Przejdź do zawartości

Cień Bafometa/01

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Cień Bafometa
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Księgarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów – Warszawa – Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GROM.

Pomian był gotów. Powstał od biurka, rozprostował przygarbione całonocnem ślęczeniem plecy i uśmiechnął się. Był gotów. Przed nim piętrzył się stos świeżo zapisanych kartek — ostatnie już może akordy twórczości i życia. Dzieło ukończone. Z miłością oparł dłoń na rękopisach. Myśli, zrodzone tej nocy, zaklęte w twórcze słowo chwili wyjątkowej zdawały się tętnić jeszcze krwią narodzin, jakgdyby nie skrzepłe jeszcze w martwy kształt litery...
Po lewej stronie stołu pod przyciskiem testament spisany pewną, spokojną ręką człowieka, który dobrowolnie ustępuje z areny życia dla powodów ważnych.... Przeglądnął pismo raz jeszcze. Wszystko było w porządku: podpis, pieczęć notarjalna, nazwiska świadków...
Na środku biurka, na teczce parę listów: do brata, krewnych w Krakowie i do matki. Ten ostatni przebiegł ponownie oczyma i zamyślił się... Najdroższa na świecie, najświętsza istota! Biedna, czy przeżyje cios, który jej gotuje?...
Uczuł, jak wzruszenie ściska go za gardło. Łzy, niewczesne łzy męskie zabłądziły pod powieki.
— Matko najlepsza, nie mogłem inaczej!...
Pośpiesznie włożył list do koperty i zalepił. Wszystkie najważniejsze czynności były załatwione; nic już nie stało na przeszkodzie do spełnienia czynu, który nakazywało sumienie. Przed nim ścieliła się droga prosta i jasna jak królewski gościniec. Czas mu już było nań wstąpić... Spojrzał na zegarek. Była 11 rano. Pozostawała do dyspozycji jeszcze tylko jedna godzina. — Przebrał się, wypił filiżankę czekolady i zapaliwszy papierosa, wyszedł. Było wtedy kwadrans na dwunastą w południe. Do „Lasku Cygańskiego“, wyznaczonego na miejsce spotkania szło się dobrej pół godziny; postanowił drogę tę odbyć pieszo. — Ruch odświeżył go i orzeźwił. Szedł krokiem szybkim, sprężystym, rzucając wkoło spojrzenia bystre, niemal wesołe.
Ostatecznie dobrze się stało, że sprawa wzięła taki obrót. Najcięższym był moment wahania się, decyzji — dziś, gdy stał już przed rozstrzygnięciem, doznawał uczucia wielkiej ulgi; jakgdyby kamień przytłaczający go od lat wielu usunął mu się z piersi. Mógł być dumnym z siebie; nie chodziło tu przecież o zwykłą, pospolitą awanturę „honorową“ lub o likwidację osobistego zatargu. Pomian spełniał „misję“ i poświęcał dla niej może własne życie...
Albo on, albo Pradera — trzeciej ewentualności nie było. Śmierci się nie bał, bo w nią nie wierzył; byt pozagrobowy był dlań czemś tak pewnem i naturalnem, jak następstwo dnia po nocy...
Zwolnił kroku. Z ławki na skwerze podeszła ku niemu kwieciarka z oczyma zalęknionej sarny.
— Róże, orchidee! — zachwalała nieśmiało swój towar. — Dziś rano cięte.
Wybrał róże: dwa purpurowe, bujnie rozwite pęcze; jeden zatknął we własną butonierkę, drugi przypiął jej do stanika. Zapłoniła się cudownie jak kwiat u jej piersi.
— Dziękuję panu.
— Żegnaj, piękna dziewczyno!
