Cień Bafometa/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Cień Bafometa
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Księgarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów – Warszawa – Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W PRZYTUŁKU.

Jesień była na świecie, — złocista, smutno uśmiechnięta, polska jesień. Przekwitły ostatnie już róże, a dzikie wino na werandach i ogrodowych altanach spływało ku ziemi bezwładem czerwonych pnączy. Na horyzoncie rdzawiły się w srzeżodze porannych oparów rozpięte daleko w przestrzeń linje lasów, na plantach ścieliły się cicho zwiędłe liście kasztanów. Z podmiejskich sadów zwozili ogrodnicy resztki spóźnionych w dościgu owoców, zabezpieczali inspekta matami przed chłodem poranków i zapuszczali na szyby cieplarń słomiane story. Z flakonów i doniczek po oknach domowych zaciszy wychylały strzępiaste korony płatków chryzantemy, zapowiadały schyłek sezonu smutne astry... Jesień była na świecie, — złocista, w przędzę melancholji, w woale mgieł zasnuta jesień...
Jesień była i w duszy Pomiana. Uczucie ogromnego osamotnienia rozpanoszyło się tysiącem korzeni i nadało życiu szare barwy pustki. W krótkim po sobie odstępie czasu spadły nań dwa bolesne, silne jak uderzenie losu ciosy: śmierć ukochanej i nagły zgon przyjaciela. W parę tygodni po ostatniej wizycie rozeszła się wiadomość o tajemniczym końcu Wrześmiana. Zwłoki samotnika, zesztywniałe w spazmie śmierci, z rozkrzyżowanemi rękoma, przerzucone bezwładnie przez parapet okna znaleziono w ustronnej, opuszczonej od lat przez właścicieli willi naprzeciw domu, który zamieszkiwał pod koniec życia.
Tak zeszedł ze świata człowiek, z którym łączyły go mocne, duchowe węzły, potężniejsze może, niż sam za życia tego dziwnego marzyciela przypuszczał. Ze śmiercią Wrześmiana coś jakby się w nim załamało; jakgdyby pękła w nim zasadnicza arterja, wiążąca go z życiem i jego sprawami. Zgon przyjaciela nabrał zczasem charakteru symbolicznego, jakiejś jakby wskazówki na przyszłość, czegoś w rodzaju ostrzeżenia. Zabrakło mu jakby drugiej, głębszej struny duszy, zastanowił się i skrzepł podziemny, najistotniejszy wart jaźni.
Dopóki żył i działał tamten, twórczość Pomiana znachodziła niejako swe usprawiedliwienie w twórczości przyjaciela. Utwory Wrześmiana były poniekąd wyidealizowaniem zagadnień i problemów, które Pomian realizował bardziej po ziemsku, konkretniej i bezpośrednio. Twórczość przyjaciela była ekspiacją ich strony zmysłowej, rodzajem ofiary oczyszczalnej za „grzech“ Pomiana. Ci dwaj wyjątkowi ludzie uzupełniali się nawzajem w sposób jedyny i niezwykły; tylko jeden z nich wziął na siebie cały ciężar samozaparcia się i pozostał w cieniu, drugi, lepiej wyposażony do walki wręcz i niewolenia ludzkiej rzeszy, chodził w blaskach sławy i podbojów. Pomian zdawał sobie jasno sprawę z cichej ofiarności druha i gdy go nie stało, nie śmiał i nie chciał działać na własną rękę. A do podjęcia trudu Wrześmianowego i połączenia ról obu nie czuł się już teraz na siłach...
Niby refren natrętny powracała wciąż na pamięć ostatnia ich rozmowa. Poszczególne jej przęsła rozrastały się do rozmiarów wybujałych i przesłoniły sobą inne zainteresowania życiowe. Nie umiał już o niczem innem myśleć. Równocześnie w snach jego zaczął się powtarzać stale pewien motyw. Miał charakter krajobrazowy i zdawał się odzwierciedlać przeżycia rzeczywiste, doznane kiedyś dawniej.
