Chwile (Orzeszkowa)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Chwile
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ELIZA ORZESZKOWA
CHWILE

DYMY — PORCELANKA — ZAGADKA
CO MÓWIŁ STARY KLON? — WŚRÓD KWIATÓW
WESELE WIESIOŁKA — KIEDY U NAS O ZMROKU…
MOMENT — Z RÓŻNYCH DRÓG


WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER i SPÓŁKA
1901






KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI







DYMY
SIELANKA




Nibyto jeszcze koniec lata, a niby początek jesieni. Kalendarz juliański mówi, że to ostatnie dni sierpnia, a gregoryański, że pierwsze września. Mniejsza o to. Kalendarze i podział czasu na miesiące — rzecz ludzka, a natura czyni swoje. Teraz uczyniła tak, że pierwszy rąbek wschodzącej jesieni nasuwa się na ostatni rąbek zachodzącego lata.
Powietrze ciepłe jeszcze, lecz tylko z wierzchu, a na dnie ma chłodek rzeźwy, zwłaszcza w tej chwili, gdy tarcza słoneczna tak nizko pochyliła się ku zachodowi, że tylko połowę jej widać nad pasem niedużego lasu. Tarcza ta, blado-złota, zstępuje ze sklepienia pogodnego, lecz bladego; trochę ciemniejszy pośrodku błękit nieba w miarę opuszczania się ku skłonom blednie i przechodzi w seledyn i białość. Chmury żadnej, ani nawet obłoku na tem sklepieniu niema i wznosi się ono jak klosz przeczysty nad ziemią, której widoki, w powietrzu, jak kryształ przejrzystem, posiadają wielką wyrazistość i odrębność. Możnaby powiedzieć, że świat się rozindywidualizował: tak przedmioty wszystkie doskonale oddzielają się od siebie, wyodrębnione, wyraźnie obrysowane, wypukłe.
Wyszliśmy z małego lasu, za który zachodziło słońce; wywabiły nas zeń ogniki, które z pola, przez drzewa, przebłyskiwały jak drobne iskry. Co to za ogniki? Tu i owdzie pobłyskują, ale po co?
Pole równe, gładkie, rozlegle. W lecie były tu łany różnego zboża, ale teraz wszystko zżęte i tylko w jednem miejscu niwka zębu końskiego jaśnieje zielonością majową, przedziwnie świeżą. Możnaby pomyśleć, że figlarz jakiś z kawałka wiosny zrobił łatkę i przyszył ją do żółtego płaszcza, którym jesień okryła ziemię. Ale i płaszcz ten nie jest tak zupełnie żółtym, jakim się na pierwszy rzut oka wydaje. Wprawdzie ścierniska, jeszcze nie zdeptane i nie poczerniałe, mają kolor świeżej słomy, lecz tu i owdzie kładą się na nie różowe krepy świateł, od zachodu padających, i z blado-żółtej szczotki dobywają się zrzadka ostróżki fioletowe, po raz drugi kwitnące, bławatki w tem lecie ostatnie, a gdzie tylko jest krzak jaki, gałęzie mu owijają sploty białych jak mleko przytulii. Brzegami zagonów rogata cykorya odkwita i na łodygach drzewiastych, nagich, jak rogi sterczących w strony różne, zawiesza nad zagonami szeroko rozwarte oczy błękitnych kwiatów. Niżej, u stóp badyli, po bylicach pozostałych, i końskich szczawi, które gdzieniegdzie stoją jak czerwone miotły, boki zagonów miękko wyściełają szare puchy kotków i z pomiędzy ździebeł słomianych dobywają się – istne korale, gwiazdki małe, z koralu najczystszego, tak pięknego, że choć je w broszę albo pierścionki oprawiać! To kurzyślad po raz drugi w tym roku kwitnie i miejscami tak gęsto koralowe gwiazdki na ściernisko sypie, że aż pali się ono w ich czerwieni.
Z miedz, od grusz dzikich, padają na ziemię cienie długie i migotliwe, bo tańczą po nich krople złotego światła; tu i owdzie, w ramach żółtej ścierni, szmata świeżo zoranego pola prawie czarna i leci od niej zapach nieokreślony, jakby pleśni grzybowej, jakby świeżego pieczywa. Z nad jednej z tych szmat porwało się stado wron i z głośnem krakaniem, podobne do chmury na mnóstwo skrzydlatych obłoków rozbitej, powietrzem przeleciawszy, padło na las, z za którego świeci jeszcze część tarczy słonecznej, w dziwny sposób oświetlającej jego wnętrze. Jest to oświetlenie takie, że pojedyńcze pnie sosen, doskonale od siebie oddzielone, stały się podobnemi do słupów umoczonych w roztopionem złocie, a u dołu gąszcze paproci tak wyglądają, jakgdyby kto do stóp złotych słupów nasłał zwojów koronek strzępiastych, pierzastych, zielonych i rdzawych.
Te zaś punkty błyszczące, które w lesie, z za drzew, wydawały się drobnemi iskrami, wzrosły teraz w płomyki, płonące przy samej ziemi. Jeden z nich, najbliższy, języczkiem ognistym dobywa się z drogi polnej, nad ściernisko; drugi, trzeci świecą dalej, więc słabiej; czwarty w głębi widnokręgu, daleko migoce, drży, przygasa, zapala się znowu, jak spadła na ziemię drobna, mrugająca gwiazda. Są to ognie, na miedzach i drogach polnych zapalone przez pastuszków; pstre trzody majaczą też w ich pobliżu. Pora kopania kartofli jeszcze nie nadeszła, lecz są one już w ziemi dojrzałe i obfite, więc wykopują je ręce chłopięce i pieką przy ogniach. Od najbliższego płomyka dochodzi lekki trzask gałęzi łamiących się w ogniu, u dalszego rozlega się wołanie:
— Ho, ho! hej, hej!
To pstra trzoda powlekła się w kierunku wzbronionym i do powrotu skłania ją pastuszek, smyk wiejski z ogromnem biczyskiem, którem wywija chwilę, biegając, poczem kładzie się u ognia, leniwie wyciąga na ścierni długie, nagie do kolan nogi i z nad samej ziemi podnosi twarz chłopięcą w zsuniętej na tył głowy czapce, z pod rozczochranej gęstwiny włosów błyszczącemi oczyma ścigając odlatujące wrony. O kilka kroków dalej dziewczyna, z głową w czerwonej chustce do maku polnego podobna i z upieczonym kartoflem w ręku, podskakuje na bosych stopach, piskliwie wykrzykując:
— Hej, hej! hi, hi!
— Ho, ho! — odpowiada jej głos z bardzo daleka, z głębi widnokręgu, od ogniska, które tam u samej ziemi majaczy i mruga.
Stamtąd też, po chwili, odzywają się nuty piszczałki pastuszej, trzy tylko nuty biedne, wciąż te same, ale tak przeciągłe, jak to pole jest rozległe, bo od krańca do krańca jego rozpływają się tonami tęsknoty nieskończonej, powtarzając się nieskończenie... nieskończenie.

— Du — du — du,
— Na co kosa?
— Du — du — du,
— Sianko kosić.
— Du — du — du,
— Na co sianko?
— Du — du — du,
— Krówki karmić.
— Du — du — du,
— Na co krówki?...


Jednocześnie, nad ognikami ukazywać się poczynają dymki sinawe i zrazu prosto strzelają w górę, lecz latające nad polem wietrzyki wnet pochylają je, gną ku ziemi: wyciągają się więc poziomo, opadają na ścierniska i pełzną po nich jak węże przezroczyste, coraz grubsze, coraz błękitniejsze.
Nad lasem świeci już tylko rąbek tarczy słonecznej, w gloryi obłoku, który niewiedzieć skąd wziął się i stoi teraz na całym skłonie nieba w krwistej czerwieni i fioletach, szeroko obrąbionych płomiennem złotem. Głęboko wyzębiony, pogięty w doliny i góry, podobny jest do łańcucha wybuchających wulkanów. Dziwne też światła idą od niego po polu, snują się nad niem smugami, kładą się plamami. W drzewach i krzakach migocą krwawniki i bursztyny; u dróg rozstajnych szczyt topoli włoskiej góruje jak zapalona głowica kolumny; każde źdźbło słomy na ścierniskach świeci z osobna, jak zapalona świeczka.
Iluminacya, a pośród niej, tu, owdzie, ogniki pastusze drżą jak blade iskry i toczą się od nich po ziemi długie już teraz węże dymów. Toczą się, pełzną, u końców rozwiewają się w opony sinawe, przezrocze, które po źdźbłach słomy drąc się na szmaty, wieszają się na krzakach, pajęczą przędzę snują po świeżo zoranej ziemi, mgiełkami płyną po majowej zieloności końskiego zębu, kołyszą się na rogatych cykoryach i na badylach bylic… Wszędzie ich pełno; ciche jak widma, powiewne jak woale, błękitnawe i lekkie jak usuwające się w dal nieprzejrzaną marzenia, snują się po świecie wśród olśniewających blasków zachodu, którym towarzyszą coraz liczniej rozlegające się glosy. Trzody, napędzane ku domowi, porykują; pastuszki coraz częściej wołają:
— Ho, ha! Hej, hej!
Psy kędyś szczekać zaczęły, słychać dudnienie kół i poskrzypy osi; zaś w głębi widnokręgu, na całe pole, od krańca jego do krańca, przerzynając światła, blaski i dymy, rozlegają się trzy nuty, trzy biedne nuty wciąż te same, powtarzając się nieskończenie, z tęsknotą bez końca:

Du — du — du,
Na co krówki?...
Du — du — du,
Mleczko doić.
Du — du — du,
Na co mleczko?
Du — du — du,
Pastuszki poić!...



∗                              ∗

Stanęliśmy w bramie dworu. Dom wiejski nizki, długi, z dachem gontowym, z szeregiem okien, w których gdzieniegdzie żarzą się purpurowe ogniska świateł, z czterema słupami ganku, gorejącymi w złocie. Stare lipy ogrodu goreją także w ciemnej zieleni gałęźmi pożółkłemi, a pośrodku dziedzińca, u stóp wiązu poplamionego słomianą żółtością, mały sumak zaczerwienił się tak jaskrawo, że wygląda jak biblijny krzak gorejący. U początku ogrodu astry, skabiozy, nikotyony, floksy ścielą się u stóp drzew zagonem tak długim, że to ukazuje się pośród nich, to za niemi znika, błyskając pstrocizną barw, którym, jak echa napowietrzne, odpowiadają te, które zapaliły się na drzewach.
Za dworem, zdaje się, że tuż, tuż, bo istotnie blizko, o wiorstę niespełna, jednak za jarem głębokim, nad samem urwiskiem jaru, widać szereg chat szarych, wioskę chłopską. U stóp wioski, po ścianach jaru, pełno brzóz, czepiających się po załomach twardych i krzaków berberysowych, kalinowych, głogowych, wśród których białą siecią wiją się ścieżki pionowo i poziomo wydeptane na urwiskach przez ludzi i zwierzęta. Spodem gąszczu liściastego, na dnie jaru płynie strumień tak wązki, że z łatwością przeskoczyć go można, lecz w drodze, pod sklepieniem gałęzi brzozowych, w spowiciu chmielów dzikich spotyka się z rozsypaną gromadką różowatych kamieni i, przepływając po nich, szemrze, klekoce, śmieje się, czasem dzwoni. Czasem, na dnie odzywa się dźwięk metaliczny, podobny do tego, jaki wydaje struna targnięta i wnet opuszczona; jeden, drugi, trzeci, szybko następują po sobie, gonić się zdają i jest to jakby dzwonienie oddalone, srebrne, śpieszne. Nigdy przecież nie trwa długo, milknie i strumyk znowu szemrze, z lekka klekocąc.
Za jarem, w pobliżu wsi, nieco dalej w głąb widnokręgu, na płachcie żółtego piasku, w nizkiej sośnince, cmentarz z mnóstwem krzyżów nierównego wzrostu, które wznoszą się nad sośninkę, czarne na tle błękitnego nieba.
Na to wszystko, w tej godzinie przedwieczornej, padł moment spokoju bez granic. Ani ludzi, ani głosów, nigdzie śladu ruchu.
Cisza. Nie dlatego, aby dom był bezludny; gdzie tam! W tej porze roku szczególniej, gdy wakacye szkolne ostatniego kresu swego dobiegają, kipi w nim życie, jak wrzątek. Tyle ludzi! Starszy pan domu i jego żona, młody pan Witold i jego młodziutka żona... ach, ten niesłychanie żywy pan Witold, który przed rokiem zaledwie skończył studya uniwersyteckie, a już jest żonaty i dwóch byłych kolegów swoich na wakacye do siebie ściągnął; szesnastoletnia panna Jadzia, dwudziestoletnia panna Janina, czternastoletni Staś i szkolny jego kolega Tadzik. I jeszcze dwóch gości: od paru tygodni chorowity krewny i od paru godzin młody sąsiad, zdeklarowany konkurent... Dużo ludzi! Ale teraz, niewiedzieć gdzie się to wszystko podziało! Jakby coś wymiotło stąd ludzi, tak pusto. Dzień świąteczny. Pewnie rozeszli się wszyscy, rozbiegli na pole, do lasu, na rzekę, bo rzeka płynie tuż za domem, tylko że stąd jej nie widać, zwyczajnie, jak to bywa w jedną z ostatnich pogód roku, w jeden z ostatnich dni letnich radości...
Cicho. W powietrzu, którego oddech jakby zamarł, ciemne lipy, jak nieruchome strażnice wznoszą wysoko pochodnie z gałęzi bursztynowych; nizki sumak płonie krwisto u stóp olbrzymiego wiązu; na zagonie z kwiatami nikotyony coraz liczniej rozwierają śpiące we dnie kielichy śnieżne i rozpływa się z nich silniejsza woń narkotyczna. Słychać klekocący szmer strumienia w głębi jaru; widać z oddali jak po stromej ścianie kobiety wiejskie zbiegają do strumienia po wodę. Ściana stroma, więc biegną prędko i w koszulach białych, w chustkach czerwonych, w oddali migocą jak w dół opadające motyle.
Zresztą nic. Dom, drzewa, kwiaty, wioska, za wioską krzyże cmentarne na płachcie żółtego piasku — milczą. W wiązach i lipach drobne ptactwo układa się do snu z cichem ćwierkaniem. Powietrze — puste. Ani powiewu wiatru, ani źdźbła kurzawy: kryształ.
Wtem, nad dachem domu, w przejrzystym krysztale powietrza, coś zaszarzało. Zrazu jedna, potem druga, zrazu mętne, gęste, przysadziste, potem coraz czystsze, przejrzystsze, wysmuklejsze, z kominów domu wypłynęły i ku górze wzbiły się wstęgi dymu. W tej samej chwili, jak odpowiedź na hasło, jak echo na dźwięk głosu, za jarem, nad chatami wioski, nad jedną chatą, drugą, trzecią powstały i wyciągnęły się w górę takie same napowietrzne szlaki. Pogoda będzie snać trwałą, powietrze jest lekkie, dymy przezroczyste, sfalowane, zupełnie prosto, równo, bezprzestannie płyną ku niebu. Możnaby nawet myśleć, że nie płyną, ale stoją jak napowietrzne kolumny, przedziwnie lekkie, wyrzeźbione, światłami zachodu nasycone, więc złote, a tu i owdzie przeciągające po błękicie rumianość jutrzenkową.
Cicho. Na drzewach nie poruszają się liście, tylko czasem w gęstwinach liści ptaki sennie ćwierkają. Spokój bez granic. Czerwony sumak goreje, białe nikotyony pachną, w oknach domu dogasają drgające odbicia świateł...
Wtem strumień w jarze zadzwonił. Jakby tam był na dnie utopiony dzwonek, tak dzwoni srebrnie, śpiesznie, głośno. Krzyże nad czarną sośninką zagorzały. Nad domem, nad chatami dymy idą w niebo, czyste, świetliste...

»Anioł Pański zwiastował...«

— Co to znaczy? Co to za dym, tam... tam... pomiędzy drzewami, z za góry, jakby z nad Niemna! Jaki duży kłąb dymu! wybuchnął... zniknął! Znowu ukazał się... Ach, to pewnie ogień nad Niemnem rozkładają! Ogień rozkładają — bez nas!
Niedorośli chłopcy, w szkolnych ubraniach stoją z palcami wskazującymi wyciągniętymi daleko, daleko, aż drżą ze wzruszenia, oczy ich płoną oburzeniem. Oto gdzie się oni wszyscy podzieli! Oto, co ich z domu, z dziedzińca, z ogrodu tak do szczętu wymiotło! Ognisko zapalają nad Niemnem, który płynie tuż za domem, u stóp wysokiego brzegu... Ognisko zapalają, nie oznajmiwszy nam o tem, bez nas! Krzywda! Krzywda! Skrzywdzono nas szkaradnie! Ale to nic! Sami sobie sprawiedliwość wymierzymy! Pójdziemy tam! W czas jeszcze przyjdziemy, bo takie rzeczy nie trwają krótko. Chodźmy, chodźmy prędko!
Aha, chodźmy! Kiedy oni już pobiegli! I nietylko pobiegli, lecz polecieli całym pędem, jakim lecieć mogą nogi czternastoletnich wyrostków. Już dom minęli, już za domem słychać głosy ich wołające na chłopca kredensowego: „Antek! leć z nami!“ Już zniknęli...
A ten, kto powoli zstępuje z góry drogą krętą wśród wiklinowych płotów ku rzece wiodącą, zauważyć może, że oświetlenie i zabarwienie światła uległo zmianie nowej.
Z drugiego obłoku, który niewiedzieć skąd powstał nad zachodzącem słońcem i przez czas jakiś okrywał skłon nieba łańcuchem wybuchających wulkanów, pozostała już tylko wielka zorza wieczorna, od której odłączały się i jak lekkie łódki na niebo wypływały obłoki żółtawe, zarumienione, złotawe, srebrne. Było ich całe stado, większych, mniejszych, w kształty różne wyrzeźbionych; płynęły szybko, rozsypywały się po niebie i wiał od nich smętek rzeczy świetnych, które wnet zniknąć mają. Jakoż szedł po nie zmrok, którego krepy, ledwie jeszcze widzialne, już uściełały głębie sklepienia, a dyamenty niebieskie, wpływając w nią, znikały, jak motyle w sieci pajęczej. Jednak przed zniknięciem odbijały się w rzece, której dno podobnem stało się do kopalni drogocennych kruszców i kamieni, bo pod wodą, w błękit owinięte, leżały sztaby złota i srebra, deszcze rubinów i ametystów. Rzucić się tylko w wodę, dać nurka, bogactw tych nazbierać i wyjść na ląd milionerem!
Lecz po cóż miliony tym, którzy ognisko nad brzegiem rzeki rozniecają, bawią się jak nieśmiertelni bogowie? Co za ruch, gwar, krzyki, śmiechy, wesołość! Mnóstwo ludzi: starych, młodych, niedorosłych; cały dom, a raczej wszystko, co w nim żyje. Prawdziwe mrowisko, bo każdy tu coś robi: biegnie, dźwiga, ciągnie, dmucha, buduje, poprawia. Przytem system republikański najzupełniejszy, pomieszanie płci, wieków i stanów: wolność, równość, niepodległość.
Ekonom Dziurdziewicz, chłopak młody i zwinny, z obydwoma panami: starszym i młodym, wznosi z gałęzi uschłych i zielonych stos tak okazały, że spłonąć—by mógł na nim z kośćmi wcale spory heretyk; gimnaziści z chłopcem kredensowym, dwaj studenci z jedną panną i druga panna z niedawno przybyłym gościem, łamią w lasku gałęzie olchowe, leszczynowe, jałowcowe i niosą je albo ciągną za sobą, jak kto zdoła. Lecz najważniejsza bodaj czynność przypadła w udziale staremu stangretowi: u stóp wznoszącego się gmachu leży on rozciągnięty na trawie, plecami do góry i z całej siły szerokiej piersi dmucha na uparty ogień, który u samego dołu to błyska, to przygasa, to rozpuszcza język długi i szeroki, to kurczy go i pod ziemię chowa. Już go był raz rozpuścił zupełnie i buchnął dymem, a teraz rozlenił się znowu, omdlewa, ledwie dyszy. Więc stary Marcin dmie jak z miecha, aż mu siwe wąsy jeżem nad wydętymi policzkami stoją, a czoło zorane i włosy bieluteńkie oblewają się od ognia różową łuną. A młody stangret, który z młodym sąsiadem tylko co przybył, nie śmie ani tak wyciągnąć się na ziemi, ani tak głośno dmuchać, jak to czyni stary sługa domowy: więc na jedno kolano ukląkł i dmucha delikatnie, jakby tylko dla okazania swoich także najlepszych chęci.
Jakim sposobem nastąpiło tu tak do dna rewolucyjne pomieszanie demosu z arystokracyą, zgadnąć nie trudno. Że gimnaziści, lecąc około domu, zawołali na kredensowego chłopca «Antek! leć z nami!» to już wiadomo; ekonom Dziurdziewicz musiał być u starszego pana na naradzie gospodarskiej, gdy powstał projekt zapalania ogniska, a pan Witold, jak to zazwyczaj z nim bywało, dopóty po domu biegał, drzwiami trzaskał, wołał, prosił, gniewał się, śmiał się, całował, aż do projektu zwerbował wszystko, co w domu żyło, z ojcem i ekonomem włącznie. Stangreci zaś przyszli popatrzeć tylko i zrazu na stronie stali, ale później wzięła ich ochota wmieszać się do roboty i wmieszali się, co tem łatwiej stać się mogło, że starszy pan ze starym Marcinem znają się od dzieciństwa i zostają z sobą w stosunkach prawie przyjacielskich, wprost nawet przyjacielskich. I teraz też stary Marcin z nad czeluści, w którą pogrąża twarz zarumienioną od ognia i wysiłku, woła:
— Co pan robi? Na co pan tyle tej leszczyny nakłada? Co to za robota taka? Dopóki suszy nie naniosą, nic z tego nie będzie!
I zniżając głos, gderliwym tonem oświadcza:
— Czy to tak dawniej ogień rozpalali! Wcale inaczej rozpalali! To też i palił się... Ale teraz, wszystko... jakieściś... durniejsze!
Ostatniego jednak wyrazu, niezbyt dla towarzystwa pochlebnego, nikt słyszeć nie może, bo pan Witold, usłyszawszy wyraz «susz», z takim gwałtem, jakby kula ziemska wnet w przepaść bezdenną stoczyć się miała, wołać zaczyna:
— Suszy! dawajcie suszy! Bronek! Kazik! Janka! Jadźka! Panie Władysławie! suszy! suszy! Malcy! hej, malcy! Staś! Tadzik! Antek! Suszy dawajcie! Nieścież prędzej! Jezus Marya! prędzej! bo przez wieki wieków nie zapali się i runie! dalibóg, nim zapali się — runie! Suszy! Suszy!
— Niesiemy! Niesiemy! Niesiemy! — brzmią w odpowiedzi z pod olszynki glosy męskie, niewieście, dziecinne i na wązkim pasie łąki ukazują się jasne suknie panieńskie, białe mundury studenckie, bluzki szkolne w towarzystwie kredensowego spencerka.
Wszyscy coś niosą, albo ciągną i są bardzo weseli, oprócz jednego ze studentów, który jest smutny, nawet ponury i w milczeniu grobowem brzemię swe rzuca na ziemię z takim impetem i tak blizko Marcinowego ramienia, że Marcin podnosi głowę i gderać zaczyna:
— A toż po jakiemu panicz robi? Kto to tak drzewo na ludzi rzuca? Tylko co panicz głowy mi nie rozbił! A żeby tak rozleciała się w kawałki, to pięknie byłoby, a?
Student, zwany Bronkiem, niesłychanie oddalonym jest od chęci i zamiaru rozbijania głów ludziom...
Widząc jednak, że siwa głowa starego sługi znajduje się w całości najzupełniejszej, z cicha mówi tylko:
— Przepraszam, mój Marcinie, bardzo przepraszam!
Poczem odchodzi na stronę, ku wodzie, nad której brzegiem stojąc, pokręca wąsa, który tylko co pełnoletności swej dosięgnął i wzrokiem pełnym ciemnych zapytań ku olszynce patrzy. Tam, w coraz więcej ciemniejące gęstwiny, panna Janina z tym wymuskanym filistrem z sąsiedztwa poszła i — przepadła. Panna Jadzia, jak zwykle z Kazikiem flirtuje, zapytuje go teraz, czy będzie skakał przez ogień, a on — blagier bezecny! odpowiada:
— Jeżeli pani rozkaże, w piekielny ogień skoczę!
Tamtych zaś jak niema, tak niema! Po gałęzie niby poszli! A, rodzie puchowy! Niewiasta, zdaje się, jak drut! dobra, rozumna, śliczna! A dwóm ludziom naraz makówki zawraca! I kogo ona z nas dwóch? którego?... kogo?...
Wtem ukazują się na łące... Wyszli z olszynki, idą zwolna i każde niesie w ręku po jednej gałązce leszczynowej. Żebyż choć po gałęzi dużej, ale to po gałązce, gałązeczce... Rozmawiając, twarze ku sobie obracają, tak sobą zajęci, że nie czują nawet, jak z temi gałązeczkami w rękach są śmieszni, więcej niż śmieszni, bo oburzający. Wtedy, gdy wszyscy dla wspólnej zabawy pracują, brzemiona noszą, a temu biednemu Marcinowi aż pot z czoła lać się zaczyna, oni całą godzinę po lasku sobie spacerowali i z gałązeczkami w rękach wracają powolutku, spokojnie! Takie postępowanie ani ludzkiem, ani obywatelskiem nie jest! to prosty egoizm, arystokratyzm... brak wszelkiego poczucia solidarności z resztą ludzkiego rodu...
— Jakież mnóstwo materyału palnego państwo przynieśli! — żartobliwie do nadchodzącej pary mówi starsza pani, która z chorowitym krewnym, na pledzie po trawie rozpostartym siedząc, o polityce rozmawia.
Wolałaby brać udział w rozniecaniu ognia, lecz gość z obwiązaną twarzą czynić tego nie może, więc poświęca się i o ulubionym przez siebie przedmiocie rozmawia.
— Bo — ciągnie przerwane zdanie — te stosunki Czechów z Niemcami w Austryi...
— A czy państwo tu byli za Badenim, czy przeciw Badeniemu? — zapytuje gość, końcami palców dotykając trawy, w celu dowiedzenia się, czy niema już na niej rosy.
Ale sąd opinii prowincyonalnej o wielkim ministrze wygłoszonym nie został, bo zanim go zapytana kobieta wymówić zdołała, w powietrzu zabrzmiał chóralny, tryumfalny okrzyk:
— Pali się!
— Brawo! brawo! ślicznie się pali! Jak pędzi w górę! Co za potężny płomień! Jak odbija się w rzece! A dym? Co za dym! Pyszny, wspaniały dym!
Stary Marcin, stękając, wstawał z ziemi, ale, gdy już wstał, głowę tryumfująco podniósł i, siwego wąsa pokręcając, rzekł krótko:
— Jest!
A potem, z młodym stangretem z sąsiedztwa na stronę odszedłszy, jął z lubością przypatrywać się dziełu płuc swoich i pomimo to z cicha wyrzekać:
— Ej! czy to my niegdyś takie ognie nad Niemnem palili! Bywało, jak zapalim, to płomień aż pod niebo idzie! Teraz wszystko... jakieściś... słabowitsze...
Wązkim pasem łąki z brzegiem rzeki rozdzielona olszynka była laskiem małym, po kilku niewysokich wzgórzach falisto rozciągniętym; lecz na przeciwnym brzegu, za rzeką, rósł bór wielki, ciemnym szlakiem rozpościerający się od krańca do krańca widnokręgu. Rzucało to na krajobraz nutę posępną, z którą teraz skrzyżowała się nuta jaskrawa. Ogień, długo oporny, wybuchnął nagle i z siłą wielką, z trzaskiem, z szumem, olbrzymimi językami wzbiwszy się w górę, spiętrzone gałęzie oplótł siecią wężów płomiennych, syczących, ruchliwych. W powietrzu, już mocno pomierzchłem, rozlał się blask ogromny i na powierzchnię rzeki, pod którą już pogasły świetne odbicia obłoków, rzucił słup światła, do złotego mostu podobny.
Był to także most drżący i tańczący, bo składające go złote smugi, kółka i krople, drgały i tańczyły, wraz z ruchem fal, które drobnemi zmarszczkami przepływały wciąż, przepływały, do warg uśmiechających się i delikatnych podobne. Ciepło też upalne, prawie piekące, uderzyło w zmrok świeży i rzeźwy, a w górze, z wierzchołka stosu, oplecionego językami płomiennymi, wybuchał dym gruby, gęsty, prawie czarny, u początku rojem iskier gęsto nadziany i potem jeszcze zrzadka, coraz rzadziej, z ciężkich kłębów sypiący na rzekę iskry. Wiatr pochylał go w stronę przeciwległego brzegu rzeki coraz więcej, coraz niżej, aż, zgiąwszy olbrzymie swe tułowie, nad mostem, który drżał na wodzie, rozwinął w powietrzu most drugi, kłębiący się aż do obrzeżyn boru i wsuwający się w ciemne jego wnętrze.
Gałęzie trzaskały, roje iskier rozsypywały się na wsze strony, trzej malcy, od olszynki wracając, dźwigali brzemiona nowego paliwa, a pan Witold, rozweselony tak, jak on jeden rozweselać się umiał, z hołupcem do młodej żony przyskoczył, za rękę ją porwał i w takt przyśpiewywanego mazura, krokiem mazurowym ognisko obiegać, czy obtańcowywać, począł. Jak na dane hasło, student Kazik i, jak trzcina chwiejąca się od śmiechu, panna Jadzia to samo czynić zaczęli; za nimi, przyśpiewując i za ręce się pobrawszy, poszli w taniec Staś i Tadzio, a jeszcze za nimi Antek kredensowy dziwne skoki i miny wyrabiał, w takt wpaść z całej siły starając się, a nie mogąc.
Gałęzie trzaskały, iskry rojem sypały się na wszystkie strony, dym walił coraz grubszy, coraz gęściej iskrami nadziany i coraz cięższy most kłębiasty nad złotym mostem na wodzie tańczącym zawieszał, a wysmukły pan Witold, ze swą ruchliwą, bladawą twarzą, i do drobnej różyczki polnej podobną żoną, której śmiech srebrny tworzył duet ze śmiechem panny Jadzi, wołał czasem: hej! ha! bił chołupce[1] i tańczyć nie przestawał, gdy tymczasem trzej malcy z głośnym chichotem wpadali w coraz wyższe, dziwniejsze i dziksze podskoki i podrygi.
Starszy pan odszedł nieco na stronę i, spoglądając na rozbawione dzieci, uśmiechał się pod siwym wąsem, który w górę podkręcał białą ręką z sygnetem herbowym, a ręce tej, jak akord akordowi, odpowiadała o kroków kilkanaście blaskiem ogniska oświecona ręka gruba, brunatna, w srebrnej obrączce na palcu, starego Marcina, także podkręcająca wąsy siwe nad uśmiechającemi się ustami. Młodszy zaś towarzysz Marcina, stangret z sąsiedztwa, na tańczących patrząc, aż za boki brał się od śmiechu.
Nie wszyscy jednak w wesołości tej brali udział. Chorowity krewny, na rozesłanym pledzie siedzący, krzywiąc się, mówił:
— Przypomina mi to obrządki pogańskie... Bardzo niezdrowa rzecz... bardzo niezdrowa...
Potem kończył rozpoczęte zdanie.
— I jeżeli kortezy... jeżeli kortezy odmówią przyzwolenia swego, plan Sagasty w łeb weźmie... w łeb weźmie!
Ekonom także, Dziurdziewicz, stał w niejakiem od ognia oddaleniu z palcem przyłożonym do ust, z zadumą tak głęboką w ogień zapatrzony, że aż zmarszczka wystąpiła mu na nizkie czoło.
— Pokazać sztukę? — dumał, — czy nie pokazać? Przeskoczyć ogień, czy nie przeskoczyć? Okrutnie wielki, bestya! i jak wpadnę, to brrrr! Ale gdybym szczęśliwie przeskoczył, ot, pokazałbym sztukę!...
A Bronek, przy samej wodzie stojąc, dumał także. Blask ognia padał mu na twarz, której młodzieńcza świeżość nabrała przez wakacyjne wczasy okrągłości znacznej, a piękne myślące oczy nie na ogień wcale patrzały, lecz w głąb łąki, tam, kędy pobłyskiwała jasna suknia panny Janiny, powoli przechadzającej się z panem Władysławem.
Bronek dumał.
— Jak cień za nią łazi, cynik niepohamowany, a ona rada, że oprócz mnie ma komu jeszcze kontramarkę zawracać. Oj, kobiety, kobiety, powiedział Mickiewicz i — prawdę powiedział! Cóż, facet majątek ma, choć dziś do ołtarza, a ja... z przyszłością w kieszeni...
Panna Janina jak smukła kolumienka jaśniała w głębi łąki, het, aż pod olszynką, a przy niej, jak cień, w eleganckim tużurku, posuwał się pan Władysław.
Bronek był blady...
Wtem, z za dwóch mostów, z których jeden złotem po wodzie tańczył, a drugi olbrzymim wężem nad wodą się kłębił, ozwały się z boru hukania donośne, przeciągłe, coraz bliższe. Ktoś tam po ciemnym borze chodził, na towarzyszy wołał, ku skrajowi lasu śpieszył, może przebłyskami ognia i dymem zalatującym wabiony. Pan Witold, który już tańczyć przestał, złożył w trąbkę obie ręce, do ust je przyłożył i odpowiadać począł:
— Ho, ho! hej, hej!
A panna Jadzia, u samego brzegu rzeki stojąc, zawołała jak mogła najgłośniej:
— Kto tam?
I wnet w borze echo trzy razy: raz głośno, drugi raz ciszej, a potem jakby z wielkiej, wielkiej dali, odpowiedziało:
— Tam!... taam!... taaaam!
To echo wszystkich bardzo zajęło i z kolei starszy pan tubalnym głosem wykrzyknął:
— Ja-dzia!
Ale, że drugą sylabę prędko urwał, więc echo w borze prędko także zagadało:
— Dzia-dzia-dzia!
Wszyscy zaśmiali się, a panna Janina, która bardzo lubiła wywoływać echo, przerwała rozmowę z młodym sąsiadem i, obok ojca stanąwszy, bardzo przyjemnym głosikiem zawołała:
— Tat-ko!
A echo, jak kumoszka ze złości kogoś przedrzeźniająca, prędko wytrzepało:
— Ko-ko-ko!
Dokoła trzaskającego i szumiącego ognia rozległ się powszechny wybuch śmiechu i jeden tylko Bronek nie śmiał się wcale, podniósł głowę, wzrok, który strzelił błyskawicą na pannę Janinę, obrócił i z wyrazem ironicznej niemal energii na twarzy, wyraźnie, przeciągle, prawie uroczyście, wykrzyknął:
— Wła-dy-sław!
Bór też wyraźnie, przeciągle, zupełnie uroczyście odpowiedział:
— Sław! Słaaw! Słaaaaw!
I nie wiadomo, coby na to niespodziane wysławienie imienia swego powiedział był elegancki sąsiad, gdyby powszechnej uwagi nie zwróciło na siebie kilka wychodzących z boru postaci ludzkich.
Były to dziewczęta wiejskie z koszykami w rękach, które wyłaniały się z ciemnego boru i stawały jak wryte, widokiem palącego się nad wodą ognia zachwycone.
— Oj, oj! jaki ogień! Boże mój, Boże, jaki piękny ogień!
Nad głowami ich dym, kłębami do boru idący, mgłą lekką postacie ich osłaniał, tak, że wyraźnie widać było tylko bose ich stopy nad samą wodą w żółty piasek wryte, jak bronzowe podstawy posągów.
— Grzyby są? — donośnie zawołał ku nim pan Witold.
— Oj, oj! Żeby nie było! — odkrzyknęło z przeciwnego brzegu parę piskliwych głosów.
I zawiązała się pomiędzy dwoma brzegami żwawa rozmowa.
— A rydze są?
— Oj, oj!
— Dobry wieczór, Elżbietko!
— Dobry wieczór, panienko!
— Dużo nazbierałyście rydzów?
— Całe koszyki!
— A kto najwięcej uzbierał?
— Pietruśka!
— Przynieście do dworu!
— Przyniesiem!
Jednak nie niosły jeszcze. Na żółtym piasku, pod wciąż toczącym się, toczącym i toczącym ku borowi dymem, usiadły i przypatrywały się ognisku, dokoła którego towarzystwo, co je zapaliło, także siedziało na trawie. Nikt już nie stał, nie chodził, ani biegał; nikt nic nie robił, wszyscy nawet umilkli i cisza zapanowała na obu brzegach rzeki: tylko gałęzie trzaskały w ogniu, iskry czasem rozsypywały się na wsze strony i olszynka z jednej strony, a bór z drugiej z cicha szumieć zaczęły. Zmrok był już zupełny na niebie, które przy blasku ognia wydawało się bardzo głębokiem i ciemnem; świeciło mnóstwo gwiazd. W pobliżu ogniska, nizko nad trawą zaszemrał szept.
— Którą gwiazdkę, panno Jadwigo, obrała pani za swoją? Bo trzeba koniecznie mieć swoją własną gwiazdkę wybraną, ukochaną, uwielbianą... Ja mam...
A z drugiej strony ogniska głos nieco ochrypły i kwaśny, wśród ciszy powszechnej, mówił:
— Bahr-el-gazel Francya opuścić musi i jeżeli kuzynka myśli, że losy królowej Ranawalo będą zazdrości godne, to...
I najzupełniej nieznanym pozostał horoskop dla losów królowej madagaskarskiej przez pana Teofila stawiony, bo za rzeką wzniósł się głos kobiecy, trochę za cienki, lecz świeży i silny, który na całą rzekę, na całą łąkę, na cały świat z gwiazdami u góry, ze słupem ognia w dole, zaśpiewał:

«Czemu ty, Marylo, po pagórkach błądzisz?
Czy ty, Marylo, mego syna lubisz?
Żebym nie lubiła, tobym nie błądziła,
Za twoim synem jam Dunaj przebyła».

I dalej, długo, pieśń żałosna, tonami przewlekłymi rozlewała się nad wodą i łąką, a gdy na chwilę milkła, nutę jej chwytał bór i pierwszy raz jasno, głośno, potem ciszej, a potem w wielkiej dali rozwiewnie powtarzał.
Kiedy nakoniec, długą pieśń skończywszy, śpiewaczka umilkła, panna Janina zawołała:
— Elżbietko! zaśpiewaj jeszcze!
W odpowiedzi dał się słyszeć cienki chichot i filuternie uśmiechający się głos odkrzyknął:
— Teraz wy zaśpiewajcie, panienko!
— Zaśpiewaj, Janko! — rzekł starszy pan, i poparli jego słowa inni.
Panna Janina nie dała się prosić długo. Lubiła i umiała śpiewać; to też po krótkiej chwili, nad złotym mostem, na wodzie rozciągniętym, naprzeciw Elżbietki siedząc, zaczęła:

Gdybym ja była słoneczkiem na niebie,
Nie świeciłabym, jak tylko dla ciebie...

