Przejdź do zawartości

Cień Bafometa/03

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Cień Bafometa
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Księgarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów – Warszawa – Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRELUDJA.

Od trzech tygodni prawie dzień w dzień powtarzały się te „historyjki“. Z pozoru wyglądały niewinnie niby psoty pustego łobuza wyprztykującego skądś z za krzaka papierowe gały prosto w nos znienawidzonego mentora — takie sobie błahe, nikomu właściwie nie szkodzące figle. Tak, tak — zapewne. I Pomian nie byłby przywiązywał do tych drobnostek większej wagi, gdyby nie podziemne, głęboko od posad duszy płynące przeczucie, że są one zapowiedzią czegoś poważniejszego. Jakaś organiczna, o doświadczenie lat ubiegłych oparta a półświadoma pamięć ostrzegała przed czemś, co przyjść miało po tych niewinnych preludjach.
A zaczęło się istotnie od dość śmiesznych objawów. Kto inny, mniej wrażliwy na tego rodzaju odchylenia od normy możeby tego nawet nie zauważył — Pomian spostrzegł wlot, że nie wszystko w porządku.
Któregoś dnia zaobserwował pewien charakterystyczny szczegół w rozmieszczeniu sprzętów w pracowni. Zwykle panował tu iście artystyczny nieład i zupełna, niekrępowana niczem swoboda; tego dnia wszedłszy po obiedzie do swego sanktuarjum pracy, ze zdziwieniem stwierdził wzorowy, prawdziwie burżuazyjny porządek: krzesła poustawiane parami pod ścianą jak żołnierze w ordynku, papiery i przedmioty na biurku poskładane symetrycznie po obu skrzydłach, książki pochowane solidnie w szafie bibljotecznej.
Pomianowi zrobiło się odrazu nieswojo: niecierpiał symetrji.
— Czyżby Józef śmiał uraczyć mię próbką swojego smaku w urządzaniu interieuru? — pomyślał poirytowany i zadzwonił na sługę.
— Kto ci tu pozwolił robić porządki? — napadł gwałtownie na wchodzącego. — Czy ci nie wystarczają tamte dwa pokoje?
Oczy starego wygi zaokrągliły się.
— Niczego tu proszę pana nie tykałem od sześciu dni; w środę ubiegłą, t. j. tydzień temu pościerałem tylko prochy, nie ruszając palcem niczego stosownie do rozkazu. Zresztą od wczoraj pokój był zamknięty i żywa dusza nie mogła się tutaj dostać. Chyba... — uśmiechnął się dobrodusznie — chyba kaduk przez dziurkę od klucza.
Pomian przyznał mu rację; istotnie teraz przypomniał sobie, że dnia poprzedniego, wychodząc rano na miasto, zamknął za sobą pokój.
— Hm, — mruknął niechętnie — to prawda...
W parę dni potem zauważył, że wszystkie obrazy w pracowni wisiały jakoś krzywo, odchylone lekko o pewien kąt od linji poziomu. Uderzyło to nawet sługę, który właśnie wtedy znajdował się w pokoju.
— He, he, he! — zaśmiał się, rozglądając ciekawie po ścianach. — Wszystkie malowidła dzisiaj jakoś „nabakier“; jakby je licho jakieś poprzekrzywiało! He, he, he! To tak z fantazją, proszę pana, z fantazją. Całkiem jak u Grześka, czeladnika od szewca z parteru, kiedy sobie podpije i czapkę nasunie na ucho. Trzeba to naprawić.
I nie pytając o pozwolenie, przywrócił obrazom właściwą pozycję.
