, dopóki nie uznano ich, że zbyt zniszczone. Pod okienkiem w dachu, przez które widny był tylko podłużny skrawek szarego, jesiennego nieba, stał odrapany, stary, czerwony obity fotel.
Sara podeszła bliżej i usiadła na nim. Dziwne to było dziecko, jak już powiedziałam i zupełnie nie podobne do innych dzieci. Płakała rzadko. Teraz nie płakała. Lalkę swą, Emilkę, położyła sobie na kolanach i twarzyczkę oparła o nią, objęła ją rączkami i tak siedziała z ciemną główką spoczywającą na czarnej krepie, nie odzywając się ani jednem słowem, nie wydając jednego dźwięku.


∗             ∗

Od tego dnia począwszy, życie małej Sary zmieniło się najzupełniej. Czasami miewała uczucie, że to jest jakieś całkiem odmienne istnienie — życie jakiegoś innego dziecka. Stała się teraz popychadłem i wyrzutkiem; lekcyi udzielano jej w godzinach niezwykłych i żądano by uczyła się nie będąc nauczaną; posyłano ją po sprawunki i zakupy, a posyłały ją Miss Minchin i Miss Amelia i kucharka. Nikt o nię nie dbał, nikt o niej nie pamiętał, chyba że od niej czegoś potrzebowano. Nieraz dawano jej pracę na cały dzień, wieczorem zaś posyłano do pustej sali szkolnej z pliką książek, aby późnym wieczorem uczyła się i wprawiała. Z resztą uczennic nigdy Sara nie była w stosunkach zażyłych, niebawem zaś tak już była obdarta, że zestawiając razem dziwne jej sukienki z jej dziwnemi manierami i sposobem bycia, koleżanki poczęły patrzeć na nią jak na dziewczynkę nie ze swojej sfery. Pozatem uczenice Miss Minchin były naogół niezbyt inteligentne, szablonowe panienki, przywykłe do bogactwa i komfortu; Sara zaś ze swemi niezwykłemi zdolnościami, ze swem opuszczeniem i z tym dziwnym sposobem uporczywego przyglądania się im i odliczania im tym sposobem zwykłej pewności siebie, stała się dla nich czemś niezwykłem.
— Ona tak patrzy zawsze, jakby na wylot każdego widziała, — rzekła raz jedna z dziewczynek, która była przebiegła i stale płatała psoty.
— Tak, widzę na wylot — odparła Sara prędko, gdy się o tem dowiedziała. — I dlatego im się przyglądam. Lubię wiedzieć, co w ludziach siedzi. Potem sobie o każdym rozmyślam.
Sama nigdy nie psociła, nigdy się z nikim nie wdawała. Mówiła bardzo mało, robiła co jej kazano i ogromnie wiele myślała. Nikt nie wiedział i naprawdę nikt nie dbał o to by wiedzieć, czy dziewczynka szczęśliwa była czy nieszczęśliwa, za wyjątkiem chyba Emilki, która mieszkała w pokoiku na strychu i sypiała na żelaznem łóżku w nocy. Sarze zdawało się, że Emilka ją rozumie, choć to była tylko lalka woskowa, lecz miała i ona zwyczaj takiego uporczywego przyglądania się. Sara zwykła była wieczorami z nią rozmawiać.
— Tyś jedyną przyjaciółką moją na świecie, — mawiała do niej. — Dlaczego nic nie mówisz? Czemu mi nic nie powiesz? Czasami pewna jestem, że mogłabyś mówić, gdybyś spróbowała. Ta świadomość, że jesteś wszystkiem co mam na świecie powinna sprawić to, żebyś pragnęła spróbować mówić. Ja na twojem miejscu próbowałabym. Dlaczego ty nie popróbujesz?
Dla Emilki miała dziewczynka istotnie dziwne jakieś uczucie. Uczucie to powstało z jej osamotnienia. Nie lubiła przyznawać przed sobą samą, że jedyna jej przyjaciółka, jedyna towarzyszka nie może ani słyszeć, ani odczuwać. Pragnęła wierzyć, albo udawać, że wierzy, że Emilka rozumie ją i potrafi ją odczuć; że słyszy gdy do niej mówi, choć jej nie odpowiada. Czasami usadzała ją na krześle, siadała naprzeciw niej, w czerwonym fotelu, patrzała na nią i myślała i wyobrażała sobie o niej różne rzeczy, dopóki jej własne źrenice nie poczęły rozszerzać się niby lękiem, zwłaszcza wieczorem, gdy w izdebce panowała cisza zupełna, a jedynym odgłosem był pisk i szmer szczurów za futrynami. W izdebce były jamy szczurze, a Sara nie znosiła szczurów i rada była, że Emilka była przy niej, gdy tak blizko słyszeć się dawał ich pisk, szmer i bieganie. Sara »wyobrażała« sobie między innemi, że »niby to« Emilka jest dobrą wróżką i że ją może obronić. Biedna, mała Sara! Wszystko, co się jej tyczyło, było »na niby«. Dziewczynka posiadała bardzo bujną wyobraźnię; więcej w niej było wyobraźni, niż istotnej Sary i całe dzieciństwo jej smutne, zaniedbane, składało się z takich różnych »niby to«. Tak długo wyobrażała sobie »na niby« rozmaite rzeczy, że w końcu zaczynała w nie wierzyć i wskutek tego nie byłyby jej zadziwiły najnieprawdopodobniejsze zdarzenia. Tak też wmówiła w siebie, że Emilka rozumie jej troski i że jest istotnie jej przyjaciółką prawdziwą.
— Co do odpowiadania — mawiała — to i ja często nie odpowiadam. Nie odpowiadam nigdy, kiedy mogę tego uniknąć. Jak kto wymyśla to niema nic lepszego, jak nie odezwać się ni słowem — patrzeć tylko spokojnie w oczy i myśleć. Jak tak robię, to Miss Minchin blednie z wściekłości, Miss Amelia jest wystraszona, dziewczynki również wiedzą, żem silniejsza od nich, bowiem mam moc opanowania mej złości, a one tej mocy nie mają, mówią niedorzeczności, których potem żałują. Nic niema mocniejszego niż złość, z wyjątkiem chyba tego, co daje moc opanowania jej — to »coś« jest mocniejsze. Dobrze jest nie odpowiadać wrogom. Prawie nigdy im nie nie odpowiadam. Może Emilka więcej wie, niż ja. Może ona woli nie odpowiadać nawet przyjaciołom. Wszystko chowa w serduszku.
Ale jakkolwiek Sara starała się uspokoić, zadowolić tego rodzaju argumentami, nie przychodziło jej to jednak z łatwością. Kiedy po długim, znojnym dniu, w ciągu którego posyłano ją tu i tam nieraz na długie wędrówki na wicher, deszcz i zimno; i kiedy wracała głodna i przemoknięta, a znów ją wysyłano, bo nikt nie raczył nawet pomyśleć, że to jeszcze dziecko i że jej cienkie drobne nożyny mogą być zmęczone, a drobne ciałko, ubrane w zbyt krótkie i ciasne sukienczyny musi być przeziębłe; kiedy w nagrodę otrzymywała tylko słowa ostre i szorstkie i chłodne, ukośne spojrzenia; kiedy kucharka była grubiańska dla niej i zuchwała; kiedy Miss Minchin w najgorszym bywała humorze, a dziewczynki szeptały między sobą i chichotały i naśmiewały się z jej biednych powyrastanych sukienek — wtedy o! wtedy Sara nie znajdowała w Emilce tego, czego wrażliwe jej, dumne i osamotnione serduszko łaknęło; Emilka siedziała na starem krześle i patrzała.
Pewnego takiego wieczoru, gdy wróciła do izdebki zziębnięta, głodna, z burzą szalejącą w drobnej piersi, wydało jej się spojrzenie Emilki takie bezmyślne, wypchane trocinami, nogi i ręce takie bezradne i bez wyrazu, że Sara straciła panowanie nad sobą.
— Teraz umrę chyba! — wyrzekła.
Emilka patrzała.
— Dłużej tego nie zniosę! — mówiło biedne dziecko, drżąc całe. — Wiem, że umrę. Jestem przemarznięta, przemoczona, zmęczona śmiertelnie. Tysiące mil dziś przebiegłam, a one tylko popychały mnie i poszturchiwały od rana do wieczora. A dlatego, żem tej ostatniej rzeczy, po którą mnie posłały, znaleźć nigdzie nie mogła, nie chciały mi dać kęsa chleba nawet na kolacyę. Ludzie śmiali się też ze mnie, gdym w podartych bucikach poślizgnęła się i w błoto upadła. Pokryta cała jestem błotem. A ci się śmiali! Czy słyszysz?
Patrzała na wytrzeszczone, szklane oczy, na uprzejmie uśmiechniętą twarz lalki i naraz opanowało ją uczucie niczem niepowstrzymanej, rozpaczliwiej jakiejś wściekłości. Podniosła rękę, porwała Emilkę z krzesła i rzuciła na ziemię, wybuchając spazmatycznym płaczem,
— Nie jesteś niczem innem, tylko lalką! — wołała. — Niczem, tylko lalką — lalką — lalką! O nic nie dbasz. Trocinami jesteś wypchana. Nigdy nie miałaś serca. Nie możesz czuć. Lalka tylko jesteś!
Emilka leżała na podłodze z nogami sromotnie zarzuconemi przez głowę i z nowem spłaszczeniem na końcu nosa; wciąż jednak była spokojna, nawet z odcieniem godności.
Sara ukryła twarz na ręku i szlochała. Szczury za ścianą poczęły bić się z sobą i gryźć, skuczeć i piszczeć. Lecz, jak już wspominałam, Sara nie miała zwyczaju płakać. Po chwili uspokoiła się, a uspokoiwszy się spojrzała na Emilkę, która przez zgięcie pod kolanem zdawała się jej przyglądać z rodzajem spokojnej sympatyi. Dziewczynka pochyliła się i podniosła ją. Zaczęły ją gryźć wyrzuty sumienia.
— Przecież tyś temu nie winna, żeś tylko lalka — rzekła, wzdychając z rezygnacyą — tak samo jak te dziewczyny tam na dole nie są winne, że w głowach brak im oleju. Nie jesteśmy podobne do siebie. Może lepiej być trocinami wypchaną.
Z pensyonarek Miss Minchin żadna nie odznaczała się błyszczącą inteligencyą; były one »dystyngowane«, lecz niektóre były tępe, niezdolne, inne chętne do nauki. Sara, która połykała wprost naukę w najnieprawdopodobniejszych porach dnia z porozrywanych i podartych książek i która odczuwała wprost głód wszystkiego, co można było czytać, wydawała nieraz w myśli surowy sąd o nich.
Tamte miały książki, których nigdy nie czytały; ona książek nie miała. Gdyby była miała cośkolwiek do czytania, nie byłaby tak samotna. Lubiła powieści, historye, poezye; czytać byłaby chciała wszystko. W domu była sentymentalna pokojówka, która kupowała tanie Gazety Codzienne i należała do okrężnej biblioteki, z której otrzymywała zatłuszczone tomy, zawierające opowieści o markizach i książętach, którzy stale i nieodmiennie zakochiwali się w kwieciarkach i służących i czynili z nich dumne małżonki ukoronowanych głów. Sara często wykonywała pracę owej pokojowej, aby w nagrodę mieć prawo czytać owe romantyczne historye. A była też na pensyi tłusta, tępa dziewczynka, nazwiskiem Ermengarda St. John, która dostarczała Sarze książek. Ermengarda miała bardzo mądrego ojca, który w rozpaczliwem wprost usiłowaniu rozbudzenia w córce chęci do nauki, wciąż jej przysyłał wartościowe i zajmujące dzieła, które były stałem źródłem jej utrapienia. Raz Sara zastała ją płaczącą nad dużą paczką książek.
— Co ci się stało? — spytała ją, trochę może z lekceważeniem.
A bardzo możliwe, że nie byłaby jej zaczepiła, gdyby nie była ujrzała onych książek. Widok książek zawsze w Sarze budził uczucia jakiejś głodnej pożądliwości, tak że koniecznie musiała zbliżyć się i choćby tytuły odczytać.
— Co ci się stało? — powtórzyła.
— Ojciec mój znów mi tyle książek przysłał — żałośnie odparła Ermengarda — i spodziewa się, że ja wszystkie odczytam.
— Czy nie lubisz czytać? — spytała Sara.
— Nienawidzę! — wybuchnęła Miss Ermengarda St. John. — A naturalnie będzie się mnie wypytywał, jak mnie zobaczy, będzie egzaminował ile zapamiętałam sobie; cobyś ty powiedziała, żeby ci tak kazali wszystko to przeczytać?