Po żałosnej i w bardzo wysokich nutach trzymanej pieśni wieśniaczej, czysty i silny sopran panny Janiny szedł po wodzie i po zmroku tonami wesołemi, na których dnie rozlewała się rzewność głęboka.
Pan Władysław, łokciem wsparty o kępę trawy, głowę oparł na ręce i patrzał w gwiazdy, a Bronek, jakby nieprzezwyciężonym magnesem pociągany, okrążał z tyłu rozsiadłe na ziemi towarzystwo i powoli, powolutku zbliżając się ku śpiewającej pannie, dumał.
— Dla kogo świeciłaby...dla kogo... dla kogo? Dla mnie, czy dla niego? Wczoraj, o tej samej porze śpiewała tę samą piosnkę... dla mnie... zgiń świecie! jeżeli nie dla mnie... i nie do mnie! Szampańska to była chwila! A teraz... dla kogo śpiewa? do kogo?...
Tak dumał z oczyma wlepionemi w profil panny Janiny, który na gorącem tle płomienia uwypuklał się w złotych włosach, jak delikatnie na rubinie wyrznięta kamea.
Gdy umilkła, cienki dyszkancik panny Jadzi wygłosił:
— A teraz, niechaj znowu Elżbietka zaśpiewa!

Bo jeżeli dwór miał swoją śpiewaczkę, to wieś miała także swoją, a była nią Elżbietka. Więc na przeciwnym brzegu słychać było przez chwilę ciche chichoty, wzajemne zachęcania się i namowy, aż rozległ się wysoki i czysty głos Elżbietki, na żwawą i filuterną nutę, śpiewającej:

Dobry wieczór, panieneczko,
Oj, wino zielone!
Spojrzyj, spojrzyj w okieneczko,
Oj, koniki wrone.
Jedzie, jedzie, kogo żądasz,
Oj, wino zielone!
Nie tutejszy, sokół śliczny,
Oj, koniki wrone!

— Kiedyż nie wrone, ale siwe! — z ręką u wąsa i na pana Władysława zyzując, mruknął Bronek, co miało zapewne oznaczać, że «facet», na którego zyzował, siwymi końmi jeździ. Na szczęście, nikt docinku tego nie usłyszał; wszyscy słuchali śpiewu Elżbietki i oczy mieli podniesione ku dymowi, który od ogniska wciąż płynął i płynął nad rzeką, most nadpowietrzny nad nią zawieszał i w borze przepadał.
Nagle, w pobliżu ogniska rozległ się wykrzyk głośny, przerażeniem i boleścią brzmiący:
— Rosa!
Wydał go pan Teofil, przyczem wysoki, cienki i przygarbiony porwał się z ziemi, raczej z pledu, i ręce rozkładając, o wszelkich względach zapominając, przez jeden tylko instynkt samoobrończy unoszony, mówić zaczął:
— Ależ to jest nieostrożność, nierozwaga, szaleństwo, proste narażanie się na katary, grypy, fluksye, newralgie, febry...
— Tyfusy, reumatyzmy... — wtórować zaczął pan Witold.
— Zapalenie płuc, mózgu, paraliże, suchoty... — wmieszała się panna Jadzia.
— Cholerę, dżumę... nosaciznę! — dokończył student Kazik — i nikt już nic więcej od śmiechu wymówić nie mógł.
Przeraźliwa litania wszystkich chorób możliwych, jak dachówka ze szczytu wieży niespodziewanie spadając na rozbawione, w śpiewie wesołym zasłuchane głowy, tak je rozśmieszyła, że wstrzymywali się od śmiechu i wybuchali nim znowu, nie mogąc uspokoić wesołości, którą nakoniec starsza pani przerwała, powstając i mówiąc:
— Ależ to prawda! prawda! Pan Teofil ma słuszność! późno już! pora do domu! Proszę na herbatę!
Sama tak śmiała się, że ledwie mogła mówić, ale usiłowała łagodzić to, co śmiech powszechny mógł mieć ubliżającego dla chorowitego gościa.
— Trouble—fête! — na pana Teofila zerkając, szepnął do żony pan Witold.
Wszyscy powstali.
Panna Janina i Jadzia wołały za rzekę:
— Dobranoc, Elżbietko! Dobranoc, Pietrusiu!
Tamte odkrzykiwały wzajemnie:
— Dobranoc, panienkom! Dobranoc!
A bór powtarzał wtórem przewlekłym:
— Noc! nooc! noooc!
I dalej toczył za rzeką gamę cichego, basowego szumu.
Noc też uczyniła się na świecie. Niebo już caluteńkie iskrzyło się od gwiazd, trawy były mokre; ognisko, niepodsycane, szczuplało, zniżało się, bladło; sznur dymu, coraz krótszy, zwinął się w mały kłąbek, i tylko szmatami oderwanemi pierzchał nad wodą, z której złoty most tańczący zniknął. Pan Witold, malcy, stangreci, ekonom gasili do reszty ogień, aby nie pozostała po nim iskra najdrobniejsza, a potem, w zmroku gęstym, w jedynem świetle gwiazd wysoko świecących, nad rzeką ciemno-stalową, w której fali mrugały odbicia gwiazd, po długim pasie łąki wszyscy szli parami i w milczeniu. Ale milczenie trwało krótko. Panna Janina wsunęła rękę pod ramię ojca i szła z nim w pierwszej parze; on zaś niebawem rzekł z cicha:
— Zaśpiewaj, Janko!
Więc jak ptak, dla którego śpiew jest racyą życia, wnet śpiewać zaczęła:

«Po nocnej rosie, płyń dźwięczny głosie,
Niech się twe echo rozszerzy!
Gdzie nasza chatka, gdzie stara matka
Krząta się koło wieczerzy!»[2]

— Otóż to! że się nie krząta! — tuż za śpiewaczką idąc, westchnęła starsza pani. — Bawiłam się wyśmienicie, ale... co z wieczerzą będzie?
Głośno i ciężko westchnął idący po mokrej trawie pan Teofil, lecz nie rzekł nic, a panna Janina śpiewała dalej:

«Jutro dzień święta, niwa nie zżęta
Niechaj przez jutro spoczywa;
Niech wiatr swawolny, niech konik polny,
Niechaj skowronek tam śpiewa...»

Teraz Bronek wzdychał głęboko, lecz bardzo cicho.
— Skowronek! słoneczko! Gdyby była skowronkiem, dla kogoby śpiewała, gdyby była słoneczkiem, dla kogoby świeciła? Dla kogo?
Wtem wyciągnął szyję i oczyma ogromnie zaniepokojonemi wpatrzył się w zmrok. Pas łąki prowadził wprost ku jarowi, a jar był już tak blizko, że z dna jego uszu idących dolatywał klekocący szmer strumienia. Za jarem, nad samem jego urwiskiem, chaty wiejskie rozwijały się na tle zmroku, jak łańcuch czarnych pagórków. Bronek, z wyciągniętą szyją, szeroko otwierał oczy. Coś tam, nad jednym z pagórków błysnęło, potem schowało się, lecz szczyt pagórka okrył się jak mgłą dymem, prześwieconym przez blask czerwony.
— Co to za dym? — zawołał starszy pan głosem, na którego dnie zadrżała trwoga.
— Pali się! wieś pali się! — wrzasnął Bronek, z całej siły puścił się naprzód i nim ktokolwiek słowo wymówić zdołał, wyminął towarzystwo i zniknął w jarze.
Przebiegając obok panny Janiny, nie spojrzał na nią. Zapomniał o niej, o sobie, o... »facecie«. Jak na skrzydłach leciał — na ratunek...


∗                              ∗

O, roślino, wiążąca się z życiem człowieka, od jego poranku, którym jest pierwszy krzyk dziecka, owijanego w lniane pieluszki, aż do nocy, wśród której grozę trupa okrywa całun lniany, jakże wesołą i prześliczną jest twoja zieloność świeża i jasna, kiedy w majowej pogodzie okrywasz zagony gęstwiną ździebeł delikatnych, ucentkowanych milionem błękitnych oczu, patrzących w majowe słońce! Stoją wówczas nad tobą powodzie świateł złotych i spadają deszczyki perliste, z za których widać tęcze; w nizkich gęstwinach twych grają wówczas przed zmrokiem orkiestry skowronków, a o zmroku motyle, zmęczone tańcem napowietrznym, opadają na źdźbła twoje i, u wiotkich wierzchołków kołysząc się, zwijają do snu skrzydła!
Lecz »na świecie krótkie maje!« Wkrótce, o, lnie! słońce lipcowe doskwierać ci zaczyna i stopniowo, lecz nieubłaganie, jasną zieloność twą przemienia w bronz coraz ciemniejszy, coraz więcej podobny do roli, z której powstałeś. Już błękitne oczy twe znużone zamknęły się, zniknęły, a u szczytu twych ździebeł na ich miejscu wystrzeliły główki pełne ślizkich i lśniących jak metal ziaren; już w gęstwinie twej nie śpiewają skowronki, ani nad tobą igrają skrzydła motyle... Przerzedzony, pociemniały, zesztywniały, stoisz na zagonach, już, zda się, umarły!
Wcale nie! Odżyjesz jeszcze po wielekroć. Jeszcze w ciche południe wrześniowe, gdy drzewa obleką się czerwienią i całą gamą barw bronzowych, a po polach, od miedzy do miedzy, od badyla do badyla, rozsnuje się mleczne i w słońcu srebrzące się babie lato, napełnisz powietrze miarowymi, suchymi stukami terlic, które w każdej wsi, w każdej chacie wiejskiej dobywać będą z twardych powłok włókna twe, tak płowe i blado połyskujące, jak w jesieni poświata słoneczna.
Jeszcze w wieczory zimowe, w świetle ogniska, co-to, przez małe okno świecąc nad śniegiem, zdaje się przedrzeźniać gwiazdy, któremi luty, miesiąc mrozów, niebo roziskrzył, w postaci płowych kądzieli osiądziesz na prząśnicach i, gdy po świecie wichry huczą, śnieżna zamieć wiruje, płozy sań skrzypią na drogach po zamarzłym śniegu, w cieple izby pełnej ludzi, z prząśnicy na furkające wrzeciona, nicią świecącą wić się będziesz, wić się, wić, razem ze snującą się, snującą i snującą przewlekłymi tonami pieśnią, przewlekłych jak zmroki zimowe wieczernic.
Jeszcze, o, lnie, nićmi lekko na czółenkach noszonemi zasnujesz krosna tkackie, długimi szlakami płócien rozsnujesz się na łąkach, gdzie w wysysających barwy promieniach słonecznych nabierzesz śnieżnej białości; jeszcze oddychać będziesz razem z piersią dziewiczą i może słuchać, jak uderza serce bohatera, oblewać się znojem na barkach rolnika, gdy pługiem kroi w brózdy twardą ziemię, zasłaniać ustrojony w sztuczne kwiaty korowój weselny, siać się na pokuciu[3] chłopskiem pod bochen czarnego chleba i zielonawe czarki szklane, albo — okrywać stół książęcy, gdy światło lamp wspaniałych krzesi w srebrach i kryształach miliardy olśniewających błysków i połysków! Ale teraz, lnie dobry, przebywasz porę smętną, niekiedy złowrogą! Uschły, ciemny, rzędami snopków stoisz po dniach całych u płotów podwórek, na przyzbach pod ścianami; gdzie okiem rzucić, wszędzie, niby żebraków natrętnych, wzrok spotyka te snopki twoje, o płoty i ściany plecami oparte, czasem przekrzywione, jak kulawe dziady, lecz zawsze sztywne, jak małe trupki; wysychają na słońcu i wietrze, a czasem...
Strych chaty nizki, duszny, wieczną szarzyzną zmroku napełniony, bo jedno tylko ma okienko, i to tak malutkie, że gałąź gruszy, u chaty rosnącej, zupełnie je zakrywa. Na strychu, na toku glinianym, leży len rozesłany i — do reszty schnie. Zmierzch tu taki, że brunatnych ździebeł u dołu leżących prawie nie widać. Są jednak, śpią na glinianym toku i może śni się im słońce majowe, muzyka skowronków i perlisty deszczyk, z za którego widać tęczę. Wtem śpiących główek ich, napełnionych ślizkiemi ziarnkami, dotyka dymek malutki, lecz bardzo niemiły. Wiemy! wiemy! to siostra psianka tak zapachniała, ta która to z liśćmi, do kapuścianych podobnymi, rośnie w ogrodach i u ludzi nazywa się: tytuń! Brzydko pachnie i wogóle psianki, to, z nielicznym wyjątkiem, ród brzydki, szkodliwy, zły duch roślinnego państwa, tak jak len jest jednym z jego dobrych, niewinnych, cnotliwych duchów! Dymek palącej się psianki, zwanej tytuniem, cienkim sznureczkiem wije się po szarzyźnie strychu, a główki lnu aż kichałyby od niego, gdyby umiały. Ale kichać nie umieją, więc tylko tulą się do glinianego toku strwożone, przerażone... O, one dobrze wiedzą, czego się trwożą! O takich spotkaniach z zapachem palącej się psianki istnieją w rodzie ich tradycye straszne! Bo jacy to tez ci ludzie bywają czasem nieostrożni, o niczem nie pamiętający, zwłaszcza gdy w serce ugryzie ich zazdrość, jak teraz ugryzła tego zgrabnego parobka, Michałka, który bez tchu prawie wskoczył na strych, aby przez okienko malutkie spojrzeć: czy Hanulka wypadkiem znowu do dworu nie poszła! Bo nieraz już widział, że, byle czas miała, to jak sarna płot przeskoczy jeden, drugi i już na drodze ku dworowi leci...
Czego? Aha! Michałek domyśla się i czyha! Niech tylko raz jeszcze zobaczy, a wie już co zrobi! Całą twarz, wielką i od gniewu czerwoną, wsadził w okienko, patrzy...
— Do dworu! — krzyknął — jak Boga kocham, do dworu poleciała...
Od okienka odskoczył; z ręki upadło mu coś błyszczącego, ale wcale tego nie spostrzegł; wybiegł, wypadł raczej, drzwi za nim z łoskotem zapadły, jak krótki grzmot zadudniały zbiegające po drabinie grube buty i — cisza!
W zmroku coraz gęstszym, źdźbła lnu leżą na toku glinianym i w główkach znowu sennych snują marzenia o minionym maju. Na świecie noc zaczynać się już musi, bo do więzienia ich, przez małe okienko, gwiazda zajrzała, pomiędzy liśćmi gruszy stanęła i patrzy. Pomimo liści jasne jej oko rozświeca trochę ciemności strychu i spostrzega, że w pobliżu okienka z pościeli lnu, leżącej na toku glinianym, dobywać się poczyna dymek zrazu mały, którego jednak po chwili znajduje się coraz więcej, który rozszerza się, okrywa brunatne źdźbła zasłoną falującą, złoci się od błyskających spodem płomyków, wraz z nimi powiększa się, rośnie, aż nie płomyki już, lecz płomienie rozwijają języki długie, łakome, kołysząc się dosięgają dachu, liżą krokwie, pełzają pod strzechą i, same ukryte jeszcze, wyrzucają nad strzechę dym, ich krwistą poświatą napojony i w spotkaniu z powiewami wiatru wnet skręcający się w kłęby.
— Wieś pali się! — krzyknął Bronek, wyprzedził towarzystwo i zniknął w jarze, a po kilku minutach zarys jego postaci wspinał się na przeciwległe urwisko i głos donośny ku wsi wołał:
— Pali się! ludzie! Pali się! Pali się!
Starszy pan za głowę się pochwycił.
— Oj, te lny! te suszące się lny! — zajęczał i już szerokimi krokami, co sił starczyło, szedł ku dworowi, wołając:
— Panie Dziurdziewicz! Marcin! konie do wozów! Sikawkę, topory, parobków na wozy! Prędko! Piorunem!
Marcin biegł już sam i wnet zrównał się z panem. Dziurdziewicz młody obu wyprzedził. Zdaleka zdawać się mogło, że to cienie ścigają się w zmroku, bo był jeszcze i czwarty, wlokący się z tamtymi trzema, cienki, przygarbiony, postękujący.
Jeden z cieniów narzekał:
— Ach, nieszczęście! nieszczęście! Stodoły pełne! bydło w oborach!
A drugi pocieszać usiłował:
— Z sikawką polecim zaraz! zgasim! Czy to tak kiedyś paliły się wioski... a świat nie spalił się! stoi!
I obaj z pośpiechu dech tracili; ten zaś cień, który wlókł się na ostatku postękując, mruczał:
— Śliczna mi willegiatura! To piecze, to moczy, to straszy... Ogień, rosa, pożary... Tu do ostatka zdrowie stracić można! Dość już tego!... Żeby jak najprędzej do łóżka!
Nad stromem urwiskiem jaru, naprzeciw chaty, której dach stał w płomieniu i dymie, kobiety, wśród rosą ociekających berberysów, za paski u bluzek trzymały dwóch malców, którzy, błagając, brykając, prawie płacząc, wyrywali się na drugą stronę jaru, na pożar, na pomoc panu Witoldowi i dwóm studentom, których postacie ukazywały się czasem w blaskach ognistych, a głosy rozkazujące, donośne, wołały:
— Tu! z tej strony! płot rozerwać! strzechę rozbierać! Wody dawajcie! Bydło wyprowadzajcie! Dzieci zabierać! dzieci zabierać! Gumno oblewać!
Jasno zrobiło się od płomieni, jak w dzień; na brzozach, obrastających toki jaru, można było liczyć liście: tak je nawskroś przejęła poświata złoto—dymna; można też było po drugiej stronie jaru rozróżniać twarze i ruchy ludzi, których dokoła pożogi zbierało się coraz więcej, którzy włazili na sąsiednie dachy i miotali z nich na ziemię kule słomy, podawali z dołu i przyjmowali u góry naczynia z wodą, toporami walili w płoty, na wiejską drogę wypędzali bydło, w ramionach unosili dzieci. Powietrze napełniło się mnóstwem zmieszanych głosów: szumem ognia, krzykami mężczyzn, lamentem kobiet, płaczem dzieci, rykiem bydła, wrzaskiem ptactwa domowego. Topory stukały, psy wyć zaczęły; stada wróbli i gołębi podnosiły się z podwórek i z pozłoconemi skrzydłami zapadały w brzozy i kaliny jaru. A w górze, z rozszerzającego się wciąż morza płomieni, dym walił olbrzymi, czerwony zrazu, potem czarny, kłębami szedł pod niebo czarne, z którego poznikały gwiazdy, rozwlekał się po ognistych zmrokach, spływał aż na dno jaru i dobywał się zeń na stronę przeciwległą, tak krztuszący, gryzący, że oczy kobiet, które tam pomiędzy berberysami stały, były pełne łez. Panna Jadzia płakała na dobre, z chusteczką przy oczach; ale panna Janina, jako zupełnie już dorosła, zachowywała panowanie nad sobą i wyprostowana, trochę nawet zesztywniała, z za szklistej powłoki, którą zapewne dym z pod powiek jej dobywał, patrzała w obraz pożogi z wytężeniem niespokojnem, tak dręczącem, że bladość wielka powlekła jej kameowe rysy. Tuż przy niej stał pan Władysław; wszyscy mężczyźni rozbiegli się w strony różne, nawet Staś i Tadzio wybłagali pozwolenie biedz przynajmniej do dworu, aby tam komukolwiek na cokolwiek się przydać, i można było ręczyć, że pomimo zakazów już powłazili na wozy z sikawką i parobkami i jeden tylko z pomiędzy płci silnej elegancki cień panny Janiny z płcią słabą pozostał. Uczynił był zrazu parę wahających się ruchów w stronę wsi i w stronę dworu, lecz pozostał, z miłym uśmiechem mówiąc:
— Trzeba przecież, aby ktoś opiekował się paniami.
Właściwie po tej stronie jaru ogień i wszelkie żywioły niszczące były nieobecnymi, więc potrzeba opiekowania się nie bardzo widoczną była, jednak nikt nic nie odpowiedział i tylko panna Janina, jakby czemś niewidzialnem popchnięta, odeszła i o kilka kroków dalej od pana Władysława stanęła. On zaś natychmiast o tę samą ilość kroków postąpił i znowu tuż za nią stanął, a teraz, gdy groza pożogi dosięgała szczytu, milczenie panujące wśród kobiet przerwał słowami:
— Co za przepyszny widok!
Krótkie, zdaje się, słowa, a jednak sprowadziły następstwo dość skomplikowane. Panna Janina ruchem powolnym ku temu, co je wyrzekł, twarz obróciła, dobre pół minuty patrzała na niego, milcząc, aż znowu, jakby siłą niewidzialną popchnięta, postąpiła kilka kroków i obok matki stanęła. Tym razem pan Władysław nie poszedł za nią, bo z prawdziwie artystycznem znawstwem przypatrywał się przepysznemu widokowi, przez szkła binokli, w których migotały drobne odbicia ognia.
Ogień, pomimo stawianego mu oporu, objął już dwie siedziby chłopskie, dwóm innym zblizka zagrażając, bo z trzaskiem rakiet wystrzeliwały zeń płonące głownie i ku sąsiednim dachom leciały powietrzem, pełne wrzawy, spieki, dymu i blasku. Ten blask odbijał się w rzece, która płynęła nizko, u stóp wysokiego brzegu, ale nie złoty i nie tańczący most kładł na wodę, tylko słał na niej od brzegu do brzegu smugę czerwoną, do krwi rozlanej podobną. Na przestrzeni znacznej wyraźnie widać było, jak fale, napływające z grubej pomroki, w tę przestrzeń wpływając, zakrwawiały się, płynęły coraz czerwieńsze i z jej obrzeżyn wpływały znowu w pomrokę, a za niemi na ich miejsce przybywały inne... inne... inne...
Nad wysokiem urwiskiem wrzał zgiełk krzyku, lamentów, płaczów, ryków, ogień szumiał jak huragan, dym walił w niebo, w powietrze, w jar, nad rzekę, aż na zarzeczny bór, a krwawe fale rzeki płynęły dołem, spokojne, przepływały szeregami niezliczonymi, nieprzerwanymi, obojętnymi jak przeznaczenie, idące przez zgiełk i krew, w pomrokę tajemniczą i daleką, do której odgłosy klęsk nie dochodzą, nad którą świecą już przez żywioły ziemskie niezaćmiewane gwiazdy...
Mniej spokojnym i na klęski ludzkie obojętnym był bór za rzeką, bo ilekroć zgiełk głosów nad urwiskiem przycichał, słychać było, jak bór szumi smutnie, a w tym szumie echa niezliczone podnoszą rozgwar zmieszany z głosów bliższych, dalszych, przeraźliwych, rozwiewnych, tak, że wydawać się to mogło kłótnią czy naradą tajemniczą zbiegłych w to miejsce klęski wszystkich duchów leśnych.
Ale od kilku już minut, od dworu ku wsi toczy się turkot wozów, wpada pomiędzy chaty wiejskie, w pobliżu ognia milknie... Posiłki wojenne przybyły. Dokoła ognia ruch ludzki wzrasta jeszcze, siwe głowy starszego pana i Marcina to tu, to owdzie ukazują się w blasku czerwonym; Dziurdziewicz stoi na wozie i wraz z parobkami dworskimi ogromna rurą, pełną wody, manewruje. Na sąsiednim dachu zaś siedzący pan Witold krzyczy tak, że o całość gardła jego lękać się można.
— Dziurdziewicz! tu, tu, ten dach oblewać! Na miłość boską, bo głownie lecą! wody dawać! prędzej! prędzej!
Istotnie, z ognistego morza wystrzeliwają rozpłomienione głownie i w pobliżu wołającego na strzechę padają, a jednocześnie z dołu wytryskuje ogromny strumień wody i rzęsistą ulewą okrywać poczyna strzechę, siedzącego na niej pana Witolda i głownie, które, jak gniazdo wężów, syczą i z sykiem gasną.
Młodziutka żona pana Witolda, obu dłońmi zakrywając twarz, do pobladłej róży polnej teraz podobną, szepce:
— Boże! Boże! jak ja się boję! jak ja się boję!
A o parę kroków od niej stojący pan Władysław tonem zupełnie krytycznym mówić zaczyna:
— Bo też to jest ze strony tych panów narażanie się zupełnie zbyteczne... zbyteczne! Należało posłać narzędzia ratunkowe, służbę, ale pocóż koniecznie udział osobisty?... To niebezpieczne, a w najlepszym razie niezdrowe!...
Panna Janina znowu ku mówiącemu twarz obróciła i wnet, z wyrazem zdziwienia najgłębszego, zawołała:
— Ach, to pan! A mnie się zdawało, że to pan Teofil mówi! Byłam nawet pewna... głos pana wydał mi się zupełnie podobnym do głosu pana Teofila!
— E! pan Teofil już oddawna musi być zakopany w kołdrach! — zgryźliwie zauważyła panna Jadzia.
A panna Janina, powoli wznosząc ramiona, z doskonałą obojętnością wyrzekła:
— To wszystko jedno!
Pan Władysław uczuł, że grunt usuwa mu się z pod stóp. I przedtem miał go obok panny Janiny trochę tylko, bardzo jeszcze niewiele, teraz zaś uczuł, że usuwa mu się z pod stóp zupełnie. Jakto: on i pan Teofil to »wszystko jedno!« ten pan Teofil, którego niedawniej jak przed godziną nazwała egoistą i nudziarzem!
Nagle ktoś tam za jarem także grunt pod nogami stracić musiał, bo na jednym punkcie pożaru rozległ się krzyk przeraźliwy, taki krzyk, jaki przez gardła ludzkie zwykło wydawać — nieszczęście! Rozległ się, utonął w skupiającym się na jedno miejsce zgiełku, z którego dobywały się różne okrzyki.
Ktoś przeraźliwie zapytywał:
— Czy żyje? czy żyje?
Ktoś inny wołał:
— Nosze urządzać! noszy! noszy!
Kilka głosów kobiecych zalamentowało:
— Oj, Boże mój, Boże! o, Jezu! Jezu!
I z za jaru wionęła groza i objęła kobiety, które zaczęły drżeć, całemi ciałami podały się naprzód i, z ramionami ku przeciwnej stronie jaru wyciągniętemi, z całej siły jęły wołać:
— Co tam się stało? co się stało? co się stało?
Pan Władysław ręce w trąbkę złożone do ust przyłożył i na całe gardło zapytywał także:
— Co się stało? Czy co się stało? Co się stało?
Nad samym skrajem jaru biegł Dziurdziewicz, z kulem słomy, zapewne dla zasłania noszy, w ramionach, na mgnienie oka zatrzymał się i podniesionym głosem odpowiadać zaczął:
— Pan Bronisław...
Lecz w tejże chwili rozległ się głos starszego pana, wołający:
— Dziurdziewicz! prędzej!
Więc, nic więcej nie rzekłszy, w kierunku wołającego jak strzała pomknął, a w tej samej chwili...
W tej samej chwili stała się rzecz niespodziewana, a stała się tak szybko, jak przelatuje błyskawica po niebie, lub myśl po przestworzu. Panna Janina porwała się z miejsca i w jar skoczyła. Jasna suknia jak promień ześliznęła się po stromej ścianie i już wspinała się na przeciwległą, wprzód, nim ktokolwiek słowo przemówić zdołał. Po mokrych trawach, od krzaku do krzaku, od brzozy do brzozy, w mgle dymu, opadającej w dół, wspinała się ku górze, aż u samej krawędzi jaru, w spiece ognistej i w łunie czerwonej stanęła. Wtedy też ręce jej wyciągnęły się w powietrze i załamane na suknię opadły, a z ust wydarł się straszny krzyk.
Dziurdziewicz i Marcin z przodu, a dwaj parobcy z tyłu nieśli nosze, na których leżał Bronek. Ręce miał oparzone, jakby ze skóry odarte, szerokie plamy czerwone na twarzy i szyi, oczy zamknięte. Biały mundurek studencki wyglądał jak łachman wszędzie podziurawiony i z sadzy wyciągnięty; bił od niego zapach dymu i spalenizny.
— Przez jar poniesiemy! bliżej będzie! — wolał Dziurdziewicz.
Ale Marcin protestował.
— Żeby jeszcze spadł z noszy i na dół stoczył się! Z takiej stromej góry znosić! Na drogę trzeba... przez pole!...
— Umarł? — z rękoma przy głowie krzyknęła panna Janina.
— Żyje! zemdlał tylko! żyje! Trzeba prędzej do domu z nim i po doktora! Skoczę zobaczyć, czy przez jar można?
Nosze spoczęły na ziemi, ekonom skoczył w jar dla obejrzenia drogi, a panna Janina, trzymając w mocno ściśniętem ręku klapę Marcinowego surduta, głosem dziwnym, bo więznącym w gardle, ochrypłym, z oczyma szklano w starego sługę wlepionemi, zapytywała:
— Co to... Jakto... Żyje? pewno żyje?
Marcin z irytacyą głową wstrząsał.
— Żyje, panienko... tylko jakeśmy na nosze go kładli, zemdlał! Bo i co to za robota! Kto tak robi! Do chaty, co już cała w ogniu stała, po jakieś pieniądze chłopskie wskoczył! Wielka rzecz, że baby lamentowały: »hrosze! hrosze!« i za kolana go schwyciły... Niechby lepiej te hrosze dyabli wzięli! Nie! czysto jak waryat, skoczył... jakaś deska załamała się mu pod nogami, rękoma chwycił za palącą się belkę i żeby nie pan Kazik i Dziurdziewicz, co go w pół porwali i z ognia wyciągnęli, jużby... garść popiołu... Ej! co to za robota! Jakie to panicze teraźniejsze! Niech im Bóg przenajświętszy bło... błogosławi...
Tu dym tak mocno zagryzł Marcina w oczy, że rękę ze srebrnym pierścionkiem na palcu w kułak złożył i począł nią sobie łzy ocierać, a panna Janina, nad noszami pochylona, głosem, który wśród łkań drgał jak przez wichry miotany trel słowiczy, powtarzała:
— Panie Bronisławie! panie Bronisławie!
Aż ciszej, bardzo cicho, mówić zaczęła:
— Bronku! Bronku!
I od twarzy jej, nizko schylonej, na biedną, oparzoną, zemdloną twarz chłopca padały bujne, perliste łzy. Może tą rosą z omdlenia zbudzony, otworzył oczy, spojrzeniem spotkał się z twarzą dziewczyny, nizko nad nim wiszącą, łzami zalaną i — uśmiechnął się. Poruszył też ustami i wyszeptał:
— Żeby pani była słoneczkiem... to dla kogo?... dla kogo?...
I znowu zemdlał.
A ona wyprostowała się, rękoma twarz zakryła i z całej siły, całą duszę swą rzucając wysoko nad ziemię, nad płomienie ziemskie, nad gwiazdy niebieskie, pod stopy Boże, w myśli przysięgała:
— Jeżeli zbawisz go, jeżeli żyć będzie, o Ojcze, któryś jest w niebie, ja dla nikogo na świecie, dla nikogo, tylko dla niego...

Dym zasłoną przezroczystą, pozłoconą, otoczył i zasłonił leżącego na noszach chłopca i modlącą się nad nim, z rękoma u twarzy, dziewczynę...








