Przejdź do zawartości

Cnota (Zapolska, 1923)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Cnota
Pochodzenie I tacy bywają...
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1923
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CNOTA.



Cold-cream gdzie?
— W słoicku!
— Ależ gdzie?
— W kosycku!
— A koszyczek?
— W kosu!
— Dobrze... — i młoda dziewczyna pochyliła się nad szerokim, zamykanym koszem, ustawionym na środku pokoju. Drobna jej postać niknęła wśród cieni, zalegających pokój — cieni, zabarwionych różowem obiciem światła od jedwabnych zasłon, zwieszających się u okien.
Krótka ponsowa spódniczka nie osłaniała dostatecznie nóg dziewczyny, wsuniętych w czarne giemzowe pantofelki, a cała fala złotych prześlicznych włosów spadała na drobne, wychudłe, źle rozwinięte ramiona, zdając się przygniatać swą masą tę małą postać kobiecą.
Nerwową i drżącą ze złości ręką przewracała szybko przedmioty, znajdujące się w koszu, szeleściła jedwabiami falban i zanurzała swe palce w masie koronek. Nagle podniosła głowę. Błyskawica strzeliła z jej pięknych ciemnych oczu, przyćmionych wspaniałemi rzęsami — usta świeże i różowe rozwarły się, aby dać ujście krzykliwemu głosowi:
— Gdzie lila wstążki?
Pytanie to zwracała do kąta pokoju, gdzie tuż obok gotowalni, opiętej różową gazą i białą koronką, wysoki barczysty mężczyzna usiłował wtłoczyć wielki damski kapelusz w zbyt małe pudełko. Na głos dziewczyny podniósł szybko głowę.
— Nie wiem — odrzekł, a widząc wcale niedwuznaczny ruch zniecierpliwienia ze strony dziewczyny: — poszukam — dodał pośpiesznie.
I rzeczywiście, potulnie podszedł do komody i z babską cierpliwością wydobywał stosy wstążek, gipiur, szychu, szukając zaginionego przedmiotu.
Dziewczyna popatrzyła na niego długą chwilę, poczem wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju.
Ściemniło się zupełnie, służąca weszła i rozpaliła ogień w piecu. Ponsowe płomienie mięszały się z resztkami dogasającego światła dziennego, oświecając jasno tapetowane ściany, srebrne tualetowe przybory, białe firanki nad łóżkiem, jaskrawe kwiaty dywanów.
Ogień figlarnie przesuwał się w fałdach portjer, oblewał wielki wizerunek Matki Boskiej, zawieszony nad łóżkiem, i ze zdziwieniem ślizgał się po siwych włosach mężczyzny, pochylonego nad szufladą komody. Człowiek ten szukał bowiem i szukał zapamiętale.
Już jednę szufladę wyjął i postawił na ziemi, teraz zagłębił się w drugiej, wciąż powtarzając:
— Lila wstążka... wstążka lila!...
Był w tem szukaniu jakiś gorączkowy pośpiech i upór zdziecinniałego starca, który, jak za lat młodych, lęka się kary za zgubiony przedmiot. Czoło, poorane bruzdami, marszczyło się bezustannie. Ciemne, przygasłe oczy z dziwnem natężeniem starały się wśród purpurowego blasku rozróżnić „lila“ kolor. Powoli pot zaczął występować starcowi na czoło, ale on szukał i szukał, zginając się prawie do ziemi.
Ogień z pieca palił go i dokuczał mu wielkim żarem, lecz on nic nie czuł, nic nie widział oprócz stosu gałganów i koronek.
Nagle z trzaskiem otworzyły się drzwi pokoju. Stanęła w nich młoda dziewczyna, już ubrana i gotowa do wyjścia. Eleganckie futerko ochraniało ją od zimna.
— No i cóż, wstążka jest? — zawołała od progu.
Starzec odwrócił się powoli. Wysoka jego postać, zgięta i skurczona, była typem człowieka, który wiele przewinił i ma ponieść zasłużoną karę.
— Niema! — wyszeptał pokornie.
Dziewczyna tupnęła nogą. Ciemne brwi ściągnęła w dziwny sposób, niemiły grymas wykrzywił jej usta.
— Niedołęga! — syknęła — powiedziałam ci...
Nagle urwała; na progu zjawiła się służąca, więc dziewczyna, na widok świadka z wprawą wielką złagodziła pochmurny wyraz twarzy.
— Niech mi stryjcio będzie tak dobry i kupi taką samą. Tylko trzeba się spieszyć, bo to do trzeciego aktu...
Mówiła teraz pieszczotliwie, uśmiechając się nawet. Czerwony blask ognia oświecił ten uśmiech i dwa rzędy białych zębów, prawdziwych zębów pantery.
Służąca zabrała kosz i pudełka z kapeluszami, dziewczyna małą szkatułeczkę z kosztownościami i wyszły obie śpiesznie, trzaskając drzwiami.
Na progu jeszcze młoda dziewczyna rzuciła słowa:
— A kuropatwy na wieczór i mandarynki, bo już tych ostatnich brakuje.
Po chwili cisza zaległa mieszkanie. Przy komodzie tylko pozostała zgarbiona postać, starca, drżącemi rękami układającego rozrzucone drobiazgi. Kosmyk siwych, wypomadowanych włosów opadł mu na spocone czoło, i przylgnął jak szrama, w walce otrzymana. Głownia wypadła na ziemię i, sycząc, dogasała. On nic nie widział, nic nie słyszał. Powtarzał tylko:
— Kulopatwa, mandalynki, wstążka lila, lila, lila!...
Nagle przestał przewracać koronki i westchnął rozpaczliwie:
— O Jezu! Gdzie ja tela lila wstążkę znajdę!