— Wolałabym to, niż wszystko inne na świecie — odparła Sara.
Ermengarda otarła oczy i ze zdumieniem spojrzała na taki dziwoląg.
— W imię Ojca i Syna!... — przeżegnała się.
Sara patrzyła z zajęciem. Nagły plan powstał w bystrej główce.
— Posłuchaj mnie! — rzekła. Jeżeli pożyczysz mi tych książek, to je przeczytam, a potem tobie opowiem wszystko co w nich jest, opowiem ci zaś tak, że wszystko spamiętasz. Wiem, że to potrafię. Dzieci we wstępnej klasie pamiętają zawsze wszystko, co im powiem.
— Boże mój drogi! — mówiła Ermengarda. — Czy naprawdę myślisz, żebyś potrafiła?
— Wiem z pewnością, że potrafię — odparła Sara. — Lubię czytać i pamięć mam doskonałą. Przytem książki będę szanować; odbierzesz je równie nowo wyglądające, jak teraz.
Ermengarda schowała chustkę do kieszeni.
— Jeżeli to zrobisz — rzekła — i jeżeli potrafisz tak zrobić, żebym to pamiętała to dam ci — — — to dam ci pieniędzy.
— Nie pragnę twoich pieniędzy — odparła — pragnę twoich książek; tych pragnę całem sercem.
Oczy jej poczęły błyszczeć dziwnie, odetchnęła głęboko.
— Więc je sobie zabierz — rzekła Ermengarda — chciałabym mieć samo pragnienie przeczytania ich, ale nie mam zdolności; tatuś mój jest bardzo zdolny i mądry i chciałby, żebym i ja taka była.
Sara zabrała książki i wyszła z pokoju. Na progu jednak zatrzymała się i odwróciła.
— A co ty ojcu swemu powiesz? — zapytała.
— Och! wszak ojciec nie potrzebuje wiedzieć; będzie myślał, że sama je przeczytałam.
Sara spojrzała na książki serce poczęło jej bić przyspieszonem tępem.
— Tak nie chcę — mówiła wolno — nie będę czytała, jeżeli zamierzasz mówić nieprawdę. Kłamstwa nieznoszę. Dlaczego zresztą nie masz powiedzieć, żem ja je przeczytała i tobie opowiedziała?
— Ale ojciec chce, bym je sama czytała — rzekła Ermengarda.
— Ojciec twój pragnie, abyś wiedziała, co w nich jest, abyś zapoznała się z ich treścią — mówiła Sara — a skoro ja potrafię opowiedzieć ci to w sposób przystępny i wbić ci w pamięć, to myślę, że będzie kontent.
— Ojciec wolałby, żebym je sama przeczytała — odparła Ermengarda.
— A ja znów myślę, że ojcu twemu o to chodzi, byś się jak najwięcej nauczyła — wszystko jedno w jaki sposób — powiedziała Sara. — W każdym razie gdybym ja była twoim ojcem, toby mi chodziło tylko o to.
A choć takie postawienie kwestyi nie było zbyt pochlebne, to jednak Ermengarda musiała przyznać Sarze racyę i po kilku jeszcze przekonywujących argumentach ustąpiła. I tak stało się, że oddawała później zawsze książki swoje Sarze, dziewczynka zaś zabierała je z sobą do izdebki na strychu i pochłaniała je; po przeczytaniu zaś każdego tomu wracała do Ermengardy i opowiadała jej treść na swój własny sposób. Miała ona dar czynić opowiadanie zajmującem. Wyobraźnia jej bujna dopomagała jej do ubierania każdego faktu w formę zajmującego opowiadania i tak umiejętnie potrafiła prowadzić swoje wykłady, że Miss St. John więcej skorzystała z jej opowiadania i więcej zapamiętała, aniżeli gdyby była trzykrotnie książki swe przeczytała sama, swym biednym, upośledzonym móżdżkiem. Kiedy Sara siadała przy niej i rozpoczynała opowieść o podróżach lub historyi, umiała podróżników i historyczne osobistości przedstawić wyobraźni słuchaczki, jak żywych; Ermengarda zaś siadała i z zachwytem śledziła wymowną gestykulacyę, zarumienioną twarzyczkę i błyszczące wymowne oczy małej profesorki.
— To wszystko brzmi o wiele ładniej, aniżeli wydaje się w książce, — mawiała. — Nigdy naprzykład nie obchodziła mnie Marya, królowa Szkocka a wprost nienawidziłam Francuzkiej Rewolucyi; ty jednak umiesz to przedstawić, niby zajmującą opowieść.
— Bo też to jest opowieść, — odpowiadała Sara. — Wszystko to są opowieści jak zresztą i wszystko na świecie. W tobie jest opowieść, we mnie, w Miss Minchin. Opowieść zrobić można ze wszystkiego.
— Jabym nie potrafiła, — rzekła Ermengarda.
Sara spojrzała na nią uważnie.
— Masz racyę, — odezwała się wreszcie, — przypuszczam, żebyś nie potrafiła. Ty jesteś bardzo podobna do Emilki.
— Kto to jest Emilka? —
Sara się opamiętała. Wiedziała o tem, że nieraz bywa niegrzeczna w prostocie swoich spostrzeżeń, a nie chciała przecież być niegrzeczna dla dziewczynki, która nie była zła, lecz tylko bardzo niemądra. Mimo swej szorstkości miała ona dużo poczucia sprawiedliwości. W długich godzinach, które spędzała w samotności, zwykła była zastanawiać się nad wielu zajmującemi kwestyami. Doszła ona do jednego wniosku zasadniczego, a mianowicie, że osoba inteligentna, powinna być dość inteligentna na to, aby nie być względem drugich niesprawiedliwą, lub wprost niedobrą. Miss Minchin była niesprawiedliwa i przekorna, kucharka złośliwa i gwałtowna — wszystkie zaś były ograniczone, wszystkie zdobyły sobie tylko jej pogardę i Sara pragnęła być zupełnie do nich niepodobna. Pragnęła zatem być możliwie najuprzejmiejszą dla wszystkich, którzy choćby w najdrobniejszej mierze na to zasługiwali.
— Emilka — jest to... ktoś, którego znam, — odparła.
— A czy ją lubisz? — spytała Ermengarda.
— Tak jest, lubię ją, — odparła Sara.
Ermengarda znów się poczęła przyglądać jej dziwnej twarzyczce i całej postaci. Sara wyglądała dziwnie.
Dnia tego miała na sobie spłowiała niebieską pluszową sukienkę, która ledwie do kolan jej sięgała, brązowy sukienny żakiecik i oliwkowe pończochy, które jej Miss Minchin kazała nadsztukować czarnemi, aby były dość długie. A jednak Ermengarda zwolna zaczynała ją podziwiać. Takie opuszczone, drobne, zaniedbane stworzonko, które mogło czytać i czytać i pamiętać i które potrafiło tak ślicznie, zajmująco opowiadać i wcale słuchacza nie znudzić! — dziewczątko, które umiało mówić po francusku, a po niemiecku nauczyło się niewiadomo jak i kiedy! trudno było nie przyglądać się i nie czuć się zainteresowaną, zwłaszcza gdy się było, jak biedna Ermengarda tak mało zdolną, że każda lekcya stawała się dla niej troską i zmęczeniem.
— A mnie czy lubisz? — spytała wreszcie Ermengarda.
Sara zawahała się przez sekundę, poczem odparła:
— Lubię cię, bo nie masz złej natury — lubię cię za to, że mi pozwalasz czytać swoje książki — lubię cię za to, że się przekornie nie wyśmiewasz ze mnie, z tego, czemu nie mogę zaradzić. Wszakże to nie twoja wina, że —
Szybko się opamiętała. Już chciała powiedzieć: »że jesteś mało inteligentna«.
— Że co? — badała Ermengarda.
— Że się trudno uczysz. Jeżeli nie możesz, to nie możesz. Jeżeli ja zaś potrafię, to potrafię — oto wszystko. — Chwilkę zamilkła, poczem ciągnęła wolno, na swój sposób w miarę jak myśli poczęły jej napływać do głowy.
— A może, — mówiła — to nie dosyć módz się szybko uczyć i łatwo pojmować. Dla drugich znaczy więcej, gdy się jest dobrym. Gdyby Miss Minchin posiadła wszystkie rozumy świata, co nie jest i nie będzie, i gdyby była taka przytem, jak jest, toby zawsze była nieznośna i wszyscy by ją nienawidzili. Bardzo wielu ludzi zdolnych krzywdziło drugich i było złymi naprzykład Robespierre —
Znów zamilkła i przyglądała się towarzyszce.
— Pamiętasz, co ci o nim mówiłam? — spytała. — Jestem pewna, żeś zapomniała.
— Wszystkiego coprawda nie pamiętam — wyznała Ermengarda.
— Więc dobrze — zawołała Sara z nagłem postanowieniem — powiem ci wszystko raz jeszcze.
I rzeczywiście raz jeszcze zagłębiła się w straszne wspomnienie Rewolucyi Francuskiej, takie mówiła rzeczy i tak żywo malowała jej okropności, że Miss St. John bała się potem pójść spać, i głowę skryła pod kołdrę i trzęsła się ze strachu, dopóki nie usnęła. Później jednak zachowała w umyśle żywą pamięć charakteru Robespierra i nie zapomniała również Maryi Antoniny, ani nawet księżnej de Lanetelle.
— Wiesz co? głowę jej zatknęli na pikę i tańczyli koło niej, — mówiła Sara; — a miała piękne blond włosy; a kiedy o niej myślę to nie mogę nigdy wyobrazić sobie jej głowy na karku, lecz na pice z tłumem rosbestwionym, tańczącym i wyjącym do koła.
Rzeczywiście dla tego pełnego wyobraźni dziecka wszystko było powieścią; im więcej zaś czytała, tem bardziej rozbudzała się jej wyobraźnia. Jedną z jej największych przyjemności było siedzieć w swojej izdebce, lub chodzić po niej i »wyobrażać« sobie różne rzeczy »na niby«. W chłodne wieczory, gdy biedactwo głodne bywało, przysuwała czerwony fotel do pustego kominka i mówiła wolno a dobitnie:
— Dajmy na to, że niby to jest duży kominek z ładną stalową kratą i wielki, płonący ogień — trzaskający wesoło — i dużo rozżarzonych węgli i niebieskawe, tańczące nad tem płomyki. I dajmy na to, że mam miękki, gruby pled, i że to jest wygodny, wyścielany fotel z purpurowego aksamitu; i że »niby to« mam na sobie czerwoną aksamitną sukienkę i duży kołnierz koronkowy, jak takie dziecko na obrazku; i dajmy na to, że niby to cały pokoik jest ślicznie umeblowany, i że stoją półeczki pełne książek, które jak za poruszeniem różdżki czarodziejskiej się zmieniają, skoro je tylko przeczytam; i że niby to stoi tu mały stoliczek nakryty śnieżno białym obrusikiem, a na nim małe srebrne naczynia, w jednem gorąca, gorąca zupa, w innem pieczone kurczątka a jeszcze w innem torcik z galaretką malinową, a w innem trochę winogron; i dajmy na to, że niby to Emilka umie mówić i że możemy siedzieć sobie razem i jeść kolacyę, a potem rozmawiać i czytać; i dajmy na to jeszcze, że niby to w głębi stoi ciepłe, miękkie łóżeczko i że jak jesteśmy śpiące, możemy się położyć i spać, spać jak tylko długo nam się spodoba.
Zdawało się nieraz, że gdy tak przez pół godziny z rzędu wmawiała w siebie różne rzeczy, robiło jej się ciepło i wsuwała się do łóżeczka z Emilką i zasypiała z uśmiechem na ustach.
— Jakie ogromne, puszyste poduszki! — szeptała do siebie. — Jakie białe podpięcia i miękka miła kołderka! — I zapominała nawet, że jej prawdziwa poduszka zaledwie garść pierza w sobie miała, a kołdra cienka była i pełna dziur.
Innym znów razem wystawiała sobie, że »niby to« jest księżniczką i chodziła po domu z takim wyrazem twarzy, że był on źródłem utrapienia Miss Minchin, ponieważ wydawało się, że dziecko nie słyszy złych i obelżywych wyrazów do siebie skierowanych, lub jeśli słyszy, że jej takowe zupełnie są obojętne. Czasami w samym środku potoku swych niepoczciwych i okrutnych słów napotykała Miss Minchin owe dziwne, niedziecinne oczy utkwione w siebie z wyrazem jakby uśmiechu pełnego pobłażliwej dumy i godności. Miss Minchin niewiedziała oczywiście, że właśnie w tej chwili Sara mówiła do siebie.