PORCELANKA
NOWELA




W pokoju, z estetyczną prostotą urządzonym, zmrok zaczynał gasić barwy i zacierać linie sprzętów i obrazów; jednak wyraźnie jeszcze widać było na stole kwiat biały, który, pośród kilku książek i gracików, wznosił się na wysokiej łodydze z podścieliska drobnych jaskrawych kwiatków. Tkanina płatków jego bielą połyskującą i tęgością, w której czuć było kruchość, przypominała porcelanę. Biały jak porcelana, na łodydze wysokiej, wydawał się tryumfującym i nieskazitelnym, ale zarazem samotnym, wiec smutnym. Na imię mu było: Porcelanka. Te zaś stokrocie, które u dołu owijały go różowym wieńcem, miały pozór daleko zdrowszy i weselszy. Rumiane, przysadziste, wzrostem sobie równe, poufale jedna do drugiej przytulone, mogły swobodnie szeptać do siebie, śmiać się, co która wolała, lecz zawsze czas spędzać w kompanii licznej, wesoło, zdrowo i z łatwością.
Na sprzęcie, w pobliżu stołu umieszczonym, siedziała kobieta z twarzą młodą, ale znużoną, i pięknemi, lecz przygasłemi oczyma, wpatrywała się w ruch szczególny, który od kilku minut wykonywały płatki białego kwiatu.
Był to ruch zaciekawiający, bo zdawał się pochodzić, nie z zewnątrz, lecz z wewnątrz rośliny, z jakiejś własnej woli jej, czy niemocy — smutku, czy znękania, słowem, z jej własnej, zwykle utajonej duszy!
Odkąd lekka zrazu szarość zmroku poczęła mącić światło dzienne, płatki kwiatu, jakby niewidzialnemi palcami podnoszone, bardzo zwolna, zaledwie dostrzegalnie, zaczęły podnosić się, przybliżać ku sobie, zasłaniać sobą pęk żółtych pylników, aż, zetknąwszy się brzegami, utworzyły z korony, szeroko przedtem otwartej, pąk ściśle zamknięty. W tem, zwolna dokonywanem, poruszeniu objawiać się zdawała chęć zamknięcia wzroku na świat, niemożność czuwania w ciemności.
Gdy kędyś na niebie słońce znikało, a w tym pokoju przygasało światło dzienne, dusza kwiatu posmutniała i biała twarz jego ukryła się przed nocą w sen, czy w skupione dumanie.
Kobieta, ciekawie przypatrująca się temu uśpieniu, czy zamyślonemu skupieniu się rośliny, smutnie szepnęła:
— Bez słońca żyć nie może!
Do pokoju wszedł służący z zapaloną lampą, którą postawił na stole, oznajmując zarazem gościa.
— Pan Bronisław Granicz.
Walentyna Kalińska podniosła się z fotelu.
— Prosić!
W głosie jej dźwięczała radość.
Była wysoką i zanadto szczupłą, ale przez to właśnie bardzo delikatną. Od ciemnej sukni odbijała twarz biała, z koralowemi ustami i okrywającą głowę chmurą czarnych włosów. Podniosła się z fotelu z chrzęstem jedwabnej sukni. Ruchem pomimowolnym i z ręką o poręcz sprzętu opartą, z kibicią nieco ku drzwiom wygiętą, miała postawę, wyrażającą poryw, który rzuca naprzód i nieśmiałość, która do miejsca przykuwa. Wystąpiły w tej postawie dwa sprzeczne rysy tej natury: porywczość i wstydliwość.
Czekała.
Po krótkiej chwili drzwi otworzyły się; mężczyzna niewysoki, niezbyt młody ani piękny, wytwornie ubrany, szybko przeszedł pokój, i ręka jej uczuła uściśnienie dłoni męskiej, krótkie, silne, sprawiające wrażenie iskier, które wytryskują ze zbiornika wewnętrznego ciepła.
Uściśnienia rąk bywają różne: oschłe, ślizkie, pospolite, przyzwoite, natrętne, brutalne; w tem drgało jakby echo, idące od silnego uderzenia serca.
Nie był pięknym, ani już bardzo młodym, lecz rysy, uśmiech, obejście się, dźwięk głosu jego uderzały kipiącem życiem. Było to życie myśli i uczucia, głównie jednak uczucia.
Nie dziw! Trochę poeta i trochę publicysta, mało produkujący, lecz utalentowany, gdyż z wierszy jego, zarówno jak z prozy, w twarze czytelników uderzał blask światła i podmuch ciepła — szczególniej podmuch ciepła. Wydawał się rozumnym i uczuciowym — nadewszystko uczuciowym.
— Pani dziś sama jedna?
— Często bywam sama jedna...
— A pan Julian?
— Mąż mój znajduje się na jednym z pięciuset posiedzeń...
— Które zapełniają mu 365 dni roku... Interesy jego...
— Ambicya...
— Namiętna walka z konkurentami.
— Ogromna energia, potrzebująca ujścia...
— I znajdująca je w tańcu dokoła Cielca Złotego... Niech panią nie obraża szczerość moja, bo ona pomimo mojej woli wybucha z żalu...
— Z żalu nad czem?
— Nad panią!
Jak w uściśnięciu ręki, tak i w głosie jego drgały echa uderzeń serca, a rozumne oczy z szarą źrenicą ogarniały ją spojrzeniem tak pełnem sympatyi, że uczuła w sobie jakby tajanie czegoś, co przygasło.
Odwróciła wzrok ku lampie i, zatrzymawszy go na wzbijającej się ku samemu jej ognisku Porcelance, pomyślała:
— Co to? Zaczyna rozwijać płatki?
Kwiat istotnie zaczynał rozwijać płatki. Jakby rozgrzewało go coś, co było ostygło i oświecało go coś, co zgasło. Ale był to zaledwie początek odbywającego się w roślinie tajemniczego aktu, a wzrok Walentyny, prześliznąwszy się tylko po niej, wrócił do szarych oczu Granicza, patrzących na nią prawie z pokorą.
— Proszę, niech mi pani przebaczy szczerość moją, ale ja dziś...
— Ja dziś, pisząc do pana z prośbą o przybycie, myślałam: będę szczerą. Myślałam: choć raz w życiu będę zupełnie szczerą! I wie pan? Od myśli tej uderzał we mnie blask radości!
— Dlaczego: radości?
— Zaraz powiem. Tylko lekkie wietrzyki ciągle szepcą liściom o tem, co staje się na świecie; tylko lekkie dusze często opowiadają ludziom o tem, co dzieje się w ich głębi. Inne milczą. Przez dumę, która nie znosi litości, przez sumienie, które nikogo nie chce oczernić skargą, przez rozsądek, który spostrzega, jak zwierzeniom ust jednych odpowiada na innych poziewanie — milczą.
— Brawo, brawo!
Był to oklask nietylko dłoni i głosu, ale całej istoty jego, zapatrzonej, zasłuchanej, zachwyconej, a ona, przez to ośmielona i rozgrzana, dokończyła:
— Należę do milczących. Nie zwierzam się i nie usprawiedliwiam nigdy. To rozsądnie, ale ciężko. Człowiek niosący brzemię wie dobrze, że nieść je musi, więc niesie, jednak doświadcza ciągle chęci podzielenia się z kimś brzemieniem. Z kim? Najlepiej z przyjacielem!
Zaśmiała się.
— Taką jest przyjaźń: zawiera w sobie brzydką chęć dzielenia się brzemionami!
— Które mogą być wielkiem szczęściem, gdy pochodzą od rąk kochanych.
— Ktoś mądry powiedział, że szczerość jest sercem przyjaźni, które, gdy nie uderza, przyjaźń nie żyje. Pragnę pomiędzy sobą i panem stworzyć to serce, aby żyła przyjaźń.
— Niech żyje! — zawołał.
Rękę jej do ust przycisnął, a potem mówił:
— Od pierwszego na panią wejrzenia i kilku rozmów, któreśmy z sobą w spotkaniach naszych stoczyli, uczułem, że łączy nas ta nić tajemnicza, która nazywa się pokrewieństwem dusz. Niechaj szydercy śmieją się do woli z tych przeczuć, które zwiastują radość najwyższą w życiu: spotkanie się z duchem pokrewnym One są i nawiedzają tych, których w zupełności nie podbiła materya i których najobficiej bijące z niej źródła spragnionymi jeszcze pozostawiają.
— Tak! — szepnęła.
On, pochylając się ku niej i w twarzy jej wzrok zatapiając, mówił dalej:
— Radość ta jest najczystszą. Niema w niej »interesów«, »ambicyi«, »walki z konkurentami« i ani cienia Złotego Cielca. Poić istotę kochaną wszystką słodyczą uczuć, które w nas wlała natura, być dla niej nasyceniem, obroną, ciepłem, dobrą radą i wzajem te dobra niewymowne od niej otrzymywać, nie znaczyż to wyłowić perłę najcudniejszą z gorzkich nurtów życia, posiadać klejnot najdrogocenniejszy w oprawie kryształowej? Czyż jestem tak niezmiernie szczęśliwy, że mi pani tę perłę i ten klejnot ofiarowywać raczy?
— Tak, i wzajem o nie dla siebie proszę. Od pierwszego już spotkania z panem zamarzyłam, że... może... może... nakoniec będę miała przyjaciela!
— Jakto? Nikt dotąd?
— O! wielu nazwę tę nadawało sobie i wiele razy w prawdziwość jej wierzyłam — przez chwilę. Mowa ludzka zawiera w sobie mnóstwo samozwańców. Imię przyjaźni i przywiązania otrzymuje w niej często — pajęczyna. Wiatr powieje, fala przepłynie, skrzydło muszki potrąci, pajęczyna jest zerwana i skazańcem jest ten, kto na niej zawiesił swe serce. Jeżeli spadając, nie tłucze się na szczątki, to tylko wówczas, gdy jest ze szkła zahartowanego w ogniu jakiejś nadziei nieśmiertelnej.
On, wzrokiem zawieszony na jej pięknych ustach, rzekł z cicha:
— Więc i tak piękne dusze życie zaprawia ironią!
— Ironię zwycięża we mnie zawsze jakaś nadzieja nieśmiertelna. Już myślałam, że umarła, lecz był to tylko letarg, z którego ją pan obudził.
— Po takim cudzie żadnego już nie pragnę. Być przyjacielem pani...
Zatapiając wzrok, coraz więcej rozpłomieniony, w jej oczach, coraz promienniejszych, dokończył:
— Duszą w duszę pani patrzeć...
Niewiedzieć dlaczego uczuła potrzebę spuszczenia powiek i zgaszenia żartobliwością tego płomyka, który — palący i niespodziewany wpadł w nią — z jego oczu.
— Więc zawieramy pacta conventa! — zażartowała.
— Przyjaźni, która samozwańczynią nie będzie i przywiązania, z którego nigdy serce nam nie spadnie — jak z zerwanej pajęczyny.
Ruchem zupełnie jednoczesnym podali sobie ręce i wstrząsnęli je w uściśnieniu mocnem, ale gdy jej ręka wnet cofnąć się chciała, on ją w dłoni przytrzymał i, ze wzrokiem na nią spuszczonym, mówił cicho:
— Ręka poetki! Liść lilii i więz drgających strun...
W rysach zadrgały mu także jakieś struny potajemnie, a ona znowu, nie wiedzieć czemu, odwróciła twarz całą z rumieńcem ku lampie, w której cieple i świetle Porcelanka coraz więcej budziła się z sennej zadumy. Widać było, że jeszcze trochę, a biała jej korona roztworzy się w pełni, jak przy wzeszłem słońcu. Tylko u brzegu jednego z jej płatków ciemniała drobna plamka rdzawa, której przedtem nie było.
Bronisław Granicz powstał, uczynił kilka kroków, popatrzał chwilę na obraz, przyozdabiający ścianę, i wrócił do towarzyszki z rysami uspokojonymi, oblanymi uśmiechem żartobliwym.
Trudno—by powiedzieć, czy świadomym lub mimowolnym był ruch, którym krzesło swe bliżej ku jej siedzeniu przysunął. Siadając, mówił z uśmiechem:
— Od niedawna znalazłszy się w kole towarzystwa tutejszego, nieraz już słyszałem przyjaciółki pani...
— Przyjaciółki? — powtórzyła ze śmiechem.
— Przyjaciółki.
Zaśmiał się także i zauważył:
— Jak my się jednostajnie z tych samych rzeczy śmiejemy. Zgoda dusz, upodobania, nawet brzmienie głosów! Otóż, słyszałem przyjaciółki pani, mówiące: »Ta biedna Walentyna! Do tej biednej Walentyny! Z tą biedną Walentyną«. Dlaczego biedna? — zapytywałem siebie, bo tych pań pytać nie chciałem. Posiadając młodość, urodę, majątek, stanowisko, taki epitet od świata otrzymać? Miałyżby przyjaciółki pani na myśli te 500 posiedzeń fachowych i 300 wieczorów kartowych, które stanowią rok męża pani?
— O, nie! Z tej strony wydaję się tym paniom tylko zazdrości godną, bo posiadam kartę konstytucyjną, która mi obok budżetu wysokiego zapewnia wolność nieograniczoną. Epitet pochodzi właśnie stąd, że nie dość radują mnie te dobra...
— I że wśród tych, które pani posiada, nie znajduje się natura trzeźwa. Nieprawdaż? Na sposób żaden nie można nazwać panią naturą trzeźwą. Czy zgadłem? Będę śmiały. Pozwolę sobie zgadywać dalej. Nie! Pozwolę sobie raczej duszą w duszy pani czytać...
Pochylił się tak, aby módz w samą twarz jej patrzeć. Uśmiechał się trochę drżącemi usty.
— Ale dlatego, aby dusza mogła czytać w innej duszy, zwierciadła owe znajdować się muszą wprost naprzeciwko siebie. Niech pani swego powiekami nie zasłania.
Podniosła powieki i oczy jej całe w płomieniach spotkały się z jego oczyma, w których gorzał płomień.
— Tak. Dobrze. Teraz czytać zaczynam. W cudnem zwierciadle tem odbija się dusza rzadka, jedna z tych, które Bóg rozsiał po ziemi, jak gwiazdy po niebie, aby ciemnościom świeciły. Jest pani idealistką, więc istotą, która cierpi na nostalgię ideału. Mieć nostalgię ideału, znaczy to: umierać z tęsknoty za rzeczami niemożliwemi. Należy pani do tych, którzy marzą o budowaniu drabin ku gwiazdom, spotykane postaci ubierają w czary własne, a omyłkę spostrzegłszy, płaczą nad nią, jak nad trumną, którzy smucą się nad falą, że ucieka i nad pieśnią, że przebrzmiewa, szukają doskonałości w państwie, któremu króluje ułomność i wiecznego trwania w tem, czemu na imię: kruchość...
Przerwała mu ze śmiechem:
— Słowem, próbują chwytać za skrzydła wiatr, lecący polem i o samem południu szukają na zegarze godziny czternastej. Odgadł pan. Jestem taką.
On szepnął:
— Ja również. Jesteśmy jednacy.
Na twarz jej spadła jasność wielkiego szczęścia. Czuć się dokładnie wyczytaną i na innej karcie wyczytywać te same zgłoski, z jakich składa się wyraz naszej istoty własnej, to wielkie szczęście! Z wyrazem szczęścia w oczach patrzała na Porcelankę, której korona rozwinęła się już w całej pełni. Wtem, ruchem zdziwienia obróciła głowę ku towarzyszowi, który zapytywał:
— Co pani uczyniła ze swoim karnawałem przeszłorocznym?
— Pan wie o tem?
— Opowiadały mi te panie... »Niech pan sobie wyobrazi! — mówiły — przeszłoroczny karnawał był ożywiony i wesoły, zabaw rozmaitych było mnóstwo, wszystkieśmy jak szalone tańczyły przez kilka tygodni, stroiły się, bawiły w sposób rozmaity i jedna tylko ta biedna Walentyna, błysnęła parę razy na balach w toalecie z pomiędzy najpiękniejszych najpiękniejszej, poczem wzięła, i ni z tego, ni z owego, na wieś do rodziców wyjechała. Caluteńki karnawał — mówiły — ta biedna Walentyna przesiedziała na wsi, przez okna zamarzłe patrząc jak śnieg pada«. Tak mówiły — czy prawdę?
— Prawdę! Nie wiem już po raz który próbowałam razem ze wszystkiemi iść do studni uciech, ale wody jej były tak zimne... na balach tylko tak ziębłam...
— Ziębła pani?
— Tak. Toalety najpiękniejsze nie kochają mnie, nie gawędzą ze mną poufale, nie dzielą ze mną myśli i wzruszeń; więc odpłacam im wzajemnością: nie kocham ich, nie zajmują mnie one, nie dbam o wrażenie, które czynią w świecie. A co do tych kuligów, niezmiernie hucznych, z których w jednym udział wzięłam, to mi brzęki uprzęży i śmiechy licznych ust przeszkadzały słyszeć, jak śnieg pada...
— Słyszeć?
— Tak. Czy pan zauważył ten rytm monotonny i nieustanny, jakim płaty śniegu padają na ziemię wśród ciszy niezmąconej? Ani jeden nigdy nie zlatuje powietrzem śpieszniej albo powolniej od innych, lecz wszystkie posłusznymi się zdają muzyce, którą my tylko z ich lotu zgadywać możemy. Pojechałam na wieś, aby słuchać jak płaty śniegu padają w takt niewzruszony na gałęzie starych wiązów, wznoszących się za oknami mego domu rodzinnego... To taka biała pieśń...
— A mnie się teraz zdaje, że słucham pieśni...
Że zaś ręka jej była podobną do przeciągniętej przez liść lilii więzi strun grających, więc ją wziął i zamknął w gorących dłoniach.
— Pieśnią także są dla mnie opowiadania mego starego ojca. Siwy teraz, jak gołąb, młodość miał rozbłysłą momentem bohaterskim, który mu na całe życie wypełnił pamięć takiemi wspomnieniami, że gdy je opowiada, przenoszę się myślą w świat uczuć wielkich, czynów mężnych, mąk ponoszonych za budowanie drabin ku gwiazdom i — tracę swoją nostalgię. Starą matkę mam także, której choroba ciężka do połowy ubezwładniła nogi. Więc gdy tam jestem, oprowadzam ją po domu zwolna, zwolna, w każdym jego zakątku spotykając i jej wskazując pamiątki mojego dzieciństwa szczęśliwego i jej niezmiernej dobroci. W tych przechadzkach także opuszcza mnie moja nostalgia.
— Ja tracę swoją, słuchając pani...
Mógłby dodać: »I rękę pani pieszcząc«, bo z pieszczotą nieśmiałą dłoń po niej przesuwał. Ona też, czując przenikające ją wzruszenie nowe, obce temu, o czem mówiła, niespodziewane, utkwiła wzrok w rdzawą plamę, która na płatku Porcelanki wciąż rozszerzała się, rozszerzała i wyegzaltowana, drugą rękę swą do czoła przyciskając, prędko mówiła:
— Czegoż nie dotykałam, o co nie zaczepiałam rąk i myśli, aby jej się pozbyć, tej nostalgii za niedoścignionem! W rodzinnym domu jeszcze, prawie dziecko, olśnił mnie ideał wiedzy. Zerwałam się ku niemu i już pogonić miałam za nim w dalekie kraje, gdy spostrzegłam, że rodziców czynię przez to zupełnie nieszczęśliwymi i — pozostałam...
— Złote serce! — szepnął i oparł ramię o poręcz sprzętu, na którym siedziała, w sposób taki, że prawie dotykał niem jej czarnych włosów.
— Serce moje leciało na spotkanie przyjaźni, które okazywały się...
— Samozwańczyniami!
— Przywiązań, które były...
— Pajęczynami!
— Z ratunkiem ku nieszczęściom, z pomocą potrzebom ludzkim...
— Więc i filantropia...
— Pełna pociech, lecz dla mnie trudna...
— Słyszałem, jak mąż pani uczynki miłosierne nazywa...
— Premiami, udzielanemi niedołęstwu, a ludzi ubogich od domu śpiesznie oddalać rozkazuje, bo roznoszą zarazki chorobotwórcze!
Zaśmiała się, ale ostro, niespokojnie, bo od ramienia, które dotykało jej włosów, przenikał ją prąd ostry i niepokojący, coś, co podniecało nerwy, a tamowało mowę. Uczuła potrzebę, w źródle swem niejasną: wstać i oddalić się.
Wstała.
O dwa kroki od towarzysza stanęła przy stole, obok Porcelanki, która, wznosząc na łodydze wysokiej koronę szeroko rozwartą, miała już na płatkach kilka plam rdzawych i czerniawych. Ale nie widząc w tej chwili ani kwiatu, ani dokoła nic, w uniesieniu coraz prędzej mówiła:
— Gdybym miała talent jaki! Brałam lekcye muzyki i rysunków... Ach, śmiesznie powiedzieć i wstyd... Ale powiem: pisałam wiersze! Cóż, skoro nie jestem wybranką Muz! Nie jestem wybranką Muz i — dom mam pusty. Nie mam dzieci i ogniska domowego także, wcale... Niech mnie pan nie pyta, dlaczego w taki sposób pokierowałam swoim losem. Na świecie jest tyle omyłek, podstępów, wyobraźni, złudzeń, niedoświadczenia. Długoby mówić... Teraz zaś cóż? Zerwać okowy i szukać szczęścia? A rodzice, dla których bunt mój byłby ciosem, może śmiertelnym? Każdy ma coś, co oszczędzać musi. I zresztą szukać szczęścia... Co za szaleństwo! Ono to idzie na spotkanie człowieka, a jeżeli nie idzie, to najlepiej dumnie głowę podnieść i powiedzieć: obejdę się bez ciebie! Oddawna już powiedziałam szczęściu: obejdę się bez ciebie! Tylko, — że życie mam puste. Każdego ranka zapytuję siebie: na co mi dzień? I odpowiadam: na nic! Ściany tego domu ciągle mnie zapytują: po co życie? Odpowiedzi nie znajduję. Bywają nędze rozmaite, tylko, że dla głodu ciała każdy ma litość i pomoc, a o głodzie godzin nikt nie wie, bo ten, który go doświadcza — milczy. Moje upominają się o pokarm, a zabaw, strojów, rozmów pustych — nie chcą. Mogłabym je tem wyżywić — ale nie chcą. A oprócz tego nie mam nic, chyba jeszcze wielki kłopot ze swoją przewróconą głową. Jestem przewróconą głową i wiem o tem doskonale. Na zegarze świata szukam godziny, której zapewne wcale niema. Czasami jednak myślę, że może jest i tylko ja dostrzedz jej nie umiem. Kiedy dowiedziałam się, że pan do miasta naszego przybywa, nadzieja, którą miałam za umarłą, zaczęła budzić się z letargu, kiedy zobaczyłam pana, obudziła się zupełnie. Poprzedziła tu pana sława wielkiego umysłu i serca. Z uściśnienia ręki, z brzmienia głosu, ze słów i z oczu, odgadłam, że nie skłamała i powiedziałam sobie: słońce wschodzi! Zamarzyłam znowu o przyjaźni serdecznej i wiernej i o tem także, że będę miała mistrza. Dlatego dziś napisałam z prośbą o godzinę rozmowy, a pisząc, myślałam: będę zupełnie szczerą! Powiem wszystko. Powiedziałam. Przy wschodzącem słońcu otwierają się w pełni korony kwiatów. Czuję głęboko szczęście, które sprawia otworzenie na oścież duszy przed kimś daleko wyższym nademnie. Naturalnie, że pan jest stokroć rozumniejszy od kobiety, która umie tylko tęsknić i szukać, ale nie umie znaleźć. Co mam czynić? Co kochać? Po co pragnąć, usiłować, choćby cierpieć, byleby zgasić ogień tęsknoty, odpędzić marę nudy i módz chwilom męki powiedzieć: odejdźcie, bo ja czemuś służę i jestem potrzebną! Przeszłość ojca mego, to słup świetlany, za którym pragnę iść, ale — drogi nie widzę. On wskazać mi jej nie może, biedny gołąb siwy, który nowych dróg świata już nie dostrzega. Pan je znać musi lepiej, niż wszyscy. Pan wie o wszystkich drogach dobrych, wiodących ze świetlanymi słupami. Jedną z nich pan mi wskaże, nieprawdaż? Ja wiem, że tak od razu nie można. Ale w głębi przyjaźni prawdziwej, serdecznej, płyną strumienie takiej sympatyi, na których przypływają wszystkie możności. Pan będzie mi przyjacielem i zarazem mistrzem — prawda? Razem będziemy na zegarze świata szukać tej niewidzialnej, tej upragnionej, tej przez nas tylko marzonej godziny — nieprawdaż? Będziemy razem budować tę drabinę, która do gwiazd... nieprawdaż?
Nad siły wzruszona, nie mogła mówić dłużej. Twarz miała w płomieniu, oczy w blaskach, ręce splecione u piersi, jak do modlitwy.
On wpatrzony w nią, z piersią szybko oddychającą, zbliżył się, wziął w dłonie te splecione ręce i rzekł:
— Prawda! Na dnie mojej przyjaźni dla pani płynie strumień takiej sympatyi, że gdy na panią patrzę, świat i wszystko, co na nim, ginie mi z oczu i pamięci.
Gradem pocałunków okrył ręce, które drżały mu w dłoniach, jak więz strun targanych i powtórzył:
— Prawda! Niema nic takiego, czego nie usiłowałbym dla pani uczynić, o czem nie pragnąłbym z panią mówić, czego nie poszedłbym z panią szukać, byleby wolno mi było patrzeć w twoje oczy i głosu twojego słuchać.
Ramieniem otoczył jej kibić, a ona pobladła, oporu nie stawiła. Źrenice jej zachodziły mgłą upojenia.
— Prawda! Człowiek znajduje szczęście wtedy tylko, gdy ono samo wychodzi mu na spotkanie. Ani mnie, ani pani nie spotkało dotąd nigdy... Teraz przybywa! Tuż obok nas czuję gorący jego oddech i tę siłę magnetyczną, która pociąga nas za niem — choćby w otchłań!
Pociągnął ją ku piersi, a jej głowa, jak kwiat w podmuchu wiatru, pochyliła się i oparła na jego ramieniu.
— Biedna! samotna! szlachetna! prześliczna! Moja! Czy moja?
Wraz z ostatnim wyrazem usta jego spoczęły na jej ustach.
W pokoju zapanowała cisza. Minuta... dwie, i — nagle, silny okrzyk niewieści:
— Nie! nie!
Stała za stołem z lampą, mieniąc się na twarzy purpurą i bladością, prawie z obłąkaniem w oczach. Mężczyzna pozostał tam, gdzie stał przedtem i głowę pochylił nizko.
— Nie, nie! Nie tego chciałam! Nie po to... Boże wielki! Pan może myśli, że po to wzywałam...
Zaśmiała się takim śmiechem, w jakim serce rwie się na szmaty i ciągle tak śmiejąc się, mówiła:
— Więc tak... tak! Zgoda dusz, patrzenie duszą w duszę, nostalgia ideału... budowanie drabiny ku gwiazdom... obrona, dobra rada... O, samozwańcy!
Śmiała się jeszcze chwilę; on milczał. Potem była znowu minuta ciszy, aż bez śmiechu już, owszem, ponura i ze zmarszczonem czołem, cicho rzekła:
— Byłam szczerą, niech pan wierzy, że byłam zupełnie szczerą. Tylko obudził pan we mnie głos, którego nigdy słuchać nie chciałam, któremu, ilekroć się odzywał, rozkazywałam — spać. Obudzony przez pana, ozwał się, ale na szczęście prędko umilkł wobec — wstydu. Nie będziemy szukali razem na zegarze świata godziny nadzwyczajnej, aby nie znaleźć najgminniejszej!...
Teraz on, nie zbliżając się, w postawie nieruchomej i z głową spuszczoną, mówić zaczął:
— Błagam o przebaczenie, choćby dlatego, że mówiąc o rzeczach nadprzyrodzonych, byłem tak jak i pani zupełnie szczerym i tylko — omyliłem się na samym sobie. Rozumiem dobrze czystość uczuć i wzniosłość pragnień pani, nie przestanę też nigdy rozpaczać nad tem, że klejnot w kryształ oprawny, który mi pani ofiarowywała, z ręki mi wypadł. Kryształy są bardzo piękne, lecz w ręku ludzkiem istnienie ich nietrwale. Moja ręka, mniej może gruba od innych, jest przecież ludzką. Takie istoty, jak pani, są wypadkiem zabłąkanemi na ziemi i dlatego udziałem ich pośród zwyczajnych jej mieszkańców musi być — samotność. Niech pani z pobłażliwością istot niebieskich przebaczy i wierzy w mój najszczerszy, najgłębszy szacunek!

Ciągle o kilka kroków oddalony, złożył ukłon, pełen szacunku — i odszedł.



Wiele czasu upłynęło. Walentyna Kalińska obudziła się z kamiennej zadumy i mętnym wzrokiem powiodła dokoła pokoju znowu pustego.
Nagle wstała i wzięła w ręce szklane naczynie z kwiatami.
Co to znaczy? Szeroko rozwarte płatki Porcelanki utraciły swą tęgość i połyskliwość, a na powierzchnię ich wystąpiło mnóstwo rdzawych lub czerniawych plamek. Wyglądała tak, jakby ją coś zmięło i oparzyło. Dokonało tego sztuczne światło i piekące gorąco lampy.
Kobieta długo patrzała na zmiętą i oparzoną koronę kwiatu, aż z oczu jej ogromnie smutnych zaczęły padać wielkie krople łez, gdy usta do pobladłego korala teraz podobne, zaszeptały:

— Lampę wzięła za słońce!








ZAGADKA




W piękny dzień wiosenny spotkali się na chodniku głównej ulicy miasta i stanęli pełni zdziwienia i radości. W mieście tak wielkiem spotkać się wypadkiem bardzo trudno, ale czasem los takie promienne uśmiechy składa na drogi ludzkie.
Zwierciadlana szyba wystawy sklepowej odbijała w sobie dwie ich postacie zgrabne, wytworne, mały kapelusz z fiołków na jej złotych włosach i wiązkę takichże kwiatów u klapy jego eleganckiego surduta. Młodość dwudziesto i trzydziestoletnia! Wiosna i początek lata! Para oczu tak kryształowo przejrzystych, jak krople rosy porannej i druga, więcej pognębiona przez życie, które zwykło głębie wszelkie zaścielać cieniami. Trochę cieniów powlekało ognistość jego czarnych źrenic, gdy jej błękitne, wznosiły się ku niemu całe w promieniach, wesołe, szczere do dna — sielskie. Mieszkanka wsi dalekiej, ustronnej, cichej — i syn tego wielkiego miasta, po trochu już chluba jego, autor z młodą sławą i wielką — jak powiadano — przyszłością.
— Czy podobna? Pani tutaj? Odkąd? Na jak długo? Więc raik ziemski w wianku dębowym, którego byłem niedawno gościem tak szczęśliwym, zdobył się na odwagę rozstania się z panią?
— O, na krótko! tylko na tydzień!
— Przez cały tydzień módz każdego wieczora mówić pani: do jutra! To szczęście, o którem marzyć nie śmiałem!
Mówił nieprawdę. Odkąd powrócił z podróży, której trafy zawiodły go do »raiku w wianku dębowym«, często, daleko częściej, niżby chciał tego, marzył: »może przyjedzie!« Gdy dni już sporo upłynęło, z żalem, większym niż zrazu mógł się spodziewać, zapytywał: »Czyżby nie przyjechała?« Potem z trochą zarozumiałości męskiej mówił sobie: »pewno przyjedzie!« na myśl tę czując radość wielką i za tę radość surowo siebie karcąc. Marzenia i nadzieje, z nią związek mające, gasić usiłował jak świece niepotrzebnie palące się tam, gdzie już jasno płonęła lampa. Nadaremnie, bo wnet podmuch gorący, z jakichś głębin nieznanych przylatując, zapalał je na nowo, a blask lampy stawał się coraz słabszym...
Zaczęła mówić prędko, z rumieńcami, które opływały twarz przedziwnie świeżą, to znikały, zdając się wtórzyć przyśpieszonym uderzeniom serca.
— Tak to się zdaje, że tydzień, to długo. Przemknie jak minuta! Mam mnóstwo sprawunków do załatwienia, poleceń do spełnienia. Muszę wszystko zobaczyć: wystawy obrazów, panoramy, teatr... Do księgarni po książki i nuty... Do rozmaitych sklepów po tysiąc kapeluszy, materyi, rękawiczek, wstążek... Do Łazienek, do ogrodu Botanicznego, do redakcyi trzech gazet: tatusiowi i dwom sąsiadom po jednej...
— Wielki Boże! A gdzież wśród tego wszystkiego trochę, choć trochę czasu dla mnie?
— Ach, prawda! Nie pomyślałam o tem!
Mówiła nieprawdę. Myśl, że go zobaczy, tęsknota do niego, tak w niej tkwiły, że przed wyjazdem z domu, w wagonie i odkąd tu przybyła, prawie o niczem innem, jak o prędkiem zobaczeniu go nie myślała. Ale mówiąc nieprawdę, zaśmiała się tak głośno i serdecznie, że aż paru przechodniów obejrzało się i uśmiechnęło, bo im się zdało, że usłyszeli skowronka, który z pola tu przyleciał.
— Tyle było kłopotów przed wyjazdem! Tatuś zgadzał się, abym na tydzień pojechała do cioci, ale mama się nie zgadzała, a kiedy nareszcie mama zgodziła się, tatuś zgadzać się przestał. Bronia płakała, że bezemnie rozchorują się jej lalki. Staś wyrzekał, że przerwą się lekcye botaniki poglądowej; sąsiadki i sąsiedzi przywozili próbki materyi, miary bucików, tytuły gazet, a wszyscy ze wszystkich kątów pamięci zbierali i do kufra mi ładowali przestrogi hygieniczne, estetyczne, moralne: nie przeziębiać się! nie wychylać się przez okna wagonów! Nie paplać jak sroczka! Nie śmiać się jak dzwonek! nie dać się olśnić blaskom wielkiego miasta, które są niczem więcej, tylko vanitas vanitatum... zdaje się, że vanitas vanitatum... czy końcówki dobre?
— Zupełnie dobre, lecz okropnie niedobrem jest to, że w zawierusze tego ewenementu pamięć o mojem istnieniu tutaj zginęła, jak liść zeschły, uniesiony wiatrem.
Z pokorą, pełną figlarnych uśmiechów, rzekła:
— Bardzo przepraszam, ale to prawda: — zginęła!
Tym razem zaśmiali się oboje, bo on jasno widział, że »to« nie było prawdą. Wszystko w niej, jak w naczyniu kryształowem, było dla niego jasnem i widocznem. Dziwił się nieraz, jakim sposobem istota ludzka, choćby młoda, posiadać może świeżość serca i humoru tak nietkniętą i przedziwną. Przypisywał to atmosferze patryarchalnej, która w jej domu rodzinnym panowała, rozmaitym właściwościom wsi, a nadewszystko własnej jej naturze anielsko-sielskiej. Nieraz, przez te dni kilka, które tam spędził, patrząc na jej zatrudnienia i zabawy, myślał: anielsko-sielska! Czasem, gdy w tym wianku zielonym, który otaczał »raik ziemski«, chodzili pomiędzy dębami rozmawiając, uśmiechał się: »optymistka! dziecko!« Parę razy nawet, ze skrytym uśmiechem ironii, zawołał w myśli: »Naiwna!« Lecz zawsze w anielskości i sielskości, z optymizmu i naiwności, wiały na niego tchnienia jakichś rozłogów kryształowych, jakichś bajecznych rajów niewinności i prostoty, coś z niespodzianki, owiniętej w błękitną radość. Tak wiele miał na codzień myśli własnych i cudzych, tak wiele chmur niosących nad światem zapytania, zwątpienia, że znajdując się przy niej, czuł promienność rzadkiego święta i swobodę, świeżość chłopięcych wakacyi.
Teraz, gdy szli chodnikiem wielkiego miasta, potrącając ludzi i przez nich potrącani, bo oprócz siebie nawzajem nikogo i nic dokoła nie widzieli, szły z nimi razem wspomnienia kilku dni tylko, lecz uplecionych z mnóstwa momentów, jak girlanda z kwiatów. Czuli, że oplata ich i łączy girlanda z kwiatów, które dla niej nie miały ani jednego ciernia, a dla niego... może miały, lecz nie pamiętał teraz o cierniach, tak jak o niczem, co nie było nią i dzisiejszem ich spotkaniem w ten cudny dzień majowy...
— Jak żyję nie widziałem tak pięknego kwietnia, jak w tym roku... w Liliowej. Czy w ogrodzie państwa, ta wielka, stara grusza stoi jeszcze w powłóczystej sukni ślubnej?
— Ach, pan ją pamięta? A pamięta pan te jabłonki, które w blado—różowem kwieciu wyglądały jak druchny?
— I te jabłonki pamiętam. Ale pewnie teraz nie są już blado-różowe. Jaka szkoda, że kwiaty wiosenne muszą osypywać się z drzew!
— To nic; zastępują je inne, których mnóstwo jest teraz w ogrodzie, na polu, na łąkach!...
— Pani nie żałuje tych kwiatów, na które patrzyliśmy razem?
— Chciałabym razem z panem patrzeć na te, które po tamtych rozkwitły.
Spojrzał na nią tak, jakby rzekła słowo, które wdzięcznością ugina kolana, ale ona nie widziała tego, powieki miała spuszczone i na drobnych ustach uśmiech zadumany.
— Niestety! — rzekł — drzwi rajów nie otwierają się codziennie!
— O, drzwi Liliowej stoją zawsze otworem dla przyjaciół!
— Którzy są tak biedni, że jednak wstępować w nie nie mogą.
— Dlaczego?
— Dziwne pytanie! Alboż Bóg dał mi to szczęście, abym wyrósł z gruntu Liliowej? Obcy tam byłem, przybysz ze świata nędzy, walki, pracy...
— Dlaczego pan pracę zestawia z nędzą?... Walką jest ona pewno, ale nie nędzą, a w walce pan zwycięża. Jakaż to nędza, dar usiewania ziemi gwiazdami myśli dobrych i pięknych? Czyż nie jest zwycięstwem to, że pan najpewniej wielu już ludzi oświecił, pocieszył, pięknie natchnął, że pan już sławę zdobył, że nawet pan Ignacy, sąsiad nasz, gdy imię pana wydrukowane zobaczy, woła do córek tak, że aż szyby w oknach dzwonią: »Dawajcież mi go, prędzej, bo ten to tak pisze, że czytając — nie zasnę!«
Komicznie wyglądała, naśladując głos sąsiada, gdy jak zbawienia, czepiał się jedynego autora, którego pisma czytając — nie usypiał.
— Pani mogłaby samego Danta w otchłani piekielnej pocieszyć. Ale ja dziś pociechy nie potrzebuję... takim szczęśliwy!
Głos załamał się mu w gardle; ona zażartowała.
— A ja! Cóż ze mną! Takiej parafiance dostać się po niebytności długiej do wielkiego miasta! Cała jestem radością!
— Pani tak lubi miasto?
Myślała chwilę.
— Lubię i wieś i miasto. Wie pan? Zdaje mi się, że wszystko na świecie lubię. Czasem nawet myślę: skąd to pochodzi, że najsprzeczniejsze rzeczy posiadają dla mnie urok, chociaż coraz inny, ale zawsze miły, taki, że przez niego muszę kochać cały świat. Wszystko jest na swój sposób miłe. Kiedy wjeżdżam do miasta, to mi w tym ruchu, gwarze, turkocie, aż serce zaczyna mocniej bić od radości i chciałabym ptakiem wlecieć w ten zamęt, zobaczyć, usłyszeć wszystko, co w nim jest: domy, rozmowy, obrazy, muzykę...
— Wystawy sklepowe... tysiąc kapeluszy i materyi...
— Tak, tak! I kapelusze również! Słyszę zawsze, że to wszystko jest bańką mydlaną, ale ja i bańki mydlane lubię, bo takie lekkie i ślicznie w nich mienią się barwy tęczowe... Potem, kiedy wracając na wieś, zobaczę nasz dom z topolami, gaj dębowy, obłoki, pola, czuję znowu takie ciche, trochę jakoś smutne, ale głębokie szczęście i myślę, że jeśli wielkie miasto świetnie odbija w sobie blaski tęczowe, to wieś jest sama taką wielką poważną, stojącą nad światem tęczą...
Może zawstydzona tem, że tak wiele mówiła, umilkła, a on po chwili z cicha rzekł:
— Niech pani mówi jeszcze, co pani lubi!... Niech pani mówi jeszcze! Niech przed śpiewem skowronka milkną czarne skrzydła melancholii!
Gdy zmieszana, nie odpowiadała, podpowiedział:
— A muzykę pani lubi?
— Wszelką. To właśnie dziwne, że wszelką... każdy jej rodzaj. Przed paru laty, kiedy podróżując trochę z chorą mamą nasłuchałam się orkiestr doskonałych i oper wspaniałych, byłam pewna, że w domu będzie już koniec moich przyjemności muzycznych, że na wsi nigdy już ich nie doświadczę. Tymczasem, raz, wyszłam przed wieczorem w pole i usłyszałam surmę. Czy pan słyszał kiedy nasze surmy poleskie? Nie? To niech pan żałuje... Pastuszek grał na niej daleko, pod lasem, we mgle jesiennej. Tylko trzy tony smutne, przewlekłe, ciągle te same pod niebem chmurnem, nad polami obnażonemi... Cóż, na pozór, może być w tem pięknego?... Jakież porównanie z koncertami, z operami, których miałam jeszcze pełną pamięć? Jednak, nie wiem skąd to pochodzi, ale przekonałam się wtedy, że lubię surmę pastuszą niemniej od oper i symfonii; owszem, może więcej, bo tamte chciałabym mieć na święta, a tę na codzień. Niech pan przyjedzie do nas w jesieni posłuchać, jak surmy grają!
— Niech mnie pani na piękniejszy moment roku zaprosi. Jesień — to chmury, słoty, błoto...
— O, przepraszam! A liście czerwone i złote na drzewach? A drobniutkie deszczyki, które zasłaniają dębinę, jak firanką muślinową? A spadające na dziedziniec stada kawek z siwemi obrożkami na szyjach? Ale pewno, pewno, że niema w tem nic osobliwego i sama nie wiem, skąd to pochodzi, że tak wszystko, a wszystko lubię. Nawet rzeczy najdrobniejsze: uderzenia zegarka, kiedy w domu zupełnie cicho, furczenie wrzeciona, albo stukanie krosien za oknami chłopskiej chaty... Lubię lato i zimę, ranek i wieczór, kiedy słońce świeci i kiedy deszcz pada...
— Kiedy dziadunio się rozgderze...
— Lubię również, bo tylko przybiegnę, za szyję obejmę, na siwych włosach rękę położę, i — już cicho! Dziadunio żartować poczyna, a wszyscy mi dziękują, żem go w dobry humor wprowadziła...
— I jak mała siostrzyczka uprze się, aby pani jej lalki na spacer prowadziła...
— Z początku nie bardzo mi się chce, ale gdy już raz wyjdę z lalkami na spacer, to już najpewniej bawię się lepiej od lalek.
— I jak pan Ignacy szeroko o polityce rozpowiadać zacznie...
— Również lubię, bo mogę wtedy, w kątku z robotą siedząc, o niebieskich migdałach myśleć...
Znowu zaśmiali się, oboje, ale zarazem stanęli zdziwieni. Dokąd to oni właściwie zaszli? Ona miała odwiedzić przyjaciółkę serdeczną; on do redakcyi jednej z wielkich gazet niósł rękopis pożądany i oczekiwany; tymczasem szli, szli, rozmawiali, patrzyli wzajem na siebie i z uszami pełnemi dźwięków głosów własnych, z ulicy w ulicę, naprzód w tłumie, którego nie widzieli, potem wśród wzrastającej pustki, której nie spostrzegali, zaszli w jakąś dzielnicę miasta cichą, starą, w której ona nie była jeszcze nigdy.
Z udanem przerażeniem zawołała:
— Gdzież jesteśmy?
— Zabłądziliśmy!
— Ach, jak to dobrze! Cóż może być milszego nad znalezienie się w miejscu nieznanem? Lubię ogromnie poznawać, wszystko oglądać w miejscach jeszcze nieznanych!
— Oglądajmy! — zawołał wesoło.
Dzieckiem tego miasta będąc, w każdym jego zakątku znał rzeczy piękne lub ciekawe; ten zaś, w którym teraz się znaleźli, przepływała głębokim i smętnym strumieniem poezya przeszłości historycznej. Więc jak przedtem szli znowu, tylko nie z ulicy w ulicę, ale z uliczki w uliczkę, pomiędzy dwoma ścianami murów bardzo wysokich i starych, z blizka wznoszących się naprzeciw siebie i wydających atmosferę melancholii i zadumy.
Z zadumą rzekła, że doświadcza takiego uczucia, jakby przechadzała się pośród grobowców i pomników, a on jej tłómaczyć zaczął, że istotnie są to grobowce pokoleń przeminionych, pomniki przebrzmiałych słów i haseł, kamienne ślady życia, które spłynęło w ocean przeszłości. Kto i jak żył za temi oknami, których kształty zdumiewały oko? Jakie postacie wchodziły w te przedsionki wązkie, długie, pełne zmroków za strzegącemi wnętrz ich żelastwami, pełnemi wzorów i godeł? Czyje powozy budziły głuche turkoty pod łukami tych bram ciasnych, a wyniosłych? Jakie imiona rozbrzmiewały chwałą lub hańbą w tych ścianach pełnych teraz skaz i pęknięć, pod śniedzią starości, których żadna farba pokryć nie może? O wszystkiem tem opowiadał jej z rozkoszą znawcy, który do krain znanych i kochanych wprowadza umysł ciekawy i uczuciowość przedziwnie świeżą, wrażliwą.
Z trochą zawstydzenia rzekła:
— Zdawało mi się, że znam historyę... jednak nic prawie nie wiedziałam o przeszłości tego miejsca!
— Niech to pani nie martwi! Trzeba więcej czasu, niż pani mieć mogła, aby poznać nieskończone małości, z których składa się nieskończona wielkość, albo ogarniając okiem krajobrazy, dostrzegać źdźbła trawy, z pośród których wyrastają drzewa.
Coś z powagi i siły męskiej powiało na nią od słów tych, od jego wiedzy, od przenikającej jego wiedzę poezyi powściągliwej. Szła, szczęśliwa, zapytując, słuchając. Przechodniów spotykali mało. Często dwie ich postacie, młode, zgrabne, promieniejące, z rozmową cichą i szybką same jedne przesuwały się w prawie kościelnym chłodzie i zmroku tych szczelin, wydrążonych w tych murach wysokich, szarych. Za nimi płynęła powietrzem smuga woni fiołkowej.
Czy długo to trwało?
Nie pomyśleli o tem, tak jak nie uczuwali znużenia, ani głodu. Owszem, żadną wyraźną myślą sprawy sobie z tego nie zdając, mieli uczucie istot skrzydlatych, wolnych od pęt życia codziennego, upojonych balsamami lejącymi się z jakichś górnych i złotych eterów. Zatrzymali się dopiero przed masą zieleni, która im drogę zastąpiła. Nieduży, ale piękny ogród publiczny, pełen drzew rozłożystych i pomiędzy niemi siedzeń, zapraszających do spoczynku. Mało ludzi, wiele ciszy i mnóstwo jaśminowych kwiatów, wonnem mlekiem oblewających krzewy. Na ławce pod jaśminami, raz jeszcze przez roztwartą bramę ogrodu zatopiła wzrok w wązką uliczkę, u której końca strzelała pod niebo wieża starego kościoła.
— Pewna jestem, że przyjaciółka moja, do której szłam, gdy pana spotkałam, często tę malowniczą cześć miasto odwiedza! Jutro przyjdziemy tu z nią razem. Ja, pan i ona, przyjdziemy tu razem... Czy dobrze?
— Wolałbym tak, jak dziś, bo osoba trzecia, jak język w zagadce Ezopa, może być rzeczą najlepszą, albo najgorszą... Czuję, że ta, o której mówimy, choćby była najlepszą, dla mnie będzie najgorszą.
— Jest najlepszą ze wszystkich kobiet w świecie!
Z uśmiechem patrząc na nią, zaprzeczył:
— To być nie może!
— Jest taka, że w porównaniu z nią, ja... pyłek nic nie znaczący! To Janina Skierska!
Gdyby w tej chwili nie miała powiek spuszczonych, zdziwiłaby się bardzo. Imię, które wymówiła, uderzyło w niego przerażeniem.
— Ta malarka — dodała — ta sławna!
Podniosła wzrok i w myśli zawołała:
— Co to jest? Dlaczego on tak pobladł?
Lecz w mgnieniu oka rozważyła, że musi jej tylko tak się zdawać. Zazwyczaj miał cerę bez rumieńców, śniadawą, a teraz może od tych jaśminów pada mu na twarz taka biała łuna. Więc zaczęła pytać:
— Nie zna pan Janiny Skierskiej? Nie spotykał pan jej nigdy?
Nie zaraz odpowiedział, bo ogarnęło go zamyślenie kamienne. Z czołem na dłoni opartem, wzrok miał wbity w ziemię i warga drgała mu lekko, jakby błądziło po niej drażniące ziarnko pieprzu.
— Nie zna pan Janiny Skierskiej? Ja znam ją zblizka, bo czasem przyjeżdża w nasze strony... starsza odemnie o lat kilka, pomimo to — jesteśmy z sobą w przyjaźni serdecznej. Nie spotykał pan jej nigdy?
— Owszem, owszem; znam pannę Skierską. Bardzo ładny talent malarski!
— I sama śliczna jest, oryginalna...
— Tak, tak! bardzo niepospolita!
Oczyma roztargnionemi błądził po drogach i trawnikach ogrodu. Było to tak, jakby oczy jego szukały czegoś, lub od czegoś uciekały. Po paru minutach dopiero, ruchem trochę porywczym zwrócił się do towarzyszki i mówić zaczął:
— Wie pani? Takich słonecznych, kwiecistych, cudnych dni, jak dzisiejszy, tak mało w życiu! Czy widziała pani kiedy meteory, które z pośród gwiazd wylatując, świetnym błyskiem przerzynają ciemności nocne i dotknąwszy ziemi — gasną? Taki dzień, jak dzisiejszy, jest meteorem, który powstaje u szczytów życia i świetnym błyskiem przeszywa jego ciemności. Niechże rychło na ziemię nie spada! Chrońmy go, dopóki podobna, od zetknięcia się z twardą ziemią! Wyosobnijmy go od reszty życia! Dopóki trwa, niech będzie dla nas sam jeden, bez wczoraj i jutra, bez ludzi i — nas samych, takich, jakimi jesteśmy na codzień! Zapomnijmy o przyjaciółkach, o malarkach, o wspólnem z niemi zwiedzaniu miasta. Nie myślmy o niczem, tylko o tem, że jest nam dziś tak przedziwnie dobrze — nieprawdaż? Nie oglądajmy się pamięcią na nic, tylko patrzmy sobie nawzajem w dusze i bierzmy z nich do pamięci to, co będzie nam klejnotem i skarbem wtedy — kiedy meteor dotknie ziemi i zgaśnie!
Skąd powstał mu na twarzy i w głosie ten gwałt namiętności i bólu, z którym mówił i na nią patrzał? Nie rozumiała; lecz upojona i porwana, zcicha odpowiadać zaczęła:
— Ależ dobrze! dobrze! Mnie w tej chwili do nikogo w świecie nie pilno i nigdzie w świecie być nie chcę, tylko tu, w tym ogrodzie, gdzie tak mało ludzi, i nikt, oprócz tych kwiatów jaśminowych, na nas nie patrzy. Ale one zato, czy widzi pan, jak patrzą na nas wszystkimi naraz niezliczonymi tysiącami swoich śnieżnych, dużych oczu? Zdaje mi się, że to taki dziwny sen, w którym świat cały stoi w złocie słońca, a ze złota słonecznego patrzą na mnie tysiące oczu takich śnieżnie białych, dużych...
On, z oczyma utopionemi w jej twarzy, zcicha powtórzył:
— To taki cudny — sen!
I jeszcze ciszej, szepnął:
— Cicho! Nie budźmy się z jaśminowego snu!
Długo nie mówili nic, słuchając kołysanki powolnej i słodkiej, którą w złocie słonecznem śpiewały białe oczy jaśminowe i własne ich serca.
Ona pierwsza uśmiechnęła się i, podnosząc na niego oczy, zaczęła mówić:
— Powiedział pan: patrzmy sobie nawzajem w dusze! Dobrze. Chcę zobaczyć, co jest w duszy pana. Moja, to taki domek z pootwieranemi na oścież oknami, niech pan przez wszystkie patrzy. Ale proszę też przedemną choć jedno otworzyć...
Wesołość jej, na chwilę przez wzruszenie spłoszona, powracała razem z żartobliwym tonem mowy:
— Daremnie przestrzegano mię w domu, abym nie paplała jak sroczka. Tyle naopowiadałam panu o tem, co lubię, a pan mi jeszcze nie powiedział nic. Proszę opowiedzieć zaraz, szeroko i długo: co pan lubi?
Z zachwyceniem, patrząc na nią, odpowiedział:
— Nie jestem taki, jak pani; nie mogę powiedzieć, że wszystko na świecie lubię. Jednak wiele jest rzeczy takich, które kocham. Na rozkaz pani otwieram okno mego domu. Niech pani patrzy!
Zamyślił się na chwilę. Widać było, że chciał jak najszerzej otworzyć przed nią jedno z okien swojej duszy i że czynił to z rozkoszą.
— Kocham te chwile swojej przeszłości, w których wieszczka natchnień twórczych rozniecała we mnie płomienie zapałów górnych, silnych i kocham światła górne, wielkie, ku którym wzbijały się te płomienie. Pani te światła zna też i kocha. Są to przeciągnięte po niebie myśli, smugi ideałów. Ktokolwiek ma duszę, kocha je, kto ich nie kocha, nie ma duszy. Kocham wiedzę, bo dopomaga rozpędzać mgły, zasłaniające ideały i pracę, bo przędzie nić, przyciągającą je ku ziemi. Kocham momenty pracy upartej, wytężonej, w których coraz bliżej, coraz jaśniej dostrzegam oblicza ideałów i momenty walki z niemocą własną, ze słabością swoich narzędzi, ciężkie, bo nawiedzane przez rozpacze zwątpień, lecz z których zawsze wynoszę w zmęczonych dłoniach mniejszą lub większą palmę zwycięstwa. Kocham swoje zwycięstwa, bo dają mi palmy do składania u stóp ołtarzy.
Czuła znowu silne tchnienie, bijące w nią od widnokręgów męskiej myśli i pracy, lecz spuściła powieki, bo on podniósł na nią spojrzenie i zaczął dotykać niem jej czoła, ust, włosów, jakby namyślał się, co z tego wszystkiego wymienić naprzód w swojej litanii miłości. Było przecież w niej coś, co miało u niego pierwszeństwo nad koralem ust, zlotem włosów i błękitem oczu.
— Kocham serca tak poranne, jak jutrzenka, która nie wie nic, jakim będzie dzień, nad którym wschodzi, tak czyste, że na ich kryształy nie padło jeszcze żadne ziarno kurzawy, płynącej nad drogami świata, tak szczere, ufne i do dna błękitne, że wierzę we wszechprzestrzenność i wiekuistość błękitów. Kocham takie serca, bo dają cudne marzenie o doskonałej niewinności i odpocznienie oczom, zmęczonym widokiem win... Kocham czoła doskonale dziewicze, których ani razu nie sfalował wicher życia. Są one, jak śniegi w polocie i jak alabastrowe tablice, na których ręka Boża nie wyryła jeszcze nic — oprócz piękności. Alabaster ich nie ma skazy ciemnej i w przebiegającej go sieci liliowej nie płynie żadna kropla jadowita... Kocham usta, z których koralowego kielicha wychodzą hymny uwielbienia dla wszystkiego, co istnieje... Są to usta, które umieją w poszeptach wiosennych mówić rzeczy tak miłe, że z zachwyceniem słucha ich dojrzałe lato, a potem śmiać się deszczem paciorek kryształowych, gdy mała siostrzyczka prosi o wyprowadzenie na spacer jej lalek... kocham rękę białą, która w wianku dębowym zrywa sasanki, aby małemu bratu tłómaczyć tajemnice ich powstawania i wzrostu, a potem, spływając na siwe włosy dziadunia, jak skrzydło anioła odwiewa gorycze i nudy starości... Ta ręka biała, to płatek narcyza, którego pragną spieczone usta wędrowca dróg piaszczystych. Ma ona w swej mocy uściśnienie ciepłe i taki magnes, który idzie od serca do serca...
W tej chwili ona przerwała mu mowę. Jak człowiek, który pragnie słońca, lecz przed wybuchem jego drżące powieki przymyka, tak serce jej drżało przed wzmagającymi się w moc i czułość akordami jego mowy.
— A czego pan nie lubi? Mówił pan, że nie może powiedzieć, tak jak ja: lubię wszystko! Niech mię pan nauczy, co to jest takiego na świecie, czego lubić nie można? Czego pan nie lubi?
— Czego nienawidzę?
— Nienawidzi pan! — wykrzyknęła.
A on, jakby na przekór jej kończyć chciał swoją litanię miłości, zcicha rzekł:
— Kocham oczy, w których samo słowo nienawiść krzesze iskrę przerażenia... Są to oczy, które nie widziały jeszcze grzechów i mąk świata... Ja, pani, mam w sobie nienawiści wiele... Otwieram drugie okno mego domu. Niech pani patrzy! Nienawidzę smoków, które, czołgając się po niebie, zjadają rozciągnięte po niem smugi ideałów... Nienawidzę zwierząt, które, wyłażąc z podłoży natury ludzkiej, depcą najwyższe jej wykwity i przeszkadzają im rozwijać się z pąków. Nienawidzę masek, szczudeł, głupich pozłot, płytkiej politury... Nienawidzę zagadek, które w głębi człowieka plączą zło i dobro, czyniąc go nieraz dla siebie samego zagadką. O, te zagadki, które w nas samych na zgubę naszą pracują. Coś w nas jest, co na zgubę naszą pracuje... Nie czujemy w sobie nic, łudzimy się. Ach jakże łudzimy się, myśląc: jesteśmy czyści, silni! Coś bez nazwy i wiadomego początku obudzi się, zawyje, rzuci się na podłożu naszem i z krzykiem przestrachu spostrzegamy, żeśmy — słabi, występni!
Nagłym ruchem wstał i rękę podniósł do czoła, w które uderzył ciemny rumieniec.
— Nienawidzę samego siebie!
W szepcie, jakim to wymówił, była zgryzota czarna i ciężki wstyd, który nizko pochylił mu głowę.
Nie rozumiała nic oprócz tego, że on cierpi. Pełna żałości powstała i z prostą, szczerą tkliwością w oczach, ręki jego dotknęła tą samą dłonią, która od siwej głowy dziadunia, jak skrzydło anioła, odwiewała gorycz i nudę starości.
— Pan ma jakieś wielkie zmartwienie, nie wiem jakie, ale wielkie i które w tej chwili panu się przypomniało. Więc muszę poprosić, niech się pan tak nie martwi! Chociaż niewiele jeszcze poznałam życia, wiem, że bywają w niem różne nieszczęścia i mocno pragnęłabym przychodzić im z pomocą... Cóż dopiero panu... Jeżeli mogę... cokolwiek... to niech pan powie! Uczynię wszystko.
Nizko pochylił się do jej ręki i złożył na niej pocałunek pełen czci. Potem prosić zaczął, aby jutro mogli znowu znaleźć się razem w tym ogrodzie.
— Jeszcze tylko jutro... Potem pani rzuci się w wir światowy, ja będę też bardzo zajęty... Ale jutro jeszcze, tylko jutro!
— Dobrze, ależ dobrze! cóż to ważnego? ogród ten taki miły, a ja po to przecież tu przyjechałam, aby przyjemnie czas przepędzać... Dziś jeszcze odwiedzę Janinę, a jutro pan przyjdzie do nas i razem tu przyjdziemy...
Z oczyma, które znowu od czegoś uciekając, błądziły po drogach i trawnikach ogrodu, rzekł oschle:
— Niech pani do panny Skierskiej nie idzie... jej tu niema. Wyjechała.
— Dawno wyjechała? na długo?
— Nie wiem nic, ale wyjechała.
Przed kilku godzinami jeszcze, wiadomość ta sprawiłaby jej zmartwienie; teraz powiedziała »szkoda« i, topiąc wzrok w zieleni ogrodu, zawołała:
— Idźmy!
— Dokąd?
— Gdzie oczy poniosą!
— Wybornie! Może na koniec świata! Wie pani! wyborna myśl! A gdybyśmy tak z panią poszli... pojechali razem na koniec świata!
Powiedział to ze szczególną powagą, a ona, bawiąc się drżeniem głosu, filuternie mrugnęła powiekami:
— Dobrze! Jutro puścimy się do Australii. A teraz, niech mi pan jeszcze pokaże trochę tych grobowców, które powstały nad znikłem w ziemi morzem pokoleń...