Dwukrotne doświadczenie zaostrzyło czujność Pomiana; miał się odtąd na baczności. Od pamiętnej środy, kiedy to po raz pierwszy zaobserwował podejrzane przemiany, nigdy nie pozostawiał za sobą pokoju otworem i nie rozstawał się z kluczem; Józefowi dozwolony był wstęp do pracowni tylko w jego obecności, a rzadkich gości przyjmował zawsze w saloniku na skrzydle. Zresztą nikt tu prócz niego samego nie zaglądał: Pomian był kawalerem, a nieliczni krewni mieszkali w Krakowie i na prowincji. Mimo tych środków ostrożności „figle“ nie ustawały; niemal dzień każdy przynosił ze sobą nową niespodziankę. Coś złośliwego wkradło się do domu i płatało łobuzowskie psoty. Fotel, postawiony dzisiaj pod oknem, nazajutrz znachodził się niewiadomo jak na drugim końcu pokoju pod lustrem, wazon z palmą stojący zwykle w niszy koło biurka zawędrował pewnego dnia po powrocie Pomiana z miasta do tylnej partji pracowni za piec; dziś rozsypał ktoś na dywanie pudełko ze stalkami, nazajutrz rozrzucił po podłodze kartki rękopisu, w parę dni później wywrócił do góry dnem kosz na papiery.
Pomian był wściekły. O ile zrazu bawiły go te „psie figle“, o tyle zczasem sprzykrzyła mu się ich natrętna ustawiczność. Tem bardziej, iż głuche przeczucie mówiło, że nic to dobrego nie wróży. Jakaś nieuchwytna pamięć, jakaś organiczna mneme, rejestrująca przeszłość w podświadomych złożach duszy, zdawała się ostrzegać przed czemś, co teraz, wkrótce już miało nastąpić; Pomian miewał chwilami mgliste wrażenie, że podobne objawy już parę razy przedtem w życiu swem przeżywał, że to, co go teraz tak uporczywie prześladuje, kiedyś już, dawniej było, a obecnie powtarza się z pewnemi odmiankami. Z zaciśniętemi od pasji zębami postanowił jednak wytrwać i wytropić „błaznujące indywiduum“.
W tym celu spędzał całe dnie w zaatakowanym pokoju, śledząc bacznie każdy szczegół. Napróżno. Ani razu nie udało mu się przyłapać nikogo, ani razu nie zdołał zaobserwować najmniejszego ruchu wśród sprzętów i przedmiotów składających się na całość wnętrza. Natomiast wystarczyło wyjść na chwilę z pokoju, by po powrocie zauważyć jakiś nowy „kawał“.
Wkońcu wziął się na sposób: zaczął obserwować swoją pracownię z zewnątrz, t. j. z przyległej obok sypialni. Całemi godzinami ślęczał tu na krześle, zaglądając do wnętrza przez dziurkę od klucza. Rezultat był żaden: nie spostrzegł nic podejrzanego; zawsze jakoś stawiano go wobec faktu dokonanego, nie pozwalając na śledzenie przebiegu i sposobu przeprowadzenia figla.
Wtedy chwycił się innego środka: postanowił zaskoczyć znienacka „błaznującego sztubaka“. Parę razy dziennie w rozmaitych porach wpadał nagle do pracowni, obejmując wnętrze badawczem spojrzeniem. Lecz i ta metoda zawiodła. W pokoju nie zastawał nigdy żywej duszy; drzemały tylko jak zwykle po kątach rozproszone sprzęty i wałęsały się po biurku rozrzucone w nieładzie notatki i rękopisy...
Aż pewnej nocy, gdy zmęczony długą lekturą zasnął na parę godzin, nagle zdało mu się, że ktoś chodzi w sąsiednim pokoju. Zerwał się z łóżka i z zapaloną świecą rzucił się ku pracowni...
Nie było nikogo. Pełzały mu tylko u nóg czarne, pokraczne cienie przedmiotów. Lecz gdy spojrzał przypadkiem w zwierciadło, wychyliła się ku niemu z jego szklannych głębin czyjaś twarz: szerokie, zmysłowe usta poruszały się ruchem mlaskającym żwacza, obrzękłe i krwią nabiegłe lewe oko przymrużało się z diaboliczną filuterją, a od czarnej jak kruk czupryny aż po linję opuszczonych ku dołowi wąsów zbiegały ustawicznie nerwowe fałdy dreszczy.