Śnił mu się jakiś dom w odległej dzielnicy miasta, po prawej stronie wąskiej, ostro w górę idącej uliczki. Dom był skądś znany — znajomy i zaułek — lecz że widocznie był w tem miejscu tylko raz jedyny w życiu, trudnoby mu było trafić tam na jawie.
Uporczywość sennego obrazu irytowała i zastanawiała. Wyglądało na to, jakby sfera podświadoma jaźni dawała wyraz pewnemu skrytemu życzeniu, które na jawie nie mogło przyjść do głosu.
Znużony monotonją nocnych zwidzeń, postanowił wkońcu poszukać tego miejsca i w ten sposób uwolnić się może od jego natręctwa.
Jeżeli senny zaułek odpowiadał rzeczywistemu, należało go szukać w południowej, dość silnie sfalowanej części miasta. W pewne słoneczne wrześniowe popołudnie skierował Pomian w tę stronę swe kroki.
Instynkt orjentacyjny nie zawiódł.
Była to jedna z najstarszych i najuboższych dzielnic, znana mu zaledwie z nazwy, gdyż nigdy tam nie zaglądał. Przed wiekami stanowiła podobno punkt wyjścia i zarodek późniejszego miasta — dziś zeszła do poziomu podmiejskiej suburry, zamieszkanej przez żywioły niepewne i mętne.
Spodem gliniastego urwiska, na którego zboczach rozsiadły się teraz domki kryte gontami lub ogniotrwałą papą, szło przed laty koryto rzeki; dziś miejsce jej zajął sypki, brudnożółty trakt, wijący się kręto pomiędzy budynkami, porosły tu i tam kępami wikliny; łożysko rzeki przesunęło się na północny zachód, a wślad za niem przeniosło i tętno miasta.
Pomian szedł powoli ulicą Studzienną, która, przerzynając nawskos całą ścianę urwistego zbocza, przecinała się po drodze ze wszystkiemi ważniejszemi uliczkami i zaułkami dzielnicy...
W powietrzu wisiała rozpylona złotordzawa, jesienna pomgłać słońca. Z kominów wydobywały się gęste, kłaczaste dymy i, ścieląc się ponad dachami, napełniały przedmieście swędem. Tumany kurzu, wzbite przez wozy i furgony, wirowały w słońcu szaremi zwojami i tamowały oddech...
Minąwszy trzecią zrzędu poprzeczkę, zatrzymał się u wylotu wąskiej, w pancerze parkanu ujętej uliczki. Coś go w niej uderzyło. Spojrzał na tabliczkę, przybitą do słupa u wejścia w zaułek, i przeczytał: — „Ulica Ptasia“. —
Nie analizując bliżej uczuć, które go nagle obiegły tłumem, zmienił dotychczasowy kierunek i zaczął piąć się w górę ciasną, zamkniętą z obu stron deskami dróżką.
— Iście ptasi tor — myślał, rozglądając się ciekawie dokoła. — A jednak nie wydaje mi się całkiem obcy. Mam wrażenie, że nie po raz pierwszy tędy przechodzę. Tę jarzębinę, wysuwającą gałęzie przez szczerbę w parkanie, przypominam sobie. Jej samotność wśród szarzyzny otoczenia już mię raz zastanowiła...
W pewnem miejscu parkan skończył się, a zaczęła się linja domów starych, parterowych, półzapadłych w ziemię. Otaczały je podwórka brudne, cuchnące mydlinami, urozmaicone tu i tam drzewinami o suchotniczym wyglądzie.
— Beznadziejność! Że też ludzie mogą tak bytować! — zdumiewał się, odwracając oczy ze wstrętem w stronę drogi, przed siebie.
Po 10 minutach linja domostw urwała się, przechodząc w podwójne pasmo pustych, marną trawą porosłych wygonów. W górnym końcu jednego z nich, po prawej zarysował się samotny kompleks zabudowań.
Podszedłszy bliżej, spostrzegł, że stanowią zamkniętą całość okoloną sztachetami i żywopłotem. Mały mostek łączył furtkę wchodową z uliczką; nad furtą na łukowatej wywieszce widniał napis:
— „Przytułek dla starców i ubogich“.
