Ciernistym szlakiem/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wanda Grochowska
Tytuł Ciernistym szlakiem
Wydawca Wydawnictwo Księży Pallotynów
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Archidiecezjalna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Po nocy słotnej pogodniejszy ranek zaświtał. Krasnodębski, wyruszywszy w pole do robotników, skręcił w stronę lasu. Nie zagłębiając się w jego gęstwinę, jechał brzegiem, kierując się w stronę widniejącej zdala wieży kościelnej. Koń stąpał wolno po nierównej ścieżce, a on zamyślony wodził wzrokiem po przeświecającem przez cienką ściankę lasu zlekka omglonem polu. Nagle głuchy tętent kopyt końskich zwrócił jego uwagę. Spojrzał — i aż się w tył cofnął wraz z koniem. Przez pole ku lasowi pędziła amazonka, zręcznie kierując karym konikiem. W granatowej sukience, białym ciepłym szalem niby obłokiem otoczona, jechała wprost na niego, jakby jakąś tajemniczą ręką wiedziona. Uśmiechnięta, różowa, zdało się, że z rozkoszą używa przejażdżki, z całą pełnią swobody ciesząc się tym wiejskim krajobrazem, który ma w sobie tyle uroku, gdy go cisza owiewa, a słońce złoci.
Krasnodębski jakby przyrósł do miejsca, nie śmiał, zda się, oddychać, by nie spłoszyć cudownego zjawiska. Była to Krystyna, sama w pustem polu... co za spotkanie! Minęła go, nie spostrzegłszy za drzewami i, kierując się brzegiem lasu, jechała dalej. Krasnodębski popędził za nią. Odwróciła głowę, by spojrzeć kto nadjeżdża, i zwolniła bieg konia. Na grzeczny ukłon odpowiedziała uśmiechem, lecz jednocześnie lekka chmurka przemknęła po jej czole. Zauważył to Krasnodębski i gdy się ich konie zrównały, jął przepraszać, że się ośmielił przerwać jej miłą samotność, ale rad korzysta ze sposobności, by dotrzymać danego przyrzeczenia.
— Nie wiem o co panu chodzi? spytała poważnie.
— Chciała się pani wtajemniczyć w niedolę podlaskich męczenników... zaczął powoli.
— O! tak, radabym się zapoznać z przebiegiem ich walki i bohaterstwa — i nie dla prostej ciekawości tylko — nie. Chcę widzieć jak oni cierpią i zwyciężają, bo to się więcej ceni, co się lepiej poznało, i wierzy temu najmocniej, na co własnemi patrzyło się oczyma. Los szczęśliwy czy nieszczęśliwy przywiódł mię na tę ziemię męczeńską, chcę zatem wniknąć głębiej w ducha ludu, nad którym świat się zdumiewa, a wróg daremnie sroży.
Pochylił przed nią czoło z uszanowaniem.
— Jeśli tak, to dziś jeszcze mogę dać do tego sposobność.
— Bardzo dobrze. O jakiej porze i gdzie?
— O północy. Zobaczy pani to, co tutaj tak często się zdarza: — potajemne udzielanie śś. Sakramentów. Łatwo zrozumieć, że wszelki w tem współudział grozi wielką odpowiedzialnością, nie lęka się więc pani, że nas mogą wyśledzić i zatrzymać?
Wyprostowała się dumnie i spojrzenie pełne wyrzutu rzuciła Krasnodębskiemu.
— To pan, ojciec rodziny, właściciel majątku, który mu za to mogą skonfiskować, nie obawia się dla świętej sprawy narażać, a ja wolna, samotna kobieta miałabym się lękać bolesnej prawdzie spojrzeć w oczy?! Jakżeż złe ma pan o mnie pojęcie! Ale nie, tak źle nie jest. Ja kocham moją wiarę, kocham więc i tych, co za nią cierpią i giną. Chcę za jakąbądź cenę do nich się zbliżyć.