Przeszedł skwer i zanurzył się w podwójną pierzeję domów sąsiedniej ulicy. W perspektywie zamajaczył szwadron kawalerji: proporce, spisy, rytmiczny ruch kopyt. Po chwili włączył się motyw muzyczny kapeli. I tłum — uliczna gawiedź... Szło to wszystko stamtąd, z góry — szło na niego. Macki ludzkiej lawiny dosięgły go i wessały w swe sploty. Wessały, lecz nie pochłonęły — zatrzymał siebie całym; przepruwał sobą zachłanny gąszcz i darł się w górę, ku Podwalu. Nagle uderzyła w oczy biała plama; ponad zgiełk szczegółów wybił się na czoło ten jeden motyw, wyodrębnił i skupił na siebie uwagę. Śmieszny, banalny motyw! Czyjaś biała, pikowa kamizelka! Che, che, che! Nie do uwierzenia!...
Może dlatego, że ten człowiek zdjął przed nim kapelusz? Co to za jeden? Kim był ten długi elegant? Momentalne spotkanie się dwóch par oczu nie powiedziało nic; indywiduum zupełnie obce. — Dlaczego więc pozdrowił? Niewiadomo. He, he, he! Może zauważył, że tak uporczywie spoglądam na jego kamizelkę? Może spostrzegł zachwyt mój i uznanie dla jego białej, pikowej kamizelki? I zrewanżował się ukłonem. He, he, he!... Jak to łatwo na świecie uszczęśliwić ludzi...
Fala przepłynęła, muzyka wsiąkła gdzieś w zakręty ulic i bloki kamienic. Pomian obrócił się i spojrzał przed siebie. Miasto leżało za nim zwinięte w jeden wielki, zwarty kłąb niby panorama wciśnięta w pięść olbrzyma. Parę kominów fabrycznych dymiło spokojnie. Na północy srzeżoga mgieł wiązała stoki cytadeli z rzeką...
Minął rogatkę. „Pod papugą“ poznał auto Danielskiego. Czekali na niego. Podszedł Czorsztyński z wyciągniętą ręką. Oczy druha badawcze, śledcze doszukiwały się czegoś w jego twarzy.
— Jak się czujesz, Tadzik?
Pomian wyczuł w głosie drżenie niepewności.
— Wybornie! Jak nigdy jeszcze w życiu. Dziękuję wam, drodzy moi, za punktualność. Jedziemy?
— Natychmiast. Pozostaje tylko 10 minut.
Wsiedli. Pojazd ruszył, otaczając się w jednej chwili aureolą pyłu. Pomian, zauważywszy, że Danielski studjuje go ukradkiem zboku, uderzył go lekko dłonią po kolanie.
— Lolku, wyglądasz dzisiaj trochę nieswojo. Czy znów po scenie z Idą?
Przyjaciel uśmiechnął się przekonany.
— Brawo, Tadzik! Jedziesz jak na wesele.
Nad głowami jadących zaszumiały spławy pierwszych dębów; wjeżdżali w Cygański Lasek. Czorsztyński podniósł się z siedzenia i stojąc, obserwował coś wdali przez lornetkę.
— Zdaje mi się, tamtych dotąd jeszcze niema — rzekł po chwili z uczuciem ulgi.
— To dobrze — odparł zadowolony również Danielski. — Poczekamy. Wolę, żeśmy pierwsi.
Automobil zatoczył szerokie koło, przeciął wąską, leśną drożynę i wjechał na zamkniętą pierścieniem drzew polanę... Wysiedli. Było 5 minut przed dwunastą.
Lekarz wydobył z walizy taburet polowy, rozstawił na nóżkach i zaczął rozkładać na nim chirurgiczne przyrządy. Ostrze jakiegoś lancetu badane pod światło nie podobało mu się; odkorkował więc butelkę z sublimatem, przytknął do szyjki kosm waty i napoiwszy płynem, otarł brzeszczot podejrzanego narzędzia. Ruchy jego flegmatyczne, jakby odmierzone na minuty, sekundy rozdrażniły Czorsztyńskiego.
— Że też musieliście się rozkładać z waszym kramem właśnie tutaj, prawie na środku polany — zauważył kwaśno, wskazując mu dyskretnie oczyma obróconego w tej chwili Pomiana.
— Ależ Julku, zostawże kochanego doktora w spokoju! Miejsca będzie dość.