— To on! To on! — zakrzyczało coś w nim, budząc uśpioną świadomość.
— To ty! To ty! — odparował głos drugi.
Świeca wypuszczona z drżących palców upadła na posadzkę i zgasła. Wśród absolutnej ciemności gnany kańczugami trwogi dopadł drzwi, zatrzasnął je za sobą i poomacku ubrawszy się, wyszedł na miasto...
Wróciwszy do domu nad ranem, długo studjował swoją postać w wielkiem, stojącem lustrze w salonie. Badanie wydało widocznie wyniki ponure, bo chmurny i zasępiony zapuścił na wszystkie zwierciadła w domu szare, płócienne pokrowce. Po południu golił się „na pamięć“. Tegoż wieczora po raz ostatni rozmawiał ze sługą oko w oko; z zachowania się Józefa wywnioskował, że czas już najwyższy porozumiewać się z nim tylko przez drzwi z drugiego pokoju. Stary przypatrywał mu się zpodełba ciekawie i widać było, że zadaje sobie gwałt, by nie zrobić jakiejś uwagi. Wreszcie jednak mus wewnętrzny wziął w nim górę, bo pod koniec rozmowy na dobranoc rzucił niby niechcąco przypuszczenie:
— Wielmożny pan zapewne wkrótce stąd wyjedzie?
Pomian zaskoczony podniósł nań pytające oczy:
— A to dlaczego? Skąd ta nowina?
Sługa spuścił oczy zmieszany i bąkał niewyraźnie:
— Tak mi się coś zdawało... że niby... tak jakoś może teraz wypada... Jak to już było parę razy w ubiegłe lata... Zwyczajnie w taką paskudną godzinę pan wyjeżdżał... Bo tak prawdę mówiąc, wielmożny pan trochę teraz przemieniony...
— Idźże sobie precz do stu djabłów! — wrzasnął Pomian, zrywając się z krzesła — kto ci pozwolił wtrącać się do nieswoich spraw? Trzymaj język za zębami, jeżeli nie chcesz stąd wylecieć raz na zawsze!
Józef mocno skonfundowany wyniósł się cicho do swojej izdebki.
Odtąd rozmawiali ze sobą tylko przez drzwi. Wogóle od owego wieczora Pomian stał się dla świata niewidzialnym; nie wychodził z domu chyba późnemi wieczorami, a u siebie nie przyjmował nikogo; izolował się od ludzi zupełnie.
Uwaga sługi zrobiła na nim ogromne wrażenie; zrozumiał, że musi się zastosować do zmienionych warunków swojej powierzchowności. Równocześnie zaczął zdawać sobie sprawę z przemian wewnętrznych. Od pewnego czasu zauważył u siebie niemal zupełne zobojętnienie dla spraw, które go dotychczas zajmowały; kierunek jego duchowych zainteresowań zmienił się do niepoznania. Sybarytyzm praktyczny zajął miejsce dawnych ideałów: zaczął patrzeć na świat okiem pogodzonego ze stanem rzeczy deterministy; imponowała mu teraz siła pięści, spryt życiowy i brutalność. Czuł, jak powoli przekształca się w osobnika złośliwego i podstępnego, jak budzą się w nim instynkty bestji ludzkiej, nie cofającej się przed niczem.
Narazie uświadamiał sobie jeszcze te zagadkowe przemiany — lecz mogła przyjść godzina, w której reszta tej świadomości zatrze się i zgaśnie. A co wtedy?...
Pomian przeczuwał tę chwilę i drżał na samą myśl o tem. Co począć wtedy? Jak się zachować w takim wypadku?
Pytania te dręczyły go niewypowiedzianie, mimowoli nasuwając jako odpowiedź oględną radę Józefa: — Wyjechać! Wyjechać stąd jak najdalej, jak najprędzej!
I może byłby poszedł za wskazówką, nie czekając na dalsze postępy przekształcenia, gdyby nie dziwne zdarzenie, gdyby nie cudownie piękna przygoda, która na czas pewien wstrzymała go od wykonania zamiaru...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.