Odeszli aleją ogrodu. Dwie ich postacie młode, zgrabne, z cichą i szybką rozmową oddalały się pomiędzy dwiema ścianami zielonemi, w migotliwej grze świateł i cieni. Za nimi zostawały coraz dalej jaśminy na krzakach, patrząc z pośród złota słonecznego tysiącem oczu śnieżnych, dużych...



Do pokoju, zwanego pokojem z kanarkami, wpadła jak różowy, śmiejący się, skrzydlaty wybuch szczęścia i wprost od drzwi rzuciła się na szyję starej kobiecie, która sypała ziarno do klatki. Całowała ją w twarz i w ręce.
— Przepraszam! przepraszam! Spóźniłam się na obiad, pewno ciocię zaniepokoiłam! Głodna jestem okropnie! Wcale nie wiedziałam, która godzina i dopiero, jak usłyszałam zegar bijący na tym starym kościele...
— Zawsze przecież masz przy sobie zegarek...
— Nie patrzałam, nie pamiętałam... Dopiero teraz czuję, że mi się jeść chce... Pan Bohdan Olski pokazywał mi w mieście tyle rzeczy nieznanych, pięknych, bardzo dawnych...
— Pan Olski? Ten sam, który...
— Ten sam, ten sławny... Spotkaliśmy się wypadkiem. O, Boże! jak ten kanarek śmiesznie przekrzywia główkę do ziarnek! Ogromnie lubię ptaki! Ciocia nie może dosięgnąć drugiej klatki? Proszę pozwolić, ja wskoczę na krzesło... Bardzo lubię sypać ziarno ptakom... W Liliowej mam gołębie. Czy ciocia lubi gołębie? Ja bardzo...
— Chciałabym wiedzieć, czego ty nie lubisz, mała?
— To prawda; wszystko lubię.
Zeskoczyła z krzesła.
— Jednak mam dziś zmartwienie...
— Nie znać tego...
— To nic. Mam jednak... chociaż nie zbyt wielkie. Janina Skierska... ta malarka...
— Wiem, wiem!
— Wyjechała! Niema jej tu teraz. A tak marzyłam, że się z nią zobaczę...
— Wyjechała? Kto ci to powiedział? Spotkałam ją wczoraj w ogrodzie. Znam ją dobrze z widzienia...
— Wczoraj? Czy podobna?
— Tak, tak. Jest w mieście najpewniej. Myślę jednak, że teraz pewinnabyś zjeść obiad. Zadzwonię, aby ci go podano. Wszak pomiędzy mnóstwem innych rzeczy, lubisz zapewne jeść obiad, gdy jesteś głodna?
Przeciw zwyczajowi swemu nie zawołała: lubię! Stała pośrodku pokoju, jak wryta.
— Czy podobna? Dlaczegóż więc...
Nie kończyła w myśli zapytania: dlaczego powiedział nieprawdę? Może wieść fałszywa, usłyszana i powtórzona? E! Pewno, pewno! Tyle plotek podobno rozchodzi się po miastach. Ach, jakże jutro będzie żartowała z niego! Nazwie go plotkarzem. Mężczyzna — i w dodatku sławny autor — plotkarz! Jakże będą oboje śmiać się! A może to... podstęp? Tak bardzo nie chciał — trzeciej osoby! »Żeby najlepszą była, dla mnie będzie najgorszą!« I to jest prawda. Ona sama czuje, że najlepiej im jest, gdy są tylko we dwoje. Tak bywało już i w Liliowej. Więc niezawodnie dlatego powiedział nieprawdę. Bardzo nieładnie jest mówić nieprawdę, jednak, rzecz dziwna! ona gniewać się, ani za złe brać mu tego — jakoś nie może. Tylko, nie może również przystać na to, aby obrazić i zranić kobietę, dla której nietylko ma przyjaźń serdeczną, ale nawet cześć. Bo oprócz przyjaźni, ma ona uczucie czci dla tej kobiety, która wiele przetrwać i przewalczyć musiała, zanim swoją iskrę twórczą roznieciła w gwiazdę, pięknie teraz świecącą na niebie sztuki i ojczyzny. Na szerokim świecie znana i wysławiana, przynosi chlubę krajowi. W porównaniu z tą kobietą, natchnioną i pracującą, czemże jest ona sama, prawie dziecko, którego lata upłynęły w pogodzie niezmąconej, i które dotąd dla nikogo nic nie uczyniło, mając tylko dla wszystkich najlepsze chęci? Jednak, pomimo różnic ogromnych muszą istnieć pomiędzy niemi podobieństwa i wspólności, bo ilekroć się spotykały, stosunek ich był nietylko poufały, lecz pełny wzajemnej ufności. Wiele świateł, wiele wiadomości o sztuce i świecie zawdzięcza Janinie Skierskiej, lecz więcej jeszcze tego szczęścia, że może uwielbiać istotę, ku której pociąga ją serce.

Więc naturalnie, teraz, gdy dowiedziała się, że wiadomość była plotką, czy podstępem, pojedzie do niej dziś, zaraz. Jutro, do starych dzielnic miasta i do ogrodu z jaśminami pójdzie — z plotkarzem we dwoje, bo pocóż ma sprawiać przykrość jemu i — sobie? Ale dzisiejszy wieczór przepędzi z Janiną. Jeszcze ma wiele czasu. Dni majowe długie. Od spóźnionego obiadu jeszcze godzina czasu do zachodu słońca.



Na godzinę przed zachodem słońca wyskoczyła z dorożki, wbiegła na schody dużego domu, zadzwoniła do drzwi, i gdy się otworzyły, weszła do ładnej bawialni artystki. Tu zawahała się, czy iść dalej... Może przeszkodzi... Lecz kroki jej sprawiły trochę szelestu. Za otwartemi drzwiami przyległego pokoju ozwał się głos kobiecy, w którego brzmieniu piersiowem i głębokiem czuć było uśmiech.
— Czy to pan, panie Bohdanie?
Jego imię? Czy on tu przyjść ma? Ależ to dzieciństwo! Imię to, choć rzadkie, nie on jeden przecież nosić może! Jednak, coś nogi jej do ziemi przykuło...
Z przyległego pokoju po raz drugi rozległo się pytanie, z wyraźniej tylko rozlaną w głosie słodyczą:
— Czy to pan, panie Bohdanie? Niech pan wejdzie!
Trzeba wejść. Stanęła w drzwiach otwartych...
— Ach, to ty, Cecylko!
Z pośród sztalug z płótnami, palet z roztartemi farbami, szkiców malarskich na ścianach, kawałków rzeźb wszędzie, a tu i owdzie sprzętów nielicznych, lekkich, kobieta wysoka i w szczupłości swej bardzo zgrabna, ze śmiałą gęstwiną ciemnych pierścieni włosów nad oczyma chmurnie błyszczącemi pośród zmiętej nieco cery, szybko postąpiła ku wchodzącej i objąwszy ją ramionami, w milczeniu złożyła dwa pocałunki na jej czole i ustach.
— Przyjechałaś? Kiedy? Jak to dobrze, że przyszłaś! Gdybyś mnie była jednem słowem zawiadomiła, przybiegłabym do ciebie... Zdaje mi się, że od wejścia twego powiały na mnie wszystkie cisze i wonie waszych kochanych stron. Ach, jak ja tam wśród was wybornie odpoczywałam! Tak odpoczęłam, że po powrocie zrobiły mi się najlepsze moje roboty. Chodź-że, usiądź tu! Muszę zapytywać cię o mnóstwo rzeczy i sama wiele ci opowiadać... Usiądź tu, a ja przy tobie! Może chcesz cukierków? Stawiam je tu, blizko... wszak je lubisz? Ty zresztą, jak dawniej, wszystko, co jest na świecie, lubisz! Prawda, wiosno?
Ze szczerą czułością w chmurnych oczach patrzała na tę różową, złotowłosą towarzyszkę, prawie dziecko w porównaniu z nią, kobietą dojrzałą na trudnych drogach pracy i na wyżynach natchnień artystycznych. Kilka lat tylko różnicy wieku, ale takich, że do szczętu starły z niej barwy wiośniane. Chód i postawy miała pomimowoli wzorowane na tych posągach, z których oczy jej nieraz napawały się pięknem; pomimowolna też glorya talentu i sławy zdawała się unosić nad śmiałą gęstwiną ciemnych pierścieni jej włosów. Czoło, po którem myśl skupiająca się nad zadaniami życia i sztuki przeciągnęła cienką brózdę, jak nitkę z ciemnego pasma, pochylając nad czołem towarzyszki, do »śniegu w polocie« podobnem, zapytywała, mówiła, wywoływała wspomnienia miejsc i chwil, które były im wspólne. Dość długo dwa ich głosy z brzmieniem zupełnie różnem mieszały się z sobą w szybkich i nieraz jednoczesnych pytaniach i odpowiedziach, aż jeden z nich, kryształowy zwykle, teraz trochę stłumiony, przemówił:
— Gdy miałam tu wejść, dwa razy zapytałaś głośno: czy to pan, panie Bohdanie? Kto to ten pan Bohdan, którego przyjścia oczekujesz, Janiu?
— Pan Bohdan Olski...
Głos kryształowy ciszej niż zwykle zapytał:
— Ten autor?
— Tak... Nie znasz go naturalnie.
Chwilę trwało milczenie.
— A ty, Janiu, znasz go zblizka?
Artystka, w jednej ze swych posągowych postaw, uśmiechała się.
— Czy go znam zblizka? Jest to, Cecylko — mój narzeczony!
Przy tych słowach z chmury, zalegającej głębię jej źrenic, wystrzelił promień jasny i gorący. Przeobraziła się; stanęła cała w łunie radości.
— Od kilku miesięcy jesteśmy zaręczeni. Tej zimy poznaliśmy się z sobą i w kilka dni potem już wiedziałam, że się stanie. Oboje mamy usposobienia wrażliwe, przytem, zbliżyły nas odrazu wspólności umysłowe, artystyczne... Ślub weźmiemy w jesieni i zaraz potem wyjedziemy na czas jakiś zagranicę na studya... On i ja, potrzebujemy zarówno uczyć się jeszcze, wzrastać, na skrzydłach nauki i pracy wzlatywać coraz wyżej — ad astra! We dwoje lot szczęśliwy...
Urwała i zawołała.
— Jakież dziwne światło rzuca na ciebie ta zielona draperya! Wyglądasz tak, jakbyś miała zemdleć! Nie chcę cię widzieć taką. Poczekaj chwilę na ciąg dalszy mego poematu... Usunę tę draperye.
Wspięła się na ładnie wyrzeźbioną drabinkę i z ramionami wysoko podniesionemi usuwała z nad głowy towarzyszki fałdzistą materyę, która pod smugą zachodzącego słońca rzucała refleksy światła zielonawego. Cecylia zaś na szerokiej otomanie mocno skrzyżowane ramiona przyciskała do serca, które »wierzyło we wszechprzestrzenność i wiekuistość błękitów«.
Janina stała przed nią zaniepokojona.
— Nie! to nie draperya temu winna! Jesteś blada i zmieniona...
— Jestem trochę chora. Przyjechałam tu właśnie dlatego... aby lekarzy... Nie zważaj na to! Już przechodzi... przeszło...
Sięgnęła do pudełka z cukierkami, stojącego tuż obok na małym stoliczku.
— Więc czujesz się bardzo szczęśliwą?
Uczuła sama rękę swą ujętą w giętkie, nerwowe dłonie artystki.
— Pierwszy raz w życiu zobaczyłam, jak wygląda szczęście. Cudnie wygląda ono, Cecylko! Zdaje się, że teraz dopiero, odkąd się z niem spotkałam, uczułam wartość życia... Przedtem, było ono tylko obowiązkiem, teraz jest... taką radością! Po raz pierwszy zrozumiałam wyrazy: radość życia. Bo ty wiesz: nie urodziłam się tak jak inne w gnieździe wysłanem puchami, które co wiosny sypią się z topoli, ani mnie w kołysce usypiały śpiewy słowicze.
Z kamienną zadumą w oczach, Cecylia rzekła:
— Wiem. To prawda.
— Dzieciństwo moje było ubogie i srogie. Wzrastałam i żyłam pośród ludzi obcych, a potem, gdy uczułam w sobie szelesty skrzydeł mego anioła, tego anioła piękna, który rwał mnie w krainy podsłoneczne, ileż cierpienia, tęsknoty, walk... Z chłodem i głodem ciała i duszy, z twardością serc ludzkich, ze srogością sądów ludzkich, ze zwątpieniami o zdolnościach własnych, z omdleniami własnego ducha walczyłam, zanim zdołałam światło, które było we mnie, rozniecić nieco silnie, nieco trwale...
— Tak. Wiem. To prawda.
Był to szept zaledwie dosłyszalny, lecz jednocześnie wzięła z pudełka drugi cukierek, a gdy oczy jej zachodziły mgłą wilgotną, gryźć go zaczęła w perłowych zębach i głośniej rzekła:
— Nikt w świecie nie jest godniejszym szczęścia nad ciebie.
— Nie wiem; to wiem tylko, że je mam w sercu i w głowie, w snach i na jawie, gdy oczy otwieram na dzień wschodzący i gdy zamykam je do snu z myślą błogosławiącą świat, za wielkie dobra, które są na nim. To, widzisz, taka tęcza, z barwami przez samą rękę Bożą malowanemi na niebie ludzkiego serca. Jest w niej gorące złoto upojeń płomiennych, świeża zieleń nadziei, królewska purpura wspólnego panowania nad krainą ideałów, lecz nadewszystko, nad wszystkie barwy tęcz serdecznych głębszy, czystszy, rzadszy, droższy, szafir ufności bezgranicznej...
Oczy błękitne, które »nigdy dotąd nie widziały grzechów świata«, podniosły się na mówiącą, ciągle pod mglistą zasłoną kamiennie zadumane.
— Ufasz mu bardzo, Janiu?
— O, więcej, niż sumieniu własnemu, niż rozumowi własnemu, niż całej samej sobie. Po raz pierwszy w życiu ufam tak bez granic czyjejś prawości i miłości.
Usta, z których koralowego kielicha »wychodziły hymny uwielbienia dla wszystkiego, co istnieje«, drgnęły uśmiechem, od którego pobladł koral ich kielicha.
— Ależ, Cecylko, znowu pobladłaś silniej! Skąd to chorowanie tobie, wiośnie? Może ci dać trochę wina?
— Dobrze, Janiu. Daj mi trochę wina.
Przez kilka minut pozostała samą i wtedy z serca jej, które »jak jutrzenka, nic dotąd nie wiedziało, nad jakim dniem wschodzi«, podniosła się ku oczom łkająca fala łez; ale mocno przyciśnięte powiekami oczy, zwycięsko zwróciły ją sercu, po którem rozlała się, jak mętny opar ziemski po błękitnem niebie. Wkrótce obok pudełka z cukierkami stał na stoliczku kieliszek z blado-złotym płynem, a dwie kobiety na otomanie, pełnej poduszek, rozmawiały znowu.
— Muszę ci opowiedzieć, jak się to stało. Znaliśmy się już może od tygodnia, gdy raz spotkałam go wypadkiem na ulicy i dalej poszliśmy już razem. Ja szłam po sprawunki malarskie, on niósł do którejś wielkiej gazety rękopis, ale zapomnieliśmy o tem i z ulicy w ulicę szliśmy, nie wiedząc dokąd idziemy, aż znaleźliśmy się w dzielnicy miasta, której jeszcze nie znałam, a którą on znał dobrze...
Cecylia przerwała.
— Może w tej, gdzie są takie stare domy, z przedsionkami ciemnymi i taki stary kościół?
— Tak, tak! Czy tam byłaś kiedy?
— Byłam.
— Bohdan mówi prześlicznie. Cóż chcesz? poeta! Zasłuchałam się, zapomniałam o lecących jak błyskawica godzinach. Drogę zastąpił nam jakiś ogród...
— Z mnóstwem kwitnących jaśminów?
— Nie; było to w zimie. Jaśminy nie kwitły, ale na drzewach i krzewach, jak rzeźbione marmury, leżały wielkie płaty śniegu i śnieg migocący miliardem iskier zaściełał ziemię. Powietrze lekko mroźne, jak kryształ przejrzyste przepajało złoto słoneczne. Usiedliśmy w tym ogrodzie, aby trochę odpocząć i naraz jemu i mnie jednocześnie wydało się, że to taki sen dziwny, który przeniósł nas pomiędzy marmury, stojące w złocie słonecznem, na kobierzec, z którego mrugały ku nam, wyraźnie ku nam mrugały, miliardy brylantowych oczu. Wtedy powiedział, ze mnie kocha...
Cecylia cicho rzekła:
— Bywają czasem na świecie cudne sny!
I wzniosła na towarzyszkę oczy, z których patrzała wielka — litość.
— Takie masz w tej chwili dobre, rozrzewnione oczy! Kochane oczy, które jeszcze takiego snu nie miały, lecz mieć go będą, wkrótce. Moje oczy długo patrzyły w same chmury, to też łatwo im zajść chmurami. Jakiś obłoczek powstał na moich błękitach, jakiś kamyczek wpadł mi do szczęścia... Drobne to, zaledwie pochwytne, jednak... Powiem ci, jak mówię wszystko. Bohdan na początku wiosny zrobił dość długą wycieczkę w głąb kraju, kędyś tam w okolice niedalekie od waszych. Czegoś tam poszukiwał, coś chciał zobaczyć, zwyczajnie jak bywa z autorami. Wracając, przywiózł z sobą jakieś zmartwienie, nie wiem jakie, ale widzę, że je ma w sobie. Ukrywa i to mnie boli. Naturalnie, że to coś ze spraw majątkowych, albo pisarskich... jakieś niepowodzenie pieniężne, czy wielka trudność pisarska, ale coś jest, co go niepokoi i boli... Są chwile, w których staje się niespokojny, milczący, czasem gorzki...
Z przykrem zamyśleniem zatopiła palce w gęstwinie ciemnych pierścieni i powtarzała:
— Coś jest! Nie wiem, ale coś jest!
Cecylia wiedziała.
Co robić? Wybuchnąć płaczem nad nim, nad nią, nad sobą, powiedzieć wszystko i — zabić co? Ciało jej? duszę? talent? wszystko jedno — zawsze coś zabić?
— Cicho! ccccicho!
Głosem cichym, ale bez żadnego drgnienia, zapytała:
— Czy pan Bohdan nie mówił ci nic o Liliowej?
— Nie; jakimżeby sposobem? po co? skoro tam nie był...
Tak. Ciężko mu było mówić z nią o »raiku ziemskim w wianku dębowym«.
Wstała.
— Muszę już iść!
— Jakto! tak prędko! jeszcześ mi nic nie powiedziała o sobie! Zaraz przyjdzie pan Bohdan. Zaznajomicie się, razem przepędzimy wieczór — co za wieczór! we troje, z nim i z tobą!
Stała przed ściskającą ręce jej artystką, inna, niż gdy tu przyszła: wyższa, sztywniejsza; z uśmiechem na ustach, ale innym.

— Nie mogę... czuję się chorą.. Zresztą, trzecia osoba, choćby była najlepsza, będzie najgorsza. Muszę iść. Jutro — jeżeli nie wyjadę... ale pewnie jutro wyjadę do domu...



Kiedy schodziła ze schodów, padał już na nie gruby zmierzch. Ze stopnia na stopień zstępowała tak powoli, jakby miała sto lat, i tak cicho, jakby była cieniem. Nic dziwnego, że szła powoli, bo pod małym kapeluszem z fiołków niosła w głowie pierwszą zagadkę, którą do rozwiązania dało jej życie. Usiłując ją rozwiązać, świeciła w zmierzchu twarzą, jak białym opłatkiem.
Wtem, od dołu, rozlegać się zaczęły kroki męskie. Ktoś ze stopnia na stopień schodów wchodził bardzo powoli. Czuć było w tych ciężkich stąpaniach, że znowu tu idzie człowiek, który ma głowę ciężką od poszukiwania klucza jakiejś zagadki. Na załamie schodów spotkali się.
— Pani tu! Pani tam była!
Rzucił się ku niej, do jej rąk, po które wyciągnął swoje. Ale ona cofała się i cofnęła pod balustradę schodów, o które oparta zdawała się wyższą, niż była przedtem, dumną, z gestem rozkazującym, którym zatrzymała go w oddaleniu.
Szeptem, ale wyraźnie, rzekła:
— Nie powiedziałam, że... pan był w Liliowej. Nie wie nic. Jutro pojadę do domu.

Twarzą świecąc, jak białym opłatkiem, zaczęła znowu zstępować ze schodów powoli, cicho, aż w zmierzchu zniknęła.








CO MÓWIŁ STARY KLON?