∗                    ∗

Ona była „naiwną“, on był jej „stryjaszkiem“. Znali go wszyscy — i starzy i młodzi. Gdy zgarbiony, lecz wyświeżony, wsuwał się do krzeseł, uczniowie, siedzący na galerji, przechylali swe głowy, chichocząc się radośnie:
— Stryjaszek, patrz, stryjaszek idzie!
Nawet panie w lożach uśmiechały się dyskretnie, wzruszając ramionami i z poza wachlarzy wskazywały sobie „stryjaszka“ naiwnej.
On tymczasem siadał w swojem krześle zdenerwowany, drżący, pełen obawy o nową rolę, którą umiał całą od początku do końca, a czasem i sztukę całą.
Gdy podniosła się zasłona, a na scenę wychodziła jasnowłosa dziewczyna, otwierał usta szeroko, bardzo szeroko i tonął w zachwycie, wydając tylko lekkie wykrzykniki. Lecz gdy „naiwna“ zacinać się poczęła, lub wikłała sytuację, zamierał z trwogi i starał się kaszlać, ażeby zwrócić na siebie uwagę publiczności. Każdego z widzów znał dokładnie; nieraz, w nadmiarze zachwytu, chwytał sąsiada za rękaw i szeptał:
— Widzis, widzis, uważaj!...
Czasem mieszał się w tłumy, zasiadające na galerji, i, sądząc, że go nikt nie zna, pytał naiwnie:
— Co to za panienka, co tak doskonale gra rolę?
A gdy zapytany objaśniał go, on śpiesznie dodawał.
— A, to sławna, to bardzo sławna aktorka... to najlepsza... a jaka podobno zacna i poczciwa!...
Ludek bawił się dookoła „stryjaszka“, a on, rozgorączkowany i uśmiechnięty, prosił:
— Bijcie brawo, panowie uczniaki, bijcie razem ze mną!...
Po przedstawieniu czekał długo, chodząc po śniegu dookoła oświeconych okien damskiej garderoby, i co chwila spoglądał, czy „jego mała“ nie idzie.
Tymczasem rozgrzewał zziębnięte nogi, drepcząc na miejscu, i macał z zadowoleniem paczki łakoci, pomarańcz i pralinek... Czy był to łańcuch, założony na szyję dobrowolnie przez niego samego? Zdaje się, że... tak. Nie skarżył się nigdy, nie żalił, zawsze usłużny, chętny, podtrzymywany dziwną namiętnością starca do tego, co jeszcze młode i do życia uśmiechnięte. Jej kapryśny despotyzm i zachcianki znosił z anielską łagodnością, wpatrując się w falę jasnych włosów, lub siwych oczu promienie. Drżał cały, gdy się zbliżała ku niemu, — przygasłe źrenice odnajdywały blaski dni młodzieńczych; gdy się oddalała, gasły te blaski, pozostawało tylko drżenie, przechodzące powoli w stan chroniczny.
Ona znała swą władzę i nadużywała jej w dziwny sposób. Przy ludziach słodka i uprzejma, zdawała się być uległą i kochającą „siostrzenicą“; lecz gdy zostali sami, we dwoje, przemieniała się w małą hijenę. Drogo kazała opłacać nazwę „stryjaszka“. Chrupała kuropatwy, połykała mandarynki i cukierki z miną znudzonej królowej, nie racząc spojrzeć na schylonego u stóp jej starca. Zaciśnięte tylko usta wykrzywiała uśmiechem pogardy i od czasu do czasu rzucała krótkie, urywane rozkazy... Wobec świata drobniała ona i pokorniała przy nim, a gdy byli sami, „naiwna“ rosła w olbrzyma — „stryjaszek“ stawał się pyłkiem.