Podjechała do niego bliżej, jakby w obawie, żeby ich kto nie podsłuchał i dodała prosząco:
— Jeżeli zasługuję na zaufanie, niech mi pan raczy wskazać miejsce tej nocnej schadzki.
— Ufam pani bezgranicznie, proszę więc posłuchać. Dziś koło północy tędy brzegiem lasu przemknąć się trzeba niepostrzeżenie aż tam nad rzekę, do tego opuszczonego starego młyna, o którym w całej okolicy krąży gadka, że tam straszy, że duchy napastują, że słychać po nocach jęki i dziwne hałasy.
— Aha! rozumiem, zaśmiała się Krystyna.
— Tak, trzeba było coś zrobić, żeby sobie jakieś miejsce zabezpieczyć, rozpuścić gadkę, a potem ją w oczach włóczących się strażników usprawiedliwić. Nadspodziewanie się udało... i teraz w nocy nikt z niewtajemniczonych koło młyna przejść czy przejechać się nie odważy. Pod opieką „duchów“ mamy zatem spokojne schronienie, a w ostatecznym razie bliskość lasu i nadbrzeżne szuwary przed niepożądanemi gośćmi ukryć nas potrafią.
— Doskonale. Dziękuję panu. Będę napewno.
— A co na to stryjostwo powiedzą?
— Myślę, że lepiej ich nie wtajemniczać, aby nie wzniecać niepokoju. Wymknę się z domu, gdy wszyscy spać pójdą, a wrócę nim się obudzą. Przejdę przez ogród i nikt mię nie spotka.
— Nie, tak nie można. Na to się nie zgodzę, musi mieć pani jakąś opiekę w tej nocnej, bądź co bądź niebezpiecznej wędrówce. Czy nie zechce pani ze mną udać się na probostwo? Tam nad wszystkiem się naradzimy.
— Jak najchętniej. Mam jeszcze pozostawioną sobie wolną godzinę; nie mogę lepiej ją wykorzystać.
Ujechali kilkadziesiąt kroków, gdy koń Krystyny przystanął, parsknął i nastroszył się, jakby zląkł czegoś niespodziewanie. Z pod krzaku dźwignęła się kobieta wychudła, zbiedzona i wzrok na nich błagalny podniosła.
— Prakseda, zawołał zdziwiony Krasnodębski. Co wy tu robicie tak daleko od domu?
— O! tak, panoczku, daleko, ale we wsi nie mogłam dosiedzieć. Strażnicy nie dali spokoju; nie dość, że mi wydarli ostatnią poduszkę z pod głowy, ostatnią żywinę z gospodarki, jako karę za upór, jeszcze ciągle grozili, że porwą mi dziecko jedyne, aby je zhańbić, ochrzcić po prawosławnemu. Nie dałam, nie doczekanie ich, nie wezmą już mojej jagódki, już nie...
Dzika jakaś rozpacz a zarazem rezygnacja biła z ócz tej kobiety i z każdego jej słowa, aż dreszcz wstrząsnął ciałem Krystyny.
— I cóżeście zrobili, uciekliście ze wsi?
— O, tak, uciekłam do lasu, skryłam się z moją dzieciną — i nie znaleźli.
Z wyrazem triumfu głowę podniosła.
— Ciężko było, ale zniosłam wszystko, bo wiara droższa nad życie. Znalazłam sobie schronienie przed wiatrem i słotą, miałam kożuch, zimna nie czułam, ludzie dobrzy chleba, a czasem i strawy przynieśli...
— I wilka nie obawialiście się, czy innego zwierza?
— Eh, zwierzęta lepsze od Moskali, nie przyszły, nie przestraszyły nas ani razu. I tak minęło trzy tygodnie. Teraz już wrócę do domu, nie mam się czego bać.
— Gdzież wasze dziecko?
Oczy kobiety dziwnie zaświeciły, a usta uśmiech bolesny wykrzywił.
— Moje dziecko? Zostawiłam je w lesie, tam pod sosną, pod mchem zielonym, tam go nikt nie znajdzie, nikt!