Spojrzał w jedno z okien najbliższego budynku. Blask szyby uderzonej rzutem zachodzącego słońca obudził zatarte wspomnienie: ożyło nagle w jaskrawych barwach. Przypomniał sobie teraz, skąd zna to ustronie; przechodził tędy w wigilję niedoszłego z Praderą spotkania. Zatopiony w myślach o nim i o tem, co miał im obu przynieść dzień najbliższy, zabłąkał się w czasie przechadzki wieczornej w uliczkę Ptasią i dotarł aż do przytuliska.
Sytuacja obecna miała nawet szczególne podobieństwo do pewnego momentu sytuacji z przed dwóch lat: podobnie jak wtedy, spojrzał i dzisiaj niespodzianie w to pierwsze okno na skrzydle z zieloną firanką i podobnie jak wtedy, odbił się w niem refleks zachodu. Lecz była i różnica... Tak, tak... Wtedy, w wigilję groźnego dnia ujrzał za tą szybą coś więcej. Ujrzał czyjąć bladą, wymęczoną twarz z hektycznemi wypiekami na policzkach — znużoną życiem twarz jakiegoś mężczyzny. Spojrzenia ich spotkały się i splotły na sekundę. Potem opuścił głowę i poszedł dalej, mijając przytułek... Dziś szyba była pusta: odpowiedziała mu tylko czerwonym refleksem słońca... Tak, tak — na tem właśnie polegała różnica między chwilą obecną a tamtą — z przed dwóch lat...
Wtem zakiełkowała pewna myśl i w paru sekundach rozrosła się do rozmiarów postanowienia; z tym człowiekiem należało się koniecznie zobaczyć. Należało skorzystać ze sposobności i wyszukać go wśród tych biedaków i starców. Coś nieprzezwyciężonego ciągnęło go ku niemu. Kto wie, czy go nie szukał już od dawna? Czy ten uporczywy sen, powtarzający jedno i to samo od paru tygodni, nie był wskazówką, gdzie go należało szukać?
Pociągnął za rączkę dzwonka u furty. Po chwili wyszedł na spotkanie stary, siwy jak gołąb odźwierny.
— W odwiedziny do krewnego? — zapytał, uprzedzając gościa.
— Jestem dziennikarzem — tłumaczył się Pomian naprędce zmyślonym pretekstem. — Chciałbym oglądnąć zakład, o którym słyszałem wiele dobrego.
Starzec uprzejmym gestem ręki przepuścił go do wnętrza.
— Proszę wejść — rzekł, zamykając za nim furtę zpowrotem. — Może zechce się pan porozumieć z panem kierownikiem?
— Dziękuję. Narazie poprzestanę na samodzielnej obserwacji. Czy wolno mi przejść się tędy ogrodem pomiędzy domami?
— Proszę poruszać się z zupełną swobodą. O ileby pan chciał zasięgnąć jakiejś informacji u pana kierownika, proszę zwrócić się do tego domku w głębi na prawo, tam pod kasztanami. Tam mieszka.
— Serdecznie dziękuję.
I wcisnąwszy mu w rękę złotówkę, ruszył przed siebie aleją porzeczkową, która, poczynając się tuż niemal koło furtki, wiła się w głąb ku kilku schludnym, czerwoną dachówką krytym domkom.
Pomiędzy ścianą krzewów, ogołoconych już oddawna z jagód, a sztachetami ogrodzenia rozciągały się grządki z warzywem. W jesiennem cieple wygrzewały się okrągłe łby harbuzów i dyń, pachniały obłe stożki ogórków, krwawiły soczyste pomidory; na wyniosłych łodygach kończyły pełny obrót dookoła swej osi zakochane w słońcu słoneczniki, spodem, wyczarowane z ziemi wieloletnią pielęgnacją, wychylały się grube trzony szparagów. A dalej — poprzedzielane miedzami zieleniało zwykłe już pospólstwo buraków, kapusty i kalarep.
U wylotu porzeczkowej uliczki, przed domkiem szarym, z doniczkami fuksyj w oknach siedziało na ławce kilku starców. Jesienna zaduma pochyliła im głowy ku pięściom rąk zaciśniętych na laskach. Nie podnieśli ich ku niemu, gdy mimo przechodził — doskonale obojętni...
