Ciernistym szlakiem/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wanda Grochowska
Tytuł Ciernistym szlakiem
Wydawca Wydawnictwo Księży Pallotynów
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Archidiecezjalna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Cicha, święta noc Bożego Narodzenia była na schyłku, kiedy z parafjalnego kościoła wypłynęła fala ludzi i, podzielona na mniejsze i większe gromadki, rozproszyła się po wszystkich drogach i ścieżkach. Głuchą pustkę zimowego krajobrazu ożywił wnet wesoły rozgwar i śmiechy i tony kolęd radosnych. Cieszyli się ludzie, śpiesząc do swych zagród, by tam zanieść błogosławieństwo Dzieciątka Bożego, zanieść tego ducha wiary i nadziei, jakim ich serca ta wielka uroczystość napełniała i krzepiła. Między wracającymi z nabożeństwa znajdowali się i Bileccy z całą swą rodziną. Szli pieszo, bo kościół mieli tuż za wioską, szli wmieszani w ten tłum gwarny i rozradowany, ale z nim tego wesela nie dzielili. Tak oboje Bileccy, jak Krystyna, a nawet starsza dziatwa, byli jacyś skupieni, milczący i niewiadomo czy pod wrażeniem wczorajszego zajścia, czy z jakiego innego powodu, jacyś niespokojni i trwożni. W kościele modlili się żarliwie, gorąco, a teraz żal dziwny ściskał im serca, a w pamięci stawały obrazy cierpień piętrzących się dokoła. Jeszcze przytem i Krasnodębskiego w kościele nie dostrzegli, co ich niemile uderzyło. Żadnego on święta nie opuścił, by nie być na Mszy św., a dziś, w taką uroczystość niema go, to już się chyba coś stało. A Bileccy tak widzieć go chcieli, powitać i słowem serdecznem pocieszyć. Chciała go i Krystyna spotkać, bo jej serce tkliwe znieść nie mogło tej myśli, że komuś przykrość wyrządziło, a może i życie złamało, a tym kimś był człowiek zacny, poczciwy, kochający.
Bilecki zwolnił kroku, puszczając przodem kobiety.
— Idźcie, przygotujcie śniadanie, ja zaraz nadejdę, rzekł i zawrócił w stronę kościoła. Minął jedną, drugą gromadkę, wtem przystąpił do niego chłop siwiejący już, niemłody w wielkim baranim kożuchu.
— A, jak się macie, Szymonie, zawołał z ukontentowaniem Bilecki, dobrze, że was spotykam. Co się stało z waszym panem, żeśmy go dziś w kościele nie widzieli?
— Och, panie dziedzicu, nieszczęście wielkie na nas wszystkich spadło.
— Co takiego! na litość, mówże, mów, choroba czy strata jaka?
Chłop frasobliwie wziął się za głowę, potem trwożnym wzrokiem rzucił dokoła.
— Nieszczęście, panoczku, wielkie nieszczęście, przyszli w nocy żandarmi i naszego pana zabrali.
— Co ty mówisz?... zabrali?! i gdzie powieźli?... nie wiecie?
— Ponoć aż do Siedlec, do głównego naczalstwa. Oj, dolo nasza nieszczęśliwa, co my teraz poczniemy biedne sieroty!
Bilecki stał jak skamieniały. W głowie mu szumiało, ból szarpał serce. Nowy cios dotykał go jako Polaka i jako przyjaciela. Odczucie niewoli i ciągłego niebezpieczeństwa do wściekłości go pobudzały, a czuł się bezsilnym, zgnębionym, nie mogącym nic poradzić ni sobie, ni nikomu.
— A cóż na to pani starsza? zapytał po chwili.
— Co? Jak padła bez zmysłów, tośmy ją ledwie do życia przywrócili, a teraz płacze i ręce łamie, że serce się kraje na taką boleść okrutną.
Bilecki smutnie pokiwał głową.
— Przyjadę do was niedługo. Powiedz to pani.
Chłop się pokłonił z widocznem rozradowaniem.
— O, niechże pan przyjedzie, poradzi, bo wszyscy jak błędni chodzimy.
Rozstali się. Bilecki podążył na plebanję.
Godzina dobra upłynęła nim stamtąd do domu powrócił. Czekano go niecierpliwie i z pewnym niepokojem, nie pojmując gdzieby się zatrzymał tak długo. Pani Bilecka, świadoma smutnego nastroju męża, nie zrobiła mu żadnej wymówki, zwołała tylko wszystkich do śniadania. Gdy jednak, podając filiżankę z kawą, baczniej się w twarz jego wpatrzyła, krzyknęła zalękniona:
— Stanisławie, co się stało? Takiś zmieniony, czy miałeś jaką przygodę? czy cię jakie nieszczęście spotkało?
— Mnie... nie, ale naszego przyjaciela, sąsiada...