Czy ludzie tylko posiadają mowę? Gdzie tam! Wszystko, co żyje na niebie i ziemi, mówi; nietylko co żyje, bo nawet kamień u brzegu rzeki, albo kurzawa, unosząca się nad drogą, posiadają wyrazy, w które wsłuchiwać się warto. Trzeba wprawdzie mieć uszy tak urządzone aby tę gadatliwość wszechrzeczy słyszeć mogły, ale bywają takie, i ja sam...
Wyznać muszę, że był niedawno moment, w którym ogromnie zleniwiały mi ręce, i głowa, i serce.
Nie chciało mi się nic robić, ani myśleć, ani czuć; najlepiej wolałbym usiąść sobie w jakim najdzikszym, najgłuchszym kącie świata, zamknąć oczy, skrzyżować ramiona i, jak fakir, wpatrując się w nieskończoność, powtarzać: Om! Om! Om! — aż do zapomnienia o rozpaczliwej skończoności wszystkiego, co jest na ziemi. Tacy fakirzy, którzy nieruchomo na jednem miejscu siedzą, aż im w uszach szerszenie gniazda swe pozakładają, daleko więcej wówczas trafiali mnie do przekonania, aniżeli tacy, którzy, wskutek niesłychanego naprężenia sił cielesnych i duchowych, przez parę godzin wyprowadzają z ziarna całą roślinę fasoli z łodygą, liśćmi i kwiatem.
Ciekawym, po co to czynią? Czy fasolą swoją tak świat nakarmią, że ród głodnych na nim zginie? »Chwała człowieka, jako roślina polna przemija«. »Snem cienia jest życie człowieka, a człowiek cieniem, który śni«. »Dźwięk jedyny, co nie kłamie, w wszystkich dźwięków świata gamie, to cmentarny spiż«!
I tam dalej, lamenty bez końca: hebrajskie, greckie, łacińskie, różne inne przeciekały mi przez głowę, wypłukując z mózgu światło i siłę.
Nie zawsze przecież działo się tak ze mną i bez powodu się nie stało. Był powód; nawet w liczbie mnogiej: były powody, ale jakie? Mniejsza o to, bo sami mniej więcej znacie te rozmaite maszyny, które rzeźbią, gną, mielą, żłobią, aż ze stali uczynią gąbkę, a z brylantu węgiel.
Faktem jest, że osowiały, leniwy, niczego już oprócz martwego spokoju nie pragnący, a jego nawet pragnąć niezdolny, tylko siłą rozpędu zanurzający się weń coraz głębiej, siedziałem od kilku tygodni u okna, w głębokim, wygodnym fotelu, bo jedną z potrzeb przez ówczesne usposobienie wytwarzanych było mi to, aby siedzieć zawsze w sposób wygodny. Ciało, zarówno jak dusza, straciło możność utrzymywania się w postawie wyprostowanej. Od kilku godzin siedziałem na tem jednem miejscu, zaledwie spostrzegając smugę słonecznego światła, która zrazu błyskała po mojej odzieży i książce, trzymanej w ręku, potem przygasała, skracała się, aż wykrzesawszy w szybie wielką iskrę ognistą — zniknęła.
Później nieco, za oknem, za kurtyną drzew, do połowy rozebranych z liścia, pięknie musiało zachodzić słońce, królewskiemi barwami jesiennego nieba otoczone; lecz ani głową nie poruszyłem, aby to zobaczyć, i wtedy zaledwie doświadczyłem uczucia pewnej błogości, gdy pokój zapełniać się począł zmrokiem, tym haszyszem dla oczu, które pragną już tylko widzieć to, czego rzeczywistość dla nich nie ma. Książka zsunęła mi się z kolan i z cichym szelestem rozpostarła się na ziemi. Dom, chociaż nie bezludny, ale milczeniem napełniony, stał, jak czara szampana, która, po ulotnieniu się musującego gazu, pełna jest jeszcze, lecz uciszona — i zwolna, stopniowo, ogarniał go wieczór jesienny, może po swojemu piękny, ale mnie nic nie było do jego piękności. Miasto, wśród którego stał, w oddali wrzało po swojemu, ale mnie nic nie było do jego wrzenia.
W kącie pokoju miałem zegar, który teraz szarą krepą owijał zmrok w kątach najgęstszy i którego miarowe, monotonne tętnienie wydało mi się oddechem otaczającej mnie ciszy. Zacząłem razem z ciszą oddychać, czyli powtarzać w myśli zgłoski najwyraźniej w tętnieniu zegara słyszane:
Tik, tak! Tik, tak!
Poczem, sam nie wiedząc kiedy i jakim sposobem, może dlatego, że niedawno o pustelnikach indyjskich myślałem, albo że mózg mój nie miał ochoty wyrzucić z siebie dwu liter, które w nim ugrzęzły, zacząłem ustawicznie a nieprzerwanie powtarzać:
— Om! Om! Om!
Plecy moje kurczyły się, garbiły i coraz głębsze wyżłobienie urabiały w miękkiej poręczy fotelu, ręce wzdłuż kolan zwisły, powieki na źrenice opadły, nogi daleko naprzód wysunęły się na kobierzec, a w głowie, która brodą aż środka deki piersiowej dotykała, myśl obumarła powtarzała ciągle:
Om! Om! Om!
I tego tylko brakowało, aby jaki szerszeń z kroplą miodu na skrzydle w uchu mi zasiadł, albo jaki pająk zaczął sieć swoją zaciągać w ustach, które z kolei rozwierały się szeroko westchnieniami i poziewaniem.
Wtem:
— Puk, puk, puk!
Coś mi nad samem uchem zastukało w szybę. Niech sobie stuka! Co mi do tego!
Po raz drugi:
— Puk, puk, puk!
I zarazem coś szepce:
— Odwróćże głowę, leniuchu, i spójrz na mnie. Czy nie czujesz, że co najmniej tyleż nudzisz się, ile smucisz. Pogawędźmy z sobą trochę; może cię to rozerwie.
Zanim zdołałem się odwrócić, musiałem głowę podnieść, raczej podźwignąć. Podźwignąłem. Il n’y a que le premier pas qui coûte. Spojrzałem na tę szybę, do której coś pukało...
Nikogo, nic. Tylko tuż pod oknem stoi wielki, stary klon i szeroko rozpościera silne gałęzie, całe w liściach żółtych, dużych, dłoniastych i głęboko wyzębionych. Właśnie jeden z tych liści najdłuższym z zębów swoich o szybę mi uderza, a inne dokoła niego rozpościerają się, jak dłonie na coś wskazujące, albo w górę podlatują, albo, zbliżając się ku sobie, z cicha szepcą.
Niechby tam sobie szeptały, ile chciały, ani myślałbym ich słuchać, ale ten jeden, wciąż w szybę dzwoniący, niecierpliwić mnie zaczyna.
— Czego chcesz?
Jakby na zaklęcie, na to pytanie klon poruszył wszystkiemi naraz gałęźmi, które rozstąpiły się na wszystkie strony. No i cóż? Cudne niebo wieczorne, to prawda; u skraju, strugą gasnącego żaru z ziemią rozdzielone, powyżej przelewające fiolety ametystowe z bladą zielenią, na którą usiadły już drobniutkie gwiazdy. Niegdyś widok ten wprawiałby mnie w ekstazę, ale teraz... po co ukazujesz mi go, stary klonie?
Nie odpowiedział nic, tylko u samego szczytu, jak dwa ramiona, szeroko r•ozpostarł dwie gałęzie, pomiędzy któremi zawisł obłok, podobny do skrzydła zrumienionego dogasającym ogniem. Prawie w mgnieniu oka skrzydło to przelało się na wachlarz rozpostarty, potem na pochodnię, wyrzucającą z płomienia kłąb dymu, a wkrótce, połączywszy się z parą nadbiegłych powietrzem puchów różowych, utworzyło profil dziewiczy ze złotym warkoczem, który wnet zwinął się ku górze i w sposób taki osłonił profil, że ukrył się on w przyłbicy rycerskiej, powiewającej srebrnym pióropuszem.
Bardzo ładna gra obrazów! Lubiłem niegdyś przypatrywać się robotom niewidzialnego snycerza, który w czarnoksięskiej retorcie przelewa pod niebem jedne w drugie tysiąc form i kruszców, ale teraz... co mi z tego!
A poczekaj, poczekaj, klonie! nie opuszczaj w dół gałęzi! Co to za czarne punkciki pomiędzy niemi, niby ziarna makowe rozsypane? Tu i owdzie dobywają się z nich dźwięki krótkie, piskliwe, podobne do szpilek przeszywających powietrze.
— A, to gniazda ptasie!
— Gniazda ptasie, — spokojnie potwierdził klon i z pogodną dobrodusznością mówił dalej:
— Mam ich teraz niewiele i wiosną dopiero trzeba widzieć, co tu tego skrzydlatego maleństwa chroni się pod moje liściaste skrzydła. Niekiedy nawet bywają słowiki. Czy nigdy nie słyszałeś w maju słowika, śpiewającego na gałęzi mojej, tuż prawie nad ziemią?
— Owszem, słyszałem; ale wówczas właśnie miłość zadała mi ranę tak bolącą, żem tego jej śpiewaka o mało z gniewu nie zastrzelił. Bo pocóż kłamie? Nie doszedłem przecież jeszcze do tego stopnia złości, abym zabijał słowiki, więc tylko od czułych trelów uciekłem.
Klon odpowiedział:
— Byłeś nierozsądny, gniewając się na słowika, który nie kłamie, bo pieśni słowicze są takimże płodem ziemi, jak bóle człowiecze, i nie byłżeby śmieszny ten, ktoby chciał zgasić słońce dlatego, że nieoświetla ono otchłani? Nieprawdaż?
— Prawda, klonie; tylko że w pewnych momentach wszelkie prawdy są dla bólów ludzkich tem samem, co dzwony kościelne dla robaka, przewiercającego drzewo. Dzwon wzywa na nabożeństwo i rozlega się tak, że aż powietrze gra, a robak tymczasem słuchać go ani myśli i wwierca się w drzewo tak, że aż mu miąsz przegryza. Ale po co ja ci to mówię? Wszak nie możesz być psychologiem, jakkolwiek od paru minut spostrzegam, że jesteś wcale przyjemnem drzewem.
— Jestem tylko niezłem sobie drzewem, — skromnie odpowiedział klon. — Dobre chęci moje znają te skrzydlate maleństwa, o których opowiadać nie skończyłem. Na wiosnę, kiedy wierzby gubią z gałęzi takie kotki podługowate, mięciuchne, srebrnawe... Wiesz?...
— Wiem, wiem, — przerwałem z żywością, która zdziwiła mnie i zmartwiła. — Świat roślinny niegdyś kochałem i przypatrywałem się mu zblizka, lecz teraz, co mam mniemać o bezdenności mego smutku, którego dno znalazły kotki wierzbowe, podługowate, mięciuchne, srebrnawe!
Klon zaś, nie zważając na przerwę prawił dalej:
— I kiedy topole sieją po świecie takie mnóstwo puchu, że ziemia nim na szerokich przestrzeniach okryta jak śniegiem, wtedy to trzeba widzieć, jaka to robota, jaki gwar, trzepot, skakanina, wyścig dzióbków, które z kotkami i puszkami do mnie się zlatują. Mam tego wówczas mnóstwo! Teraz wróbli tylko trochę, kilka rodzin makolągwich i ot, dziś właśnie para gilów na zimę przyleciała; gniazda jeszcze nie ma i przytulona do siebie na gałęzi śpi.
— Nie śpi, — zaprzeczyłem — i nawet jest czegoś przelękniona. Dwie czerwone główki wysunęły się z pod liści i w trwodze obracają się na wszystkie strony. Ale i w gniazdach ruch i pisk! Co im grozi?
— Ej, nic wcale! Wiewiórka, która w tym roku zamieszkała u samego szczytu mego, machnęła może kitą, lub głośno rozgryzła łupinę orzecha.
To mówiąc, ostrożnie, uważnie, rozchylił kilka gałęzi najwyższych i na jednej z nich spostrzegłem istotnie stworzenie z szerścią tak gorąco rudą, że na zmroku odbiła się plamką czerwoną. Orzechów nie gryzła wcale, tylko kitę kosmatą jak piórupusz podniósłszy, siedziała podobna do figurki, w symbol zadumania odlanej z miedzi. Klon gderać zaczął:
— A co! tak jest, jak przypuszczałem! Nie śpi jeszcze! Marzycielka i lekkomyślna! Zawszem spostrzegał, że marzycielstwo z lekkomyślnością w parze chodzi, pewno dlatego, że marzenia, jak wiatry, miotając myślami, nie pozwalają im nabywać wagi centnarowej. To też przez dzień cały skakała, jak baletnica, a teraz zamiast spać, o niebieskich migdałach duma i dzieci mi tylko straszy!
Mówiąc to, liście swe dłoniaste i wyzębione opuszczał na gniazda, jak firanki, albo jak opiekuńcze ręce z czujnie rozpostartymi palcami. Gniazda też uciszyły się naraz, a dwie główki gile, z pomiędzy liści wyzierające, przytuliły się do siebie i zamknęły oczy. Wtedy rzekł:
— To są moje dzieci.
Po raz pierwszy oddawna uśmiechnąłem się.
— Masz ich mnóstwo!
— Czy tylko tyle! — odpowiedział z dumą. — Nie masz pojęcia, ile dokoła pnia mego wyrasta ździebeł trawy rozmaitej, któraby przepadła, a przynajmniej skarlała, gdybym liśćmi swymi gruntu dla niej nie użyźniał, a później wzrostu jej cieniem swym nie strzegł. Gdyby nie ja, głódby je, te źdźbła, skurczył, lub skwary słoneczne pożarły. I zdaje się na pozór, że szkoda byłaby nie wielka, a jednak nie, bo są to istotki śliczne i z ich zgubą zginęłaby na świecie duża kropla piękna. Prawie nikt o tem nie wie, dlatego, że są małe; a tak to już jest na świecie, że łatwiej u wielkich dostrzedz pyłek piękności, aniżeli ogrom jej u małych. Ja ją dostrzegam w pióropuszkach, piórkach, gwiazdkach, języczkach, piłkach, strzałkach, koronkach, żyrandolkach, któremi ten drobiazg z ziemi wyrasta i drobniejszemu jeszcze od siebie drobiazgowi służy...
— Służy? — zapytałem.
— A jakże! Ce qui se ressemble s’assemble. Liliputom z liliputami dobrze. Boże krówki jak rubiny, żuczki jak czarne paciorki, pajączki z szybkością strzały biegające, świerszcze, które chóralnym hejnałem nocne rosy chwalą, muszki, które górnymi loty naśladować ptaki usiłują, różne tam zresztą robaczki nieme, pełzające, najlichsze z najlichszych i tem tylko cenne, że, jak złoto w brzydkiej rudzie, tkwi w nich iskra życia, — żyją i plenią się w lesie tych form malutkich, których cząstkę ci wymieniłem. Pośród strzałek, piórek, gwiazdek, języczków i żyrandolków zielonych ruch panuje wieczny, bieganina, latanina, krzątanie się, praca, gonitwy, przemyślność, tak, że aż mi żal niekiedy, że rodzi się to takie drobne, dlatego tylko, aby cały ten bój herkulesowy stoczyć i w prochu trupem ledz. Ale na medytacye pesymistyczne czasu nie mam, bo oto powietrzem niewiadomo skąd nadlatuje rój motyli, kłębi się, jak obłok z wirujących atomów złożony, spada na mnie jak śnieżyca i wśród gałęzi moich salę balową sobie urządza. Owszem, bardzo proszę! Parami i pojedyńczo gonią się i okręcają, hulają w tańcu, ile tylko sił starczy. Ile promyków słońca drga wśród tych moich liści, tyle pomiędzy nimi uwija się motyli, tak, że stoję cały w sieci złotej i w roju małych skrzydeł, jak śnieg białych. Ale trwa to niedługo, bo niebawem pary motyle rzucają się sobie w objęcia, pijane miłością, przez chwilę jeszcze trzepoczą w złocie słońca i po chwili, już nieżywe, padają na ziemię, jak szmatki zgniecionej tkaniny. Widok to smutny, ale i nie smutny, bo ja ci to powiadam, stary klon, którym wiele na świecie widywał: że motyl, umierający w chwili, gdy pił miłość, stokroć szczęśliwszy jest od ciebie, człowieku, który, ciesząc się zdrowiem wybornem, mogiłę swojej w sercu nosisz.
— Powiedziałeś rzecz oddawna wszystkim znaną. Niemniej gawędka z tobą podoba mi się coraz więcej i bardzo żałuję, że o ludziach mówić mi nic nie możesz. Drzewem będąc, pewno nic o nich nie wiesz.
Klon wyprostował się i, z góry na mnie patrząc, parę razy ironicznie szczytem potrząsł.
— A co ty wiesz, człowieku? — zaszumiał, — co ty o nich wiesz?
— Uwaga słuszna, — rzekłem — odkąd zacząłem przypatrywać się tylko swojej zatrutej duszy, innych nie widzę wcale.
— I tego człowieka nie widziałeś, który przez całe ubiegłe lato, pod samem oknem twojem, w cieniu moim...
— Nie widziałem, któż to taki?
Klon tak jakoś w jedną stronę zwinął wszystkie swe gałęzie, że odsłonił przedemną widok dobrze znany, lecz na który już oddawna wcale uwagi nie zwracałem. Był to w oddali nieco stojący gmach ogromny, z którego cienkich i prostych kominów wybuchały dymy, a z licznych okien biła łuna, do pożarowej podobna. Dymy kładły się na wieczornym zmroku, jak ciężkie, pełne iskier chmury i toczyło się w nich nieustannie monotonne warczenie grzmotu.
— Fabryka — rzekłem. — Więc cóż?
— Nic osobliwego — odpowiedział klon. — Każdy wyrostek uliczny wie, co się w niej dzieje. Skwar ognia, grzmot kół, zgrzytanie żelastwa o żelastwo, lotne trucizny w powietrzu, mięśnie ludzkie wyprężone, klatki piersiowe zdyszane, twarze w zmarszczkach, ciała w pocie, dusze w niewoli. Nic osobliwego! Ale człowiek, o którym wspomniałem, wybiegł, a raczej wypadł raz stamtąd, nietylko zziajany i potem oblany, lecz w dodatku zębami szczękający. Szczękały mu zęby mniej jeszcze od febry, która trzęsła jego ciałem, niż od złości, która rozsadzała duszę. Zbuntował się przeciw pracy zbyt ciągłej, zbyt ciężkiej i — źle na tem wyszedł, bo rzadko się zdarza, aby niewolnik, który targnął się przeciw jednemu batogowi, nie popadł za to odrazu pod dwa. Tak i ten, przeciw tyrańskiej pracy powstawszy, dostał drugą jeszcze monarchinię: piekielną złość. Z za zębów szczękających przekleństwa wyrzucał, pięścią wygrażał; słowem, powiadam ci, wyglądał, jak na wszystko gotowy zbój. Szczęściem, paroksyzm febry tak podcinał mu nogi, że długo iść nie mogąc, a mnie ujrzawszy, runął jak długi u stóp moich...
Stałem wówczas w pełnej wspaniałości swego zielonego płaszcza, więc niedługo myśląc, rozpostarłem go nad tem w męce leżącem ciałem ludzkiem, tak szeroko i bacznie, że od stóp do głowy okrył go łagodny, kojący cień. Potem liśćmi, jak wachlarzami, zacząłem poruszać zwolna, cicho, tyle tylko, aby ich powiewy osuszały mu krople potu na twarzy i ochładzały rozpalone oczy. Wił się czas jakiś na trawie, jęczał i przeklinał, lecz stopniowo, w spokojnym szmerze, którym go kołysałem, uspakajał się, przycichał, aż zamknął powieki i usnął. Cicho nad śpiącym stałem, zasłaniając mu tylko opalone u ognia czoło od upalnych promieni słonecznych, a gdy spostrzegłem, że wnet się obudzi, zawołałem na swą orkiestrę, aby powracającą do jawy duszę jego powitała pieśnią, lecz niezbyt głośną, ani wesołą, bo wrzawa i wesołość są drożdżami, od których uczucie nieszczęścia wyrasta. Więc z cicha, ostrożnie ptaki moje szczebiotać zaczęły, a ja ze swej strony lałem mu w oczy moją świeżą zieloność tak obficie, aby wypłukać z nich męty bólu i gniewu. Jakoż po raz pierwszy od lat wielu, oczy te długo patrzyły w zieloną gęstwinę, gdy tymczasem szczygieł znizywał w niej na promień słońca drobne treliki, a małe mięty, cąbry, dzięcieliny, na których spoczywał, wydawały rzeźwiące wonie. Wstał potem i odszedł, lecz powraca często. Nie dalej jak wczoraj w południe przyszedł i miał, jak zwykle, usiąść na trawie, gdy biała pajęczyna, którą teraz rozwieszają na liściach moich pająki, ta wiesz? co to ją ludzie »babiem latem« nazywają, osiadła mu na całej twarzy wąsatej i ogorzałej. Zdjął jedwabistą przędzę z wąsów szorstkich, z czoła pooranego zmarszczkami, z oczu zawsze trochę posępnych — i patrząc, jak mu srebrzystą gazą oplatała rękę u ogni fabrycznych opaloną, zaśmiał się...
Umilkł klon, a ja, po chwili zamyślenia, rzekłem:
— Żem też ja nigdy biedaka tego nie spostrzegł, pod samem oknem mojem w cieniu twym odpoczywającego. Dziwna rzecz!
Kilka liści, najbliżej szyby fruwających, aż podskoczyło w górę ze śmiechu.
— Wcale nie dziwna! Wcale nie dziwna! — chichotały, ale nim zdołałem zebrać się na zapytanie, klon w zamyśleniu, chwiejąc się, zaszumiał:
— Hej, hej, gdybym chciał opowiadać o wszystkich ludziach, z którymi w przyjaźni żyłem, za miesiącbym nie skończył... Dzieci, młodzieńcy, starcy... Aha! dzieci! Opowiem tobie, jakiego figla raz spłatałem na korzyść pewnego dziecka. Dawno to już było, ale zdaje mi się, że słyszę jeszcze nieznośny wrzask jego, tam, w tym krzaku berberysowym, co to za ogrodzeniem rośnie. Matka praczka, wiecznie zziajana od pośpiechu, kładła go tam co rana, w dereczkę podartą owinąwszy, pomiędzy bylicą i zielem świętojańskiem, słusznie poniekąd mniemając, że zdrowiej mu oddychać świeżem powietrzem, niżeli parą i smrodem mydlin. Zdrowiej bo zdrowiej, pewno, ale dzieciak zamorusany, samotnością nastraszony, może przez muchy albo komary kąsany, darł się w niebogłosy, aż mi ten krzyk jego nerwy prześwidrował. A właśnie w tej samej porze inna matka, czuła, młoda i dostatnia, siadywała w cieniu moim z kolebeczką śliczną, w której śpiewaniem kołysanek melodyjnych usypiała dzieciątko różowe, umyte, w sukience jak cacko, pod kołderką, do obłoczka podobną, leżące... Szydełkiem w białych palcach połyskując, nuci bywało z cicha, a ja nad ciemnymi jej włosami szeptać zaczynam w taki sposób, aby szept mój do serca jej się dostał, wzruszył ją i do głośniejszej pieśni pobudził. »Szczęśliwaś! — szepczę, — lecz szczęście kobiece jak miłość męska zmienne i jak dziecię kruche. Może utracisz je, a może wzrastać jeszcze będzie! Trwoga jest cieniem, chodzącym za nadzieją... a wzgórze mogilne posiada kształt kolebki, tylko inną stroną zwróconej ku ziemi. Więc ciesz się i smuć zarazem, pragnij i trwóż się, »a śpiewaj tylko coraz głośniej, rzewniej, dłużej...« Błogość i melancholia, które dobywają się ze starego drzewa, gdy w zamyśleniu kołysząc gałęzie, o różnych takich rzeczach szumi, oblewały jej serce, jak woda morska perły i jak szmer w łonie konchy; obudzały w niem pieśni coraz głośniejsze, rzewniejsze, rzewniejsze[4], dłuższe, aż nuty ich dosięgać zaczynały tego miejsca, gdzie za płotem rósł krzak berberysowy. Tam zaś, chude maleństwo, w bylicach i zielu świętojańskiem pogrążone, głupie! brało do siebie rajską melodyę kołysanki macierzyńskiej i z czerwonem gronem berberysowych jagód w brudnych łapinach spokojnie usypiało. Tak to ja podstępnie sprawiłem, że młoda matka jednego dzieciątka — śpiewała dla dwojga.
Stał potem klon przez parę minut milcząc, ale zato kilka liści jego żółtych, wyzębionych, fertycznie podlatując w górę, przy samej szybie zaszeptało:
— Była tu raz u nas para kochanków...
— Cicho! nie chcę! — przerwałem, machając ręką.
One upierały się mówić cokolwiek.
— Był raz poeta...
— Dajcie mi pokój!
— Dlaczego, dlaczego o kochankach i poetach słuchać nie chcesz? — zachichotały liście.
— Bo miłość i poezya tyle mi różnych dóbr odjęły, że stałem się nędzarzem, żebrzącym pociechy, ja, człowiek — u drzewa.
— Alboś ty pierwszy taki? — zaszemrały liście i zaczęły znowu:
— Był raz mąż, któremu dom ojczysty runął, mąż silny, a jednak...
Tu stary klon obudził się z zamyślenia i w swoich żółtych liściach, jak słup ognisty wyprostowany, od pnia do szczytu szumieć zaczął.
— Mąż silny, a jednak zapłakał, i sam widziałem, jak łzy jego, padając na gruzy, przemieniały się w krople krwi. Był to płacz krwawy, ale trwał niedługo. Nad gruzami rozległy się stuki topora i hurkoty znoszonych, toczonych kamieni; mąż silny począł odbudowywać dom. Ciężka robota, wiatry przeciwne wieją i co zrobione, już obalają; największe siły granice swe mają: biedak niekiedy ze zniechęceniem opuszcza omdlałe ręce. Gdy raz je tak opuścił, na belce tuż mu nad głową zjawia się szatanik, wcale nawet ładny. Czarny, jak noc i aksamit, na głowie miał rożki złote, w ustach sinawy promyk taki, jakie to czasem nad cmentarzami wzlatują, a u nóg i rąk kopytka i pazurki nie rogowe wcale, lecz brylantowe. Przytem, bynajmniej nie smołą ani siarką pachniał, ale rozlewał dokoła woń najdoskonalszych perfum. Jak zwinna małpka, która wyprawia koziołki, zawiesił się na spróchniałej belce i zmordowanemu biedakowi nad samą głową prawi:
»Porzuć tę głupią robotę! Bo i do czego ona prowadzi? Dom ojczysty czy nie ojczysty, wszystko jedno; każdy dobry, w którym wygodnie i miło. Co za ochota tracić drogie życie na dźwiganie kamieni, które za nic jeden na drugim ustać nie chcą, i walenie młotem w gwoździe, które nigdy nic spoić nie mogą! Gdybyś jeszcze nie miał gdzie mieszkać! Ale owszem, wiesz dobrze o tem, że zawsze gotów jestem udzielić ci schronienia takiego, że twoja rudera aniby się z niem porównać mogła, wtedy nawet, gdy była jeszcze »pałacem sterczącym dumnie«. Ideologiem jesteś, a ja nad tym gatunkiem ludzi szczególną litość czuję, bo głupiutki. Wszelkie inne, naprzykład: samoluby, tyrani, rozkosznicy, ladacznicy, oho, mądrzy! Zanim ja z nich sobie bulion gotować zacznę, nakąpią się do syta w różanych olejkach i małmazyi. Tacy zaś, jak ty, mają dar rozśmieszać mnie serdecznie, a kropla wesołości, w czas spadła, może nawet szatana pobudzić czasem do dobrego czynu. Słuchaj mnie więc, pókim dobry: rzuć tę ruderę, niech sobie do reszty rozwala się i dogniwa, ja zaś w zamian daruję ci ten pałac... widzisz go, tam? A co? piękny! wysoki! »Sterczący dumnie«! prawda? A jaki mocny! Siedm wichrów, siedmdziesiąt piorunów, siedmset siedmdziesiąt siedm milionów wystrzałów armatnich uderzyć weń mogą, a on ani drgnie! Cóż, głuptasku, chcesz tam zamieszkać? To chodź ze mną. Zaprowadzę, wprowadzę, zarekomenduję, ulokuję, a później wrócę tu i jak świsnę po tej twojej ruderze, to z ziemią ją zmieszam i śladu po niej nie zostanie. No, chodź!
Wszystko to mówiąc, szatanik zabawny takie łamane sztuki po belce wyprawiał, że aż mu złote rożki iskrami pryskały; czerwonemi oczyma jak rubinami błyskał, a pazurkiem brylantowym wciąż na »sterczący pałac« wskazując, smugi tęczowych blasków w powietrzu zapalał. Biedak z raną w sercu, z toporem w opuszczonej ręce, a na twarzy ze śliną wzgardy, którą go mieszkańcy sąsiednich domów opluli, stoi, słucha, myśli:
— »Może to i prawda! Jaki śliczny ten brylantowy pazurek szatanka! Moimi brylantami są krople potu i łzy, które, wstydząc się świata, padają w serce. Może i głupi jestem? Może niczego nie dokonam? Może werwena, którą pachnie ten szatanik, tak zmysły moje upoi, że o tych gruzach swoich zapomnę?«
Gdy on tak duma, ja, stary klon, stoję sobie na uboczu, słucham, czekam i tylko gałęźmi po swojemu szumię, w taki sposób, aby ten, którego kolebka niegdyś w cieniu moim stała, spojrzeć na mnie musiał. Jakoż po chwili, oderwawszy wzrok od brylantowego pazurka i złotych rożków szatanika, spojrzał, a w tej samej chwili serce w nim zaczęło — rzecz nie do uwierzenia! — nietylko śpiewać, ale i malować. Prędzej, niżeli pomyśleć podobna, wyśpiewało ono cały cykl pieśni i wymalowało galeryę obrazów, w której ja, naturalnie, byłem jedną tylko literą i jedną kroplą farby; lecz w sprawach sercowych to zawsze tak: zacząć tylko, a z kropli powstanie morze, z litery poemat. Dość, że z namysłu mego biedaka wypadło grzmiące: Vade retro!
I jak matka nad mdlejącem dzieckiem, z rozpostartemi ramiony pochylił się on nad swymi kochanymi gruzami.
Czy dźwignął z ruiny dom swój ojczysty? Podobno jeszcze nie. Czy kiedykolwiek dokona tego? Skądże ja, śmiertelne drzewo, wiedzieć o tem mogę? Ale pewnem już jest, że szatanowi na bulion nie pójdzie i że z jego winy szatan mu po ojczystym domu nie świśnie tak, aby go z ziemią zmieszać. A i to już coś znaczy, nieprawdaż?
— Tyle co czystość sumienia — odpowiedziałem.
Zamyśliliśmy się długo i milczeliśmy obaj.
W pokoju ciemność już zupełna oddychała nieustannym, miarowym tętnieniem zegara: tik tak! tik tak! — ale nie wiem, czemu nie chciało mi się już oddychać razem z ciemnością. I pustelnik indyjski, który długo powtarzał był we mnie: »Om, om, om!« — wypadł mi z mózgu. Sam nie wiedząc, jak i kiedy, powstałem z wygodnego fotelu.
— Dokądże to? — tuż za szybą zafruwały liście.
— Lampę zapalę... — odpowiedziałem.
— Po co? — zapytał cały klon.

— Domyśl się, kochane drzewo...








WŚRÓD KWIATÓW






Stanisławowi Krzemińskiemu

przesyła

Autorka.