Parę kroków dalej jakaś staruszka w czarnym szalu zarzuconym na zgarbione plecy skrapiała polewaczką kwiaty; skromne, tanie kwiaty, które widuje się w ogródkach podmiejskich, za szybami chłopskich chat, przy polskich drogach: malwy czerwone i fioletowe, ślazy liljowo-różowe i siwe skabjozy. Obok kopał grządkę wysoki, w szary prochownik odziany mężczyzna; szerokie skrzydło kapelusza ocieniało mu twarz. Gdy Pomian mijał tę parę, ogrodnik nagle wyprostował się i spojrzał na przechodnia. Wtedy Pomian poznał w nim człowieka, którego szukał. Była to ta sama zawiędła, zmęczona już śmiertelnie życiem fizjognomja, którą ujrzał wtedy z poza szyby.
Podszedł ku niemu i, zdejmując kapelusz, przedstawił się.
— Szantyr, emerytowany oficjał pocztowy — odparł tamten, odpowiadając na ukłon.
I odrzuciwszy rydel, otarł pot z czoła.
— Uf! — odsapnął tonem naturalnym, jakgdyby rozmawiał ze starym znajomym. — Zmęczyłem się dziś porządnie. Proszę, może pan zechce zaglądnąć do mego pokoju. Mieszkam stąd niedaleko. O, w tym domku na skrzydle. Tam będziemy mogli porozmawiać swobodniej. Przeczuwałem, że temi dniami pan do mnie zaglądnie.
Pomian słuchał osłupiały.
— Ależ pan mnie nigdy w życiu nie widział! — zauważył tonem protestu.
Szantyr uśmiechnął się.
— Łaskawy pan żartuje. Mógłbym to samo powiedzieć o panu ze względu na mnie. A jednak my się znamy już oddawna. Zresztą — pan tu przyszedł do mniewyłącznie po to, by się ze mną zobaczyć.
Weszli do pokoju, miłej, słonecznej, skromnie urządzonej izdebki.
— Tu mieszkam — rzekł gospodarz i wskazał gościowi krzesło. — Za ten pokoik wraz z utrzymaniem oddaję im moją pensyjkę i pełnię funkcje zakładowego ogrodnika.
— Nader miłe zajęcie — odparł Pomian, byle coś powiedzieć. — Obcowanie z przyrodą wpływa dodatnio.
— O tak! Zwłaszcza na mój potargany na strzępy ustrój nerwowy.
Ostatnie słowa Szantyra wywołały w Pomianie szczególne wspomnienia. Nagle przypomniał sobie, że przed laty wyczytał w dziennikach jego nazwisko wplątane w jakąś sensacyjną awanturę.
— Nazwisko pańskie teraz skądś sobie przypominam — rzekł, przypatrując mu się z zainteresowaniem. — Pamiętam jak przez sen, lat temu 10, może 11, zdarzył się w mieście jakiś kolosalny skandal, którego ofiarą podobno padł człowiek noszący to samo nazwisko.
Szantyr pochylił smutno głowę.
— Pamięć dobra. Tak — to ja padłem ofiarą niesumienności hipnotyzera.
— Podobno jakiś lekarz?
— Tak — dr. Józef Wokierda. Wyzyskując wpływ, jaki zdobył na mnie dzięki długoletnim eksperymentom, skłonił mię jednym ze swych nakazów hipnotycznych do wykonania czynu haniebnego.
— Lecz prawda podobno wyszła najaw?
— Tak. Obrońca wykazał moją niewinność. Uwolniono mnie a zasądzono właściwego winowajcę.. Lecz wkrótce potem musiałem zrezygnować z posady. Mój organizm, zrujnowany kompletnie przez doświadczenia tego łotra, nie pozwolił mi dłużej na spełnianie funkcyj zawodowych. Wtedy osiadłem na resztę życia w tem ustroniu.
Na chwilę zaległo milczenie. Pomian uczuł pewne zakłopotanie. Znalazłszy się twarzą w twarz z tym człowiekiem, nie wiedział, o co go właściwie zagadnąć. Lecz Szantyr uprzedził go, wyzwalając z nijakiej sytuacji.