— Wcale nie wiesz, że takie rzeczy mówisz do księżniczki i że gdybym zechciała, to mogłabym ręką tylko skinąć i skazać cię na śmierć. Żal mi cię tylko, właśnie dla tego, że jestem księżniczką, ty zaś stare, głupie, biedne, pospolite stworzenie i nie potrafisz już być inną.
Bawiło ją to więcej niż cokolwiekbądź na świecie; a choć to zabawne było i dziwaczne nawet, przecież znajdowała w tem pokrzepienie i nie było to dla niej złem wcale. Istotnie uchroniło ją to od stania się szorstką i złośliwą, gdy wszyscy dookoła nie byli tacy.
— Księżniczka musi być uprzejma, — mówiła do siebie. To też gdy służba, która przyjmowała ton swej pani, posyłała ją po sprawunki i wydawała rozkazy, Sara głowę miała podniesioną i odpowiadała im w taki sposób, że nieraz patrzały zdumione tak niezwykłą uprzejmością.
— Jestem księżniczką w łachmanach — myślała, — lecz w głębi duszy jestem księżniczką. Łatwo by było być księżniczką, gdybym była odziana w złotogłowie; dużo to większy tryumf być księżniczką tak, żeby o tem nikt nie wiedział. Weźmy naprzykład Maryę Antoninę: Kiedy była w więzieniu, tron już utraciła i ubrana była w prostą czarną suknię, a włosy jej były siwe, a oni jej urągali i wołali na nią wdowa Capet — wtedy więcej miała królewskości w sobie, aniżeli w dniach wesołych, gdy samemi wspaniałościami była otoczona. Najwięcej mi się wtedy podobała. Ta wyjąca tłuszcza jej nie przestrasza. Silniejsza była od nich nawet wtedy, gdy jej ścięli głowę.
Pewnego razu, gdy myśli takie chodziły jej po głowie, wyraz jej oczu tak rozwścieklił Miss Minchin, że poskoczyła do Sary i uderzyła ją w twarz.
Sara ocknęła się z swych marzeń, drgnęła, potem serdecznie się rozśmiała.
— Z czego się śmiejesz, ty zuchwały, niesforny dzieciaku! — zawołała oburzona Miss Minchin.
Znów upłynęło kilka sekund, póki Sara nie przypomniała sobie, że jest księżniczką. Policzki jej czerwone były i pałające od otrzymanych uderzeń.
— Myślałam — odparła.
— Przeproś mnie natychmiast — zawołała Miss Minchin.
— Przeproszę panią za to, że się śmiałam, jeżeli to było niegrzecznie — rzekła Sara — ale nie przeproszę panią za to, żem myślała.
— O czem myślałaś? — spytała Miss Minchin. — Jak śmiesz myśleć? O czem myślałaś?
Wszystko to działo się w sali szkolnej i wszystkie dziewczynki głowy popodnosiły z nad książek i słuchały. Bardzo zajmowało je, ilekroć Miss Minchin wymyślała Sarę, bowiem dziewczynka odpowiadała zwykle coś niezwykłego i wcale nie bywała zalękniona. Teraz również przestraszona nie była, choć uszy i policzki jej pałały, a oczy świeciły niby gwiazdy.
— Myślałam, — odparła poważnie i bardzo grzecznie — że pani nie wie, co pani robi.
— Co takiego? że nie wiem, co robię! — ze zgrozą zawołała Miss Minchin.
— Tak jest — mówiła Sara — i myślałam, coby się stało, gdybym była księżniczką, a pani wytargała mnie za uszy — cobym wtedy ja miała pani zrobić. I myślałam dalej, że gdybym była księżniczką, to pani nie śmiałaby mnie dotknąć, cokolwiek powiedziałabym lub zrobiła. Myślałam jeszcze, jakby pani była zdziwiona i przestraszona, gdyby się nagle okazało —
Tak żywo oczyma swej wyobraźni widziała ten obraz, że mówiła w sposób, który nawet na Miss Minchin wywarł wrażenie. Na chwilę zdało się jej ciasnemu umysłowi, że w tem dziecku musi być jakaś potęga istotna.
— Co takiego? — zawołała — gdyby się co okazało?
— Że istotnie jestem księżniczką — odparła Sara — i że mogę uczynić wszystko, wszystko, co mi się podoba.
— Idź zaraz do swego pokoju — zawoła Miss Minchin bez tchu — ruszaj natychmiast. Opuść klasę. Proszę do lekcyi, panienki!
Sara zrobiła dyg.
— Proszę wybaczyć, że się śmiałam, jeśli to było niegrzecznością — rzekła, wychodząc z pokoju i pozostawiając Miss Minchin w najwyższym stopniu rozzłoszczoną, a dziewczęta szepczące między sobą.
— Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że ona naprawdę jest kimś! — rzekła jedna z nich. — Nawet by się powinno okazać.





CZĘŚĆ II.



Tego samego zaraz popołudnia miała Sara sposobność dowiedzenia sobie samej, czy rzeczywiście jest księżniczką, czy nie. Straszne to było popołudnie! Przez kilka dni z rzędu padało bezustanku, ulice mokre były i ślizkie! wszędzie było błoto — lepkie londyńskie błoto — nad tem wszystkiem zaś wisiała gęsta zasłona mgły i dżdżu. Trzeba było właśnie zrobić kilka męczących kursów — jak zwykle w dnie takie — i Sarę posyłano to tu, to tam ciągle i ciągle, dopóki jej ubranie nie przemokło zupełnie. Śmieszne, stare pióra na jej biednej kapeluszynie, śmieszniej jeszcze wyglądały, niż zwykle, a zdreptane, podarte buciki tak były przemoczone, że już więcej wilgości brać w siebie nie mogły. Do tego dodać jeszcze trzeba, że pozbawiono ją obiadu, ponieważ Miss Minchin chciała ją ukarać. Sara była bardzo głodna. Tak była zziębła, głodna i zmęczona, twarzyczka jej miała skutkiem tego taki bolesny wyraz, że niejednokrotnie ktoś czulszego serca mijając ją w tłumie, rzucał jej spojrzenie pełne współczucia. Ona jednak nie czuła tego. Spieszyła dalej, usiłując się pokrzepić na duchu w ów zabawny i właściwy sobie sposób wyobrażania sobie tego lub owego »na niby« — tym jednak razem trudniej jej to przychodziło niż kiedykolwiek i kilka razy nawet uczuwała więcej zimna i głodu, zamiast mniej. Uparcie jednak obstawiała przy swojem: »Dajmy na to, że mam na sobie suche sukienki«, myślała, »I niby to mam całe buciki i długi, gruby paltocik i wełniane pończochy i cały parasol. I dajmy na to, zbliżając się do piekarza, który sprzedaje gorące bułeczki, znajduję sześć pensów — które nie mają właściciela, dajmy na to, żeby tak było, to poszłabym do sklepu i kupiła sześć najgorętszych bułeczek i zjadłabym wszystkie, nie odpoczywając wcale«.
Dziwne się rzeczy dzieją na świecie. Dziwne było to, co wydarzyło się Sarze.
Rozmawiając tak z sobą musiała przejść na drugą stronę ulicy — błoto było straszne — musiała wprost brodzić. Wybierała drogę, jak tylko mogła najstaranniej, lecz przed zabłoceniem nie mogła się ustrzec; wybierała miejsca tylko mniej zabłocone, musiała wciąż patrzeć w dół, na nogi swoje i na błoto i patrząc w dół, gdy już zbliżała się do chodnika — ujrzała w rynsztoku coś błyszczącego, srebrny pieniążek, podeptany przez wiele nóg, lecz jednak świecący trochę i błyszczący. Nie było to sześć pensów, tylko cztery! W jednej sekundzie znalazła się drobna moneta w drobnej, zimnej, zaczerwienionej i zsiniałej ręce,
— Ach! — jęknęła — a więc to prawda!
A potem, czy uwierzycie? — spojrzała przed siebie na sklep, jaki był wprost przed nią. I była to piekarnia, a dobroduszna jakaś tęga, poczciwa kobiecina, o rumianych policzkach i dobrotliwem spojrzeniu wystawiała właśnie do okna tacę z wybornemi gorącemi bułeczkami — dużemi, pulchnemi, rumianemi, bułeczkami. Sarze zrobiło się poprostu słabo — z wrażenia i widoku bułeczek i rozkosznego zapachu gorącego i świeżego pieczywa, wychodzącego z otwartych drzwi piekarni.
Sara wiedziała, że nie powinna się wahać, co do zużytkowania małej monety. Leżała widocznie czas jakiś w błocie. Właściciel jej zaś dawno zgubił się w fali licznych przechodniów, którzy tłumnie spieszyli potrącali się przez dzień cały.
— W każdym razie pójdę i zapytam piekarkę, czy nie ona zgubiła czasem ten pieniądz — rzekła do siebie.
Przeszła przez chodnik i przemoczoną stopę postawiła na stopniu piekarni; w tej chwili spostrzegła coś takiego, że zatrzymała się.
Była to drobna postać, jeszcze więcej opuszczona od niej — postać, która nie była niczem więcej, jak zawiniątkiem łachmanów, z którego wyglądały małe, bose, czerwone i zabłocone nożyny — ponieważ łachmany, którymi stworzenie to próbowało się okryć, nie dość były długie. Nad łachmanami ukazywała się straszna, rozczochrana głowina i zabrudzona twarz o wielkich, zapadniętych, głodnych oczach.
Że w tych oczach przebija głód, odgadła Sara, skoro tylko je ujrzała — i poczuła nagłą sympatyę.
— Ta mała — rzekła do siebie z cichem westchnieniem — to dziecko ulicy i ono jest jeszcze głodniejsze, niż ja.
Dziecko zaś, owo »dziecko ulicy« popatrzyło na Sarę i usunęło się nieco, aby jej zrobić miejsce, do przejścia. Przywykło ono do tego, by zawsze i wszędzie usuwać się z drogi każdemu. Wiedziało także, że gdyby ją ujrzał policyant, toby jej kazał zaraz »wynosić się«.
Sara ścisnęła w rączce 4-ro pensową monetę i zawahała się na sekundę. Potem odezwała się do małej:
— Czyś głodna? — spytała.
Dziecko odsunęło się jeszcze bardziej na bok.
— O mój Boże! — zawołało głosem ochrypłym — głodne i jak jeszcze!
— Czy nie jadłaś obiadu? — ciągnęła dalej Sara.
— Ani obiadu — mówiła mała usuwając się ciągle — ani śniadania, ani kolacyi, ani nic, nic!
— Odkąd? — spytała Sara.
— A bo ja wiem? Dziś mi nigdzie nic nie dali. Prosiłam i prosiłam.
Sam widok jej wywołał w Sarze większy głód i słabość. Umysł jej wciąż jednak pracował i wciąż w siebie wmawiała, choć słabo jej się robiło z głodu:
— Jeślim jest księżniczką! — mówiła — jeślim nią jest...! Kiedy tamte biedne były i pozbawione tronu, zawsze się z biedą dzieliły, tem co miały, zwłaszcza gdy spotkały kogoś kto głodniejszy i biedniejszy od nich! Tak jest dzieliły się. Bułki są po pensie sztuka. Gdybyż to było sześć pensów! Byłabym mogła zjeść sześć bułek. Nie będzie to dosyć dla żadnej z nas, ale będzie lepsze jak nic.
— Poczekaj chwilkę — rzekła do małej żebraczki. Weszła do sklepu. Ciepło tu było i rozkoszna woń świeżego pieczywa rozchodziła się dokoła. Piekarka była właśnie w trakcie dokładania świeżych bułeczek w oknie wystawowem.
— Przepraszam panią — odezwała się Sara. — Czy pani nie zgubiła przypadkiem czterech pensów, srebrnej czteropensowej monety? — I wyciągnęła ku niej rękę, pokazując drobny pieniążek.
Kobieta spojrzała na niego, potem na nią — na jej wymowną, zbiedzoną twarzyczkę, na spłowiałą, zniszczoną, wykwintną niegdyś sukienkę.
— Uchowaj Boże! nie — odparła — znalazłaś.
— Tak jest w rynsztoku — rzekła Sara.
— Zatrzymaj go sobie zatem — powiedziała piekarka. — Kto wie? może z tydzień leżał i Bóg raczy wiedzieć kto go zgubił. Nie dowiemy się tego nigdy, to pewna.
— Wiem o tem — mówiła dziewczynka — lecz w każdym razie wolałam panią spytać.
— Hm... nie każdy by to zrobił — odpowiedziała piekarka, która miała minę bardzo zdziwioną, zainteresowaną i dobroduszną równocześnie. — Czy chciałabyś co kupić? — dodała, widząc spojrzenie Sary w kierunku bułeczek.