∗                    ∗

Żyli tak już długo... lata całe. Ona miała duże butony brylantowe w uszach, on coraz więcej siwych włosów. Źrenice jego stawały się coraz mętniejsze. W dniu benefisu przygotował jej wspaniałe bukiety z wstęgami, na których nalepiał i układał napisy. Mózg schorowanego starca silił się na dwuwiersze koszlawe, chrome, jak i cała jego postać.
Ona stawała się coraz bardziej wymagającą. Prócz kuropatw i mandarynek, chciała być... szanowaną. „Stryjaszek“ musiał nabyć i ten towar, który ostatecznie także kupić można. Na wieńcach przeto i szarfach pojawiały się napisy, robiące aluzję do tego „szacunku“ i „czci“ jaka otacza jasnowłose dziewczęta, chowane pod skrzydłem matki.
Zajrzyjmy na chwilę do pokoju, w którym po raz pierwszy ujrzeliśmy „stryjaszka“ i „siostrzenicę“.
Noc... przyćmiona błękitnym motylem, lampa stoi na stoliku przed małą kanapką. Wszystko tonie w tym miłym półcieniu; poza firankami, na poduszkach, obszytych koronką, spoczywa głowa dziewczęcia z rozrzuconą dookoła kaskadą jasnych włosów. Dziewczyna zasypia, przymykając powoli swe wielkie, szare źrenice.
W błękitnawym blasku jest ładną, nawet bardzo ładną, choć drobne i chude członki okryła atłasową kołdrą. Co chwila otwiera leniwie oczy i spogląda na siedzącego koło stolika starca.
On schylony i drżący, wycina ze złotego papieru litery, układając je kolejno na leżącej przed nim wielkiej białej wstędze. Jest to wstęga do bukietu, stanowiącego część „owacji“, jaką jutrzejszej benefisantce wyprawi... publiczność. Złote litery rozsypują się co chwila po dywanie — starzec przyklęka i zbiera je, spoglądając z trwogą w stronę łóżka.
— A pamiętać — odzywa się współsenny głos dziewczyny, — aby napis był tak, jak sobie życzę...
— Dobrze, aniołku — odpowiada mężczyzna, zabierając się do wycinania wspaniałego „H“.
Napis już gotów.
— Hołd cnocie, talentowi i skromności! — sylabizuje stary, uszczęśliwiony ze swego arcydzieła.
— Gotowe! — woła nareszcie, klaszcząc w dłonie z radością małego dziecka.
Dziewczyna, drzemiąca na dobre, roztwiera znów swe szare źrenice.
— A „cnota“ jest? — pyta, wyciągając wśród koronek i batystu.
— Jest, aniołku, jest!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.