— Kobieto, co mówicie? w głowie wam się mąci, mówił Krasnodębski, jakżeż można dziecko samo zostawiać w lesie!
Prakseda wybuchła płaczem.
— Moje dziecko śmierć zabrała, śmierć zimna, ale litościwa, co nie odda strażnikom na zatracenie. Moje dziecko ochrzczone po katolicku, po katolicku je przeżegnałam i złożyłam do ziemi. Ono już u Pana Boga szczęśliwe, wiem o tem, ale ja, ja biedna sama sierota na świecie.
Chwyciła się oburącz za głowę, głuchy jęk z piersi jej uleciał.
Po twarzy Krystyny płynęły łzy.
Podjechała bliżej i, obejmując głowę nieszczęśliwej, przytuliła ją do siebie.
— Nie płacz, biedna męczennico, Bóg widzi twoją boleść i twoją ofiarę, nie płacz, za przywiązanie do wiary nagroda cię nie minie.
Pocałowała ją gorąco, serdecznie, bo na więcej słów zdobyć się jej było trudno. Coś ją dławiło, coś za gardło ściskało, że mówić nie mogła, ale zarazem jakaś duma i radość piersi jej rozpierały. Nie może zginąć naród najwięcej gnębiony, kiedy ma w sobie takich mężnych wiary wyznawców; nie poradzi nam wróg, choćby nie wiem jak się wysilał, jeżeli przy Kościele katolickim jak ci nieszczęśliwcy wytrwamy.
— Nie płacz, Praksedo, mówił Krasnodębski, Bóg się nad wami zmiłuje, wypuszczą męża z więzienia i żyć będziecie tak szczęśliwie jak wtedy, gdyście odemnie zamąż wychodzili. Przyjdźcie do nas do dworu, matka moja przyjmie was jak najlepiej i co się da, dopomoże. O! czemuż was do siebie wziąć nie mogę!
— Jakto! nie może pan wzięć sługi jaką zechce? spytała Krystyna.
— Niestety, unitom u katolików służyć nie wolno, bo... mieliby ułatwione praktyki religijne, opiekę pewną i oparcie. Do tego nasi ciemięzcy nie chcą dopuścić. Biedni, biedni, ludzie, Bóg jeden pomóc, pocieszyć was może.
Kobieta pokornie objęła nogi swego dawnego pana. Krystyna rozumiejąc, jak bardzo trzeba jej było ciepłego słowa i dowodu serca życzliwego, przemówiła raz jeszcze do niej, wciskając zarazem do ręki te kilka złotych, jakie w tej chwili posiadała.
Rozstali się. Konie ruszyły, kobieta patrzyła za niemi.
— Wiem, wiem, szepnęła do siebie, pewnie to będzie jego żona... śliczna i dobra, jak anioł; niech im Bóg błogosławi.
Młodzi jechali obok siebie w milczeniu, smutnemi zajęci myślami.
— Widzi pani, jak to u nas niewesoło, odezwał się wreszcie Krasnodębski.
— Ach, tak, przyznam jednak, żem rada z tego spotkania, bo umacnia na duchu i każe szanować te brać siermiężną, co przywiązaniem do wiary podziw budzi. Chylę głowę przed tą ubogą kobietą, to prawdziwa bohaterka.
— A takich bohaterek tysiące. Czy pani sądzi, że ta przez kilka tygodni kryjąca się w lesie kobieta to jakiś jedyny wyjątek? O! nie. Było takich wypadków niemało. Nieszczęsne matki, widzą, że największym skarbem ich dzieci jest wiara katolicka, wszelkiemi możliwemi sposobami broniąc je więc przed sprawosławieniem, gotowe były na najcięższe nawet ofiary. Pozwoli pani, to o jednym choć takim wypadku opowiem.
— O, bardzo proszę!