— Proszę cztery bułeczki — odrzekła Sara — te po pensie sztuka.
Piekarka zbliżyła się do wystawy i włożyła kilka sztuk do papierowej torebki. Sara zauważyła, że włożyła ich sześć.
— Prosiłam tylko o cztery — tłomaczyła — mam tylko cztery pensy.
— Dołożyłam dwie, żeby była dobra waga — rzekła poczciwa kobiecina. — Możesz je sobie zjeść później. Czyś głodna?
Dziewczynka uczyniła zwrot głową.
— O tak — odparła — jestem bardzo głodna i bardzo pani jestem wdzięczna za jej dobroć i — chciała dodać — tam przed sklepem jest dziewczynka, która jest jeszcze głodniejsza. — Lecz właśnie w tej chwili weszło równocześnie kilka osób, a wszyscy zdawali się spieszyć, więc tylko zdążyła raz jeszcze podziękować i wyszła.
Dziecko wciąż siedziało skulone w rogu schodków. Wyglądało straszliwie w przemokłych i brudnych łachmanach. Patrzyło przed siebie obojętnym wzrokiem tych, którzy zawsze cierpią i Sara ujrzała, jak nagle przeciągnęła szorstką, ciemną rączyną po oczach, z których spływały gorące, ciężkie łzy. Mruczała coś do siebie.
Sara otworzyła torebkę i wyjęła z niej jedną z gorących jeszcze bułeczek, które już rozgrzały nieco zmarznięte jej ręce.
— Masz — mówiła kładąc jej bułkę na kolanach — widzisz, jaka ładna, ciepła bułka. Zjedz sobie, nie będziesz taka głodna.
Dziecko drgnęło i spojrzało na Sarę; potem zaś pochwyciło chciwie bułkę i poczęło pochłaniać wielkiemi kawałkami, jak wilk zgłodniały.
— O Jezu, o Jezu! — powtarzało ochryple, w dzikiej jakiejś rozkoszy.
— O Jezu!
Sara to słyszała; wyjęła z torebki jeszcze trzy bułki i położyła je dziecku.
— Ona głodniejsza odemnie — mówiła do siebie. — Ona głodem przymiera. — Ręka jej jednak trochę drżała, gdy kładła czwartą bułkę. — A ja przecież z głodu nie umieram. — powiedziała — i podała dziecku piątą.
Mała żebraczka londyńska chwytała je z chciwością i pochłaniała. Gdy Sara zawróciła do odejścia, dziecko zbyt było zgłodniałe i zajęte jedzeniem, aby pomyśleć o podziękowaniu, choćby ją nawet nauczono było grzeczności — ale wszakże nikt jej tego nie nauczył. Było to takie biedne tylko małe dzikie zwierzątko.
— Do widzenia! — zawołała Sara.
Znalazłszy się po drugiej stronie ulicy, obejrzała się. Dziecko w każdej ręce trzymało bułkę i przestało jeść, patrząc za nią. Sara skinęła jej głową, dziecko zaś, spojrzawszy raz jeszcze — zdziwionym, pożądliwym wzrokiem — kiwnęło w odpowiedzi rozczochraną głowiną i dopóki Sara nie zniknęła jej z oczu, nie wzięła kawałka świeżego do ust, ani nie dokończyła zaczętego kęsa.
W tej chwili piekarka wyjrzała ze sklepu.
— A co — zawołała. — Szyję daję, że ona bułki oddała tej małej żebraczce. I nie bez tego, żeby ich nie była potrzebowała — hm... hm... wyglądała na bardzo głodną. Wielebym dała zato, żeby się dowiedzieć, czemu ona to zrobiła. — Stała przy drzwiach przez chwilkę i rozmyślała. Potem zaś ciekawość przemogła. Zbliżyła się do biednego dziecka i zagadła:
— Kto ci dał te bułki? — spytała. Dziecko skinęło głową w kierunku niknącej postaci Sary.
— Co mówiła? — indagowała kobieta,
— Pytała mnie, czym głodna — odrzekł głos ochrypły.
— Coś powiedziała?
— Powiedziałam, żem głodna.
— Potem ona weszła do sklepu, kupiła bułki, wyszła i dała je tobie, prawda?
Dziecko potakująco skinęło głową.
— Ile ci dała?
— Pięć bułek.
Kobieta się zamyśliła. — Zostawiła sobie jedną tylko — rzekła do siebie cichym głosem. — A z oczu jej odgadłam, że byłaby zjadła wszystkie sześć.
Spojrzała w kierunku niknącej w dali drobnej, nędznie odzianej postaci i taka czuła się wzruszona, jaką już dawno nie była.
— Szkoda, że tak prędko mi uciekła — rzekła. — Jak mi Bóg miły, powinnam jej była dać conajmniej z tuzin.
Potem zwróciła się do dziecka.
— Czyś głodna jeszcze?
— Zawszem głodna — brzmiała odpowiedź — ale już teraz nie taka bardzo głodna, jak poprzednio.
— Chodź ze mną — rzekła piekarka i otworzyła drzwi do sklepu.
Dziewczynka wstała i wsunęła się za nią. Wydawało się czemś nieprawdopodobnem, aby jej wolno być miało wejść do ciepłego pokoju pełnego wybornego pieczywa. Nie wiedziała co będzie, nie dbała nawet o to.
— Ogrzej się — rzekła kobieta, wskazując na płonący na kominku ogień w małym przyległym pokoju. — I słuchaj: jak będziesz chciała zjeść chleba, to możesz zawsze przyjść do mnie i poprosić. Chybaby mnie Pan Bóg skarał, żebym ci nie miała dać go w imię tej małej.


∗             ∗

Sara znalazła dużą pociechę w pozostałej bułeczce. Była gorąca i wiele lepsza, jak nic. Odłamywała maleńkie kawałki i jadła je bardzo powoli, aby na dłużej starczyło.
— Przypuśćmy, że to jest bułeczka czarodziejska i że jeden kęs jest całym obiadem — mówiła do siebie. — Gdybym tak jadła prędko kawałek po kawałku, tobym się przejadła.
Ciemno już było, gdy doszła do placu, na którym znajdował się »pierwszorzędny« pensyonat Miss Minchin. Lampy były pozapalane i w większej części okien dawało się widzieć światło. Sarę bawiło zawsze widzieć wnętrze pokojów, przed zapuszczeniem storów. Lubiła wyobrażać sobie rozmaite rzeczy o osobach, które widziała siedzące przed kominkiem, lub jak pochylone nad książką czytały. Naprzykład vis-á-vis mieszkała Wielka Rodzina. Sara nazywała ich Wielką Rodziną — nie dla ich wzrostu, ponieważ większość członków tej rodziny była naprawdę mała, lecz dlatego, że było ich tak wiele. W Wielkiej Rodzinie było ośmioro dzieci, okazała, rumiana matka, okazały rumiany ojciec, okazała rumiana babunia i liczna rzesza służby. Dzieci albo wyprowadzano na spacer, albo wywożono w wózeczkach przez ładnie ubrane nianie; albo też wychodziły z mamusią, albo wybiegały wieczorem do drzwi, aby ucałować tatusia i tańczyć koło niego i wyciągać mu z kieszeni paczuszki; albo też siadali w oknie dziecinnego pokoju, aby patrzeć na ulicę, popychając się i śmiejąc — koniec końcem robili zawsze coś na pozór bardzo przyjemnego i coś, co odpowiadało gustom Wielkiej Rodziny. Sara była do nich poprostu przywiązana i dała im imiona z swych książek. Nazwała ich rodziną Montmorency, o ile nie nazywała ich poprostu Wielką rodziną. Mały tłuścioszek z jasną główką i koronkową czapeczką była Etelberta Montmorency; druga Viola Montmorency; mały chłopczyk, który zaczynał dopiero chodzić i miał także opasłe nożyny, był to Sidney Montmorency; a potem były jeszcze: Liliana, Klara, Marietta, Róża, Weronika i Hektor.
Oprócz Wielkiej Rodziny było mieszkanie »Pani Panny«, która miała towarzyszkę, duże papugi i charta; Sara niezbyt ją lubiła, ponieważ tylko rozmawiała z papugami lub jeździła na spacer z chartem. Najbardziej zajmująca osobistość zajmowała mieszkanie zaraz obok mieszkania Miss Minchin, Sara nazywała go Hinduskim magnatem. Był to starszy już człowiek, o którym mówiono, że mieszkał niegdyś w Wschodnich Indyach, że był ogromnie bogaty i chory przytem na wątrobę — chodziły nawet słuchy, że wcale nie miał wątroby i że mu to bardzo dokuczało. W każdym razie miał on bardzo żółtą cerę i nie wyglądał na człowieka szczęśliwego; kiedy wyjeżdżał na spacer, wtedy zupełnie szczelnie otulał się szalami i plaidami, jakby mu zawsze było zimno. Miał on służącego, rodowitego Hindusa, który wyglądał tak, jakby mu zawsze jeszcze zimniej było niż jego panu, posiadał jeszcze małpę, która taką miała minę, jakby jej jeszcze zimniej było, niż służącemu Hindusowi. Sara widywała małpkę siedzącą na stole w słońcu przy oknie w salonie z taką smutną miną, że dziewczynce szczerze jej zawsze było żal.
— Pewna jestem — czyniła sobie w duchu uwagę — że biedactwo wspomina sobie o drzewach kakaowych, jak się ogonem wieszała w słońcu na gałęzi. Może i ona miała rodzinę, za którą biedactwo tęskni.
Służący Hindus, którego Sara nazywała Lascar, miał też wygląd smutny, lecz widocznem było, że panu swemu jest bardzo wierny.
— Może on panu swemu ocalił życie w czasie powstania — myślała sobie. — Obaj tak wyglądają, jakby wiele przygód przeżyli. Chciałabym módz pogadać z Laskarem. Pamiętam trochę po hindusku.
I dnia jednego istotnie go zaczepiła, on zaś zdumiał się na dźwięk mowy ojczystej i twarz jego wyrażała i zdumienie i ogromną radość. Czekał na swego pana, aby mu pomódz wsiąść do powozu, Sara zaś, która jak zwykle chodziła po sprawunki, przystanęła i przemówiła doń słów parę. Miała ona ogromny dar do języków, hinduskiego zaś dość pamiętała, aby ją mógł zrozumieć. Gdy pan jego wyszedł, Laskar przemówił do niego kilka słów, zaś Hinduski magnat odwrócił się i spojrzał zaciekawiony. Laskar zaś później zawsze pozdrawiał ją najuniżeńszym pokłonem. Od czasu do czasu zamieniali słów kilka. Dowiedziała się, że istotnie pan jego jest bardzo bogaty, że jest chory i to, że niema żony, ani dzieci i że klimat Anglii nie służy małpie.
— On musi być równie sam na świecie, jak ja — pomyślała Sara. — Zdaje mi się, że majątek nie daje mu szczęścia.
Tego dnia, gdy wracała, Lascar zapuszczał firanki i Sara rzuciła wzrokiem do wnętrza pokoju. Na kominku palił się wesoły ogień, zaś Hinduski magnat siedział przed nim w zbytkownym fotelu. Pokój umeblowany był wspaniale i z komfortem, lecz Hinduski magnat siedział z głową wspartą na ręku i wyglądał smutny, jak zawsze.
— Biedak! — pomyślała sobie Sara — ciekawa jestem, czy on sobie w tej chwili wyobraża coś »na niby«?
Wszedłszy do domu napotkała w sieni Miss Minchin.
— Gdzieś tak długo marudziła? — spytała. — Wieki całe cię nie było!
— Tak wilgotno dziś i takie straszne błoto — odparła Sara. — Ogromnie mi trudno było iść, bo buciki moje takie zniszczone, że wciąż się potykałam.
— Nie wykręcaj się i nie zmyślaj — zawołała Miss Minchin.
Sara zeszła na dół, do kuchni.
— Ho, ho! A czemuś to na noc nie została? — odezwała się kucharka.
— Oto jest wszystko, co miałam kupić — rzekła Sara i położyła sprawunki na stole.
Kucharka obejrzała je, mruknęła coś pod nosem. Była w gorszym humorze, niż zwykłe.
— Czy mogę dostać cośkolwiek do zjedzenia? — nieśmiało zapytała Sara.
— Już po herbacie — brzmiała odpowiedź. — Może mam dla ciebie ekstra ogień palić? a jeszcze czego!
Sara chwilkę milczała.
— Ale wszakże i obiadu dziś nie dostałam — rzekła ledwie dosłyszalnie. Mówiła tak bardzo cicho umyślnie, bo lękała się, by jej głos nie zadrżał.