Piękne lato, piękny las. Duży las, szlakiem szerokim kręto sunący razem z szerokimi zakrętami Niemna. Właściwie jest to bór, bo przeważają w nim olbrzymy iglaste, sosny ze wzrostem dużym, postacią wyprostowaną, z zielonością ciemną i kiśćmi pędów młodych bardzo jasnych, u wierzchołka gałęzi każdej, jak z pękami zapalonych u słońca świeczek.
Ale są i brzozy. Stoją po jarach, na ścianach poszarpanych, białe kory kładą na żółte piaski, po urwiskach sypią deszcze gałęzi płaczących. Innych drzew prawie niema; gdzieniegdzie osika drży i furczy, jak strumyk biegnący po kamykach, dąb stoi gruby, mocny, rozłożysty, między brzozami, jak dziad wśród dziewic. Miejscami igły i liście mieszają się w gęstwiny cieniste, uroczyste, z majestatem natury samotnej, drzemiącej w zmroku.
Co tam wewnątrz, na dnie? Na dnie, kędy tylko spojrzeć, Jastrzębiec rozkłada po ziemi liście grube, włochate, prostacze. Może dlatego jest ich taka moc nieprzebrana, że są tak prostacze. Nie ma to wyzębień, ani wcięć, ani zgoła przyozdobień żadnych; kwitnie też lada jako, gdzieniegdzie żółtą koroną nieładną, na łodyżce sztywnej, jak na tyczce. Ani wdzięku, ani kunsztu niema w tym demosie leśnym, który, jak demos każdy, świat zalewa. Hieracium pilosella! Takie to grube, włochate, nieładne, że żal oczu na patrzanie, a takie plenne, jakby dążyło do zawładnięcia światem. Pleni się, rozmnaża, jest wszędzie, nigdy więcej nad pół cala od ziemi nie odrasta, okrąża sosny niebotyczne, zagląda pod paprocie, spływa w jary, idzie na polany, a gdziekolwiek przybędzie, tam sadzi i sadzi liście jajowate, całobrzegie, siwym włosem porosłe. W kształt gwiazd je sadzi, niezgrabnych, bardzo gęstych i bardzo nizkich. Zwyczajnie lud prosty, któremu jeżeli i przyśnią się gwiazdy, to niezgrabne.
Ale, dzięki Bogu, nie sam tylko Jastrzębiec posiada siłę i możność mnożenia się na tym świecie. Mają je także w stopniu niemałym Borówki. Dwie mianowicie: Borówka brusznica i Borówka czernica, tak podobne do siebie, jak siostry rodzone. Bo też i są siostrami. Nazwiska ich rodowe: Vaccinia; imiona, pod któremi znane są na wielkim świecie: jednej Vitis idaea, drugiej Myrtillus. Istotki wyższe wzrostem od Jastrzębca, niby drzewka malutkie, takie wyprostowane, sztywne, w zgrabnem ubraniu z listków skórzanych i połyskujących. Jest tego tak wiele, rosną laskiem niziuchnym, tak gęstym, że miejscami niepodobna ominąć ich stopą. Ale to nic nie szkodzi, bo idzie się po Borówkach, jak po szczotce elastycznej; uginają się one pod stopami jak sprężyny i ledwie przejdziesz, wyprostowują się znowu sztywne i czupurne. Listki mają jak ze skóry, kwiatki mają jak z wosku. Lecz teraz już przekwitły. O Jastrzębca nie dbają; rosną z nim razem i pomimo niego, a niekiedy nawet przepędzają go het precz, za mchy, których on unika, a z którymi one godzą się wyśmienicie. Właśnie tam, kędy posłanie z mchu najpuszystsze i najzieleńsze, najgęściej natykają się malutkiemi drzewinkami siostry Borówki; ale która z nich jest Vitis idaea, a która Myrtillus, niech już sobie panowie botanicy decydują, bo nas ciekawość ogarnia: co to takiego w tem miejscu tak mocno pachnie? Przysiądz można, że konwalia, lecz to niepodobna, bo przekwitła dawno. Jednak mocna woń konwaliowa wybucha z dolinki, która pomiędzy pniami sosen jeży się borówkami, zmieszanemi z żółtym kwiatem Jastrzębca i kulkami białemi koniczyny leśnej. Pochylić się trzeba i długo szukać pośród borówek i koniczyny, aby rozpoznać, że to Gruszyczka pachnie; która Gruszyczka? bo jest ich kilka sióstr rodzonych... Siostry Pyrolle, rozmaite imiona chrzestne noszące. Tu znajduje się Uniflora, jedyna z pomiędzy nich pachnąca. Inne kwitną obficiej, okazalej, lecz w milczeniu, zapach bowiem jest głosem rośliny, a one go nie posiadają. Uniflora posiada kwiat jeden tylko, mały, biały, pięciopłatkowy, jędrny i z bronzowego środka wyziewający won konwaliową. Uniflor jest niewiele; wszędzie i zawsze śpiewaczek znakomitych jest niewiele. Różnoimienne siostry jej rozradzają się obficiej, ale teraz jeszcze ich ani widać. Ona pierwsza otworzyła na świat oczy i zaśpiewała; gdzieniegdzie na mchu wilgotnym jaśnieje płatkiem śniegu i śpiewa wonią, upajającą jak wino szampańskie. Daremnie walczy z nią zapach mokrej ziemi, przypominający deszcz i grzyby; daremnie nawet żywica rzuca z wysokości sosen tony świeże i mocne; Pyrolla Uniflora zwycięża. Jej nieliczne, drobne, śnieżne korony śpiewają tek przenikliwie i słodko, że trzeba odejść, aby oprzeć się pokusie położenia się na mchu wilgotnym i zasłuchania w pieśni, płynącej po smugach słonecznych, na które padają chwiejące się smugi cieniów.
Tu cicho; ledwie kiedy niekiedy słaby ruch powietrza zakołysze gałęzią i przemknie po twarzy pocałunkiem krótkim, ale w górze wiatr chwieje wierzchołkami sosen i od tego, cienie rzucane od sosen płyną po ziemi to wolniej, to prędzej, to w jedną stronę, to w drugą, odkrywając przestrzenie osłonecznione to węższe, to szersze. Teraz kilka takich cieniów długich i palczastych odpłynęło daleko, daleko i odsłoniło przestrzeń usianą — rubinami. Rubiny, zmieszane z płatkami bieli niepokalanej, goreją tu, owdzie, wszędzie, a gdzie ich najwięcej, tam zapach najsilniejszy.
Znowu zapach, ale inny niż Uniflory, łagodniejszy, lepiej znany, tak znany, że niektóre strofy jego opiewają uciechy, uciechy rajskie własnego naszego dzieciństwa. Posłuchajmy chwilę. Oprzyjmy się o pień drzewa i zamknijmy oczy. Słowa pieśni łatwiej dosięgają słuchu, gdy wzrok wciągnięty w duszę, a co tam trzeba będzie zobaczyć, to odmaluje się pod powiekami. Rubiny, rozsiane po krzewinach, stojących w blasku słońca, tak śpiewają:
»Za topolami wielkiego dziedzińca słońce czerwone zachodzi; u szczytu stodoły bocian stanął na jednej nodze i rozklekotał się na całe gardło.
»Już po lekcyi. Książki, zeszyty do szuflady! Dziecko podskoczyło i dokoła pokoju kręcąc się na jednej nodze, klaszcze w dłonie. Samo nie wie czego kręci się, klaszcze i śmieje się, jak szalone. Pogoda cudna, bocian klekoce, kochany bocian, którego zna, odkąd świat pamięta. Pod oknem, w jaśminach kwitnących ptaki świegocą wesoło.
»Cicho, sza! ktoś woła! Spieszczone imię dziewczęce dwiema miękkiemi zgłoskami rozlega się po pokojach. To babunia...
— »Zaraz, zaraz, babunieczko, biegnę, lecę!«
»Pokój bieluteńki, bo babunia obić na ścianach nie znosi; na ścianie białej krzyż duży, u otwartego okna wielkie geranie w drewnianych doniczkach. Ale nie geranium teraz tu pachnie. Co to pachnie? Ach, poziomki!
»U okna, przy stoliku, babunia dużą szpilką wybiera z dzbanuszka poziomki. Bujne, jędrne, ciemno-purpurowe, z białą kropką pośrodku, jak paciorki padają na spodek, z palców długich, żółtawych, jakby wyrzeźbionych z kości słoniowej. Wysokie ogarnirowanie białego czepca odbija na tle geranium, jak aureola włożona na pomarszczone czoło. Z pod czoła pomarszczonego piwne oczy patrzą jasno i wesoło; powieki zżółkłe, biedne, mrugają filuternie.
— »Chodź, chodź, mała! dostaniesz, oj dostaniesz... poziomek!«
»Jasna, mała sukienka już przytulona do sukni czarnej, szorstkiej, przypominającej habit mniszy. Ręka długa, żółtawa, staroświecką łyżeczką sypie biały, słodki pył na purpurowe paciorki, potem łyżeczkę oddaje drobnej ręce.
»Po jednej, po dwie, z łyżeczki staroświeckiej poziomki wpadają do ust małych, co chwila wybuchających śmiechem. Bo na świecie błogo...
»Jaskółka frunęła za oknem; bocian zerwał się ze stodoły i leci nad dziedzińcem ku topolom, za któremi słońce czerwone ku ziemi przysiada. Mały Żużu, kasztanek, postawił łapki na kolanach pani swojej i patrzy jej w oczy, bo chce cukru; a ona, coraz odwróci się od poziomek i patrzy w oczy babuni, bo nie wie sama co jest słodsze: poziomki osypane białym pyłem, czy źrenice, patrzące z pod powiek zżółkłych? i co więcej miękkie: poziomka, rozpływająca się na podniebieniu, czy pomarszczona dłoń, głaszcząca jej włosy?«
Tak śpiewa woń poziomek, ale z pod powiek obrazy uchodzą i nikną. Pokój biały, geranie u okna, wielki dziedziniec z półkolem topoli, bocian, Żużu, babunia... wszystko zniknęło, i tylko, na chwilę jeszcze, — rzecz dziwna! — ostatni, sam jeden, pozostał na białej ścianie — ciemny krzyż.
Pora otworzyć oczy i powoli, powoli iść przez niwkę poziomkową. Kwitną i jednocześnie rodzą owoce. Krzewiny, osypane białymi kwiatkami, jednocześnie pobłyskują czerwienią jagód, wśród liści wyciętych w trzy klapy ząbkowane i gdzieniegdzie tak prawie czerwonych, jak jagody.
Ale ziemia nie na to istnieje, aby tylko same słodkie jagódki na niej rosły. Tędy, jakby ktoś przeszedł z dzbankiem srebra płynnego, rozlewając je po trosze przez nieostrożność, tak ziemia tu i owdzie błyszczy od srebra, osypanego niezliczonemi, żółtemi gwiazdkami. To srebrniki, noszące na wielkim świecie nazwę Potentilla, a imion poszczególnych mnóstwo. Tu rozkrzewił się najbujniej Argentaria i jaskrawą żółtością gwiazdek niezliczonych rywalizuje ze świetną czerwienią poziomek. Aż skrzy się to, takie jaskrawe!
Lecz drobnymi wzrostami tymi i strojami bijącymi w oczy gardzi wysmukla, wykwintna, niezmiernie dystyngowana Veronica Spicata, która na łodydze wysokiej i giętkiej kołysze dwa, trzy kłosy długie, wysadzane kwiatkami liliowymi, jak żyłki na delikatnej twarzy, z tkanką cieniuchną, jak suknia letnia elegantki. I wzrost i gibkość, i cera prawdziwej damy; to też gdzieniegdzie tylko stoi wśród pospólstwa wysoka, samotna, w otoczeniu służebnic, równych jej wzrostem, lecz bynajmniej nie kształtami ani barwą. Są to Mietlice bronzowe, zdrowe, jędrne, lecz ciemne i rozczochrane, zwyczajnie jak służące. Kosmate głowy chyląc ku sobie w szeptach nieustannych, oddzielają piękną Weronikę Spikatę od pospólstwa, które zaledwie do kolan jej dorasta, i zarazem od krzewu wysokiego, na którym teraz właśnie Rosa Canina otwiera na świat skromne, ale czarujące oczy. Ten krzew kolczasty, gęsty, zdala jaśnieje mnóstwem płatków kolistych, dużych, różanych, a jak Potentilla Spikacie, tak Spikata Kaninie do kolan nie dorasta. Więc wykwintna pani, oko w oko spotkawszy się z rywalką, niechętnie odwraca swoje kłosy wiotkie, liliowe i z pośród tłumu mietlic—służebnic pochyla je z tęsknotą w stronę, pod gęstwiną cienistą...
Brzegiem gęstwiny cienistej siadły wielkim i nieporządnym tłumem jałowce pękate, prawie czarne, osypane deszczem jagód zielonkawych, twardych i błyszczących. Krzaki to są grube, iglaste, suche, tak ciemne, że prawie czarne; tem niespodzianiej wychylają się z za nich, płonące najczystszą purpurą fioletową, wielkie korony Bodziszka krwistego.
Tak to się tylko mówi: Bodziszek, potocznie partykularnie. Na świecie szerokim, istota, która rzuca na ubogie jałowce ozdoby niespodziewane a świetne, nosi dosyć arystokratyczne imię: Geranium. Jakto? Może to samo, które stało u okna babuni, takie szerokie, liściaste? Jak się masz dawny... Nie, nie. Z tego samego rodu, lecz nie ten sam. Bo jest ich wielu braci. Tu osiadł ten, który, rzecz dziwna! najchętniej obiera sobie miejsce wśród jałowców, a nosi poszczególne imię krwistego, czyli Sanguineum, nie tyle z powodu korony purpurowej, ile dla szczególnej właściwości liścia, z jesienią nabierającego barwy jak krew czerwonej. Teraz jeszcze te liście, bardzo misterne, po prostu w koronkowy sposób wyciskane, są niewidzialne na tle ogólnie zielonem; tylko kwiat bujny, szeroko rozwarty, z pięciu płatkami blednącymi ku środkowi, goreje jak płomyk pośród żałobnych, suchych, ubogich jałowców. Nie jest jeden; owszem, płomyki takie rozrzucone są po jałowcach w stronach różnych, ale zrzadka! Niczego wykwintnego niema na świecie wiele. Geranie krwiste są tak nieliczne, jak Weroniki Spikaty; to też, ile tylko jest tu Weronik, wszystkie pochylają swoje liliowe kłosy ku purpurowym Geraniom z utęsknieniem takiem, z jakiem istoty wszelkie pochylają się ku istotom równym sobie. One z pod róż dzikich, oni z za jałowców, patrzą na siebie jak wybrańcy natury, rozłączeni dlatego właśnie, że są wybrańcami, skąpo rozrzuconymi po ziemi, zaludnionej gminem. Daremnie tęsknią; nie połączą się nigdy, i jedna tylko jest dla nich nadzieja: jeżeli komu z ludzi przyjdzie do głowy ułożyć bukiet z kwiatów leśnych, zerwie najpewniej Weroniki i Geranie, które podówczas umrą wprawdzie, ale w jednym dzbanku.
Cicho i skwarno. Pod błękitem płyną obłoczki kędzierzawe stadkami, pojedyńczo, lecz nie gaszą żaru słonecznego, w którym liście przybierają postawy obwisłe, kwiaty wydają się mdlejącymi, na sosny występują sznury kropel bursztynowych i pachną tak mocno, że, zda się, żywica wygnała z lasu powietrze wszystko i sama jedna do płuc przenika. Duszno. Najduszniej tam, gdzie podszycie boru z leszczyn, trzmielin, berberysów i paproci, tcze wzory rozmaite, nieprzejrzanie dalekie i gęste.
Trudno oddychać i trudno drogę sobie torować w tej zarośli pełnej świateł i zmroków. Promyki kręte, przebijając w górze splątane konary, w dole pozłacają wierzchy leszczyn i oświecają na pniach sosen koronkowe wzory porostów. Czasem klomb paproci stoi w świetle i zdala tworzy dla oka wielką plamę złotą. Migocą zresztą, przebiegają, tańczą po pniach, pod krzakami, w liściach, iskry, strzałki, wężyki złote. Ale pomimo to, panuje w tem miejscu, pośród dnia słonecznego, prawie zmrok. Z trudnością rozchylając gibkie, lecz splątane gałęzie leszczynowe, koląc się o berberysy, ślizgając się po wzgórzach igieł suchych, spostrzegasz w cierniach jakieś twarze wielkie, okrągłe, żółte, które ze splotów liści z ciekawością nieruchomą patrzą na intruza. Zupełnie słoneczniki, tylko znacznie mniejsze, jednak duże. To Arnika, która z nizkiej kępy liści zapala na łodygach wysokich słońca promieniste, najforemniej okrągłe, zrzadka świecące w cieniach. Tu także, wysoko nad paprocie i nawet nad jałowce, bujają pióropusze śnieżne Spiraci Ulmarii, wspaniałej mieszkanki gęstwin cienistych i cichych. Wysoka i sztywna, ma ona w sobie coś rycerskiego. Pióropusze jej bieleją zdala, jak płaty śniegu; najlżejszy wiatr igra z ich włosami, w których wiszą rzędy i grona gwiazdek śniegowych.
Ale co to? Nic już nie widać: ani Arnik, ani Spirei, ani dzwonków jednostronnych, okrągłolistnych, rozpierzchłych, które na wszystkie strony rozrzuciły tu swoje liliowe kieliszki, kubeczki, dzbanuszki... Nic nie widzisz. Oślepłeś. Rozchylając gałęzie, wziąłeś na twarz coś szorstkiego, włochatego, zarazem trochę lepkiego, pod czem powieki zamknąć się musiały. To pajęczyna, zdjęta twarzą wsuwającą się tam, gdzie prawie nigdy twarz ludzka nie zagląda. Jedno mieszkanie pająka zniszczone, ale podobnych znajdzie się tu mnóstwo. Gdzie najgęściej, tam od gałęzi do gałęzi rozpostarte tkanki szare, czasem grube i szorstkie, jak ścierki, czasem delikatne, powiewne, srebrne, jak promieniste koła utkane z mgiełki. Na tego, kto się nie kocha w rodzie owadzim, to miejsce czyha z każdej gałęzi obrzydzeniem. Co chwila można wziąć na twarz pajęczynę, a dość trudno uwolnić się od tej maski, takie to lepkie i włókniste, czepia się skóry, z policzka zdjęte zostaje na ustach, z oczu ściągnięte wlecze się po szyi, a pajączysko szpetne przechadza się po palcach i trzy razy zrzucane, trzy razy jest znowu. Uciekamy! Ba! Nie łatwo! To pułapka. Przedzierasz się i przedzierasz przez krzaki kolczaste i liściaste, przez paprocie ogromne, przez widłaki, które rzeszami po mchach łażąc, stopy ci oplątują; wciąż jeszcze świata bożego nie widać. Grzyby i ocet zapachniały jednocześnie. Syrojeżki, czerwone jak jabłuszka, kupką siadły pod sosną, która gałęzie jak parasol nad niemi rozstawiła, i pod tym samym parasolem, w pobliżu, rozsypały się narodem całym maślacze brunatne, tak połyskujące, jakby naprawdę były posmarowane masłem. A octem pachnie od mrowisk, wznoszących się pod sosnami. Muszą być drogi bardzo liczne, całe systemy dróg, okrywające państwo mrówcze, na dnie listowia, porastającego ziemię, pod warstwami igieł suchych, które tu nie wiedzieć od ilu lat, jedne na drugie, każdej jesieni padają i padają. Lecz wiele czasu i trudu potrzeba, aby je odkryć, a tymczasem duszność taka, że płuca proszą o powietrze, ręce pokłute i kędy spojrzeć — pajęczyny z pająkami!...
Jednak przestrzenie wolne i jasne już kędyś niedaleko, bo nieco wiatru dostaje się w zarośla i zapach żywicy osłabł znacznie. Ptaki także, które w upale i duszności milczały całkowicie, odzywać się zaczynają. Rzednieje podszycie lasu; drzewa same coraz rzadziej rozstawione, pozwalają dostrzedz pobłyskujące błękity, nie w górze tylko, lecz i w dole. W górze niebo przegląda pomiędzy chwiejącymi się konarami, jak przez ruchome oka sieci potężnej. To zaś, co w dole naśladuje błękitne niebo, jest wodą, rzeką. Jeszcze ona daleko; to błyśnie za drzewami szmatą jedwabiu błękitnego, to zniknie, ale ptaki, które czują świeżość, lecącą od wody, i rade są w pobliżu gniazd posiadać studnię niewyczerpaną, mnożą się i wznoszą gwary coraz głośniejsze.
Rozmaici mieszkańcy i mieszkanki lasu, korzeniami tkwiący w ziemi, to naród; pod wierzchołkami zaś, wysoko, mieszkają poeci narodu leśnego wszelkich wzrostów i wszelkiej miary głosów, jak bywa z poetami narodów wszelkich. Najgwarliwszym i najciąglejszym jest tu świegot zupełnie elementarny, coś podobnego do nieczłonkowanej mowy Chińczyków, po dwie sylaby w wyrazie każdym: »ci-ci, li-li, pi-pi!« — nadzwyczaj proste i niemelodyjne, ale tak liczne, że czasem aż ogłuszają. Kukułki zato, macierzyńskie prace zdawszy na malutkie pliszki, kędyś u skraju lasu, blizko wody, w świeżości i pełnem świetle kukają głośno, wyraźnie, miarowo, wcale nie chórem, bo gdy jedna przestaje, wtedy dopiero druga zaczyna, a tej u końca wtóruje trzecia, a czasem zaś którakolwiek z większej swobody aż zaniesie się od śmiechu. Są to próżniaczki i lekkomyślnice, niemniej poetki wdzięku pełne. Lecz gołąb-grzywacz jest tak ponury, że można śmiało obdarzyć go tytułem pesymisty lasu. Głos ma donośny, a gdy się odezwie, przysiądz trzeba, że to ofiara mordowania o ratunek woła. »Huu-huu! huu-huu!« — woła, i jest w tem wołaniu przypomnienie noża mordercy, nocy ciemnej, konduktu pogrzebowego, rozpaczy samotnie wyjącej na grobach. Szczęściem, szczygły, śpiewające wielkim chórem, zagłuszają prawie lamenty grzywacza; w pobliżu rozlegają się głośne, miarowe stukania dzięciołów, a tuż nad głową coś dużego i świetnego w gałęziach przeleciało. To kraska mieniąca się na piórach macicą perłową i turkusami. Pomyka wysokiemi gałęźmi w milczeniu, tylko z szelestem dużych skrzydeł, i zapada między drzewa, kędy rozlegają się gwizdania kosów krótkie, melodyjne, z cieniutką nutą u końca jak z haczykiem.
Ale najwyżej, najwyżej, u tego z wierzchołków, który zdaje się dotykać obłoczka kędzierzawego, słychać piski ostre, przykre, dzikie, w których każdy poznać może skomlenie piskląt krogulcowych, oczekujących w gnieździe na powrót ojca z krwawym łupem. Tam, wysoko nad narodem leśnym i jego poetami, założył sobie gniazdo krogulec, tyran leśny. Niewiele przyjemniejszymi od pisków krogulczych są piski wron, odzywających się zrazu rzadko, potem coraz częściej, szybcej, chóralniej. Brzydko, chrapliwie, monotonnie, głupio, kraczą głupie, nieznośne wrony!
Wtem kwiat znowu zaśpiewał wonią. Migdałami powiało skądciś tak silnie, iż rzekłbyś: »Południe, Grecya!« Naokół jednak nic nowego. Gdzieniegdzie jeszcze żółta twarz Arniki z za krzaka wygląda, Rosa Canina patrzy mnóstwem oczu różanych, Kampanule dzwonią w liliowe kubeczki, dzbaneczki; najniżej puszcze borówek uginają się pod stopami. Skądże te migdały? Biją od ziemi jak z kadzielnicy, tak silnie, że żywica umilkła i oniemiał pewien śpiewak znakomity, Storczyk Podkolan, biały, stożkowaty członek arystokratycznego rodu Orchideów.
Przy samej ziemi, przy samej ziemi, niżej od borówek i poziomek, drobniutka ze swymi drobniutkimi, okrągłymi listki rośnie, pełznie, czołga się mnóstwem kół i zygzaków istotka pełna wdzięku, który ukrywa się skromnie, Linnea Boreale, stara mieszkanka północy dalekiej. Jakie nowiny przynosisz, Linneo, ze swej rodzinnej Szwecyi? Wielki Szwed, kochanek kwiatów, zapoznał się z nią pierwszy z ludzi i dał jej swe imię. Drobniutka, nosi imię wielkiego męża; prawie niedostrzeżona, wydaje się nieskończoną, bo gdziekolwiek wypuści pędzik jeden, tam już zaczyna iść po ziemi, raczej pełznąć, i idzie, pełznie bez żadnego zda się końca. Z pomiędzy jej listków drobnych, okrągłych, wystrzeliwają w odstępach małych widełki dość wysokie, a na każdym zębie tych widełków wisi po kieliszeczku bardzo różowym, nalanym wonią migdałową. Czarki malutkie, ale jest ich mnóstwo, więc śpiew woni staje się coraz i coraz mocniejszym, w miarę jak Linnea coraz wzorzystszym, gęstszym kobiercem zaścieła ziemię. Czasem, śliczne to maleństwo wspina się na pnie po drzewach ściętych i tak je oplata, że wyglądają jak poduszki puszyste od listowia drobniutkiego i natykane widełkami, u których wiszą kieliszki, pełne woni migdałowej. Wtedy pnie drzew ściętych w borze nadniemeńskim śpiewają o Szwecyi różanemi usty rośliny, noszącej imię wielkiego Szweda.
A wrony kraczą coraz głośniej, wrzawliwiej. Czego one tak się rozkrzyczały? Co prawda, wstąpiliśmy do ich państwa, w którem wolno im krzyczeć i wogóle robić co się podoba. Bo brzegiem łączki leśnej, za którą pełnym już szlakiem błękitnym prześwieca rzeka, wisi na gałęziach mnóstwo gniazd wronich, wielkich, kosmatych czapek, pełnych piskląt. W państwie leśnem państwo, w rodzie skrzydlatym plemię osobne. Wrzaskliwe plemię. Wrzaskiem swym psuje koncert natury. Gdybyż umilkły na chwilę! Nie, coraz przeraźliwiej wrzeszczą, i zaczyna być w tym wrzasku trwoga, gniew, krzyk na pomoc, wołanie na bój. Zlatują się też zewsząd, z nad wody, z głębin lasu, z pól odległych. Wielkie, czarne, przerażone, ciężkim lotem śpieszą pojedyńczo, gromadami, krążą w powietrzu lub osiadają na gałęziach, u gniazd, w których pisklęta już spore, skrzydeł próbując podlatują. Od czegoż padł na nie strach taki wielki? Czego rozwrzeszczały się tak piekielnie? Brzydko, chrapliwie, monotonnie, głupio wrzeszczą głupie, nieznośne wrony!
Pod niebem, pod samem niebem, krogulec waży się na skrzydłach szerokich i pod grozą oka swego długo trzyma poetów lasu. Straszne to oko: krwią zaszłe, krwi żądne, dalekowidzące. Z pod chmur dostrzega ptaszę w krzewinie; w głąb ziemi chyba zapaść, aby się przed nim skryć. Kiedy przez chwilę, nieruchomo jak teraz pod niebem zawiśnie, to tylko dlatego, aby namyślić się i wybrać ofiarę. Potem jak piorun spadnie na kogo zechce, i sądu nie będzie, ani litości. On pan, bo silny.
Umilkł las, w gąszcze najgłębsze skryli się jego poeci, i słychać tylko po krzakach, po gniazdach, ciche wołania, fruwania, pogwizdy podobne do jęków. I te ustały. Cicho, jak makiem posiał. Terror nakrył wierzchołek lasu, jak wieko trumnę.
Tylko wrony nie przestają wrzeszczeć, owszem, coraz szerzej otwierają dzioby, rozdziawione, przerażone, ale zarazem zdjęte gniewem, od którego pierze jeży się im na grzbietach, a skrzydła drgają, podlatują, łopoczą, jak sztandary rozwijane. Nie chowają się bynajmniej; na drzewach siedzą złe, napuszone, albo krążą koło gniazd, rozstawiając przed niemi skrzydła, jak parawany. Może zamierzają wrzaskiem odstraszyć tyrana lasu... Płonne nadzieje! Nieraz już słowiki oczarować go próbowały. Śmiał się tylko i co dziesiątego zjadł. Na plemię rozkrakane ma krzywy dziób i szpony.
Z pochylonym nizko dzióbem i szponami, rozpostartemi nakształt haków krzywych, wielkich, wyostrzonych, z szybkością błyskawicy, w linii prostopadłej, spadł na jedną czapkę kosmatą i wyrwał z niej pisklę wronie.
Wówczas w powietrzu stało się coś dziwnego. Chmura ciemna okryła duży kawał nieba; cały naród wroni, jak jedna wrona, podniósł się na obronę swojej krwi. Hałas, chaos, ruch wściekły ciał skrzydlatych, okrążających jedno, lecz potężne. Właściwie, potężną była jego zbroja. W dzióbie trzymając skrzydło ofiary, szponami raził piersi bojowników, skrzydłami mocnemi, jak wicher, bił ich po głowach. Krwawi, ogłuszeni, padali na łączkę zieloną, miażdżąc ciałami wiotkie Weroniki, rosą czerwoną zwilżając srebrne Potentille. Lecz był to ubytek kropli w oceanie. Powietrze drżało walką, której końca z drżącemi piórkami oczekiwały wszystkie rody ptasie, bez oddechu skryte po drzewach i krzakach. Ciekawie spoglądały na nią z za krzaków żółte twarze Arnik, Geronie wśród Jałowców płonęły rumieńcem zapału, w gęstwinach najdzikszych Spiree wstrząsały hardo pióropusze białe, a Fragarye rubinowe, Pyrolla pachnąca, Linnea wdzięku pełna, nawet Borówki sztywne, od samej ziemi szeptały chórem: »Boże, dopomóż! Boże, dopomóż!«
Dopomógł. Z tłumu czarnego, zawrotnie krążącego na skrzydłach zdjętych gniewem, silnych od gniewu, łopoczących, zażartych, tyran lasu wypłynął jak łódź z żaglem wzdętym, chyżo, chyłkiem, z dzióbem pustym, ze szponami zwiniętymi, zwyciężony, poraniony, zawstydzony, uciekający. Nie śmiał do gniazda powracać bez łupu; więc odleciawszy daleko, daleko, bezsilnie opuścił się na drzewa i smutnie, ciężko, cicho, w ciemną ich głębię zapadł. Podówczas wszystko, co było w lesie liściem, trawą, igłą, zaruszyło się i uderzyło w oklask ogromny: »Brawo, wrony, dzielne, mądre wrony! brawo! brawo! brawo!«
Wrony, bez tchu i głosu, posiadały na gałęziach i dzióbami pióra wygładzają, lub zamyślone siedzą, spoczywając. Obroniły krew swoją. Oddały syna matce, rycerza przyszłego plemieniu swemu. Ocaliły cząstkę mocy swojej. Pomściły zgwałconą sprawiedliwość. Teraz to jedna, to druga, podniesie głowę i zakracze tryumfująco: »Dobrze mu tak!« — »Dobrze! dobrze!« — odpowiadają inne. — »Nie prędko powróci!« — »Oho! oho! niech spróbuje, będzie mu znowu!«

Wieko spadło z trumny, las odżył. Kukułka znowu kuka i zanosi się od śmiechu, dzięcioł stuka, kosy gwiżdżą, szczygły i inne drobne ptactwo świegoce na wszystkie możliwe tony i tempa. Poeci lasu, rodów i stopni wszelkich, wznieśli pean na cześć bohaterów. A Pyrolle wonne, Linnea pełna wdzięku, bursztynowe krople żywicy na sosnach, nawet czerwone jak jabłuszka Syrojeżki od stóp sosen, chórem woni wtórują: »Boże, błogosław! Boże, błogosław!«