— Wielkiem prześladowaniem, po bohatersku znoszonem, zapisała się w historji męczeńskiego Podlasia mała parafja unicka, o jakąś milę od Białej leżąca, parafja Hrud. W straszliwy sposób znęcano się tam nad ludźmi, co o przyjęciu prawosławia słyszeć nie chcieli, popa przez rząd przysłanego do cerkwi nie wpuścili. Mordowano ich za to, okrutnie bito, kontrybucjami, karnemi postojami wojsk, furmankami do ostatniej nędzy przywiedziono. Kilka już lat Hrud nieszczęśliwy opierał się wrogom, gdy nowa na niego spadła klęska. W kwietniu przymaszerowały tu z Białej trzy roty wojska, aby zmusić unitów do ochrzczenia dzieci. Kobiety, jak tylko spostrzegły nadciągających żołnierzy, domyśliły się w jakim celu oni przybywają. Zabrały więc swoje dzieci i coprędzej pobiegły ukryć się z niemi w sąsiednim lesie. Pamiętamy dobrze, jaki słotny, mroźny i wietrzny był kwiecień i następny maj w roku 1876; dokuczył nam wszystkim, a cóż dopiero powiedzieć o tych biednych kobietach, co w pośpiechu nie zdążyły zabrać z sobą dostatecznie ciepłej odzieży do otulenia siebie i dziatek, a o chlebie i pokarmie ani pomyślały. A tu żołnierze wieś otoczyli i pilnie strzegli, aby się nikt z domu z kawałkiem chleba lub ciepłą odzieżą do lasu nie przedostał. Chciano tym sposobem zmusić głodne i opuszczone matki do wyjścia z lasu, niby z fortecy, i zdania się na łaskę lub niełaskę zwycięsców. W takim strasznem położeniu, w takich męczarniach ciała i ducha heroiczne te kobiety wytrwały na swem koczowisku leśnem przez sześć tygodni, dłuższych dla nich, niż sześć wieków. Kobiet tych było 16, a wspomnienie ich powinno być czczone w narodzie, jako świątobliwych polskich niewiast, co w obronie nieskazitelności wiary i świętości swych niemowląt na taką się zdobyły ofiarę.
Krasnodębski zamilkł i spojrzał na Krystynę. Poważne jakieś skupienie widać było w jej twarzy, z pochyloną głową jechała wolno i, choć przestał mówić, milczała. Nie przerywał tego milczenia, rozumiał je i uszanował, aż wreszcie Krystyna podniosła na niego swe załzawione pytające oczy.
— I jakże się ta smutna walka skończyła?
— Przez te sześć tygodni wojsko, ogłodziwszy wieś ze szczętem, powróciło do Białej, nie dopiąwszy swego celu, a matki z dziećmi wyszły ze swych kryjówek leśnych. Powróciły w triumfie do domów, lecz podobniejsze do szkieletów niż do ludzi, tak były wyschłe i ogorzałe. Bóg tylko sam dał im ten niezłomny hart ducha i krzepił je zdrowiem codziennie.
— Bądźcobądź, czemże one żyły przez czas tak długi?
— Lud poczciwy z okolicznych wiosek, przekradając się nocną porą do lasu, przynosił im czasami chleb i żywność.
— Słysząc to, zda mi się doprawdy, że żyjemy w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Ta sama gotowość na męczeństwo, podobne również tamtym dowody chrześcijańskiej miłości względem cierpiących współwyznawców, pomimo grożącej za to odpowiedzialności.
— Tak; to też obok bólu, jakim nas niedola tego ludu przejmuje, czujemy i radość z ich zwycięstwa nad wrogiem, który, mimo swej potęgi, nie może dopiąć zamierzonego celu.
— I, da Bóg, nigdy nie dopnie: ci, co dziś cierpią, wytrwają do końca, a młodsze pokolenia chyba odstępstwem od wiary pamięci swych ojców nie splamią.
— Ufajmy, że tak będzie, a sprawiedliwość Boża kres temu okrucieństwu położy. Ale oto dojeżdżamy do probostwa. Tam pani jeszcze więcej się dowie.











Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wanda Grochowska.