— Tam w kredensie jest kawałek chleba — rzekła kucharka. — To wszystko, co możesz dziś dostać.
Sara znalazła chleb. Był stary, twardy i suchy. Kucharka w zbyt złym była humorze, aby jej dać cośkolwiek do niego. Przed chwilką nawymyślała jej Miss Minchin i w takich razach lubiła złość wywrzeć na Sarze.
Ciężko było dziewczynce drapać się tak wysoko po stromych schodach do izdebki na strychu. Nieraz, gdy bywała zmęczona, schody owe wydawały jej się bez końca, dzisiaj jednak zdawało jej się, że nigdy już nie dojdzie, tak strasznie czuła się zmęczona. Kilka razy łkanie chwytało ją za gardło i musiała przystawać, by odpocząć.
— Dziś już nic sobie nie potrafię wyobrażać — mówiła sobie smutnie — wiem, że nie będę mogła. Zjem chleb, napiję się trochę wody, a potem pójdę spać, może przyjdzie sen dobry i ukaże mi się coś ładnego. Chciałabym wiedzieć, co to są sny?
Tak jest, gdy doszła do końca schodów, miała łzy w oczach, i już nie wyobrażała sobie, że jest księżniczką; czuła się zmęczonem, głodnem i ogromnie samotnem i opuszczonem dzieckiem.
— Gdyby tatuś mój żył — mówiła do siebie — toby mnie tak nie traktowali, jak traktują. Gdyby tatuś mój żył, to dbałby o mnie i nie dał tak krzywdzić okropnie.
Potem nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi izdebki.
Czy uwierzycie — czy możecie sobie wyobrazić coś podobnego? — Mnie samej wierzyć się niechce. Sarze zaś wydało się to niepodobieństwem; w pierwszej chwili myślała, że się coś dzieje z jej wzrokiem — albo z umysłem — że przyszło senne widziadło, zanim jeszcze w sen zapadła.
— Boże mój! — zawołała bez tchu. — Boże! To nieprawda! Wiem, wiem, że to nieprawda!
Wsunęła się prędko do izdebki i zamknęła za sobą drzwi na klucz i oparła się o nie plecami i stała tak nieporuszona, patrząc przed siebie.
Czyż można się dziwić? Oto na kominku, który pusty był zimny, z zardzewiałą kratą, gdy opuszczała izdebkę, teraz płonął na nim wesoły, trzaskający ogień, kratę zaś wyczyszczono i wypolerowano i nad ogniem na pałączku wisiał mały kociołek miedziany z gotującą i szumiącą wodą; na podłodze rozłożono miękki, gruby, puszysty dywan; przed kominkiem stało krzesło składane, rozłożone, wysłane poduszkami; obok krzesła stał mały, składany stolik, również rozłożony, nakryty białą serwetą i zastawiony małemi, nakrytemi naczyniami, filiżanka, cukierniczka i imbryczek do herbaty; na łóżku położono nową, ciepłą kołdrę, obok wisiał jedwabny, watowany szlafroczek, nie zapomniano i o książkach. Mała, zimna, nędzna izdebka na strychu zamieniła się w kraj zaczarowany. Ciepło tu było i jasno.
— To czary! — wyrzekła wreszcie Sara. — Albo ja jestem zaczarowana. Mnie się tylko zdaje, że to wszystko widzę; ale jeżeli tylko w tym stanie będę mogła trwać, to mnie zresztą wszystko jedno; abym tylko mogła trwać!
— Od ognia, który tylko zdawałoby mi się, że widzę, nie mogłabym czuć ciepła — mówiła do siebie. — Ten czuję, jak prawdziwy — zupełnie prawdziwy!
Zbliżyła się i uklękła przed kominkiem. Dotknęła krzesła, stołu; podniosła pokrywkę z jednego naczynia. Było w niem coś gorącego i soczystego — jednem słowem coś wybornego. W imbryku była esencya herbaty, woda do niej gotowa w kociołku; na jednym talerzyku leżały gorące grzanki, na innym kruche ciasteczka.
— To wszystko prawda! — wyrzekła Sara. — Ogień jest tak prawdziwy, że się przy nim mogę ogrzać. Mogę siedzieć na krześle; wszystko to jest tak prawdziwe, że mogę to zjeść.
Było to tak zupełnie, jak gdyby bajka zamieniła się w rzeczywistość — było to coś nieziemskiego! Zbliżyła się do łóżka, dotknęła pościeli i kołdry. I to było rzeczywiste. Otworzyła książkę; na tytułowej karcie obcem nieznanem pismem wypisane było: »Małej dziewczynce z izdebki na strychu«.
— Naraz — czyż można się dziwić? — Sara ukryła twarz w dłoniach i wybuchła płaczem.
— Niewiem kto to taki — szlochała — ale przecież ktoś choć trochę dba o mnie — ktoś jest moim przyjacielem.
Myśl ta rozgrzała ją silniej, niż ogień płonący na kominku. Nigdy już nie miała przyjaznej duszy od czasu onych dni promiennych, gdy miała wszystko, czego mogła zapragnąć; lecz dnie te wydawały się tak odległe — tak bardzo odległe, że wydawały się już tylko jak sen, wobec tych nieskończenie długich lat przeżytych pod dachem Miss Minchin.
Na myśl, że ma przyjaciela, choćby nieznanego, płakała mała Sara więcej, aniżeli kiedykolwiek dawniej w czasie najboleśniejszych przejść.
Łzy te jednak różne były od tamtych, gdy je bowiem otarła, nie paliły, nie bolały jej oczy, serce nie ściskało się bólem.
A też możecie sobie łatwo wystawić, jak minęło resztę wieczora. Co to była za rozkosz zdjąć z siebie przemokłe ubranie, a włożyć miękki, ciepły szlafroczek przed płonącym na kominku ogniem — włożyć zziębnięte stopy w miękkie, wełniane, puszyste pantofelki, które znalazła przy krześle. A przytem gorąca herbata i doskonale przysmaki i krzesło wygodne i książek tyle!
Skoro Sara upewniła się, że to wszystko jest rzeczywistością, że to wszystko jest prawdziwe, odetchnęła całą duszą wielkiej, niepohamowanej radości. Tak długo żyła samą tylko wyobraźnią, tak długo radość swą znajdowała w niemożliwościach, że duszyczka jej gotowa była na przyjęcie każdego choćby cudu, jaki się mógł wydarzyć. Kiedy się już dobrze rozgrzała i zjadła kolacyę i nacieszyła się wszystkiem przez jakąś godzinę, przestało ją dziwić, że to czarowne otoczenie ma być jej własnością. Co do odgadywania, kto to wszystko uczynił, wiedziała, że byłby to trud zbyteczny. Nie znała przecież ani żywego ducha, o kimby choć w przybliżeniu można było przypuścić, że to dla niej zrobił.
— Niema nikogo takiego — zadecydowała — nikogo. — Przedysputowała coprawda tę całą sprawę z Emilką, lecz więcej dla przyjemności, jaką sprawiała rozmowa na ten temat, aniżeli z istotnego zamiaru dowiedzenia się czegoś nowego.
— W każdym razie, Emilko, mamy przyjaciela. Niewątpliwie mamy przyjaciela.





CZĘŚĆ III.



Sara nie była w możności wyobrazić sobie chociażby istoty, odpowiadającej wymarzonej przez się postaci tajemniczego dobroczyńcy. Kiedy usiłowała stworzyć sobie w wyobraźni jego lub jej obraz, kończyło się zawsze na czemś mglistem i zagadkowem — na wyobrażeniu sobie nie osoby istotnej, żywej, lecz kogoś przypominającego raczej postać Św. Mikołaja na Boże Narodzenie, w długich, powłóczystych szatach, z drzewkiem w ręku. A gdy zasnęła pod ciepłą białą kołderką, wtedy śniła jej się jakaś postać wspaniała, ona zaś mówiła do niej po hindusku i biła pokłony.
Jedno postanowiła nieodwołalnie. O szczęściu swem nikomu nie opowie — będzie to jej wyłączną tajemnicą. Coprawda to była przekonana, że gdyby się Miss Minchin dowiedziała, toby jej skarby owe zabrała, a w każdym razie popsułaby jej wszelką radość. To też gdy następnego ranka schodziła na dół, zamknęła szczelnie drzwi na klucz i starała się niczem nie zdradzić tego, co ją spotkało. A jednak nie było to tak łatwo, bo mimowoli bowiem przypominało jej się wszystko, a wtedy serce poczynało bić jak młotem i powtarzała sobie z rozkoszą: — mam przyjaciela!
Był to zaś przyjaciel, który najwidoczniej postanowił w dalszym ciągu o niej myśleć i pamiętać, bowiem gdy następnego wieczora weszła do izdebki — gdy otworzyła drzwi — wyznać trzeba z uczuciem lekkiego niepokoju — ujrzała, że te same ręce znów tu gospodarowały i więcej jeszcze zrobiły niż dnia poprzedniego. Ogień znów płonął wesoło, kolacya stała na stole, pozatem wiele jeszcze innych było rzeczy, które tak zmieniły wygląd izdebki, że Sara stanęła bez tchu. Zniszczony mur nad kominkiem zawieszony był ciężką wzorzystą zasłoną, na gzymsie kominka ustawiono wykwintne cacka. Wszystkie sprzęty, proste i brzydkie, jakie można było przykryć draperyami, osłonięte zostały takowemi i wyglądały uroczo. Jakieś dziwne draperye o bogatych wzorzystych deseniach poprzyczepiano do ścian ostrymi gwoździami — tak ostrymi, że się dawały wcisnąć w drzewo bez młotka. Przypięto kilka różnobarwnych wachlarzy, rozrzucono miękkie, duże poduszki. Stare, podłużne pudło drewniane przykryte było dywanikiem, na tem leżały poduszki, tak, że wyglądało, jak ładna fantazyjna kanapka. Sara usiadła na niej i znów tylko z lubością przyglądała się wszystkiemu.
— To jest zupełnie jak w bajce, że każde pragnienie staje się rzeczywistością — mówiła — zupełnie jak w bajce. Mam uczucie, że mogłabym zażądać wszystkiego — brylantów i złota — a wszystkoby się stało. Wobec tego co jest i tamto nie byłoby dziwne. Czyż to moja biedna izdebka? Jestemże tą samą zziębniętą, obdartą, przemokłą Sarą? I pomyśleć, że sobie wyobrażać zawsze lubiłam »na niby« i pragnąć, żeby były czary! Najwięcej zawsze pragnęłam, aby bajka stała się rzeczywistością. Żyję w bajce. Zdaje mi się, że sama jestem wróżką i że mogłabym przemieniać rzeczy i ludzi.
Było to istotnie jak bajka, co zaś najlepsze, to to, że ta bajka trwała. Prawie każdego dnia coś w izdebce przybywało nowego. Ilekroć Sara wieczorem wracała do siebie, zastawała zawsze jakiś nowy sprzęt wygodny lub ozdobny, aż wkrótce smutna izdebka na strychu zamieniła się w śliczny, wesoły pokoik, pełen wykwintnych i bogatych sprzętów. A dobry czarodziej dbał i o to, by dziecko nie było głodne i aby miało tyle książek, ile ich tylko zdoła przeczytać. Wychodząc rano z pokoiku swego pozostawiała Sara resztki swej kolącyi, wieczorem zaś znajdowała wszystko sprzątnięte, a natomiast zastawioną nową wieczerzę. Tam na dole Miss Minchin zawsze jednakowo była zła, opryskliwa, okrutna, Miss Amelia zawsze jednakowo cierpka i zrzędząca, służąca zawsze jednakowo grubijańska i niegrzeczna. Sarę wciąż używano do posyłek, łajano, kazano jej biegać to tu, to tam, lecz teraz łatwiej jej było znosić to wszystko. Rozkoszne uczucie czegoś romantycznego i pełnego tajemniczości dawało jej moc znoszenia złośliwości i złych humorów kucharki. Wygody, jakich teraz zażywała i które, jak się zdawało, zapewnione miała na czas dłuższy, dodawały jej sił. Kiedy z posyłek wracała do domu przemoknięta i zmęczona, miała pewność, że wnet będzie się mogła ogrzać i wypocząć. Po kilku tygodniach przytyła nawet nieco. Twarzyczka się zarumieniła, oczy nie zdawały się już tak wielkie i przepaściste.