— Kogo? kogo? zapytano chórem.
— Krasnodębskiego!... Został aresztowany i wywieziony dziś w nocy.
Okrzyk zgrozy wydobył się ze wszystkich piersi. Bilecki spojrzał na Krystynę. Stała marmurowo blada, z oczyma spuszczonemi na obrus na stole, usta jej drżały wzruszeniem, które daremnie pokryć usiłowała.
Dziwna dziewczyna, pomyślał. Ręki mu odmówiła, a jego nieszczęście tak ją dotknęło.
Pani Bilecka biadała nad smutnem wydarzeniem, przewidując jak najgorsze jego dla całej rodziny następstwa. Wszyscy, młodszej dziatwy nie wyłączając, głęboko je odczuli. W ogólnem przygnębieniu zasiedli do stołu, ale nikt nie miał chęci do jadła, ogólnie o radości wielkiego święta zapomniano.
— Ha, łotry, widząc to, mówił Bilecki, taki dzień uroczysty do swych nikczemnych zamiarów wybrali!
— Co się tam w tej biednej rodzinie dziać musi, westchnęła pani Jadwiga.
— Zaraz jadę do nich, aby coś pomóc i pocieszyć.
— I jabym chętnie pojechała, mówiła Bilecka, ale jako zupełnie obca dla pani Krasnodębskiej, sądzę, że nie byłabym pożądanym gościem.
— Zapewne, pierwszą wizytę na później lepiej odłożyć. Pojadę sam i może na coś się przydam.
— Stryju, ozwała się w tej chwili Krystyna, zabierz mnie z sobą, ja muszę tam jechać koniecznie.
— Ty?! zawołał z najwyższem zdziwieniem Bilecki.
— Tak, stryjaszku kochany, nie odmówisz mi tego, nieprawdaż?
Popatrzył na nią podejrzliwie, nie pojmując coby to mogło znaczyć. Twarz jej blada przed chwilą, teraz żywym rumieńcem płonęła, oczy nabrały dziwnego blasku, bił z nich wyraz silnego postanowienia i zapału.
— Czego ty odemnie żądasz, dziewczyno? Zniweczywszy pragnienia tej rodziny, chcesz jeszcze patrzeć na ich cierpienie!
— Chcę je osłodzić i wziąć w niem udział stanowczy.
— Nie mogę popierać szalonych zamysłów, nie wiedząc zwłaszcza do czego one prowadzą.
— Bądź spokojny, stryjaszku, zamiary moje nie zaszkodzą, ani ujmy nikomu nie przyniosą. Chcę nagrodzić krzywdę wyrządzoną tej rodzinie, bo nie mogę przenieść na sobie, aby ten, co cierpi za wiarę, za poświęcenie dla współbraci, cierpiał jeszcze i z mego powodu. Wczoraj nie mogłam mu dać więcej nad zapewnienie przyjaźni, dziś chylę przed nim głowę jak przed męczennikiem. Dlatego me odmówisz mi, stryju.
— A toż to utrapienie z temi dziewczętami, niechże kto zgadnie co zrobią za chwilę. Jak ta chorągiewka na dachu, byle wiatr dmuchnął, już się odwróciła w inną stronę.
— Tu nie podmuch wiatru, stryjaszku, tu padł piorun, nie dziw zatem, że niejedno zdruzgotał.
— No, jedź już, jedź, zobaczymy jak cię tam przyjmą.
W godzinę potem mknęli we dwoje małemi saneczkami po świeżym, lśniącym śniegu, jechali pogrążeni w milczącej zadumie, myśląc o nowej roli, jaka ich czekała. Gdy stanęli przed gankiem, Bilecki, oddawszy konia chłopakowi, polecił starej słudze, co wyszła na spotkanie, aby swej pani o jego przybyciu oznajmiła. Otrzymawszy zaproszenie, poszli za starą Małgorzatą do jej pokoju.
Widok, jaki im się na wstępie przedstawił, godzien był pendzla artysty, godzien i serdecznej łzy współczucia. W głębokim fotelu, czarno ubrana, siedziała poważna matrona, z wyrazem takiego bólu w całej postaci, jaki tylko matka najbardziej nieszczęśliwa odczuć jest zdolna. Przez jedną noc pobielały jej włosy, twarz zmizerniała, oczy zapadły. W rękach kurczowo zaciśniętych trzymała różaniec, a u jej nóg na dywaniku dwie małe dziewczyneczki bawiły się otrzymanemi na gwiazdkę podarkami. Bawiły się, coraz przecież smutne oczęta zwracając na babunię, ze zdziwieniem i z lękiem, dlaczego ta babunia taka dziś smutna i milcząca.
Bilecki podszedł do siedzącej, Krystyna w pobliżu drzwi przystanęła, by na się nie zwracać uwagi. Dopiero gdy pierwsze słowa powitania i współczucia przyjęte zostały, podeszła bliżej.