— Winien mi pan parę wyjaśnień, — rzekł nagle, skupiając na nim spojrzenie sennych, znużonych oczu.
— Proszę. Służę niemi w każdej chwili.
— Oczywiście pamięta pan ten wieczór, dwa lata temu, mniej więcej o tej samej porze, kiedy to pan, przechodząc mimo naszego schroniska, rzucił przypadkowo okiem w jedno z okien?
— No — tak. Pamiętam.
— Pan myślał wtedy o dżentelmenie w wieczornym stroju, w białej kamizelce, z monoklem w oku.
— Możliwe. Nie pamiętam zresztą. Tak błahy szczegół. —
Szantyr zaprzeczył energicznym ruchem ręki.
— Dla mnie nader ważki. Pan musiał myśleć wtedy o tym człowieku w sposób bardzo intensywny.
— Tak? Z czego pan wnosi?
— Bo począwszy od owej chwili, od tego jednego pańskiego spojrzenia obraz tego wytwornego jegomościa prześladował mię bez przerwy.
— W jaki sposób?
— Widziałem go wciąż przed sobą oczyma duszy; śnił mi się przez całą najbliższą noc. Pan musiał nienawidzić tego człowieka!
— A to dlaczego? — zapytał Pomian, blednąc mimowoli.
— Pańska nienawiść ku niemu udzieliła się i mnie. Wie pan, co mnie u niego najwięcej drażniło?
— Nie domyślam się.
— Jego monokl — ten wstrętny, wyzywająco wciśnięty w oko monokl i jego uśmiech — uśmiech zdobywcy i triumfatora.. Kim jest ten człowiek?
— Nie wiem — skłamał Pomian, unikając jego wzroku.
— Pan wie, lecz nie chce mi powiedzieć. Nie pytałbym o to, gdyby nie pewne szczegóły związane z tym człowiekiem, które zauważyłem w parę dni potem.
— Jakie szczegóły?
— Właściwie nietyle szczegóły, ile przedmioty.
— Mówi pan niejasno.
— Mówię więcej niż pan, chociaż powinno być odwrotnie.
Powstał i zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju. Twarz jego poorana zmarszczkami zabarwiła się silniej ceglastym rumieńcem.
Pomianowi przyszła nagle do głowy pewna myśl. Ujął go za ramię i, patrząc mu mocno w oczy, rzekł równo, spokojnie, tonem nakazu:
— Pan teraz zmęczony i senny. Niech pan usiądzie i odpocznie.
Na twarzy Szantyra pojawił się wyraz zdumienia, potem psiej uległości i pokory. Bez słowa usłuchał rozkazu i usiadł; wlepiając zeszklone snem oczy w przestrzeń. W następnej sekundzie spał już głęboko.
— Cofnijmy się o dwa lata wstecz! — rzekł Pomian, siadając naprzeciw niego. — Jest dzień 22 września. —
Szantyr milczał. Tylko oczy podeszłe białkami w górę drgnęły lekko.
— Zbliża się pora południowa — precyzował sytuację Pomian. — Na świecie jest dużo słońca... Zbliżamy się do pałacyku przy ul. Jasnej...
— Tak — potwierdził chrapliwym głosem śpiący — zbliżamy się do domu przy ul. Jasnej...
— Co tam widzisz?
— Przechylony przez parapet loggji widnieje zdaleka...
— Kto? — nastawał sugestjoner.
— Człowiek w wieczorowym stroju, w białej kamizelce... Ten wstrętny, brutalny cynik, błyskający ku mnie szkiełkiem monokla...
— Dalej! — zachęcał Pomian. — Dalej! Co czynisz? Co zamierzasz?
— Wytrącić mu trzeba to szkiełko, wyrzucić ze ślepia! Niechaj dłużej nie szydzi ze mnie! Zedrzeć z niego tę kamizelkę, oskubać z piórek tego eleganta!...
Zapadło znów milczenie. Tylko pierś Szantyra podnosiła się szybko, a oddech stał się krótki i świszczący.