Kiedy to wszystko zaczęło być tak widoczne, że już Miss Minchin często przyglądała jej się pytająco, zdarzyło się coś nowego. Jakiś człowiek zadzwonił do pensyonatu i przyniósł kilka dużych paczek. Wszystkie zaadresowane były (wielkiemi literami) »dla małej dziewczynki w izdebce na strychu«. Sarę posłano, aby otworzyła drzwi i ona też odebrała paczki. Dwie największe położyła na stole w przedpokoju i przyglądała się adresowi, gdy Miss Minchin zeszła ze schodów.
— Zanieś to wszystko na górę i oddaj tej panience, dla której to przyniesiono, — rozkazała. — Nie masz co stać tu i gapić się.
— Te paczki należą do mnie — odparła Sara spokojnie.
— Do Ciebie? — zawołała Miss Minchin. — Co przez to rozumiesz?
— Skąd one są? — nie wiem — rzekła Sara, — ale adresowane są do mnie.
Miss Minchin stanęła przy Sarze i przyglądała się paczkom z bardzo widocznem podnieceniem.
— Co w nich jest? — spytała.
— Nie wiem — odparła Sara.
— Rozwiń je! — rozkazała coraz bardziej podniecona.
Sara uczyniła, co jej kazano. Paczki zawierały różne części ubrania, wszystko wytworne i w dobrym guście; były tam buciki i pończochy i rękawiczki, paltocik ciepły, a nawet parasol. Do kieszeni paltocika przypięta była kartka, na której znajdował się napis: »Proszę codzień używać, jak będzie potrzeba, będzie wszystko nowe«.
Miss Minchin ogromnie była podniecona. Niegodziwy jej umysł począł pracować. Czyżby w rezultacie popełniła błąd, zaniedbując i poniewierając dziecko, które może miało jakiegoś nieznanego, a potężnego przyjaciela? Nie byłoby to bardzo przyjemnie, aby się ów on czy ona dowiedzieli całej prawdy o ubraniu zniszczonem i cienkiem, o skąpem pożywieniu, o ciężkiej pracy dziewczątka. Czuła się bardzo jakaś niepewna siebie i spoglądała na Sarę z ukosa.
— A zatem, — zaczęła mówić głosem, jakim nie przemówiła do Sary odkąd ojciec jej umarł, — a zatem jest ktoś, kto dla ciebie ogromnie jest dobry. Ponieważ masz teraz ubranie i dostać masz nowe, gdy to znosisz, to idź, ubierz się, abyś wyglądała przyzwoicie; jak się ubierzesz, możesz zejść na dół; odrobić lekcye w sali szkolnej.
Takim więc sposobem w pół godziny później wszystkie wychowanki Miss Minchin osłupiały ze zdumienia, gdy Sara się ukazała w kostyumie, w jakim jej nie widziano od chwili zmiany fortuny, gdy przestała być wychowanką »na pokaz«. Ledwie się wierzyć chciało, by to miała być ta sama Sara. Ubrana była zręcznie, w ładną, bronzową sukienkę, i nawet pończochy i buciki ładne były i wytworne.
— Może jej ktoś majątek zostawił — zaczęły dziewczynki szeptać między sobą.
— Zawsze mówiłam, że ją czeka coś nadzwyczajnego. Ona taka jest inna, niż wszystkie — mówiła jedna z nich.
Tego wieczoru, gdy Sara wróciła do siebie, wykonała plan, który już dawno ułożyła sobie była w głowie. Oto napisała liścik do nieznanego przyjaciela. List ten brzmiał jak następuje:
»Mam nadzieję, że to nie będzie uważane za niegrzeczność z mej strony że piszę ten list, skoro Pan (czy Pani) życzy sobie, aby to wszystko było tajemnicą; nie chcę wszakże być niegrzeczną i usiłować wykryć, kto jest moim dobrodziejem; chcę tylko podziękować za tę wielką dobroć dla mnie, za tę dobroć tak cudną, która mi wszystko w bajkę czarowną zamienia. Takam bardzo wdzięczna i tak ogromnie szczęśliwa! Dotąd bywałam taka samotna, opuszczona, zziębnięta i głodna, teraz zaś — och! proszę pomyśleć, co się ze mną stało! Proszę pozwolić mi powiedzieć tylko tych słów kilka. Zdaje mi się, że muszę je wypowiedzieć: Dziękuję — dziękuję — z całego serca dziękuję«.
Mała dziewczynka ze strychu.
Następnego ranka list ten zostawiła na małym stoliku i zabrano go wraz z innemi rzeczami; była więc pewna, że czarodziej go otrzymał i myśl ta jeszcze więcej ją uszczęśliwiała.
W kilka dni później zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Znalazła w swym pokoiku coś, czegoby się nigdy nie była spodziewała. Gdy weszła doń jak zwykle, ujrzała coś niewielkiego, ciemnego na krześle, jakąś dziwną, drobną postać, która w tej chwili zwróciła ku niej drobny, brzydki o inteligentnym wyrazie pyszczek.
— Patrzcie! toż to małpka! — zawołała Sara. — To małpka Hinduskiego magnata! Jak ona mogła się tu dostać?
Istotnie! była to małpka, która siedziała na krześle i tak była podobna do dziecka, że Sarę to rozrzewniało; niebawem doszła do tego, jakim sposobem małpka dostała się do jej pokoju. Oto okienko w dachu było otwarte i nietrudno było zgadnąć, że stworzonko wydostało się przez okienko na strychu z drugiej strony, które oddalone było zaledwie o kilka stóp i przez które łatwo można było przechodzić z jednej strony domu na drugą nawet mniej zręcznemu gimnastykowi. Prawdopodobnie dostała się tu w czasie wycieczki eksploracyjnej i łażąc po dachu, przynęcona światłem, wsunęła się do izdebki Sary. W każdym razie było to najprawdopodobniejsze a fakt faktem, że oto małpka siedziała; kiedy się też Sara przybliżyła, wyciągnęła zabawną, długą łapkę, pochwyciła dziewczynkę za sukienkę i skoczyła jej na ręce.
— Moje ty biedne, zabawne, brzydkie, cudzoziemskie stworzonko! — mówiła Sara, głaszcząc ją. — Muszę cię lubić. Tak wyglądasz jak dziecko, ale bardzo się cieszę, że nie jesteś dzieckiem, bo twoja mamusia nie mogłaby z ciebie być dumna i niktby nie śmiał powiedzieć, że jesteś podobna do mamusi, albo do tatusia, albo do kogokolwiek z krewnych. Ale jednakże bardzo cię lubię; taki masz smutny, opuszczony wyraz w oczach. A może ty się martwisz, żeś taka brzydka i zawsze to masz na myśli? Ciekawam, czy ty myślisz?
Małpka siedziała cicho, i przyglądała się mówiącej i można było przypuszczać, że ją te uwagi bardzo zajmują, sądząc po wzroku i czole zmarszczonem i po sposobie przechylania łebka i drapania się łapką po czole. Patrzyła na Sarę bardzo poważnie, ale i trochę z lękiem. Pomacała materyał sukni, dotknęła jej ręki, wdrapała się na ramię i zajrzała do ucha, potem wzięła w łapkę promień jej włosów, wyglądała przytem smutno, poważna, lecz niewzruszona. Na ogół można było przypuszczać, że z Sary jest kontenta.
— Muszę cię odnieść do twego pana — rzekła dziewczynka, — jakkolwiek mi bardzo przykro, że to muszę zrobić. Ach coby to człowiek miał z ciebie za towarzystwo!
Zdjęła sobie małpkę z ramienia, posadziła na kolanach i dała jej kawałek ciastka. Małpka siedziała i skubała ciastko, potem przechyliła głowę w jedną stronę, w drugą, spojrzała, zmarszczyła czoło, znów skubała ciastko, wszystko zaś robiła w bardzo uprzejmy sposób.
— No, ale już czas na ciebie, — rzekła w końcu Sara; wzięła małpkę na ręce, aby ją znieść na dół. Tymczasem małpce najwidoczniej bardzo się to podobało i nie miała zamiaru stąd wychodzić, gdy bowiem doszły do drzwi, uwiesiła się u szyi Sary i zaskrzeczała ze złości.
— Nie trzeba być taką niewdzięczną małpą — mówiła Sara. — Powinnaś być więcej przywiązana do własnej rodziny. Pewna jestem, że Lascar jest bardzo dobry dla ciebie.
Nikt dziewczynki nie spotkał po drodze i wnet znalazła się przed frontowemi drzwiami Hinduskiego Pana, które jej Lascar otworzył.
— Zastałam w moim pokoju małpkę, odezwała się po hindusku. — Myślę że weszła przez okienko.
Hindus zaczął wymownie dziękować; lecz w samym środku wymowy dał się słyszeć zniecierpliwiony przytłumiony głos, dochodzący przez drzwi z pokoju obok. Gdy Lascar głos ów usłyszał, zniknął w mgnieniu oka, pozostawiając Sarę stojącą w przedpokoju z małpką na ręku.
Nie ubiegła minuta, gdy zjawił się znów. przynosząc zlecenie. Oto pan jego kazał przyprowadzić Miss do biblioteki. Pan jest bardzo chory, ale życzy sobie poznać Miss.
Sarze wydawało się to dziwnem i zabawnem, ale pamiętała, że czytała różne historye o takich Hinduskich magnatach, którzy nie mieli zdrowia i wskutek tego źli byli i zgryźliwi i którym zawsze trzeba było ustępować. Poszła więc posłusznie za Lascarem.
Kiedy weszła do pokoju, Hinduski magnat leżał na szeslongu, obłożony ze wszystkich stron poduszkami. Miał pozór człowieka ogromnie chorego. Pożółkła twarz jego była wychudzona, oczy głęboko zapadnięte. Na Sarę rzucił wzrokiem przenikliwym, miało się wrażenie, że dziewczynka budzi w nim jakby trwożne jakieś zaciekawienie.
— Panienka mieszka tu obok? — spytał.
— Tak jest — odparła Sara. — Mieszkam u Miss Minchin.
— Ona ma pensyonat? —
— Tak jest — brzmiała odpowiedź.
— A panienka jest jedną z uczennic?
Sara się zawachała,
— Właściwie, to ja dobrze nie wiem, czem jestem — odparła.
— Jakto? — zapytał Hinduski magnat.
Małpka cienko pisnęła, Sara ją pogłaskała.
— Z początku, — mówiła, — byłam uczennicą i pensyonarką; ale teraz...
— Co panienka ma na myśli mówiąc »z początku«? — brzmiało pytanie.
— Kiedy mnie tu przyniósł mój ojciec.
— No a potem co się stało? — zapytał chory, patrząc na dziewczynkę badawczo i marszcząc brwi.
— Ojciec mój umarł, — rzekła Sara.
— Cały majątek swój stracił, nic dla mnie nie zostało — nie miałam nikogo, ktoby się mną był zajął, ktoby o mnie dbał, ktoby Miss Minchin za mnie płacił, więc...
— Więc umieszczono cię w norze na strychu, zaniedbywano, nie odżywiano, używano do posług najcięższych! — przerwał Hinduski magnat. — Wszak się nie mylę? tak było jak mówię, prawda? —
Twarzyczka dziewczątka pokryła się szkarłatnym rumieńcem.
— Przecież nie miał kto się mną opiekować, nie miałam pieniędzy, — odparła smutnie, — nikogo nie mam na świecie, niczyja nie jestem.
— Dlaczego ojciec twój stracił majątek? — indagował nieznajomy głosem zirytowanym.
Sara zaczerwieniła się jeszcze mocniej i dziwne swe, sobie właściwe spojrzenie utkwiła w pożółkłej twarzy pytającego.
— Tatuś nie stracił sam majątku — odpowiedziała. — Miał tatuś przyjaciela, którego kochał i który te pieniądze zabrał. Nie wiem jak to było. Nie rozumiem i nie znam się na tem. Tatuś zbytnio przyjacielowi zaufał.
Ujrzała, że chory drgnął — drgnął dziwnie, jakby nagłą opanowany trwogą. Potem mówić zaczął z nerwowem podnieceniem:
— Zwykła to historya — mówił. — Zdarza się ona codziennie; często jednak ci, którym czynią zarzuty, którzy błądzą — robią to mimowolnie i nie są tak źli, jakimi się wydają. Może zajść nieporozumienie, przerachowanie się; oni tam mogą nie być tak złymi jakimi się wydają, powtarzam.
— Tak, to prawda — rzekła Sara — lecz ci drudzy mniej nie cierpią. To wszystko zabiło tatusia.
Chory gwałtownym ruchem odrzucił kosztowne przykrycie.
— Przybliż się, niech ci się przypatrzę — zawołał.
Głos jego był dziwny, brzmiał jeszcze więcej nerwowo, niż przedtem. Sara miała wrażenie, że boi się na nią spojrzeć. Podeszła bliżej i stanęła przy nim, trzymając na ręku małpkę, która się do niej przytuliła i trwożnie przyglądała się swemu panu.