WESELE WIESIOŁKA
BAJKA




Kotlina wśród pagórków, obrosłych sośninką cienką i rzadką, mająca jeden tylko otwór na świat, niby bramę, przez którą widać pole, drogę polną i skłon nieba mętny w oddaleniu. Dokoluteńka ściany pogięte w zęby, garby i okryte szczotką pni iglastych, z liściastą wzorzystą podszewką u spodu; na dnie łączka okrągła z trochą rozrzuconych drzew i krzewów, z mnóstwem traw i kwiatów. Kącik świata niezmiernie ukryty, cichy, skromny, ciasny... Trudno-by przypuścić, aby cokolwiek godnego uwagi dziać się w nim mogło. Jednak działo się.
Noc była czerwcowa, pogodna, głucha i ciemna; głucha, bo wszystkie wiatry i wietrzyki głęboko spały, ciemna, bo czerwiec, to nie sierpień, w którym nocne nieba płoną od niezmiernej ilości gwiazd niezmiernie wyiskrzonych. I teraz świeciły gwiazdy, lecz zrzadka rozsiane i blado połyskujące na sklepieniu prawie czarnem.
Jednak przy świetle tych gwiazd, jakby je przedrzeźniając, coś na łączce pobłyskuje także bladem złotem. Są to szeroko otwarte oczy Wiesiołka.
Wiesiołek to kwiat tylko, lecz nie byle jaki, samym nawet uczonym mężom zblizka znany i przez nich obdarzony brzmiącem imieniem: Oenoterus biennis. Wszystko dokoła śpi, wszystkie rośliny dokoła pozamykały oczy, postulały korony, śpią nawet zioła i trawy drobne, przytulone do ziemi, usnęły, a on, Wiesiołek, jeden tylko pośród rodu swego, jak zwykle, jest bezsennym. Zwykle, jak noce letnie długie, tak oczy jego, z łodygi tak wysokiej, że wszystkie otaczające wzrostem przenosi, patrzą w ciemność niestrudzone, szeroko rozwarte, duże, liczne. Dla tej—to właściwości jedni z pomiędzy pospólstwa dają mu nazwę Świecy nocnej, a inni Wiesiołka, tę drugą z tego zapewne powodu, że na czarny płaszcz nocy jasne oczy jego składają krople złotej wesołości.
Dziś, bezsenny zazwyczaj Wiesiołek mniej niż kiedykolwiek mógł i chciał usnąć; owszem, z całej siły nerwów, przebiegających jego lancetowate liście, dziękował matce naturze za dar bezsenności, albowiem spędzał noc rozkoszną, noc zachwytów i rojeń przedślubnych. Gdy tylko ciemności nocne ustąpią przed światłem dziennem, o samym wschodzie słońca, w minucie rozwijania się skrzydeł motylich i przetapiania się kropel rosy w brylanty, odbędzie się jego ślub i wesele.
Ślub? Z kim? Którąż z piękności łąkowych wyborem swym uszczęśliwił ten, kogo natura obdarzyła wzrostem najwyższym i wielką ilością dużych, jasnych, wieczne czuwających oczu? O! nie uczynił on złego wyboru i nie zamierzał uczynić mezaliansu. Przed kilku dniami, gdy jasne oczy jego, w pęki stulone, z za jednego zaledwie odchylającego się płatka na świat spojrzały, ujrzał naprzeciw siebie o kilka kroków stojącą i tak, jak on, zaledwie poczynającą oczy na świat otwierać, Malwę Alceę, córę możnego i szeroko rozrodzonego rodu Slazów. Ujrzał i wnet uczuł, że w łodydze, od stóp do wierzchołka, sole sodowe i potasowe, magnezyowe i wapienne szybciej niż zwykle krążyć mu zaczynają, a albumin ścina się tak, jakby go kto w gorącej wodzie pogrążał. Trochę jeszcze, a byłby uwiądł ze wzruszenia, które sprawiła mu ujrzana piękność, i uratowało to tylko, że wzruszenie, jakkolwiek wstrząsające przez nagłe powiększenie mu w organizmie ilości cukru gronowego, stało się bardzo słodkiem.
Wzrostem Wiesiołkowi prawie równa, tak jak on wysoka i kształtna, Malwa Alcea, z za cienkich liści, którym głębokie wcięcia nadawały delikatność prawdziwie arystokratyczną, wzajem patrzała na Wiesiołka mnóstwem oczu, tak, jak i u niego, jeszcze w pęku stulonych, lecz już obiecujących, że będą wkrótce bardzo różowe. Tak jak i on, z ciekawości i zachwycenia odwinęła po jednym płatku u każdego oka i oboje z za tych uchylonych płatków patrzyli na siebie w blasku słońca, z liśćmi zlekka potrącanymi przez Wietrzyki, dzierżące w państwie tem urzędy swatów i mistrzów ceremonii na wszelkich uroczystościach weselnych. Byli-by najpewniej pobrali się już wtedy, w tym pierwszym momencie poznania, gdyby nie to, że matka natura pozwolenia swego odmówiła i na dojście do pełnoletności oblubieńców obojgu czekać rozkazała. Pora ta wczoraj nareszcie nadeszła i przed końcem dnia, gdy słońce, skłaniające się ku zachodowi, ukośne światła kładło w lesie na trzmieliny, leszczyny, paprocie i uścielające ziemię suche igły sosnowe, kukułka w sposób szczególny i powszechną uwagę zwracający uwijać się zaczęła. Ptak to jest zazwyczaj ruchliwy i gadatliwy, ale wczoraj tak się niespokojnie zachowywała, tak jej wszędzie było pełno, tak fruwającemi skrzydłami wszystkie gałęzie drzew i krzewów potrącała, że w gałęziach siedzące i już potrosze do snu zabierające się szczygły, czyże, czeczotki, kosy, wilgi i inne drobne ptaki, poczęły obracać główki za tą wielką a płochą siostrą, ciekawe, co z tego będzie i jaką też nowinę wnet od niej usłyszą; bo że ona właśnie przynosiła tu i ogłaszała wieści o wszystkich ważnych wypadkach, w okolicy zachodzących, o tem wiadomo było powszechnie. Był to jej urząd, który pełniła z zamiłowaniem i odpowiednimi przymiotami głosu i temperamentu. Teraz także, dostatecznie już dla zwrócenia uwagi publicznej nalatawszy się po drzewach i krzakach, na wysokiej gałęzi zawisła i jak tylko mogła najdonośniej wołać zaczęła:
— Ku-ku! Kuku!
A potem zaśmiała się tak, że aż zaniosła się od śmiechu.
Wtedy na gałęziach różnych, wyżej i niżej, mnóstwo ptasich główek dzióbkami zwróciło się ku sobie i zaświergotalo:
— Co? co? co? kto? kto kto? ci? ci? ciii? fiu! fiuuu!
Zrozumieli. Kukułka ogłaszała na jutrzejszy ranek zabawę weselną, dla której trzeba było orkiestry, orkiestry licznej, hucznej, która-by zagrzmiała w sam moment ślubu, w samą tę chwilę, gdy złote czoło słońca wychyli się z za różowej jutrzenki.
— Orkiestra na jutro — wołała kukułka — orkiestra na brzeg lasu, nad sam skraj łąki, gdy tylko motyle się obudzą i rosa zamieni się w brylanty!
Mali muzykanci w zielonych igłach i liściach główkami kręcili i dzióbkami na znak chętnego zgodzenia się wstrząsali.
— Owszem! Owszem! czemuż-by nie? z ochotą! Szkoda tylko, że głównego grajka pośród nas niema! Słowik oniemiał. Gdyby trochę wcześniej, onby to najtkliwiej i najdonośniej pieśń weselną zawiódł. Lecz i bez niego Epitalamium ułożymy! Podołamy! Zrobi się, co będzie można!
Gdy taka umowa zawiera się pomiędzy ptakami, motyl, wielki, ciężki motyl, który u złotej głowy Starca Jakóbka (w mowie uczonej Senecio Jakobea zwanego) uczepiony, już skrzydła ciemne i purpurą ucentkowane do snu zwijać zaczął, rozprostował je i uniósł się z nad Starca i z chwilową zadumą w powietrzu zawisnął. Chwilę tylko dumał, poczem, jakkolwiek głowę w stosunku do skrzydeł miał bardzo małą, zrozumiał, o co idzie, i lotem powolnym, poziomym, nad samą prawie ziemią popłynął. Zaledwie nad kawałkiem ziemi suchemi igłami okrytym przepłynął, z krzaków różnych, z ziół wysokich, z sęków gałęzi suchych, ze ździebeł mchu siwego, zerwała się i otoczyła go cała gromada motyli mniejszych, lżejszych, żółtawych i błękitnych, liliowych, białych.
Zleciały się dokoła wodza i przez chwilę krążyły w powietrzu skrzydłami potrącając się nawzajem i wąsikami wprost jeden drugiego w oczy tajemnicze ruchy jakieś wykonywując, co jednak wszystko niedługo trwało; rychło bowiem motyle dowiedziały się, co będzie, a gdy się o tem dowiedziały, wiedziały już, co im czynić wypadnie, i jakby je wiatr rozgonił, tak pierzchły na wszystkie strony i w różnych zakątkach, ukryciach poznikały. A wódz, wielki motyl z purpurowemi kroplami na skrzydłach, do Starca Jakóbka powrócił, u żółtej jego głowy zawisł, skrzydła prostopadle podniósł, lecz długo ich do snu nie stulał. Myślał o zadaniu, które jutro spełnić mu przyjdzie, nie lada jakiem, przeciwnie, bardzo ważnem, rzec można, że w aktach zaślubin kwiatów z kwiatami najważniejszem.
Oto, gdy moment właściwy nadejdzie, on skrzydła swe w całej szerokości rozpuści, z całą właściwą mu powagą nad łączką powietrzem przepłynie, u oka pana młodego na sekundę zawiśnie i, z rzęsy pocałunek mu zdjąwszy, na rzęsie panny młodej go złoży. I ta to właśnie czynność wielkiego motyla będzie pomiędzy nowożeńcami właściwym aktem ślubnym, on jeden dokonać jej ma prawo, bo udzielanie ślubów młodym parom stanowi w tem państwie jego urząd, tak, jak urzędem kukułki jest przynoszenie i ogłaszanie wieści o różnych zdarzeniach świata.
Lecz nie dość natem; za motylem wielkim, niby za wodzem, wyleci na łączkę rój motyli mniejszych: żółtawych, błękitnych, liliowatych, białych, i rozleciawszy się po łączce, roznosić zaczną pocałunki, z rzęs jednych gości weselnych zdejmowane i na rzęsy innych składane, tylko wcale różne od tamtego znaczenie posiadające, bo gdy tamten, wagi pełen, oznacza połączenie się dozgonne, te, lekkie i płoche, są tylko flirtem, zabawą, sposobem powiększania się w organizmach ilości cukru gronowego, więc zaprawienie ich słodyczą, znikomą wprawdzie, ale na razie przyjemną. Rzecz tę, trochę zawikłaną, w ten sposób jaśniej określić można, że wielki motyl daje oblubieńcom ślub, a małe motyle roznoszą pomiędzy gośćmi marcypany. Jakkolwiekbądź, motyle, dumając o robocie jutrzejszej, po zachodzie słońca jeszcze nie spały, wisząc z podniesionemi, lecz nie stulonemi skrzydłami u liści strzelin i leszczyn, u wysokich łodyg kwiatowych, u sęków gałęzi suchych, leżących na pościelach siwych i zielonych mchów.
Gdy tak działo się w lesie, nad łączką, niziuteńko, prawie przy samej ziemi, latały, uwijały się, kręciły na wsze strony, mistrze ceremonii dzisiejszej, Wietrzyki przedwieczorne. Gości na wesele zapraszały, zamawiały odpowiedny orszak służebny. Z zaprosinami kłopot był niemały. Krewnych, przyjaciół, znajomych mnóstwo, lecz nie wszyscy zarówno drodzy i dostojni. Więc kogo zaprosić do orszaku ślubnego, a kogo na ucztę weselną? Aby tylko kogo nie zaniedbać, nie obrazić, a z drugiej strony niepotrzebnie nie zaprosić, bo pospólstwa na łące mnóstwo i łatwo zdarzyć się może, że ktoś z gminu, ktoś nie dość dobrze urodzony i wychowany, niezgrabny łopian jaki naprzykład, brudny lulek, albo szorstki oset, do kompanii wyborowej i dystyngowanej wmieszać się może.
Tego zadania to już spełnić niepodobna, jak fatygi, sprytu i dyplomacyi nie żałując. Ale Wietrzykom w to tylko i graj! Im tylko uwijać się po świecie, szeptać, namawiać, rozłączać, łączyć! I w tym wypadku poradziły sobie wyśmienicie: pół godziny nie upłynęło, słońce jeszcze nie zaszło, a orszak ślubny i całe towarzystwo weselne już obmyślone i zaproszone zostało.
Więc naprzód drużki i drużbowie: dla panny młodej dwie najpiękniejsze po niej dziewice łąki: Przytulia biała, czyli Galium Mollugo, ród swój wiodąca od samych róż, a w garderobie swej posiadająca najpiękniejszą w świecie suknię z białych koronek, i Epilobia Grandiflora, z kibicią wysmukłą, gęsto natykaną gwiazdkami, cieniutko powycinanemi z ametystów. A drużbowie: jeden z kiścią kielichów amarantowych u wierzchołka, noszący pospolite imię Mieczyk, uczone zaś Gladiolus; drugi Bodziszek, czyli Geranium, bogacz wielki. Bogaczem był, bo gdy tylko do pełnoletności dosięgnął, matka natura osypała go taką ilością koron, tak liliowych, że zaćmił-by niemi najpewniej choćby najpiękniejszy z tych lilaków, które nie wiedzieć czemu powszechnie, choć błędnie, nazywają bzami. Do tych zaś dwóch par, u końca narady wietrzykowej, przybyła trzecia jeszcze, nie bardzo potrzebna, lecz przez względy dość ważne podyktowana. Na trzeciego drużbę Wietrzyki musiały zaprosić Posłonka. Żaden krewny, ani przyjaciel, nizkiego wzrostu, trochę krzywy i z jednem tylko okiem, dość ładnem wprawdzie, jak szafran żółtem, lecz tylko jednem. Cóż robić jednak, skoro, pomimo braki swoje, Posłonek jest, ni mniej, ni więcej, tylko — faworytem słońca, czego najlepszym dowodem to, że imię najpotężniejszego pana nosi: Helianthemum, od Helios, wyrazu, który w jakimś tam języku ludzkim oznacza słońce. Za cóż wysoki fawor ten spłynął na istotę dość mierną i niepozorną? O, jak bywa często, za pochlebstwo! Bo Posłonek posiada rzadki dar dworackiej zalotności i uniżoności. Zazwyczaj, o samym wschodzie wspaniałej gwiazdy dziennej, zaledwie otrząsnąwszy się ze snu, zwraca ku niej swoje jedyne, szafranowe oko, wytrzeszcza je tak, że czyni się ono zupełnie okrąglutkiem i płaskiem, wlepia je w samo oblicze słońca i potem już, jak dzień długi, za słońcem je obraca; gdzie ono płynie, tam i oko Posłonka się obraca: w południe, ku środkowi sklepienia, jak tacka płasko rozpostarte, wieczorem, ku zachodowi z wierzchołka łodygi podane. Dziw tylko, że w tych dworackich obrotach szyi sobie kiedykolwiek nie skręci! Gdzie tam! Prostuje się hardo i ma zwyczaj, z fanfaronadą wcale nie sympatyczną, krótkiemi gałązkami brać się pod boki. Wie, że faworytem jest Pana nad Panami! Zaprosić go trzeba, i to na drużbę, bo mógł-by jeszcze intryg narobić i biedę jaką, posuchę naprzykład, albo grad sprowadzić z tych szczytów, ku którym nieustannie oko zadziera! A skoro już ten pochlebca i fanfaron na drużbę zaproszony, trzeba mu wybrać do pary drużkę nie byle jaką, aby nie miał powodu przed tronem możnego protektora skarg zanosić. Będzie nią Calla Palustris, która na stronie stoi i z za kępy traw rozczochranych wychyla czarę szampańską z porcelany, białej, jak śnieg.
Na gości zaś zaproszenie otrzymało rodzin kilka zaledwie, lecz możnych i licznych, mianowicie: Koniczyny, Kosaćce, Myozotisy, czyli Niezapominajki i Przetaczniki, czyli Weroniki, we wszystkich liniach swego bardzo rozgałęzionego genealogicznego drzewa, jak oto: kłosowe, rolowe, macierzankowate, bobownikowe (beccabunga), lekarskie, łąkowe i t. d. Z łąkowemi było trochę kłopotu, oddawna już bowiem prowadziły z Myozotisami zaciekłą konkurencyę o piękność oczu, które u Weronik łąkowych były większemi znacznie, a u Myozotisów posiadały błękit daleko czystszy, daleko więcej przypominający — niebo. Dowiedziawszy się tedy o zaszczycie, którego Myozotisy dostąpić miały, Weroniki łąkowe dość kwaśno zrazu zaproszenie przyjęły i, wymawiając się słabością zdrowia, przez tegoroczne chłody sprowadzoną, udziału swego w zabawie weselnej odmówiły. Lecz Wietrzyki filuty tak zaczęły wychwalać cudny szafir ich oczu, tak je (pod sekretem) nad oczy Myozotisowe wynosić, że zazdrośnice zmiękły i ostatecznie przyrzekły, że nietylko na weselu będą, ale nawet kobierzec ślubny pięknym arabeskiem, z szafirowych oczu ich ułożonym, przyozdobią.
Bo miał być i kobierzec ślubny, nawet wspaniały. W momencie umówionym, do stóp państwu młodym zaściele go Bluszczyk ziemny, pospolicie Kurdybankiem zwany, a na puszystą zieloność jego wijących się po zieleni gałązek Powoje rzucą pęki kielichów białych i Groszki, jakoteż wyczki rozmaite, rozwiną szlaki różnobarwne, krętymi wąsikami urozmaicone. Nad tym zaś kobiercem, inni służebnicy, przez Wietrzyki zamówieni, wznieść mają ornamenty rozmaite, jak oto: Drżączka, nosząca także drugie, oryginalnie brzmiące imię Brizy, wstrząsać będzie mnóstwem uczepionych do wierzchołka breloczków ślicznie wyrzeźbionych; Biedrzeniec i Marchew dzika (Pimpinella i Carotta), rozwiną setki białych jak mleko baldachów; Jaskry nakoniec gęsto pozapalają lampki, nalane nie oliwą wcale, ani tam żadną naftą, ale czystem złotem.
I jeszcze nie koniec przygotowań i świetności: w orszaku służebnym znaleźć się ma cały osobny oddział, kadzielniczym zwany, którego zadaniem będzie rozlewanie na całą łączkę, w pyszną salę balową przemienioną, woni, świeżych, jak niewinność pól i łąk, a łagodnie upajających, jak żadną trucizną nie sfałszowane wino. W tym fachu kadzielniczym najbieglejszemi tu były: prosta i skromna Tomka, zwana Wonną, dwie siostry Mięty, Silvestris i Arvensis, a także Macierzanka, która nie na łączce, lecz na stoku pagórka piaszczystego rosnąc, do poduszek ametystami natykanych podobna, zakaprysiła była zrazu i usług swych na wesele Wiesiołkowe ofiarować nie chciała.
— Nie chcę — powiada — nie będę kwiatom łąkowym kadzić! Czy to do mnie należy? Jam polna i leśna! Jak Chaber-Bławatek żenić się będzie z Ostróżką, Kozłek lekarski z Arniką, to wtedy...
Zamyśliły się Wietrzyki. Co tu robić? Czyliż sala balowa obejść się ma bez najsilniejszych i najmilszych z perfum? Oho! znajdą one na te kaprysy sposób! Nie w ciemię je bito! Po chwili tedy rzekły:
— A czy przypadkiem nie życzyła-byś sobie, Macierzanko, zobaczyć wyrzucanych w powietrze rakiet puchowych?
— Rakiety puchowe! co to znaczy? Musi to być zapewne coś osobliwego? Niech Wietrzyki będą łaskawe wytłumaczyć!
Wytłumaczyły.
— Czy znacie Dmuchawce?
— Znamy! znamy! pospolite i brzydkie.
— Tylko nie teraz brzydkie. Od kilku już dni pozrzucały z głów swoje istotnie pospolite, brudno-żółte kwiaty, a otrzymały od Matki Natury duże kule prześliczne, przezroczyste, z niesłychanie lekkich puszków złożone. Matka Natura posiada mnóstwo klejnotów wspanialszych, jaskrawszych, lecz kunsztowniej i misterniej nad te kule wyrobionego nie posiada. Otóż, Macierzanko, jeżeli zgodzisz się kadzielnice swe w chwili wiadomej jak najlepiej zakołysać, my, Wietrzyki, tak uczynić potrafimy, że w tejże samej chwili kule Dmuchawcowe pękną, a puchy ich, miliardem kryształów w powietrze wystrzeliwszy, kobierzec ślubny niemi osypią.
Macierzanka-kapryśnica pomyślała trochę, potem rzekła:
— No, dobrze; skoro nam widowisko tak ciekawe wzamian za perfumy nasze ofiarujecie, to niech sobie już tak będzie: kadzielnice kołysać będziemy z całej siły. Tylko pamiętajcie! »Donnant, donnant!« Darmo nic! Niech rakiety będą piękne i niech ich będzie dużo.
— Ależ tysiące! — zawołały Wietrzyki i zadowolone odleciały.
Nakoniec wszystko się urządziło, załatwiło, przygotowało, zdawać się mogło, że jak najpiękniej, gdy naraz, po ostatecznem zniknięciu słońca za skrajem firmamentu, przy świetle tylko zorzy wieczornej, ognistą łuną z za rzadkiej sośninki przeświecającej, wybuchnęła znowu sprzeczka, kłótnia, po prostu awantura. Jaskry zbiorowo oświadczyły, że lampek nie pozapalają. Zgodziły się zrazu zapalić, ale teraz, po rozmyśle, uznały, że w gronie służebnych, znajdować się, nie zaś gości, im, Ranunculusom sławnym i szeroko w świecie znanym, wstyd i hańba! Więc jeżeli na uroczystości znajdować się mają jako goście, to i owszem, ale jako słudzy, to nie: za nic! lampki swoje trzymać będą szczelnie zamknięte i nie odsłonią ich wcale, choćby nawet samo słońce rozkazało.
Bieda! Wietrzyki znowu w kłopot wpadły. Ci buntownicy, to przecież Jaskry pospolite, zupełnie pospolite, i w dodatku, zblizka spokrewnione z tym członkiem rodu, który stanowi ciężką jego hańbę i zgryzotę, mianowicie z Jaskrem jadowitym, z Jaskrem trucicielem, z Jaskrem, noszącym przydomek Łotr, po łacinie Sceleratus! Jest to jeden z najzłośliwszych, najszpetniejszych zbrodniarzy i szkodników roślinnego państwa. Wprost truciciel! I teraz oto stoi sobie na uboczu ten miły krewniaczek, cały żółty ze złości, pordzewiały od ciemnych zamiarów, zyzem patrzy na wszystko i rogate łodygi, jak krzywe palce, wyciąga ku Ostom, takimże jak on gburom, tylko znacznie od niego uczciwszym. Pewno tych kompanów do jakiego niecnego czynu namawia, a tymczasem żółć z rdzą zmieszana przez wszystkie oczy wylewa się mu na świat! Cóż to więc za dzika jest pretensya, pospolitakami będąc i takiego krewniaka w rodzie mając, do pierwszorzędnych osób w towarzystwach należeć! Jednak niema rady! Złote lampki Jaskrów są bardzo potrzebne; więc wypada znowu fortelu i dyplomacyi użyć.
Wietrzyki tedy westchnęły:
— Szkoda! — rzekły — słyszeliśmy, jak białe motyle już układały sobie plan latania pomiędzy wami a Weroniczkami o szafirowych oczach... Po prostu, miały zamiar zaręczyć was z niemi jutro, a jeśliby z was który Weroniczki nie chciał, to z pomiędzy Myozotisów cudnych wybrać-by można narzeczoną...
Jaskry nagle popodnosiły głowy i zaszeptały:
— Weroniczki śliczne. Myozotisy zachwycające! Narzeczone... Zaręczyć się, czy nie zaręczyć, ale tymczasem flirt...
— Aha, flirt bardzo miły! — przerwały Wietrzyki; — tylko że wy mieć go nie będziecie! Na marcypany zasłużyć trzeba, a skoro nie zamierzacie zapalić swoich lampek, my ze swej strony powiemy motylom, aby was omijały.
— Ach, nie! Ach, nie! — zawołały Jaskry — prosimy, nie czyńcie tego, nie pozbawiajcie nas najsłodszej z uciech! Już zapalimy wszyściuteńkie, już najczystszem złotem nalejemy je i zapalimy, tylko bądźcie łaskawe...
— A widzicie! — z powagą rzekły Wietrzyki — nie trzeba nigdy unosić się próżnością, bo ścigając chlubę, łatwo rozminąć się ze szczęściem. Przebaczamy bunt niedorzeczny, na lampki wasze rachujemy i motylom ogłosimy łaskawą na was wolę naszą!
W ten sposób ostatni dnia tego spór załatwiwszy, Wietrzyki do snu układać się zaczęły, najmniejszej uwagi nie zwracając na złośliwą wciąż szeptaninę Jaskra-Sceleratusa z Ostami, ani na różne sarkania i szyderskie śmieszki, które gęsto odzywały się śród pospólstwa, całkowicie od uroczystości jutrzejszej usuniętego, a złożonego z rodów takich, jak: Babki przysadziste, Łopiany niezgrabne, Bylice sztywne, Rdesty ptasie, których świat cały pełen, Ostromlecze, Szczawie, Lulki, Lebiody i t. d. Był to gmin. Szemrze dziś, tem i owem obrażony, a jutro na widok uroczystości oczy szeroko otwierać i wszystkie niezgrabne ręce do oklasku składać będzie! Wiadomo, plebs zazdroszczący patrycyuszom, a przy spotkaniu z nimi rozpływający się w miód i ciepłe mleko.
Zadowolone z dzieła swego, ale spracowane, Wietrzyki, przypadły do ziemi, pokładły się na trawach i, odrazu mocno zasnąwszy, tak ucichły, jakby ich wcale na świecie nie było. Ale snu spokojnego, oprócz nich, nikt tej nocy nie doświadczył. Ptaki spały na jedno oko tylko, drugie co moment otwierając dla zobaczenia, czy już nie świta; wśród motyli odzywały się często szelesty skrzydełek, trzepocących się, bezsennych; a kwiaty... O, te chwiały czasem sennemi głowami, poruszały rękoma, czyli liśćmi, i okryte ciemnością wydawały westchnienia takie, jakiemi wzbierają piersi, pełne pożądań i nadziei. Bo ileż nadziei... ale nie! ileż naprzód pracy, zachodów, narad, kłótni, zawiści, kłopotów, a potem, ileż nadziei na jutro! Jutro! O, przybywaj co prędzej dniu jutrzejszy, śliczny, kochany dniu muzyki, iluminacyi, strojów świetnych, popisów błogich, pocałunków słodkich, dniu wesela, miłości i szczęścia — przybywaj!
Przybywał. Zbliżenie się jego oznajmiały naprzód blade mary, które zaczęły w ciemności przepływać i błądzić. Światło, nie światło, coś pośredniego pomiędzy czarnością a białością, włókna szarzyzny, długie, rozczochrane, spuszczające się od nieba, pełzające w powietrzu, stojące pomiędzy drzewami, których kształty wśród nich słabo uwyraźniać się zaczęły, gdy tymczasem gwiazdy na niebie, przez nie zasłaniane, przygasały i znikały. Były to pierwsze, ciche, mdłe heroldy słońca, które wzrastały powoli, w miarę wzrastania coraz więcej przyświecały białością błękitnawą, która je otaczała, pochłaniała, aż pochłonęła zupełnie, a ziemia i powietrze stanęły w bladem, lecz przejrzystem i wszędzie jednostajnem świetle błękitnego świtu. Jak zaklęte w ciszę stało w tem świetle wszystko, co na ziemi rosło i żyło, tylko w górze, wysoko, panował milczący ruch cieniów, mgieł, mar, unoszących się coraz wyżej, wyżej, aż nakształt zwijanego powoli płaszcza zwinęły się do końca, zniknęły, i nad wzgórzami, łączką na dnie kotliny, stanęło sklepienie blade, lecz, jak skrzętnie wymieciona przestrzeń, czyste, bez najdrobniejszej iskierki gwiazd, ani pyłku mgły.
Wtedy obudziły się wietrzyki. Nic dziwnego, że obudziły się pierwsze, bo najlepiej spały, i jako mistrze ceremonii na uroczystości dzisiejszej, musiały czujnie porządku jej dopilnować. Ale zmęczone czy leniwe, wstały nie zaraz i, czas jakiś przewracając się na pościeli, poziewały. Jednego przecież ziewnięcia Wietrzykowego dość było do obudzenia panny młodej która zadrżała, liśćmi wstrząsła, głowę we śnie schyloną podniosła i naraz otworzyła szeroko różowe oczy. Tak z drżeniem i szybkiem otworzeniem się powiek budzą się zazwyczaj ci, w których dzień świtający godzi strzałą bólu, albo szczęścia. Malwę Alceę, budzącą się ze snu, przeszyła strzała radości, bo naprzeciw niej w pełnej swej krasie, wysoki i zgrabny, wszystkiemi swemi jasnemi oczyma w nią wpatrzony, stał — Wiesiołek. Nie potrzebował on budzić się, bo nie usypiał wcale, lecz gdy Malwa się obudziła, jego lancetowate liście wionęły ku niej, a głowa, w ukłonie pełnym galanteryi rycerskiej i tkliwej skłoniona, wyszeptała.
— Dzień dobry, o luba!
Malwa nie odpowiedziała nic, tylko rzęsy jej drgać zaczęły i liście, jak dłonie skromnie wzruszonej dziewicy, przytuliły się do siebie. Wzamian, z za niej ozwał się trochę chrapliwy od starości głos:
— Dzień dobry, kochany zięciu! Spodziewam się, że nie zawiedziesz nadziei moich i ani córki mi tyranizować, ani mnie do powiększenia grona tak zwanych złych teściowych zmuszać nie będziesz!
Mówiła to matka panny młodej, podżyła, bo dwuletnia Ślazówka, z figurą przysadzistą i spłowiałemi oczyma, które ledwie gdzieniegdzie zdobiły jeszcze jej zgrubiałe członki.
— Dzień dobry, duszko! — dźwięcznymi, bo młodymi głosikami zagadały do panny młodej drużki: Epilobia Grandiflora i Przytulia Gallium. Jakże spałaś w tę noc przedślubną? Pewno niezbyt dobrze, bo oczy masz pobladłe i cerę nieświeżą.
Kłamały. Narzeczona wyglądała bardzo świeżo i uroczo, a tylko one, ciesząc się ze szczęścia jej na pozór, a w głębi łodyg go zazdroszcząc, zmartwić lub onieśmielić ją pragnęły.
Drużbowie szczersi byli, serdeczniejsi od drużek, nie bolało ich szczęście przyjaciela, może dlatego, że sami sobie mieli go prawo i możność sprawić tyle, ile się tylko podobało. Więc Mieczyk Gladiolus, amarantowe dzwonki przykładając do samej głowy Wiesiołka, szeptał mu słowa miłych nadziei i zachęt, a Bodziszek-Geranium całem niezliczonem mnóstwem liliowych koron śmiał się wesoło, uradowany świętem towarzysza, a na swoją rękę zalotnie mrugając ku Przytulii, która pyszną suknię swą z białych koronek rozpościerała tak szeroko, że tren jej opadał daleko na trawy i malowniczymi festonami dotykał sąsiednich Koniczyn, Weronik i Myozotisów. Dotknięciem tem obudzone, zakołysały się i zaszeptały:
— Czy już? Czy już dzień? Czy prędko ślub? Czy słońce wschodzi?
Na odpowiedź rozległ się po łączce szumiący wykrzyk Wietrzyków:
— Jutrzenka! Jutrzenka! Jutrzenka!
Zerwały się nakoniec z pościeli leniuchy, wzbiły się nad łąkę, zakręciły się i zaszemrały:
— Wstawajcie! Ubierajcie się! Gotujcie się każdy do swego! Prędzej! prędzej! nie marudzić, bo oto już Jutrzenka! Jutrzenka! Jutrzenka!
Z tym szmerem, z powiewami świeżymi jak poranek letni, zwinnie wyleciały w las, gdzie też wnet dały się słyszeć szelesty poruszających się gałęzi, furczenie budzących się skrzydeł i krótkie, senne jeszcze, ćwierkanie mnóstwa głosików.
— Co? co? co? czy... czy... czy... czy już dzień? Oho-ho! jak jasno na świecie! jas-no! jasno! Fiu! fiu! fiu! jakeśmy zaspa... zaspa... zaspali... li... li!... Wsta-ta-ta-wajmy! Wsta-ta-ta-ta-wajmy!
Tam, kędy rozstępowały się pagórki, tworząc bramę otwartą na pole, drogę polną i daleki, daleki skłon nieba, na skłonie nieba bladym i czystym powstaje pręga różowa, zrazu wązka i blada, potem rozszerzająca się i nabierająca rumieńca, jakby zdjęta z oblicza róż. Można-by mniemać, że niewidzialny istniał kędyś piec, który skraplał róże i płynem tym nalewał tę drugą po świecie głosicielkę zbliżającego się Słońca, wiecznie świeżą i zarumienioną, pięciopalczastą boginię, Aurorę-Jutrzenkę. Teraz nie wyciągała jeszcze palców, tylko wzrastała i nasiąkała różami roztopionemi, cicha i świetna, jak o nieśmiertelności swej upewnione zwycięstwo dnia nad nocą. Skłon nieba coraz szerzej okrywając, wydawała się kładzioną na czole budzącej się do życia ziemi coraz różowszą gloryą zwycięstwa.
Ruch i gwar życia napełniał teraz dno kotliny, łączkę pośród pagórków, obrosłych rzadką sośniną. Na skraju sośniny, wyżej, niżej, w drzewach, w krzakach, pobłyskiwało mnóstwo par drobnych oczu ptasich, mnóstwo główek pierzastych obracało się na wszystkie strony i mnóstwo ruchliwych dziobków wydawało dźwięki krótkie, na wszystkie tony powtarzane, zupełnie podobne do próbowania i nastrajania wielu naraz instrumentów muzycznych. Bo też i było to próbowanie, nastrajanie orkiestry leśnej do wspaniałego epitalamium, którem wnet, wnet zagrzmieć miała. U samego wierzchołka lasu rozległo się wkrótce bardzo głośne i tryumfalne wołanie Kukułki:
— Idzie! idzie! już blizko! już blizko!
I z wielkiej radości zaśmiała się jak szalona:
— Ko-ko-ko-ko-ko! Ku-ku!
Wszyscy zrozumieli, kto to taki idzie i jest już blizko. Naturalnie, że Pan, Monarcha, oświeciciel, żywiciel, dobroczyńca wszystkiego, co żyje: Helios! Słońce!
Na ten odgłos dopiero obudził się trzeci drużba, Posłonek, wstrząsnął się, czmychnął, ziewnął, i otworzywszy swoje jedyne szafranowe oko, jak płaską tackę ku wschodowi je obrócił, z niepokojem dworaka szepcąc:
— Słońce! już! A gdzie? Jeszcze go niema! Ale piękna Aurora już się zjawiła! Bądź pozdrowiona, Auroro, pierwsza frejlino Pana naszego, i powiedz mi: czy zdrów i pogodny powstaje dziś z łoża? Ale ty sama, jakże świeża i świetna jesteś! Patrząc na cię...
— I tam dalej, i tam dalej. Tak się ten pochlebca w czołobitnościach i komplimentach dworskich pogrążył, że nie spostrzegał, jak piękna jego drużka, Calla, z za kępy traw wyjrzała otwartym w pełni kielichem z białej porcelany, ani jak Weroniki, wierne przyrzeczeniu, śpiesznie z szafirowych oczu swych układały arabesk na kobiercu ślubnym, który u stóp państwa młodych Kurdybanek już rozpościerał, a Powoje w kielichy różowate i Groszki w szlaczki różnobarwne wyhaftowywać zaczynały. Obudziło się też i pospólstwo całe: babki, bylice, łopiany, szczawie, rdesty, lebiody, i jak to trafnie wczoraj przewidziały Wietrzyki, szeroko otwierając swe oczy, popychając się, poszturchując, jęło przyglądać się przygotowaniom do zabawy Pańskiej.
Ale ci, którzy byli przyczyną i bohaterami tej zabawy: Wiesiołek Oenothera i Malwa Alcea, ani przygotowań tych nie spostrzegali, ani pamiętali w tej chwili o dostojności rodów swych i wysokiem swem położeniu w świecie. Gdyby teraz ktokolwiek Wiesiołkowi powiedział: »zostań łopianem!« Odrzekł-by: »dobrze, bylebym tylko serce Malwy mógł posiadać!« a Malwie: »stań się babką pękatą« — odrzekła-by: »Owszem, byle-bym tylko Wiesiołkowi podobać się nie przestała!« Jego jasne, złote oczy tkwiły w jej oczach, na których różowość coraz głębszą występować poczęła wilgoć rosna. Patrząc na tę parę oblubieńców, tak tkliwie w sobie zakochaną, otaczający uczuli także cisnące się do oczu łzy; wszystkie Myozotisy i Weroniczki, wszystkie kielichy Mieczyka, korony Bodziszka, gwiazdy Epilobii, dostały bujnych drżących kropel, miała ich sporo na brzegach porcelanowa czara Calli, a koronkowa suknia Przytulii stała się od nich prawie zupełnie mokrą. Nawet pospólstwo z rozczulenia płakać zaczęło; kwaskowate Szczawie, skłonne do łez, aż ociekały niemi, a gruby jakiś Ostromlecz, z wielkiej czułości, wilgotną głowę skłonił na mokre łono przysadzistej Babki. Nawet Jaskier Łotr i kompany jego, Osty, płakały ale — ze złości. I jeden tylko Posłonek płakać ani myślał, bo całe życie jego, wszystkie struny istoty, skupiły się w próżnej ambicyi. Mały, trochę krzywy, z fantazyą trzymając się pod boki, szafranowe oko w Jutrzenkę wlepił i oczekiwał — słońca!
Niedługo już oczekiwał. Jutrzenka różane palce daleko po niebie wyciągnęła, a w tejże chwili kukułka ze szczytu drzewa krzyknęła:
— Ku... i urwała.
Z radości i uroczystego wzruszenia głos zamarł jej w gardle.
Wówczas... Co stało i dziać się wówczas na łączce zaczęło, o tem pióro choćby najwymowniejsze, pędzel choćby najbarwniejszy, słabe tylko dać może wyobrażenie. Krótko mówiąc, było to jakieś olbrzymie »brio« tonów, barw, zapachów, blasków, w którem wszystko zapaliło się, zajaśniało, zabłyszczało, zapachniało, zaśpiewało...
Nad wstęgą jutrzenki ukazało się złote czoło słońca i rzuciło w świat pęki promieni, które odbiły się w łzach kwiatów i przemieniły je w perły i brylanty. Ponieważ zaś kwiaty były ze wzruszeń radośnych i tkliwych rozpłakane bardzo, więc łez tych miały na sobie mnóstwo i zaświeciły teraz niemi, jak rozsypanym po kobiercu bajecznie wzorzystym, bajecznym skarbem Golkondy. Jednocześnie nad tym kobiercem, wyhaftowanym w kielichy Powojów, w szlaczki Groszków i Wyczek, w szafirowe arabeski Weroniczek, Biedrzeńce i Marchwie dzikie, najwyżej, jak tylko mogły, wzniosły baldachimy białe, na srebrzystych pręcikach rozpięte, Jaskry zaświeciły tysiącem złotych lampek, Drżączki zadzwoniły brelokami, jak kryształami żyrandoli, Tomka wonna, dwie siostry Mięty i od skraju lasu Macierzanka, poczęły z całej siły wstrząsać kadzielnicami, z których rozpłynęły się wonie słodkie i upajające.
A z woniami temi, w powietrzu coraz goręcej pozłacanem przez blask słoneczny, połączyły się dźwięki orkiestry, na brzegu lasu wybuchającej muzyką huczną, bardzo skomplikowaną i uczoną, a zarazem liryczną i rzewną. Było to Epitalamium, którego motywy główne od największego z kompozytorów ptasich, bo od samego Słowika zapożyczone, z umiejętnością rozwijały szczygły i czyże, podtrzymywały basowymi akordami: hu-hu! hu-hu! dudki i gołębie, klaskaniem w kastaniety urozmaicały czeczotki, a kosy i wilgi uświetniały przez wykonanie flażeoletów tak subtelnych i czystych, że pozazdrościć-by ich mógł niejeden mistrz gry skrzypcowej. Muzyka ta, wybuchając gwałtownie i napełniając łączkę niezmiernem bogactwem tryli, akordów, passaży i wijącej się pośród nich melodyi czarującej, tak wstrząsnęła nerwami Dmuchawców, że niektóre z nich, pory właściwej nie doczekawszy, puściły w powietrze rakiety z leciuchnych puszków, co widząc, Macierzanka, z uciechy wielkiej jeszcze silniej ametystową kadzielnicą zakołysała, a Wietrzyki z radości, że wszystko tak pięknie się udaje, zaczęły wykonywać napowietrzne, posuwiste tańce solowe. Zaraz je przecież przerwały i stanęły jak wryte, pomimo całej lekkości swej, powagą chwili zdjęte, bo oto z lasu, z pomiędzy rzadkich sosen, wyleciał motyl wielki, skrzydła nakrapiane purpurą szeroko rozwijał i ciężkim poważnym lotem w powietrzu płynął. Płynął ku parze oblubieńców, ku Wiesiołkowi naprzód o jasnych, wielkich oczach, który też wyprostował się, rzęsy wszystkich swych oczu ku motylowi zwrócił i wyglądał jak rycerz »sans peur ni reproche«, który przed niczem się nie trwoży, bo wie, co czyni, i ma zamiary szlachetne, czyste. Malwa zato zaczęła drżeć na wszystkich liściach i we wszystkich różowych oczach świecić perłami łez, a matka jej, Ślazówka podżyła, rozpłakała się tak rzewnie, że na widok ten oczy drużek, drużbów, gości weselnych, nawet pospólstwa coraz więcej wzbierały łzami, tak, że po całej łączce brylantowe skarby Golkondy rozsypywały się coraz obficiej, a muzyka grała coraz huczniej i rzewniej, a Dmuchawce już wszystkie rakiety puchowe w powietrze wyrzucały, lampki Jaskrów świeciły wprost olśniewająco, brzęczały żyrandole Drżączek, Kadzielnicy od wstrząsania kadzielnicami dech prawie tracili i — wielki motyl powietrzem płynął, powoli, ciężko, płynął ku oblubieńcom, za sobą wiodąc ruchliwy, wirujący rój motyli mniejszych, lżejszych, żółtawych, błękitnawych, liliowych, białych...
Wtedy-to stało się coś — okropnego!
Kukułka, która ze szczytu drzewa przypatrywała się uroczystości i zarazem rozglądała się po świecie, przeraźliwie, z trwogą niewysłowioną, z przerażeniem niezmienieni, krzyknęła:
— Ku...
I urwała. Od trwogi i przerażenia dech zamarł jej w piersi. Uczyniła jednak wysilenie i z taką mocą, że głosem orkiestrę przeniosła, z taką grozą, że wszystko, co żyło, dokoła zadrżało, bez taktu już ani rytmu, jak szalona, jak obłąkana, krzyczeć zaczęła:
— Ku-ku ku-ku-ku-ku-ku-ku!
— Co? co? — krzyknęły naraz wszystkie kwiaty i Wietrzyki, motyle zaś jak martwe zawisły w powietrzu i jedni tylko grajkowie, w zaciekłości muzycznej nic nie słysząc, grali dalej.
Kukułka ze szczytu drzewa krzyczała:
— Śmierć idzie! Śmierć idzie! Śmierć idzie! Śmierć idzie!
Śmierć! Jaka śmierć? Co to takiego śmierć? Po co? dla kogo? dlaczego? Na zabawę weselną idzie śmierć? Przychodzi teraz, w tej chwili, gdy na świecie tak jasno, pięknie, wesoło, błogo. To być nie może! To wieść fałszywa! kłamie kukułka! Powiesić kukułkę! Za zamącenie uciechy publicznej, za złe pełnienie urzędu jej powierzonego, za zepsucie najświetniejszej z biesiad weselnych, powiesić kukułkę!
Wówczas rozległ się po łączce śmiech jadowity, szyderski, prawie szatański, wychodzący z poplamionych rdzą zawiści warg Jaskra-Łotra, który też wszystkie swoje krzywe palce ku otworowi kotliny wyciągnął, coś, czego inni nie widzieli, ukazując. On widział to, co ogłaszała kukułka, wiedział również, że sam za chwilę umrze, lecz śmiał się z radością piekielną, bo z nim razem umrą ci, którym tak dobrze na świecie i których nienawidzi. Krzywymi palcami na otwór Kotliny wskazując, głosem przez śmiech przerywanym wołał:
— Spójrzcie! tam spójrzcie! Cha, cha, cha! Oto są wesela i miłości wasze! Trwałe są, bezpieczne, wieczne, nieprawdaż? Cha, cha, cha, cha! Oto zachód, kłopoty, sprzeczki, muzyczki, stroiki, popisy i iluminacye wasze! Brzdęk! i już niema! Brzdęk! i już koniec! Cha, cha, cha, cha!
Wszystko, co na łączce cudnemi oczyma kwitło, brylantami jaśniało, koronki kunsztowne rozwijało, pachniało, kochało, cieszyło się życiem — zwróciło spojrzenia w kierunku przez Sceleratusa wskazanym i omdlałymi głosami zaszeptało: Śmierć!
W otworze kotliny, jak w bramie rozwartej na pole i drogę polną, stał chłop w białej koszuli, ze stopami nagiemi, a nad zmiętą czapką, która okrywała mu głowę, wysoko w powietrzu, ostrym i zimnym połyskiem stali świeciła kosa.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...W kilka minut potem, z orkiestry ptasiej żaden już dźwięk nie pozostał w powietrzu, zdjętem głęboką ciszą. Tylko kukułka, kędyś daleko, daleko odzywała się tonem żałośnym i Wietrzyki, do mchów leśnych przypadłszy, cicho łkały. A w kotlinie pomiędzy pagórkami, wśród milczenia powietrza i ziemi, kosa śmierci sama jedna głucho dzwoniła:

— Czach-czach! Czach-czach!







KIEDY U NAS O ZMROKU...