— Moja bratanka, Krystyna, przedstawił Bilecki.
Pani Krasnodębska drgnęła, niespokojnie poruszyła się w fotelu, w oczach jej łzy się zaszkliły. Krystyna u kolan jej przyklękła.
— Pani, rzekła głosem uroczystym, ja jestem tą, na którą padł wybór jej syna, aby mu była żoną i jego dzieci matką. Wczoraj nie mogłam zadowolnić tego życzenia, nie czułam się powołaną do spokoju rodzinnego ogniska, ale do niesienia pomocy nieszczęśliwym prześladowanym, do złagodzenia choć w jednym wypadku wynikłego stąd bólu i troski. Nie mogłam oddać ręki człowiekowi, dla którego czułam tylko przyjaźń i szacunek. Dziś zmieniło się wszystko. Tego człowieka dotknęło nieszczęście, które w mem sercu głębsze zbudziło uczucie, nad tym domem zawisło prześladowanie, tu więc dla mnie miejsce być może. Jeśli podobna, przyjmij mię, pani, za córkę, za wspólniczkę swych udręczeń i niepokoju, za opiekunkę tych dziatek. Niech o tem pan Stefan usłyszy, niech wie, że, gdy wróci do domu, zastanie tu jedno jeszcze serce nietylko życzliwe, ale kochające, które losy jego pomyślne czy smutne podzielić gotowe. Ta pewność może będzie dlań pociechą, uspokojeniem, doda mu sił do przetrwania próby, przez którą w oczach naszych wyrósł na męczennika. Boli go osierocenie matki i dzieci, niechże się dowie, że znalazł się ktoś, co chce im służyć, pomagać, roztoczyć troskliwą opiekę...
Pani Krasnodębska słuchała tej mowy bez poruszenia, zda się, bez oddechu, wpatrzona w Krystynę, jak w jakieś senne zjawisko. Piękną bo też była ona w swej ciemnej sukience, z lekkim rumieńcem na twarzy, z iskrami zapału w oczach. Głos jej melodyjny brzmiał mile, słodko, uwydatniając wypowiadane słowa, w które słuchającej wierzyć się nie chciało i pod których wrażeniem mienił się wyraz jej twarzy, przechodząc od zdziwienia i niechęci aż do radosnej rzewności.
— Czy to być może, czy mnie słuch nie myli, że pragnienie syna mego, a więc i moje mogłoby być spełnione? — szepnęła wzruszona.
— Chciej, pani, wierzyć w szczerość słów moich i odtąd jak córkę traktować.
— Znam cię z opowiadania i wierzę... bądź mi córką, ale biedne dziecko, ani wiesz, na co się narażasz, łącząc swe losy z rodziną, na której mściwa ręka wrogów spoczęła.
— Właśnie dlatego tu się wpraszam, abym pocieszyć i ulżyć w czemś mogła. Ufam, że Bóg dobry da nam dni szczęścia doczekać.
— Oby tak było, bądź mi dobrą wróżką, bo serce matki z trwogi obumiera.
Serdecznie przygarnęła ją do siebie, przytuliła, rzewnemi łzami oblewając.
— No, to dopiero niespodzianka, podniósł głos milczący dotąd Bilecki. Doprawdy, anim wiedział co zamierza uczynić. Taka to teraz młodzież!... przed najbliższym opiekunem sekret utrzymuje zamiast się poradzić, poprosić o pozwolenie.
— Stryju, przecież mi tego za złe nie weźmiesz, bo to zgodne z twojem życzeniem.
— Niechże już tak będzie, tylko przestańcie płakać, moje panie, boć to w takiej chwili nie wypada.
— Sąsiedzie szanowny, trudno mi łzy powstrzymać, gdy myślę o moim biednym Stefanie, czy go nie minie szczęście, tak wspaniałomyślnie przez pannę Krystynę zaofiarowane.
— Ech, tak źle nie będzie. Przyjdzie jeszcze znieść może niejedno, ale wkońcu uwolnić go muszą, o tem jestem przekonany.
— Nie wiem, nie wiem, mam jakieś smutne przeczucie, ale może Bóg nas pocieszy. Gdyby go tylko w jaki sposób można zawiadomić.
— Mam zamiar wybrać się do Siedlec, może mi się uda go zobaczyć. Chciałem właśnie z panią parę spraw omówić, cóż kiedy ta, narzucająca się na synowę, dotąd przyjść mi do słowa nie dała.
— Teraz już nie będę przeszkadzać; pójdę zapoznać się z dziećmi.
Pani Krasnodębska zadzwoniła.
— Podajcie herbatę, rzekła do służącej. Przejdźmy do jadalnego pokoju, tam sobie pogadamy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wanda Grochowska.