Zapadłe, niespokojne oczy Hinduskiego magnata spoczęły na niej z uporem.
— Tak — wymówił nakoniec. — Tak jest; to widoczne. Powiedz mi imię ojca swego.
— Ojciec mój nazywał się Ralf Crewe — odpowiedziała Sara. — Kapitan Crewe.
— A może — dodała tknięta nagłą myślą — a może pan go znał. Tatuś umarł w Indyach.
Chory oparł się o poduszki. Wyglądał tak, jakby nagle siły go opuściły, oddychał z trudnością.
— Tak jest — odparł — znałem twego ojca. Byłem jego przyjacielem. Chciałem jak najlepiej. Gdyby był żył byłby się przekonał. Wszystko się potem zwróciło na najlepsze. Ojciec twój taki uroczy był człowiek; kochałem go całą duszą. Wszystko teraz naprawię. Zawołaj — zawołaj tu mego służącego.
Sara myślała, że mówiący umiera. Nie było potrzeby wołać Lascara. Widocznie czekał za drzwiami. W mgnieniu oka był w pokoju i stał już przy swoim panu. Widać było, że wie, co mu czynić należy. Uniósł choremu głowę i podał mu coś w małym kieliszku. Przez kilka minut chory leżał dysząc, poczem przemówił głosem zmęczonym, lecz gorączkowym zwracając się do Lascara po hindusku: — Idź prędko po pana Carmichel’a — wyrzekł. — Proś, żeby tu przyszedł natychmiast. Powiedz mu, że odnalazłem dziecko!
Kiedy przyszedł Mr. Carmichel, (co nastąpiło w przeciągu paru minut, ponieważ nie był on nikim innym, jak tylko ojcem Wielkiej Rodziny naprzeciwko), Sara poszła do siebie, pozwolono jej zabrać z sobą małpkę. Nocy tej niewiele spała, rzecz prosta, jakkolwiek małpka zachowywała się wzorowo i zupełnie jej nie przeszkadzała. To nie małpka nie dawała jej spać, lecz jej własne rozmyślania i rozważanie tego, co miał na myśli Pan Indyjski, mówiąc: — »Powiedz mu, że odnalazłem dziecko«.
— Co za dziecko? — zapytywała Sara samej siebie. — Jedynem dzieckiem tam byłam ja; ale co znaczy, że mnie znalazł i dlaczego chciał mnie odnaleźć? I co on zrobi teraz, kiedy mnie znalazł? Czy to jest w związku z tatusiem? Czy będę do kogokolwiek należała teraz? Czy to jaki mój krewny? Czy stanie się coś ważnego?
Dowiedziała się wszystkiego zaraz następnego ranka; i zdawało jej się, że żyje w bajce, więcej niż kiedykolwiek. Najpierw zatem przyszedł Mr. Carmichel i miał rozmowę z Miss Minchin. Okazało się, że poza poważnem stanowiskiem ojca Wielkiej Rodziny, Mr. Carmichel był adwokatem i prowadził interesa Mr. Carrisford’a — takie bowiem było prawdziwe nazwisko Hinduskiego magnata — i jako adwokat pana Carrisford przybył Mr. Carmichel do Miss Minchin, aby jej ważne rzeczy wyjaśnić, odnośnie Sary. Lecz jako ojciec Wielkiej Rodziny miał on bardzo tkliwe i ojcowskie uczucia dla dzieci; to też po rozmowie z Miss Minchin pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było pójść na drugą stronę placu i przyprowadzić swą rumianą, hożą żonę mającą także macierzyńskie, gorąco czujące serce, aby ona sama porozmawiała z biednem osamotnionem dziewczątkiem i opowiedziała i wytłumaczyła jej wszystko niby matka.
I oto Sara dowiedziała się, że już nie będzie takiem biednem, opuszczonem stworzeniem i że losy jej ogromnej uległy zmianie; cała bowiem ongi stracona fortuna, nietylko do niej wróciła, ale jeszcze znacznie została powiększona. Pan Carrisford właśnie był owym przyjacielem jej ojca i on to polokował kapitały tak, że zdawało się, że wszystko przepadło; tymczasem tak się zdarzyło, że po śmierci biednego, młodego kapitana, ta lokata, która wydawała się w danej chwili najmniej korzystna, przybrała nagły inny obrót i okazała się tak świetną, że stała się kopalnią złota i pomnożyła więcej niż dwa razy fortunę kapitana, którą uważano za straconą, przyczem stała się źródłem majątku także pana Carrisforda. Lecz pan Carrisford czuł się bardzo nieszczęśliwy. Szczerze kochał swego młodego, szlachetnego przyjaciela i świadomość, że on przyczynił się do jego śmierci, ciężyła na nim nieustannie, odbierała mu zdrowie duszy i ciała. Najgorsze było to, że w pierwszej chwili sądził, że i on sam i kapitan Crewe są zrujnowani, stracił wszelką odwagę i wyjechał, nie miał bowiem dość mocy do znoszenia następstw swego czynu i tym sposobem nawet nie dowiedział się, gdzie została umieszczona córeczka przyjaciela. Gdy ją koniecznie usiłował odszukać i zwrócić jej fortunę i zło naprawić, nie mógł w żaden sposób wpaść na jej ślad; pewność zaś, że dziecko pozostało w biedzie i bez opieki, powiększało jeszcze nieszczęście jego i troski. W chwili, gdy wynajmował mieszkanie obok Miss Minchin, był tak chory i osłabiony, że przez czas jakiś zaprzestać musiał poszukiwań. Zmartwienia i klimat Indyi niemal o śmierć go przyprawiły — i doprawdy nie przypuszczał, by mógł żyć dłużej, niż kilka miesięcy. A potem naraz, pewnego dnia wspomniał mu Lascar, że Sara zagadała doń po hindusku i zwolna począł interesować się biednem, opuszczonem dzieckiem, jakkolwiek tylko przelotnie widział ją zdaleka kilka razy; i nie skojarzył w myśli identyczności z dzieckiem przyjaciela, gdyż zbyt był wyczerpany, aby módz zastanawiać się nad czemkolwiek. Lascar natomiast wykrył niektóre szczegóły z życia nieszczęsnego dziecka, wykrył mieszkanko w nędznej izdebce na strychu. Pewnego wieczora wydostał się przez okno swego własnego mieszkanka i zajrzał do jej izdebki, co było rzeczą nader łatwą, ponieważ, jak mówiłem, takowe oddalone były zaledwie o kilka stóp — i powiedział panu swemu o tem, co zobaczył, ten zaś w przystępie rozrzewnienia kazał mu zanieść do nędznej izdebki rozmaite rzeczy służące do wygody, jakie się małym otworem okienka wnieść dały. Lascar zaś, który się szczerze zainteresował i przywiązał nawet do dziecka, które przemówiło do niego w mowie jego rodzinnej, kontent był, że mu wolno było jej dogadzać; posiadając zaś zręczność ruchów właściwą jego rasie, odbywał swe wieczorne wędrówki z okna jednej mansardy do drugiej bez żadnej trudności. Obserwował pilnie Sarę i wiedział dokładnie kiedy jej nie bywa w mieszkanku i kiedy doń wraca i w ten sposób mógł sobie wyliczyć najodpowiedniejszy czas do swej roboty. Zwykle wykonywał rzeczy te o zmierzchu, gdy widział, że dziewczątko wychodzi po sprawunki; raz nawet odważył się wejść za dnia, wiedział bowiem z wszelką pewnością, że do izdebki prócz niej nikt nigdy nie zachodził. — Radość, jaką mu to sprawiało i sprawozdania codzienne obudziły zainteresowanie także i w chorym, który sam począł układać i planować różne dla dziecka niespodzianki, co mu kazało na chwilę choćby zapominać o cierpieniach i zmęczeniu. Wreszcie, gdy Sara odniosła do domu włóczęgę-małpkę, chory zapragnął zobaczyć dziewczynkę, uderzyło go ogromne podobieństwo do ojca, które mu dało pewność.
— No, a teraz, córeczko droga — mówiła poczciwa pani Carmichel, tuląc Sarę do siebie — teraz już po smutkach i zmartwieniach; zabiorę cię z sobą i tak cię będę pieściła i tak o ciebie zabiegała, jak o własne dziecię; a trzeba ci wiedzieć, że radość u nas ogromna, że będziemy cię mieć wśród siebie, dopóki się wszytko nie ułoży, a Mr. Carrisford nie będzie zdrowszy. Wzruszenia wczorajszego wieczoru bardzo go osłabiły, lecz sądzimy, że teraz naprawdę wyzdrowieje, skoro taki ciężar mozolny przestał tłoczyć jego umysł. Kiedy zaś wyzdrowieje i do sił powróci, to ręczę, że będzie dla ciebie taki dobry i czuły, jakby twój własny tatuś. To bardzo dobre, zacne serce — dzieci kocha on i lubi ogromnie, sam zaś niema rodziny. No, ale trzeba będzie wziąć się ostro do dzieła, aby z ciebie zrobić szczęśliwą, rumianą, wesołą dziewczynkę; musisz się nauczyć bawić i biegać, jak nasze dzieci — — —
— Jak pani dzieci? — przerwała Sara.
— Ciekawa jestem czy potrafię. Nieraz ja im się przyglądałam i myślałam sobie, co one robią. Czy i ja teraz będę czyja? —
— Tak dziecko najmilsze, naturalnie, zawołała wzruszona pani Carmichel, łagodne jej dobre oczy mgłą zaszły i naraz objęła Sarę w ramiona i ucałowała ją serdecznie. Tego samego jeszcze wieczoru, przed udaniem się na spoczynek, zawarła Sara znajomość z całą Wielką Rodziną, a trudno opisać, jaką wśród radosnej gromadki i ona i małpka wywołały senzacyę. Z całego grona nie było dziecka, począwszy od chłopca, który uczył się w Eton a skończywszy na najmniejszym, któreby nie złożyło podarunku na ołtarzu nowej znajomości. Starsze dzieci wiedziały już to i owo z dziwnej historyi jej życia. Urodziła się w Indyach; była biedna, opuszczona, nieszczęśliwa, mieszkała w izdebce na strychu i poniewierano ją; teraz zaś będzie bogata i szczęśliwa i czułą otaczana opieką. Martwili się więc za nią i cieszyli jednocześnie i wszystko chcieli wiedzieć, co się jej tyczyło. Dziewczynki pragnęły ciągle być przy niej; chłopcy napierali się, aby im opowiadała o Indyach; najmłodszy bobuś o tłustych nóżkach, siedział tylko i dużemi oczkami przypatrywał się Sarze i małpce i pewnie sobie myślał, czemu to katarynki z sobą nie przyniosły.
— Teraz napewno się zbudzę! — powtarzała sobie wciąż Sara. — To chyba sen. Tamten zamienił się wtedy w rzeczywistość, ale to przecież niemożliwe. A jednak, Boże! jakam ja szczęśliwa!
Nawet wtedy, gdy kładła się spać w jasnym, ślicznym pokoiku, obok pokoju pani Carmichel, i kiedy ta ostatnia przyszła ucałować ją, upieścić i otulić kołderką Sara nie była pewna, czy rano nie zbudzi się w izdebce na strychu.
— Karolu drogi! — mówiła pani Carmichel do męża, — to dziecko musi pozbyć się tego bezdennie smutnego wyrazu oczu! To przecież nie jest spojrzenie dziecka! Nie zniosłabym podobnego wyrazu w oczach któregokolwiek z naszych dzieci. Co się to biedactwo musiało nacierpieć w domu tej ohydnej kobiety! No ale mam nadzieję, że z czasem zapomni o wszystkiem.
Lecz choć i wyraz smutny z oczu zniknął, nie zapomniała jednak Sara nigdy swej smutnej izdebki u Miss Minchin, a z szczególniejszą przyjemnością lubiła wspominać ów wieczór pamiętny, gdy zmęczona księżniczka z trudem przyczołgała się na górę, zmarznięta i przemokła, a otworzywszy drzwi znalazła się w krainie czarów. Zaś w dziecinnym pokoju Wielkiej Rodziny nie było bajki, wśród tych wielu, które Sara musiała opowiadać, któraby więcej znana i lubiona była, niż historye owego wieczoru; i nie było również na świecie nikogo, kogoby Wielka Rodzina tak kochała jak Sarę. Mr. Carrisford nie umarł, lecz wyzdrowiał i Sara przy nim zamieszkała; prawdziwa zaś księżniczka nie mogłaby troskliwszą otoczona być opieką niż ona. Zdawało się, że Indyjski Pan nie znajdował nigdy dość sposobów uszczęśliwienia jej i wynagrodzenia nieszczęśliwej przeszłości; zaś Lascar stał się jej najprzywiązańszym niewolnikiem. Gdy się jej drobna twarzyczka rozjaśniła, stała się tak śliczna i interesująca, że M. Carrisford z przyjemnością się w nią wpatrywał, gdy wieczorami siadali razem przed kominkiem.