— W ręce ściskam nóż — wyznawał po chwili przerwy — dobry, tęgo wyostrzony nóż ogrodnika. Idę prosto przed siebie. Niesie mnie moc ciemna, nieznana — czuję w sobie siły olbrzyma; nic mi się nie oprze... Ten mur?... Fraszka!... Wspinam się po gładkiej ścianie jak mucha, wdzieram jak lunatyk... Nic mnie już nie wstrzyma... A szczęście mi sprzyja; nikt nie widzi: ulica pusta — jak wymiótł... Jestem już w ogrodzie po drugiej stronie... Dotychczas mnie nie zauważył; pali dalej spokojnie cygaro odwrócony ode mnie... Dzielą nas od siebie zaledwie 3 metry... Głupstwo! Przebywam je po rynnie, po gzymsach... Ha! Odwrócił się i spostrzegł! Za późno!... Nie uniknie ciosu!... Giń, nędzniku!...
Tu Szantyr zerwał się z krzesła i podniesioną do góry ręką powtórzył okropny gest. Lecz wysiłek wyczerpał go zupełnie i z pianą na ustach potoczył się jak kawałek drewna na podłogę.
— Katalepsja — mruknął Pomian, przenosząc bezwładne ciało na sofkę. — Ulżę ci trochę, biedaku!
I kilkoma pociągnięciami usunął sztywność członków. Lecz go nie obudził.
— Odpocznij chwilę — wydał rozkaz tymczasowy. — Mam ci jeszcze coś do powiedzenia.
Po 5 minutach przerwy, gdy rysy Szantyra złagodniały, a oddech stał się równiejszy, zapytał:
— Gdzie są te rzeczy?
— W szafie, w kącie na lewo.
— Wydasz mi je natychmiast po przebudzeniu. Za 5 tygodni, licząc od dnia dzisiejszego, przyjdziesz rano o ósmej na dworzec Kolei Południowej. Weźmiesz z sobą wszystko, co posiadasz, prócz mebli. O przyszłość swą bądź spokojny! Myślę teraz za ciebie. Pojedziesz tam, gdzie ci wskaże bilet jazdy. O resztę się nie troszcz! Inni będą dbali o ciebie. I jeszcze jedno, najważniejsze. O wszystkiem tem, co zaszło między nami dzisiaj, i o pamiętnym dniu 22 września zapomnisz na zawsze! Rozumiesz mnie?
— Ro — zu — miem — zabrzmiała odpowiedź zmatowana, ledwo dosłyszalna.
— Nawet w snach nie wolno ci o tem marzyć!... A człowieka z monoklem się nie bój! Nie powróci więcej do ciebie. Od dziś dnia człowiek ten przestaje dla ciebie istnieć. Gdy za chwilę zbudzisz się i wydasz mi rzeczy przechowane, odejdziesz stąd do ogrodu, do twojej cichy pracy.
I położywszy mu dłoń na czole, potarł je parę razy. Szantyr otworzył oczy i powiódł niemi zdumiony po otoczeniu. Potem dźwignął się z sofy i jak automat zbliżył się ku szafie. Pomian czekał w milczeniu. Tamten otworzył drzwi i szukał czegoś na dole.
— Jest — mruknął, wydobywając z głębi małe zawiniątko.
I podał je gościowi.
Pomian rozwinął. Była to biała kamizelka z dużą, rdzawą plamą krwi po prawej stronie; podobnej barwy plamy jakby od dotknięcia pokrwawionych palców widniały na dolnym jej brzegu. W jednej z kieszonek tkwił monokl.
— Wszystko w porządku — rzekł, zawijając zpowrotem i związując starannie sznurkiem pakunek. — Dziękuję panu za ten mały a cenny podarek.
Lecz Szantyra już w pokoju nie było...
Gdy wkrótce potem Pomian zmierzał aleją ogrodową ku wyjściu, ujrzał go wdali kopiącego spokojnie swą grządkę.
— Do widzenia! — rzucił mu półgłosem pożegnanie. — Do widzenia za 5 tygodni!
I minąwszy furtę, zaczął schodzić Ptasią ku miastu...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.