Tymczasem Danielski badał teren. Łączka, pokryta krótką, jedwabistą trawką, wśród której błąkały się tu i owdzie turkusowe niezapominajki, ścieliła się pod nogami jak kobierzec.
— Równo i gładko jak na stole — stwierdził, zwracając się do Czorsztyńskiego. — Więc na 30 kroków, co?
— Tak. Lecz pozostaw to mnie; sam odmierzę. — Tamten uśmiechnął się.
— Naturalnie; masz dłuższe nogi — odpowiedział półgłosem.
Od wieży ratuszowej nadpłynęła szeroka, spiżowa fala wydźwięku. Biła dwunasta w południe.
— Pan przeciwnik spaźnia się. Czy długo będziemy czekali? — zapytał zniecierpliwiony Danielski.
— Musiała zajść w ostatniej chwili poważna przeszkoda — wytłumaczył Pomian, zapalając cygaro. — Możemy poczekać choćby z godzinę.
— Za pozwoleniem! — sprzeciwili się jednomyślnie przyjaciele. — Za pozwoleniem, mój kochany! Jeżeli nie zjawi się do godziny wpół do pierwszej, spisujemy protokół. Taka była umowa; wiedzą o tem doskonale.
— Jak chcecie — odpowiedział obojętnie, goniąc wzrokiem spirale błękitnego dymu.
Czorsztyński wydobył z puzdra parę pistoletów i podał do oglądnięcia towarzyszowi.
— Wszystko w porządku — skonstatował po chwili Danielski. — Po 6 naboi w magazynach; wystarczy...
Przerwał mu nerwowy odzew trąbki automobilowej.
— Nareszcie! — odetchnął z ulgą Pomian, odrzucając cygaro.
Z wnętrza pojazdu wyłoniły się czarne, smukłe postacie dwóch mężczyzn. Pomian zaniepokoił się; bystre, sokole jego oczy nie dostrzegły przeciwnika.
— A gdzie Pradera? — zapytał półgłosem.
Tymczasem sekundanci wymienili chłodny, ceremonjalny ukłon. Na twarzach obu przybyłych znać było silne wzruszenie.
— Coś zaszło — pomyślał Pomian, podchodząc ku nim szybko.
— Panowie! — rzekł zmienionym jakimś głosem jeden ze świadków Pradery. — Musicie wybaczyć spóźnienie... Zaszła przeszkoda... Kazimierz Pradera nie żyje...
— To niemożliwe! — krzyknął Pomian, wysuwając się naprzód.
— Niestety — to smutna prawda. Minister, Kazimierz Pradera niespełna pół godziny temu zginął śmiercią gwałtowną, zamordowany ręką nieznanego złoczyńcy. Panowie! Bez względu na stosunek wasz do niego, uczcijcie pamięć niezwykłego człowieka!
Pomian blady jak płótno zdjął machinalnie kapelusz; inni poszli za jego przykładem. Zapanowało długie, przygnębiające milczenie. Po chwili grupka złożona z sześciu mężczyzn ruszyła powolnym, ociężałym krokiem ku czekającym pojazdom. Po drodze Pomian kilkakrotnie zatrzymywał się; wzrok jego błędny, jakby zdziwiony czepiał się konturów drzew, wałęsał bezradnie po krzewach, tężał nieruchomo w przestrzeni. Napół przytomnego wsadzono do auta.
Gdy minęli rogatkę i wjeżdżali na Senatorską, wyważyły go z odrętwienia głosy kamlotów:
— Minister Pradera zamordowany!
— Skrytobójcze morderstwo! Ofiarą minister Pradera!
— Straszliwa śmierć ministra Pradery!...
— Dodatek nadzwyczajny „Kurjera“!... Kupujcie! Kupujcie!
— Telegram poranny „Przeglądu“! Tragiczny zgon ministra!
— Pradera nie żyje!
— Pradera ofiarą mafji politycznej! Telegram! Telegram!
— Zamach skrytobójczy na ministra!...









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.