Ogromnie się z sobą zaprzyjaźnili i godziny całe spędzali razem na czytaniu i rozmowie; niebawem zaś nie było dla Hinduskiego magnata większej przyjemności, jak przyglądać się Sarze, usadowionej w wielkim fotelu po drugiej stronie kominka, z książką otwartą na kolanach i ciemnemi, kręconemi lokami, opadającemi na świeże policzki. Dziewczynka miała śliczne przyzwyczajenie nagłego podnoszenia nań oczu z jasnym, promiennym uśmiechem, a wtedy ją pytał:
— Saro, czyś szczęśliwa?
Ona zaś odpowiadała:
— Zdaje mi się, żem prawdziwą księżniczką, Wuju Tomie!
Kazał jej nazywać siebie wujem Tomem.
— Teraz to już nic niema, cobym mogła wyobrażać sobie na niby, dodała.
Żartowali sobie, że on jest czarodziejem i że może zrobić wszystko, co zechce; jemu zaś sprawiało największą przyjemność wymyślać dla niej niespodzianki, o jakich nawet nie marzyła. Nie było prawie dnia, aby coś nowego dla niej nie wymyślił. Czasem znajdowała w pokoju pączki świeżych kwiatów czasem jakiś oryginalny mebelek, ustawiony gdzieś w kąciku; innym znów razem nową książkę na poduszce; pewnego wieczoru, gdy razem siedzieli, usłyszeli drapanie ciężką łapą do drzwi pokoju, a gdy Sara poszła się przekonać co to takiego, ujrzała ogromnego psa, wspaniałego syberyjskiego szpica z zbytkowną srebrno-złotą obrożą. Nachyliła się, by przeczytać napis na obroży i ucieszyła się niepomiernie, ujrzawszy słowa: »nazywam się Borys; służę księżniczce Sarze«.
Potem urządzono uroczą bawialnię specyalnie dla zabaw młodocianych członków Wielkiej Rodziny, którzy przychodzili zawsze odwiedzać Sarę, jak również Lascar i małpka. Sara również serdecznie kochała Wielką Rodzinę, jak ona ją. Niebawem miała uczucie, że i ona do niej należy, a towarzystwo zdrowych, szczęśliwych, pełnych życia dzieci bardzo korzystnie na nią oddziaływało. Dzieci patrzyły na nią, jak na coś wyższego, uważały ją za najzdolniejszą, najdoskonalszą istotę pod słońcem, zwłaszcza gdy się okazało, że dziewczynka nietylko zna mnóstwo bajek i o mgnieniu oka wymyślać umie nowe, lecz że umie pomódz i w nauce i mówić po francusku i po niemiecku z Lascarem zaś rozmawiać po hindusku.
Dla Miss Minchin bolesnem było uczuciem patrzeć na szczęście eks-wychowanki, co miała sposobność codziennie obserwować, i czuć, że popełniła błąd nie do darowania, z praktycznego punktu widzenia. Usiłowała to nawet naprawić, poddając myśl, aby wychowanie Sary powierzone zostało nadal jej staraniom, posunęła się nawet tak daleko, że odwołała się do samej dziewczynki.
— Ja cię zawsze bardzo lubiłam, — powiedziała.
Na to Sara utkwiła wzrok w jej twarzy i spojrzała na nią w sobie tylko właściwy sposób.
— Czy być może? — odparła.
— Naprawdę, — ciągnęła dalej Miss Minchin. — I ja i Amelia zawsześmy mówiły, że jesteś najzdolniejszą z naszych uczenniczek, jestem pewna, że byłabyś u nas szczęśliwa, jak pensyonarka.
Sarze przypomniał się strych i ów dzień, kiedy ją w twarz uderzono i ów inny, ów straszny, smutny dzień, w którym jej oznajmiono, że nikogo niema na świecie i wciąż wzrok utkwiony miała w twarzy Miss Minchin.
— Pani wie chyba dobrze, dlaczego u niej nie chciałabym za nic pozostać, — odparła.
No i bardzo prawdopodobne, że się Miss Minchin domyśliła, bowiem po otrzymaniu takiej szczerej odpowiedzi, już tego przedmiotu więcej nie poruszyła. Posłała tylko rachunek za wychowywanie i utrzymanie Sary i wyliczyła sumę bardzo pokaźną. Ponieważ zaś M. Carrisford przypuszczał, że Sarze będzie na tem zależało, aby rachunek ten zapłacić, przeto został on uregulowany. Kiedy Mr. Carmichel go płacił, miał krótką rozmowę z Miss Minchin, w czasie której bardzo jasno i zwięźle wyraził jej swoją opinię; jest zaś rzeczą zupełnie pewną, że Miss Minchin nie była tą rozmową zbyt zachwycona.
Już od miesiąca mieszkała Sara z panem Carrisford i poczęła zdawać sobie sprawę z tego, że szczęście jej to nie sen, gdy pewnego wieczoru opiekun jej spostrzegł, że dziewczynka siedząca z główką wspartą na ręku i zamyślona patrzy w ogień.
— Co nowego wystawia sobie moja córeczka? — zapytał. Sara podniosła głowę o pałających policzkach.
— Tak jest, wyobrażałam coś sobie, — odparła; — przypominałam sobie ów dzień głodny i pewne dziecko, które wtedy widziałam.
— Ależ takich dni głodu było bardzo wiele, — powiedział Mr. Carrisford smutnym głosem. — Któryż to był dzień?
— Zapomniałam, że wujaszek tego nie wie, — rzekła Sara; — było to tego dnia, gdym w izdebce znalazła owe śliczne rzeczy.
A potem opowiedziała mu historyę o sklepie z pieczywem i o znalezionych czterech pensach i o dziecku, które było jeszcze głodniejsze niż ona; a w miarę jak opowiadała, jakkolwiek mówiła z całą prostotą, pan Carrisford oczy ręką przysłonił i głowę na piersi opuścił.
— I właśnie układałam sobie rodzaj projektu. — dodała Sara, skończywszy opowiadanie; — myślałam sobie, że bardzo bym chciała zrobić jedną rzecz.
— Co takiego? — przyciszonym głosem zapytał jej opiekun. — Wszystko możesz uczynić, co tylko zechcesz, księżniczko. — Myślałam sobie, — mówiła dalej Sara, że wujaszek powiedział, że mam teraz bardzo dużo pieniędzy i myślałam dalej, czyby mi wolno było pójść do owej piekarki i powiedzieć jej, że o ile przyjdzie jakie biedne dziecko, zwłaszcza w takie słotne, chłodne dnie i usiędzie na schodkach i patrzeć będzie na pieczywo w oknie wystawowem, aby je wówczas zawołała i dała cośkolwiek do zjedzenia; mnie potem mogłaby przesyłać rachunki, a jabym je płaciła; czy dobrze?
— Załatwimy to zaraz jutro rano. — rzekł Mr. Carrisford.
— Dziękuję ci, wujaszku drogi! — z radością zawołała Sara; — widzi wujaszek, ja wiem dobrze, co to głód; straszne to jest uczucie zwłaszcza, gdy się już i sił niema, aby sobie nakazać zapomnieć o nim.
— Tak, tak, masz racyę, dziecino, — odparł pan Carrisford. — Zrobimy jak zechcesz. A teraz postaraj się zapomnieć o owych ciężkich chwilach. Chodź usiądź tu u moich nóg i pamiętaj o tem jednem tylko, żeś księżniczką.
— Tak jest — odpowiedziała Sara — i mogę ludności rozdawać bułki i chleb.
Potem usiadła na stołeczku u stóp Hinduskiego magnata (Mr. Carrisford lubił bardzo, gdy go nazywała tem mianem) on zaś główkę jej oparł na swych kolanach i gładził jej ciemne włosy.
Następnego ranka przed piekarnię zajechał wykwintny powóz, z którego wysiadł pan i dziewczynka, dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie w tej chwili, gdy piekarka wystawiała w oknie tacę z gorącemi, świeżemi bułeczkami. Gdy Sara weszła do sklepu, kobieta odwróciła się, spojrzała na nią, poszła i stanęła za stołem. Przez chwilkę przyglądała się Sarze uporczywie, poczem poczciwa jej twarz rozjaśniła się radośnie.
— Zdaje mi się, że sobie Panienkę przypominam — odezwała się — choć naprawdę ...
— Tak jest — odpowiedziała Sara — raz dała mi pani sześć bułek za cztery pensy, a...
— A Panienka pięć z nich oddała biednemu dziecku — dokończyła kobieta. — Nigdym tego nie zapomniała. Na razie nie mogłam tego zrozumieć. Przepraszam pana, ale mało kto z młodych zająłby się w ten sposób głodnym, nieraz nad tem sobie rozmyślałam. Przepraszam Panienkę za śmiałość, ale Panienka teraz wiele lepiej i czerstwiej wygląda, niż wówczas.
— Bo też mi jest lepiej teraz — rzekła Sara — i... i jestem szczęśliwa i przyszłam panią o coś prosić.
— Panienka mnie prosić!! — wykrzyknęła kobieta — a proszę, całem sercem proszę! Czem mogę służyć?
I tu Sara przedłożyła jej swoją propozycyę, kobieta zaś słuchała uważnie, a zdziwienie malowało się na jej twarzy.
— Boże mój drogi — odezwała się wreszcie, gdy Sara skończyła. — A Panienko droga, toż to będzie prawdziwą dla mnie przyjemnością. Jestem kobietą pracy i nie mogę sama wiele robić dobrego, a tu biedy dokoła co niemiara; ale nie chwaląc się, to od tego czasu niejeden kawałek chleba dałam, tylko przez pamięć o panience. Jak to panienka wtedy zmarznięta i zgłodniała była, a jednak biedniejszemu oddała swe bułeczki, jak jaka księżniczka.
Mr. Carrisford mimowoli się uśmiechnął, Sara również. — To biedactwo wyglądało takie wygłodzone — rzekła — ona była głodniejsza odemnie.
— Ona była na śmierć zagłodzona — odparła kobieta. — Od tej pory nieraz mi wspominała, jak tu siedziała na deszczu i zimnie, a zdawało jej się, że jej wilki szarpią jej biedne wnętrzności.
— Ach Boże! Czy ją pani widziała jeszcze potem? — zawołała Sara. — Czy pani może wie, gdzie się ona znajduje!
— A wiem, panienko, wiem — rzekła kobieta z dobrodusznym uśmiechem. — A ot jest ona tu obok w pokoju, panienko i przez cały miesiąc była porządną, uczciwą dziewczynką, a taką mam z niej pomoc w sklepie i kuchni, żeby nikt nie uwierzył, wiedząc jak dotąd żyła.
Zbliżyła się do drzwi przyległego pokoju i przemówiła słów kilka; w tejże chwili wyszła stamtąd dziewczynka i stanęła obok piekarki za stołem. Było to owo dziecko biedne, lecz teraz czysto, schludnie ubrane i widoczne było, że dawno nie czuło się głodne. Była trochę onieśmielona, lecz miała ładną twarzyczkę, z oczu ustąpił wyraz zdziczenia. Od pierwszego wejrzenia poznała Sarę, stanęła, patrzała na nią, jak na święty obrazek.
— Widzi panienka — mówiła piekarka — to było tak: powiedziałam jej, by przyszła do mnie, jak będzie głodna, kazałam jej robić to i owo, a gdym się przekonała, że do roboty jest chętna, polubiłam ją i dałam jej dach nad głową i teraz mi pomaga i bardzo się dobrze sprawia, a wdzięczne to biedactwo niewypowiedzianie. Imię jej Anna, nazwisko jej nieznane.
Obie dziewczynki stały naprzeciw siebie i przyglądały się sobie. W oczach Sary przebijała myśl nowa.
— Cieszę się, że masz dom — odezwała się. — Może ci pani Brown pozwoli wydawać pieczywo biednym dzieciom, bo pewnie to miło ci będzie robić, gdyż wiesz dobrze, co to znaczy być głodnym.
— O tak, panienko — odpowiedziało dziewczątko.
Sara zaś wiedziała, że została zrozumiana, choć dziewczynka nie odezwała się już więcej, stała tylko i patrzała, patrzała na nią, dopóki Sara nie wyszła ze sklepu i wsiadłszy do powozu, nie znikła jej z oczu.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Jadwiga Włodarkiewiczowa.