Na Anioł Pański dzwonią! Dzę-dzę! dzę-dzę! Jakby w powietrzu aniołowie w srebrne skrzydła uderzali! Kto to tak mówił? Kiedy? Co mi to przypomina? A! wiem już, pamiętam! Spotkanie dziwne... strofa daleka...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Od kilku tygodni byłem mieszkańcem cudzoziemskiego miasta, w którem zająłem pozycyę pod każdym względem świetną, i zachodziło ze mną coś wcale niespodziewanego. Pozycya moja była pod każdym względem świetną, a ja sam stawać się zaczynałem pastwą melancholii. Nic zresztą bardzo dziwnego. Zajęcia moje nie posiadały horyzontów, po których myśli bujać mogą ze swobodą i szerokością orlą; zyskowne były, ale nudne, oschłe i nie wolne od tej ckliwej przyprawy, którą sporządza wątpliwość: czy użytek czyniony z życia jest dobry, albo zły? Jeszcze nie zupełnie oschło mi było na wardze mleko mrzonek idealistycznych, którem poi się pacholęctwo, a jakkolwiek, pod wpływem złych dni przeżytych i dobrych rad usłuchanych, wszedłem już był na tory życia rozsądne, praktyczne, to jednak niezupełnie jeszcze oduczyłem się zapytywać u wszechświata i wszechstworzenia: czy jest co ponad... półmiskami? W gruncie rzeczy pewny byłem, że jest, i pewność ta, pod gruzowiskiem przeciwnych sofizmatów, leżała na dnie świadomości mojej, milcząc, lecz wydając z siebie niesmak, przeszkadzający w delektowaniu się tem, co było na półmiskach. Oprócz tego, miejsce obce, ludzie nieznani lub wczoraj zaledwie poznani, samotność myśli, nie mającej z kim dzielić się spostrzeżeniami, sieroctwo wzroku, zaledwie poczynającego oryentować się wśród zjawisk nowych, ani osobliwych, ani pięknych, ani miłych... Miasto duże, ale zbudowane niedawno i w sposób niezmiernie pospolity: proste i długie ulice, proste i długie rzędy kamienic, z prostymi i długimi szeregami okien. Historyi nie było tu wcale, artyzmu bardzo mało, życie towarzyskie takie właśnie, do jakiego nigdy pociągu nie uczuwałem, to jest: huczne, szumne, balujące, tańczące; ruch interesów handlowych, biurowych, fabrycznych — ogromny, bogactwo po magazynach i salonach wielkie — w wyniku ostatecznym: nuda i tęsknota. Zaczem tęsknota? Czy ja wiem? Za czemś tak innem niż te ulice, kamienice, fabryki, magazyny, salony i moje własne zajęcia. Zajęć tych i tego wszystkiego, co wzamian ich otrzymałem, nie wyrzekłbym się był za nic w świecie, a to, że mi się w ręce dostały, poczytywałem za wielce przyjazny uśmiech losu; jednak, zamiast uśmiechu, czułem w głębi samego siebie ustawiczną, obecność jakiegoś kamienia. Takim to jest człowiek! Ze stękającą zagadką najsprzeczniejszych potrzeb i pożądań, przewraca się on na łożu swoich własnych tworzydeł, nie wiedząc, na którym boku leżeć, bo każdy po swojemu boli!
Ludzie, uczuwający w sobie obecność ciężkich kamieni, posiadają najczęściej tę wspólną właściwość, że błąkają się. Gdy tylko mają trochę czasu, zaczynają błąkać się po różnych miejscach, bez potrzeby i celu. Można widzieć ich i rozpoznawać, gdy krokiem powolnym idą to tu, to tam, to w jedną stronę, to w drugą, na nieznane im jeszcze ulice, ku gmachom publicznym, ku rynkom ludnym, ku samotnym kupkom drzew, rosnących na polu. Idą bez pośpiechu, wracają bez pociechy, a gdy tylko mają czas, idą znowu, niekiedy w te same miejsca, najchętniej przecież w coraz inne, zaledwie spostrzegając otoczenie, do którego przywiodły ich kroki, wahające się i obojętne. Podobne to jest nieco do zygzakowatych biegów zwierzęcia, szukającego po trawach lekarstwa na dręczącą go chorobę. Człowiek zresztą nie zawsze tylko szuka tego, czego nie zgubił, ale też często próbuje zgubić to, czego nie szukał.
Gdy tylko zajęcia liczne i ważne pozostawiały mi trochę wolnego czasu, najchętniej używałem go na błąkanie się — i dnia pewnego zabłąkałem się aż na pole, otaczające miasto. Był to raczej step bezgraniczny, wypalony przez świeżo przeminione skwary letnie, i na żółtem, gładkiem, pustem obliczu posiadający uśmiech jedyny, którym była samotna kupka drzew, oblana w tej chwili szkarłatem i złotem zachodzącego słońca. Cisza wiała stamtąd, samotność od świata daleka, spokój, w którym żaden liść nie szeleści. Pomiędzy szkarłatnymi i złotymi liśćmi majaczyły czarne linie, zdaleka niewyraźne, lecz niebawem rozpoznałem, że były to krzyże — cmentarz zapewne. Na prowadzącej ku niemu drodze, mało znać uczęszczanej, w żółtych zielskach i uschłych badylach wił się biały szlaczek wydeptanej ścieżki. Zacząłem wić się razem ze ścieżką, i zaraz spostrzegłem, że czynię to nie sam jeden. O kilkadziesiąt kroków przedemną szła kobieta, której piękną kibić i elegancyę ruchów, natychmiast po dostrzeżeniu jej, podziwiać zacząłem. Z przedziwną gracyą unosiła nad zielskami suknię czarną, której jedwabny szeleścik ucha mego dochodził. Cała była ubrana w czerni, i bez wielkiego wytężenia wzroku dostrzegłem, że włosy nawet, z pod koronek kapelusza, w czarniejszych jeszcze od nich splotach, opadały jej na plecy. Kibić, ruchy, ubranie, sposób podnoszenia sukni objawiały kobietę wytworną, elegantkę. Dlaczego znajdowała się w czystem polu sama jedna? Może, tak jak ja, błąkała się? Lecz z kobietami zdarza się to rzadko. One, ilekroć czują w sobie obecność kamieni, idą śpiewać nad kołyską dziecka, lub mizdrzyć się przed zwierciadłem, lub jeżeli płaczą, to w takiem ukryciu, aby oko żadne nie widziało, ucho nie słyszało. Ta przecież może stanowi wyjątek i błąka się... Wyprzedzając mię o kilkadziesiąt kroków, szła prędzej odemnie, więc też wkrótce znikła mi z oczu, zanurzywszy się w kupce szkarłatnych i złotych drzew. Muszę oddać sobie tę sprawiedliwość, że gdy w niewiele minut potem wchodziłem pomiędzy te same drzewa, już ani o niej, ani o niezawodnej obecności jej w tem miejscu nie myślałem wcale.
Cmentarz to był z krzyżami takimi, jakie są w moim kraju, i z napisami na grobowcach w mojej ojczystej mowie. Nie zdziwiłem się, bo wiedziałem o istnieniu w tem mieście garści ludzi jednego ze mną rodu, a skoro istnieli, musieli przestawać istnieć i musiało być wszystko, co potem następuje. Lecz rozglądając się po drzewach, ukoloryzowanych przez jesień, a roziskrzonych przez zachodzące słońce, zapytywałem w myśli: kto i kiedy zasadzał je w pustym stepie, aby nad prochami przybyszów z ziemi dalekiej rozwieszały baldachim z purpury i złota? Jak okiem zarzucić, nic, tylko step niezmierzony, pusty, żółty i ten na nim bukiet liściasty, pełen drobnych pagórków na dnie, a u szczytu rozpiętych ramion krzyżów. Na krzyżach, na białych, czarnych, szarych grobowcach — nazwiska, pomiędzy któremi było wiele znanych mi, zasłyszanych, wiadomych, imiona takie, do których pieszczotliwego odmieniania miałem nawykłe usta; gdzieniegdzie werset biblijny, wierszyk sentymentalny, krótkie wołania o modlitwę. Po trawach, świeższych niż w nagiem polu, biegły, okrążając mogiły, ścieżki wydeptane, wszędzie rosły krzewy z rzadkim już liściem, lecz wzamian pełne na wpółnagich gałęziach nasion, którym podobne oko moje spotykało już kiedyś, kędyś, na jakichś dalekich polach, drogach. Jagody, czerwone, przypominające kalinę i jarzębinę, albo białe jak śnieg i do kulek ze śniegu podobne, strąki, jak z hebanu, czarne i twarde... Nagle spostrzegłem, że pomiędzy mną i otoczeniem mojem toczyć się zaczęła rozmowa bez słów. Ja wprawdzie zapytywałem czasem w myśli: gdzie? kiedy? co to? kto? — lecz ono nie wymawiało żadnego wyrazu i tylko w panującą tu ciszę głęboką lało mnóstwo dźwięków niewyraźnych, ech rozwiewnych, powiewów, lecących to od wiosny przeminionej, to od zimy dostrzeżonej, — czy ja wiem zresztą? — coś, czego wyrozumieć niepodobna, lecz co łaskotało mi serce pocałunkami rzeczy dawnych, znanych, kochanych, przeminionych, opuszczonych, przypominających się pośród grobów...
Wtem, wśród ciszy niezmiernej, w rozmowę bez słów moją i otaczających mię przedmiotów wmieszał się wyraźny odgłos płaczu. Mogło się zdawać, że z ust zaklętego tu ducha smutku spadł tłumik i wybuchnęły z nich długo więzione łkania. Ktoś niewidzialny, lecz bardzo niedaleki, namiętnie płakał. Może pomocy potrzebował, tem bardziej, że płacz wydawał się kobiecym. Kilkunastu krokami okrążyłem gęsty klomb drzew i krzewów, aż zobaczyłem grobowiec wspaniały i u stóp jego płaczącą kobietę. Grobowiec był z czarnego marmuru, wyniosły, poważny, bardzo kosztowny, a na dźwigającym krzyż czarnym postumencie jego krwawił się pęk świeżych gwoździków i begonij. W kobiecie płaczącej poznałem tę samą, która mię przed kwadransem na ścieżce do cmentarza poprzedzała. Twarzy jej widzieć nie mogłem i teraz, bo ukrywała ją — w chustce cienkiej i małej, z pod której wyciekające łzy padały na pierś, oblaną wodnymi wzorami czarnej mory. Ręką w długiej, modnej rękawiczce, ściskała mosiężny pręt ogrodzenia, lecz oparcie to nie wystarczało do utrzymania w spokoju kibici, wstrząsanej głębokim płaczem. Nad czyim grobem kobiety tak płakać mogą? Męża? kochanka? syna? Rzuciłem okiem na napis grobowca. Imię i nazwisko kobiece; umarła, mając lat 54. Matka! pomyślałem i nie miałem czasu na domysły dalsze, bo kobieta z piękną kibicią, w bogatem, czarnem ubraniu nagle przestała łkać i pochyliła się ku ziemi. Uczyniła wysilenie, aby wyprostować się i — nie mogła; chciała powstać, nie mogła; ręka jej bezsilnie osunęła się z mosiężnego prętu, czoło dotknęło marmurowej podstawy ogrodzenia. Może zemdlała? Znajoma, czy nieznajoma, ceremonie na bok! Poskoczyłem i, schylając się nad nią, zcicha zapytałem, czy nie potrzebuje pomocy? Może ramię podać? albo wody przynieść? Ostatnie zapytanie było wśród tej absolutnej pustki absolutnie próżnem, ale myślałem tylko o tem, aby czemkolwiek być jej pomocnym. Na szczęście nie była zemdloną. Zwolna podniosła głowę, obróciła ku mnie twarz zapłakaną i spróbowała uśmiechnąć się.
Czy ktokolwiek zauważył, że istnieje cała kategorya kobiet, które, złapane na gorącym uczynku płakania wnet próbują uśmiechać się. Jest to zalotność, całą potęgę swą widząca w rozweselaniu świata, albo nieufność, wiedząca, że ból jej serca na żadnem innem sercu nie zacięży. Ta, ujrzawszy nieznanego świadka swego płaczu, spróbowała uśmiechnąć się, potem powstać, ale na jedno i drugie siły jej zabrakło. Podałem jej obie ręce, oparła na nich swoje i powstała, poczem zaprowadziłem ją do wygodnej ławki, naprzeciw grobowca umieszczonej, na której usiedliśmy oboje. Nie mogłem przecież w stanie, w jakim się znajdowała, zostawić jej samej jednej pośród grobów. Przez parę minut mokrą chusteczką zasłaniała twarz i odwracała ją odemnie, wstydząc się może płaczu swego, albo nie chcąc ukazać zapłakanych oczu. Potem bardzo cicho wymówiła:
— Dziękuję!
A ja na jeden tylko wyraz zdobyć się zdołałem. Wskazując grobowiec, tonem zapytania wymówiłem:
— Matka?
W brzmieniu głosu mego musiało być to współczucie, które było w sercu, bo opuściła rękę z chusteczką i po raz pierwszy zwróciła ku mnie twarz, pomimo zapłakania piękną. Śniadawa brunetka, z rysami może nie doskonale regularnymi, ale z cerą delikatną i cudnemi oczyma, świecącemi, jak szafiry w oprawie podłużnej, pod czarnymi łukami gęstych brwi. Wiek jej określiłem sobie na lat około trzydziestu.
— Tak — odpowiedziała zcicha — to jest mogiła mojej matki.
I zaraz dodała:
— Jaki pan dobry!
— Musiałbym być chyba niepospolicie złym, gdybym nie współczuł wielkiemu żalowi pani...
Smutnie skinęła ręką.
— Już teraz, to nic! Przywykłam. Życie, jak rzeka, toczy się, szumi, a my, jak listki, płyniemy na niem coraz dalej, coraz dalej od tego, co za nami zostało...
Głos jej zadrżał znowu, oczy nabiegły łzami.
Podchwyciłem i dokończyłem myśl jej:
— W szumie życia milkną bóle nasze...
— Ani zupełnie, ani na zawsze nie milkną — zaprzeczyła — powracają, odzywają się, ale w przestankach...
Urwała; w nawpół spuszczonych jej oczach błysnęło coś nakształt ironii.
— Człowiek jest niepospolicie marnym...
— Sąd surowy! — zarzuciłem.
— O samej sobie go wydaję. Prawdziwy.
Oczy jej roziskrzyły się nagle.
— Przecież ja byłam pewną, że jej nie przeżyję, albo przynajmniej, że moje życie będzie już zawsze tylko torturą i żałobą... A potem!
Znowu nie dokończyła i uczyniła ręką gest pogardliwy.
— Wpływ czasu, musu, konieczności... — zacząłem i zapytałem: czy dawno to się stało?
— Wkrótce skończy się trzy lata... W taki piękny zimowy dzień. Słońce świeciło nad ziemią całą, białą od śniegu... Ale po co ja panu to mówię? Co to pana może obchodzie?
— Niezmiernie obchodzi. Czy pani nie czuje, że, pomimo pierwszego spotkania, nie jesteśmy dla siebie obcy?
— Tak, tak! — potwierdziła; to prawda! To tak rzadko się zdarza...
— Co?
— Żeby ludzie nie czuli się sobie obcymi.
Teraz ja potwierdziłem:
— To prawda.
Jakieś tajemnicze wspólności myśli i uczuć szybko zadzierzgiwały pomiędzy nami węzeł zaufania.
— Musiała pani wiele cierpieć! — zauważyłem.
Wzruszyła ramionami.
— Żebym na to pytanie odpowiedziała komu: tak! niktby nie uwierzył. Niktby nawet nie zapytał mię o to, tak się to wydaje nieprawdopodobnem. Bo człowiek bywa czasem zupełnie do samego siebie niepodobnym...
— A może raczej w człowieku bywa dwóch ludzi do siebie niepodobnych?
— Może i tak. A pan ma jeszcze matkę?
— Nie mam już, pani. Daleko stąd jest taki cmentarz wiejski, na którym przed kilku laty spoczęła i nad którym codziennie, o zmroku, drewniana kapliczka na Anioł Pański dzwoni.
— A nad moją nie dzwoni! — szepnęła.
Zaczęła zapytywać mię o moją matkę, o powierzchowność jej, charakter, wiek, w jakim umarła. Odpowiadałem zrazu dlatego tylko, aby jej dogodzić i zwierzeniami odpłacić niejako za zwierzenia, lecz potem, coraz więcej, coraz więcej zbliżało się do mnie widmo z przeszłości niepowrotnej i mówić o niem zacząłem tak, jak do siebie samego tylko mawiać zwykłem. Mówiłem o rzeczach tak wielkich i rzadkich, jak cześć i wdzięczność, tak nieskończenie słodkich, jak zaufanie bezgraniczne. Gdy umilkłem, ona mówić zaczęła:
— Ja także, ja także przed nią jedną nie miałam nic skrytego. Jej oko szło mi w głąb. Wszystkie oczy ludzkie ślizgają się tylko po naszej powierzchni, bo każdy w samego siebie patrzeć najlepiej lubi. Jej oko patrzało we mnie pilnie, troskliwie, czy tam czasem co nie boli, czy czego nie potrzeba, czy czego złego niema. Przed takiem okiem odsłaniać duszę — szczęście! Wszystko wiedziała o mnie, aż do dna... Kiedy pokazywałam jej każdy promyczek myśli, każdą iskierkę uczucia, byłam pewna, że roztargnionego wzroku w drugą stronę nie obróci, ani obmówi, ani wyśmieje...
— Tak! — potwierdziłem — takie kochające serce nie powie drugiemu sercu: »zabawne jesteś! niewiedzieć czego ci się zachciewa!«, bo samo żąda dla niego wszystkiego, choćby niepodobieństwa...
— To prawda! A jakie oczy miała matka pana? bo moja szafirowe, tak szafirowe...
— Jak pani?
— Gdzież tam, daleko piękniejsze i z takim wyrazem...
— Źrenice mojej matki były przy końcu życia blade i przygasłe, bo wiele płakała.
— A moja! Co pan myśli, ja sama ile namartwiłam mamę! Najprzód ten wyjazd mój z mężem, tak daleko, wiele ją kosztował; a potem, dlatego, aby żyć ze mną, musiała porzucić wszystko i wszystkich, i tęskniła, tęskniła... Zresztą ja wcale aniołem nie jestem... o, nie! A ona wszystko widziała, co we mnie było i lękała się... przestrzegała, gromiła czasem i gryzła się... Każdy ma swoją miarę cierpienia, i ona miała swoją, do której ja sama niejedną kroplę dolałam. A pan?
Zrozumiałem o co pytała; parę wydarzeń, które wszelkim kosztem pragnąłbym z życia wykreślić, przesunęło mi się przez pamięć i odpowiedziałem zcicha:
— Każdy ma swoją miarę win!
Z jednej strony wspaniałego grobowca i ławki, na której siedzieliśmy, stała nieprzebita gęstwina liści pomarańczowych i brunatnych, w których igrało złote słońce; z drugiej, przez wązki otwór ukazywała się przestrzeń blada i pusta. Myślałem o dziwnej grze losu, który dwoje dzieci dalekiej ziemi rzucił na step blady, pusty, aby wśród garści drzew i grobów rozmawiały o swych pomarłych matkach i popełnionych winach.
Wkrótce zaczęliśmy mówić o czem innem.
— Powiedział pan: na wiejskim cmentarzu. Czy pan urodził się na wsi? W jakich stronach? Czy dawno pan je opuścił?
Byłem z rodu wieśniakiem, jednym z tych, którzy w dzieciństwie wyciągają ręce do klekocących na gniazdach bocianów, a w latach późniejszych, wśród miejskich turkotów, śnią czasem o gankach, opartych na białych słupach, i o cichych pokojach pod nizkimi sufitami, z ćwierkaniem świerszcza w kącie. Strony, w których się urodziłem, były blizkie jej stron rodzinnych, opuściłem je niedawno. Ona nie była w swoich, odkąd ośmnastoletnią uwiózł ją mąż za rzeki, za lasy. Zaczęła więc dopytywać się i sama opowiadać. Mówiliśmy o wsiach i miastach, o ludziach i rzeczach, o domach, drogach, rzekach, topolach, bocianach, jaskółkach, o stawach, emaliowanych w złote i śnieżne grzebienie, o lasach, nabrzmiałych woniami żywicy i czombru, o wiankach z bławatków, wiszących na krzyżach przydrożnych. Zapytywała, opowiadała, porywała mię za sobą w echowy odmęt wspomnień. Z za rzek i lasów, z za gór i stepów przylatywały ku nam promienne mary na skrzydłach grających, w sukniach, osypanych sosnowem igliwiem i rosą, w wieńcach z kłosów na głowach. Oczy jej rozbłysły, wargi zaszły gorącym karminem, uśmiechy, jak geniuszki, to figlarne, to rzewne przewijały się po twarzy — i znikały spłoszone westchnieniem. Naprzód nieco pochylona, wpatrzyła się w grobowiec.
— Z nią jedną mówiłam często o tem wszystkiem, z nią jedną...
Poczem zaczęła opowiadać:
— Wkrótce skończy się trzy lata. W taki piękny zimowy dzień... Śniegu było pełno na ziemi, na drzewach, na dachach... słońce świeciło... Kiedy to już stało się, prosiłam wszystkich, aby zostawili mię przy niej samą jedną, ale długo nie chcieli, dopóki prosiłam, nie chcieli. Stłoczyli się wkoło mnie i pocieszali, a mnie od tego ich pocieszania chciało się przez okno wyskoczyć. Więc zaczęłam krzyczeć, że jeżeli nie pójdą sobie i nie zostawią mię przy niej samą jedną, wyskoczę przez okno, albo otruję się, czy cokolwiek podobnego... Wtedy powychodzili wszyscy. Bo z ludźmi zawsze tak: dopóki ich lubić, pieścić, prosić, wszystko nie po twojemu, ale po swojemu robić będą; dopiero jak w złość wpadniesz, krzykniesz, odepchniesz, zaczną łasić się i dogadzać...
— Ciemny pogląd na ludzi! — zauważyłem.
Z pod długich powiek rzuciła na mnie wejrzenie, w którem, nie po raz pierwszy już, spostrzegłem błysk ironii.
— A pan myśli, że to są jasne anioły? — zapytała.
I ręką w długiej rękawiczce uczyniła gest lekceważący.
— Bóg z nimi!
Zamyśliła się, ze spuszczonemi powiekami milczała, ale ja pragnąłem dalszego ciągu opowiadania:
— Dlaczegóż pani chciała koniecznie pozostać tam... samą jedną?
— Dlaczego? Napozór dla niczego. Ale co dla jednego wydaje się niczem, dla drugiego bywa wszystkiem. Dla mnie ostatnia rozmowa z nią sam na sam była wtedy wszystkiem. Kiedy już powychodzili, skoczyłam do łóżka, na którem leżała, usiadłam bliziuteńko, wzięłam jej zimne ręce w swoje obie i zaczęłam mówić: »Widzi mama, jaki dziś cudny dzień... Niech mama spojrzy... taka śliczna zima, cała w bieli i brylantach. U nas też pewnie tak samo biało, tylko mniej zimno. Na naszych drzewach, tych, co mama wie, tak samo szron błyszczy... w naszej wiosce, tej, takiej długiej, długiej, dzieci chłopskie saneczkami jeżdżą... a ty, mamo, już tego nie zobaczysz nigdy... nigdy... z naszych kominów płyną do nieba dymy, w mrozie takie różowe... różowe... ty, mamo, już ich nie zobaczysz... Przyjechałaś tu do mnie, wyrzekłaś się wszystkiego dla mnie i już oczy zamknęłaś na wieki, na wieki... a naszej zimy nie widziałaś, i już nie zobaczysz nigdy!« Tak ja do niej mówiłam, w zimne ręce i nogi ją całując i płacząc, ale po cichu, bo bałam się płakać głośno, aby ludzie zaraz nie ponałazili, nie przeszkodzili...
I teraz zapłakała znowu, krótko, cicho, a potem, odwrócona odemnie, patrzała oczyma łzawemi w gęstwinę liści.
— Bo widzi pan, ja i ona lubiłyśmy bardzo naturę, więcej nikt wkoło nas ani myślał jej lubić, tylko ja i ona. Wspominałyśmy też często o swoich stronach; więcej nikt ani myślał wspominać, tylko my, we dwie, ja i ona, bardzo często... Więc i wtedy, objąwszy ją za szyję obu rękoma, ciągle mówiłam: »Pamięta mama? pamięta mama?« I to, i tamto, i dziesiąte, i dwudzieste, z dzieciństwa mego, z naszej wioski, z naszego starego domu, z czasu, kiedy ojciec żył jeszcze, siostry były małe i wszyscy byliśmy tam... razem! I co pan myśli? Zdawało mi się... teraz wiem, że zdawało się tylko, ale wtedy byłam pewna, że ona słyszy to, co do niej mówię, że blade usta jej uśmiechają się, że powieki mrugają, jakby mówiły: »tak! tak!« Potem wieczór nastawać zaczął, a ja, widząc, że zmrok zapada, zaczęłam mówić: »Kiedy u nas o zmroku na Anioł Pański«... Bo muszę powiedzieć panu, że mama ogromnie lubiła muzykę dzwonów kościelnych i ja także, ale ona więcej jeszcze odemnie, i gdy tu przy mnie zamieszkała, o każdej prawie szarej godzinie, stojąc przy oknie, albo z fotelu swego na okno patrząc, mówiła do mnie: »kiedy u nas o zmroku na Anioł Pański dzwonią, jakby w powietrzu aniołowie w srebrne skrzydła uderzali: Dzę-dzę! dzę-dzę! dzę-dzę!«... I tak już byłam do tego przywykła, że gdy tylko mama zacznie: »kiedy u nas o zmroku«, ja podchwytuję i kończę: »Dzę-dzę! dzę-dzę!« Bo nieprawdaż, panie, że u nas tak dzwonią? My z mamą kiedyś tego razem słuchały, a gdy nie mogłyśmy słuchać, wspominały... Teraz tu przychodzę czasem... tylko czasem, ale zawsze nad wieczór i nigdy od jej mogiły nie odejdę bez przypomnienia jej i sobie: »kiedy u nas o zmroku«..
Znowu na płacz jej się zbierało, usta drgały, powieki nabrzmiewały, ale powściągnęła się i przezwyciężyła. Stopą drobną i wykwintnie obutą uderzyła o ziemię.
— Boże! jak ja się dziś rozmazgaiłam! To pewnie dlatego, że nie byłam tu już od bardzo dawna, i że pan taki dobry... Za swoją dobroć każdy musi być ukarany... ja pana lamentami swymi zanudzam, nieznajomego...
Wstałem, z ukłonem powiedziałem jej swoje imię, nazwisko, czem się w tem mieście trudnię i, znowu siadając przy niej, zcicha rzekłem:
— Powiedziała pani kilka razy: »tylko z nią! tylko ja i ona!« A mąż pani?
Mówiłem zcicha, czując, że zaczepiam o strunę, która albo mi nie odpowie, albo nawet odtrąci rękę zuchwałą. Odpowiedziała jednak, nie słowami wprawdzie, lecz gestem, mogącym oznaczać zniechęcenie i zwątpienie.
Ośmielony, zapytałem jeszcze:
— Czy nie jest pani kochaną?
Jakby samo to przypuszczenie wydało się jej śmiesznem, zaśmiała się.
— Owszem! ależ owszem!
W oczach jej przemknął znowu błysk ironiczny.
— Tylko, że te kochania na świecie, to najczęściej... Z gestem pogardliwym i ściągniętemi brwiami dokończyła: — Taka rzecz marna, płytka...
— Rzadko zdarza się — podjąłem — aby człowiek kochał innego człowieka dla niego samego. Najczęściej kochamy dla własnej przyjemności...
— I chluby! — dokończyła z krótkim, trochę przykrym śmiechem.
Potem jeszcze zapytała:
— Czy pan zauważył, jak ludzie kochający rzadko współczują tym, których kochają? Owszem, dopóty kochają, dopóki osoba kochana jest zabawną, ale kiedy przestaje być zabawną — adieu mon plaisir! Serce ci zaczem, albo po czem płacze? — to niech nie płacze! Masz wszystko, czego tylko ci potrzeba, i powinnaś być szczęśliwą, a jeżeli nie jesteś, to są kaprysy, przywidzenia, i nie zawracaj mi niemi głowy, bo czasu nie mam...
Nagle obróciła ku mnie twarz i zapytała:
— A panu dobrze tu? Rad pan z tego, że tu przyjechał?
Odpowiedziałem, że i tak i nie, ale więcej nie, niż tak. Zajęć swoich nie lubię i różne tam inne mam wewnętrzne przeszkody do szczęścia.
— Otóż to! — rzekła. Gonisz szczęście przez lasy, przez góry, a ono za dziesiątą granicę od ciebie ucieka! Ale trzeba mi już stąd iść!
Nie szła jednak. Zamyślonym wzrokiem błądziła po drzewach i krzyżach.
— Wie pan, mnie się zdaje, że w tem naszem gonieniu za szczęściem jest jakaś wielka omyłka, i żeby wszystko na świecie było jakoś prościej urządzone, mniej wyszukane, to może...
Powiodłem wzrokiem po jej morowej sukni, po bogatym hafcie okrycia i pomimo woli uśmiechnąłem się. Spostrzegła to i zaśmiała się także.
— Pan patrzy na moje ubranie i uśmiecha się ironicznie. A jednak nie ma pan racyi wcale. Człowiek, jak koło: w którą stronę popchnięte, w tę toczy się, choćby po grudzie, czy po nagim stepie. Ja wczoraj wróciłam z zagranicy, i okrycie to, na które pan tak ironicznie patrzy, kupiłam w Wiedniu. Mąż mój leczył się w Wiesbadenie, poczem zrobiliśmy długą tournée po Szwajcaryi i wracaliśmy na Wiedeń, prawie umyślnie...
— Dla kupienia okrycia! — wtrąciłem żartobliwie.
— Prawie umyślnie dlatego. A cóż? Skoro się coś posiada, trzeba sobie tem wynagradzać wszystko, czego się nie posiada.
— Odbyła pani podróż piękną.
— Piękną i wesołą. Wszędzie było pełno znajomych. Wróciłam wczoraj i tak mi było pilno tu przyjść...
Wzrok jej utkwił w grobowcu, usta drgnęły cichym szeptem.
— Do mamy!
Wstała.
— Późno już jest. Trzeba iść.
Nie odchodziła jednak. Wsparta na parasolce, zwojami czarnych koronek opłyniętej, stała z oczyma wlepionemi w grobowiec, a ja, patrząc na jej wysmukłą i kształtną postać, na włosy, jak noc czarne, na oczy, pod ściągniętemi nieco brwiami, mgłą zamyślonej czułości oszklone — myślałem, że gdyby Grecy posiadali w mitologii swej muzę melancholii, mogłaby służyć za wzór do jej obrazu. Stojąc tuż za nią, prawie pomimo woli, zwolna i cicho zacząłem:
— Kiedy u nas o zmroku...
Powolnym ruchem twarz ku mnie obróciła, po ustach jej przewinął się uśmiech, w oczach zaświeciły łzy i głosem, dźwięk dzwonu naśladującym, dokończyła:
— Dzę-dzę! dzę-dzę!
Wyciągnęła do mnie rękę.
— Dziękuję za pomoc i za chwilę... takiej rozmowy. Nie spodziewałam się już... takiej rozmowy z nikim. Dziękuję i dobranoc.
Z głębokim ukłonem rzekłem:
— Jestem ofiarą niesprawiedliwości. Powiedziałem pani o sobie wszystko: jak się nazywam i czem się na tym świecie trudnię, a wzamian nie wiem nic...
Zmieszała się widocznie: może przyszło jej na myśl, że za wiele powiedziała... Namyślała się chwilę, potem rzekła:
— Na co panu wiedzieć: kto jestem i jak się nazywam? Może nie spotkamy się z sobą już nigdy. I wie pan? wolałabym, abyśmy się już nigdy nie spotkali.
— Niezbyt pochlebne dla mnie życzenie...
— Owszem, pochlebne. Czy pan nie zauważył, że wszystko na świecie, im bliżej poznawane, tem mniej piękne. Może jutrzenka i tęcza wydają się nam tak pięknemi dlatego, że są od nas tak dalekie. To nasze dziwne spotkanie było, jak strofa, przybłąkana z pieśni... Niechże więc pozostanie...
— Strofą samotną... — dokończyłem.
— Samotną i od pospolitych piosenek daleką. Dobranoc panu! Dziękuję — za strofę i życzę szczęścia.
Lekkim, zgrabnym, wytwornym swym chodem uczyniła kilka kroków i, raz jeszcze twarz ku mnie zwracając, zawołała:
— Z całego serca życzę!
Wśród drzew zniknęła. Pragnąłem, lecz nie śmiałem iść za nią. Może zresztą miała słuszność. Wszystko na świecie, im bliżej poznane, tem mniej piękne. W mieście, posiadającem kilkaset tysięcy mieszkańców, spotkać się po raz drugi nie łatwo. Niechże więc strofa pozostanie samotną — i od pospolitych piosenek daleką.
Ciemniało. Wśród spalonego stepu, w bukiecie drzew i krzyżów, zmrok gasił na czarnym marmurze grobowca krwistą czerwoność gwoździków i begonij.
Miesiące upłynęły. Powoli odbywał się proces stapiania się mego z otoczeniem, odbywał się jednak — i zaczynałem znajdować w tutejszem życiu swojem to taki, to inny urok. Powodzenie w zajęciach fachowych, trochę złota w kieszeni, trochę pochwał, głaszczących miłość własną jakieś oczy kobiece, nie słonecznym wprawdzie, ale fosforycznym blaskiem jaśniejące... Obecność kamienia na dnie piersi uczuwałem coraz rzadziej, błąkałem się coraz rzadziej, a potem i zupełnie błąkać się przestałem, do czego przyczyniła się zima ostra, z bardzo silnymi mrozami. Jeżeli zrazu wracałem jeszcze do przyzwyczajenia tego, to tylko wśród tłumnych i hucznych zebrań towarzyskich, których dość długo polubić nie mogłem. Miałem snadź w naturze swojej coś śmiesznie idyllicznego, czy pasterskiego, co mi te zbiorowiska ludzi obcych i po części nawet nielubiących się nawzajem — czyniły czemś fałszywem i niemiłem. Nie tańczyłem i w karty nie grałem, więc z początku na tych wielkich świetnych zebraniach tułałem się z jednego salonu do innego, od jednej osoby do innej, krótsze lub dłuższe stacye odbywałem w różnych drzwiach i framugach, przy różnych stolikach, przed zdobiącymi ściany obrazami, nudziłem się wściekle i byłem pastwą myśli, których nawet opowiedzieć nie mogę, bo wstydzę się ich, jako nierozsądnych. Wkrótce jednak powiedziałem sobie, że tak zawsze być nie może, że raz przecie trzeba stać się zupełnie podobnym do wszystkich i spróbowałem grać w winta. Nie święci garnki lepią. Poszło z tem odrazu nieźle, a im dalej, tem lepiej. Więc i na zabawach rozmaitych przestałem błąkać się, bawiąc się często wcale dobrze, tem bardziej, że nierzadko zdarzało się i porozmawiać bardzo przyjemnie z jaką ładną i miłą damą, albo z jakim biegłym i wymownym politykiem lub fachowcem. Bywałem zaś na różnych zebraniach takich: wieczorach, rautach, balach, dość często, bo tak wypadało, bo tak pozycya w świecie i interesy moje nakazywały, bo nakoniec i wint pociągał coraz więcej.
Raz znalazłem się na balu w domu jednego z najwyższych, może nawet najwyższego dostojnika tego miasta i, oczekując na złożenie się partyi wintowej, przyjemnie spędzałem czas na rozmowach z kilku bardzo grzecznemi i dowcipnemi damami, gdy nagle spostrzegłem coś, co mię bardzo żywo zajęło. Znajdowałem się w sali do tańca, obszernej i rzęsiście oświetlonej. Muzyka grzmiała, tańce tylko co się były rozpoczęły, gdy tuż przedemną przesunęła się w walcu kobieta, za którą wiodłem wzrokiem tak długo, dopóki tylko mogłem, to jest, dopóki nie zniknęła w tłumie tańczących. Możnaby powiedzieć, że nie była to kobieta, tylko jakiś kwiat wysmukły, białością olśniewający, a płomieniem owinięty. Później dowiedziałem się, że barwa, którą miała jej suknia, nazywa się flamme, ale wtedy, nie wiedząc jeszcze o tej nazwie, pomyślałem: płomień! Oprócz sukni koloru flamme, miała włosy ognisto-rude i na głęboko obnażonych, alabastrowo białych ramionach roziskrzoną tęczę brylantowego naszyjnika. U szczytu wysoko upiętych włosów ognisto-rudych jaśniał przeczystą bielą wielki kwiat orchidei, drugi taki sam tkwił u płomiennego stanika. Sama wyglądała na orchideę delikatną a przepyszną, wysmukłym kielichem dobywającą się z ogni złotych i tęczowych. Twarzy tej kobiety nie mogłem przypatrzyć się dokładnie, lecz uderzyła mię jakiemś przypomnieniem, podobieństwem; po chwili wiedziałem już — jakiem — i uczułem się zdziwionym.
Dziwne podobieństwo — myślałem — i przez tłum tańczących nie bez trudności dążyłem ku punktowi, na którym zniknęła mi z oczu. Idąc, myślałem ciągle: dziwne podobieństwo! — a oczyma szukałem sukni koloru flamme i śnieżnej orchidei w ognistych włosach. Właśnie z powodu tej sukni i tych włosów można było z łatwością wyróżnić ją z pomiędzy mnóstwa kobiet.
Zmęczona tańcem, szybko poruszała wachlarzem ze strusich piór, białych i osypanych złotemi iskrami. Te złote iskry na wachlarzu, w ruch wprawione, tworzyły dokoła jej twarzy mgiełkę ognistą; światło kinkietu płynęło w jedwabnych draperyach sukni ognistemi strugami; w naszyjniku, kołysanym przez przyśpieszony oddech, błyskały tęczowe ognie; wśród białej twarzy oczy, jak dwa wielkie szafiry, iskrzyły się pod rudemi brwiami. Niepodobna było wątpić, że bawiła się wybornie. Kilku młodych mężczyzn otaczało ją rozgadanem, roześmianem i widocznie uwielbiającem kołem. Byli to zapewne kandydaci do tańca, kolei swej oczekujący, a tymczasem z wlepionemi w nią oczyma bawiący ją na wyścigi rozmową, która pobudzała ją do śmiechu. Odpowiadała, mówiła, śmiała się.
W gwarze muzyki i rozmów nie słyszałem dźwięku jej głosu — i tylko patrząc na nią zdaleka, rozważałem w myśli: podobna czy niepodobna? Raz zdawało mi się, że tak, drugi raz — że nie. Najprzód — daleko młodsza. Tamta była prawie trzydziestoletnią, a ta, jeżeli ma lat dwadzieścia trzy — cztery, to już najwyżej. Następnie: włosy, cera... Przy jakimś ruchu, który uczyniła głową, aż posunąłem się o parę kroków bliżej: Ona! A potem zaśmiałem się z samego siebie: Gdzież tam! Trochę tylko podobieństwa w rysach i wzrost ten sam, a zresztą zupełnie inny nawet rodzaj, zupełnie inny typ. Po chwili, gdy opuściwszy na kolana wachlarz, z chwilowem zamyśleniem spojrzała wprost przed siebie, wykrzyknąłem w myśli: jakież zadziwiające podobieństwo!
Ktoś ze znajomych mężczyzn stanął przy mnie i zauważył:
— Przypatruje się pan naszej pani Celinie! Piękna kobieta! Może najpiękniejsza w tem zebraniu. A jaka wesoła! Bardzo miła i wesoła. Oryginalnie też ubrana. Ale ona zawsze coś oryginalnego wymyślić musi. Bardzo wesoła i oryginalna!
Zapytałem o nazwisko. Wymienił je i dodał:
— To żona pańskiego rodaka, a naszego Cycerona. Czy słyszałeś pan jego oskarżające mowy? Co za krasomówstwo! A jaka logika, argumentacya i kwiecistość. Nadewszystko kwiecistość! Bardzo zdolny i przyjemny człowiek. Gładki i przyjemny. Idzie też prędko w górę i pójdzie jeszcze wyżej, o pójdzie! Nasza pani Celina wkrótce najpewniej w stolicy jaśnieć będzie!
— Czy mogę prosić pana o przedstawienie mię?...
— Ależ i owszem, i owszem! Jestem przecież ich znajomym, bywam u nich... Mnóstwo osób u nich bywa... dom bardzo przyjemny i wesoły... bardzo wesoły! Tylko, że w tej chwili pani Celina wstaje do tańca... zaczekajmy trochę!
Gdy kładła rękę na ramieniu tancerza swego, wzrok jej wypadkiem spotkał się z moim wzrokiem; było to tylko mgnienie oka, po którem uniósł ją wir tańca, lecz w mojej głowie rozległ się znowu wykrzyk: Ona! Po chwili przecież z rzetelną dla samego siebie pogardą ramionami wzruszyłem. Tańczyła z wielką gracyą i zarazem z takiem oddaniem się przyjemności tańczenia, z tak pełnem i widocznem uczuciem tej przyjemności, że mogłaby służyć malarzowi za model do muzy tańca. Ta muza tańca i tamta muza melancholii! Przytem te włosy ogniste, ta cera śnieżnej orchidei... Jednak, gdy po ukończeniu tańca usiadła i znowu roztoczyła dokoła twarzy ognistą mgiełkę swojego wachlarza, przypomniałem znajomemu memu daną mi obietnicę.
— Podobała się panu? co? No, nic dziwnego, nic dziwnego. Piękna kobieta, interesująca, i cała nasza młodzież głowy za nią traci...
Po chwili kłanialiśmy się przed nią obaj, i towarzysz mój wymieniał moje imię i nazwisko. Kiedy uprzejmie skinęła mi głową i na twarzy mej zatrzymała oczy, od wesołości i tańca roziskrzone, pomyślałem: inne, zupełnie inne! Szafirowe wprawdzie i pod długą powieką, ale brwi, rzęsy, wyraz — zupełnie inne! Tak medytując, sterczałem przed nią parę minut oniemiały, z miną najpewniej niemądrą i śmieszną, bo z uśmiechem, przewijającym się po karminowych ustach, zapytała:
— Pan dawno bawi w naszem mieście?
Brzmienie głosu jej usłyszawszy, usiadłem obok niej na niezajętem krześle z szybkością tak piorunową, że towarzysz mój odwrócił się i odszedł, aby ukryć parsknięcie śmiechem; ja zaś, na zapytanie nowej znajomej nie odpowiadając, ze wzburzonego serca nie zapytałem, lecz właściwie wykrzyknąłem:
— Czyśmy się z panią nigdy dotąd nie spotkali?
Zaśmiała się szczerze, srebrnie.
— Jak się pan dziwnie o to pyta! Tak jakoś impetycznie i razem uroczyście! Może pan jest spirytystą i przypomina sobie spotkanie się nasze w istnieniach poprzedzających?
Śmiała się szczerze i — ślicznie, ale ten głos, ten głos, którym mówiła, przypominał mi krótką, lecz tak dobrze znaną i zapamiętaną strofę... więc bystro patrząc jej w oczy, odparłem:
— O istnieniach innych nie myślałem, lecz chwilami wydaje mi się, żeśmy się raz spotkali z sobą na innym świecie.
— A na której z planet? — zapytała.
Po chwili namysłu odpowiedziałem:
— Na polach Elizejskich.
— W Paryżu? — zawołała, i z tak zabawnym wyrazem zaciekawienia szeroko otworzyła oczy, taka przytem dziecinna swawola przebiegła jej po oczach, ustach i całej ruchliwej, delikatnej, śnieżnie białej twarzy, że sam szczerze się roześmiałem.
— Chciej pani przebaczyć oryginalność tego początku rozmowy mojej z panią. Spowodowała ją najdziwniejsza w świecie omyłka...
— Wziął mnie pan za kogoś innego?
— Za kogoś zupełnie innego...
— Czy jestem tak bardzo do tego kogoś podobną?
— Wcale nie... bardzo... podobieństwo to, jak fata morgana, zjawia się i znika...
— A pan ma wielką chęć pochwycić je i utrwalić?
— Wielką, ale to niepodobna...
— Bardzo żałuję. Gdzież były te pola Elizejskie, na których pan spotkał moje drugie ja?
Stało się ze mną w tej chwili niewiadomo co. Oburzyłem się na samą myśl mówienia tu i z tą rudą kobietą, o tem... polu, z którego jakby powiał na mnie dech gorący i smutny.
— Trudnoby mi było w tej chwili o tem pani opowiedzieć...
— Czy rzecz tak zawikłana?...
— Nie: ale chwila tak różna od obecnej...
Wzruszyła ramionami.
— Życie jest splecione z tak różnych od siebie chwil...
Tu, jeden z najświetniejszych w tem mieście młodzieńców, cały iskrzący się od czerwieni i złota munduru, złożył przed nią głęboki ukłon. Wstała, zlekka, lecz uprzejmie skinęła ku mnie głową i, opasana ramieniem tancerza, płomienność sukni swej i śnieżność swych ramion w wirze walca zmieszała z czerwienią i złotem jego ubrania.
Wstałem także i, uwiadomiony o przybyciu partnera niecierpliwie oczekiwanego, poszedłem grać w winta. Partya była interesująca, gorliwość moja w grze neoficka, więc wielka, bawiłem się wyśmienicie, o pani Celinie przez dobre parę godzin ani razu nie pomyślałem. Po paru godzinach jednak traf przywiódł mię znowu do sali, w której tańczono. Atmosfera balowa rozgrzała się i roziskrzyła; muzyka zdawała się grać huczniej i skoczniej niż wprzódy, ruchy tancerzy były żywsze, rozmowy u ścian głośniejsze, oczy silniej błyszczały, nad tłumem strojnych ubrań, pięknych głów, obnażonych ramion zdawała się unosić w powietrzu leciuchna mgiełka, złożona z pyłków, porwanych z ziemi, i woni rozwianych przez suknie. W mgiełce tej paliła się, jak płomień, suknia koloru ognistego i dobywało się z niej, jak kwiat przedziwnie biały, popiersie pięknej kobiety. Wkrótce znalazłem się w jej pobliżu. Była słońcem, otoczonem przez mnóstwo satelitów. Powodzenie jej przez te parę godzin wzrosło do rozmiarów prawie bajecznych i wprawiało ją to widocznie w humor rozkoszny. Pływała w atmosferze hołdów, jak ryba w wodzie. W sposobie mówienia jej, śmiania się i poruszania było teraz coś prawie gorączkowego. Zdawało się, że zabawa, ze wszystkiemi właściwościami swemi, wydobywa z niej na jaw pierwiastek, którego ognistość jej sukni i włosów mogła być symbolem. Stawała się coraz różowszą na twarzy i żywszą w ruchach, coraz podobniejszą zresztą do całego gatunku kobiet, który i na tym balu także miał sporo przedstawicielek. Piękniejsza tylko od wielu, była jedną z wielu, kokietka hołdów niesyta, z płynącą na dnie lawą wzruszeń erotycznych. Jak mogłem choć na chwilę przypuszczać?... Wtem ujrzałem tego znajomego mego, który mię jej przedstawiał, i wnet wsunąłem mu rękę pod ramię.
— Czy pani Celina niema tu w tem mieście starszej siostry?
— Nic nie słyszałem o jej siostrze. Miała matkę...
— Matkę? — wykrzyknąłem.
— Tak, która umarła... Ale co panu jest? Co się stało?
Stało się to, że od towarzysza, którego przed chwilą zapalczywie pod ramię pochwyciłem, teraz odskoczyłem jak oparzony i z pośpiechem takim, jakby mię kto batogiem napędził, przed panią Celiną stanąłem. Wnet też zapytała mię:
— Pan nie tańczy?
— Nie, pani.
— Jak to można nie tańczyć?
— A pani gra w winta?
— Nie, panie.
— Jak to można nie grać w winta?
— Sprzeczność gustów naszych jest zupełna...
— Ale bawimy się jednostajnie, dobrze...
— To wszystko, czego potrzeba...
— Na balu...
— Czyż tylko na balu? Zawsze! — zawołała i w tej samej chwili wstała, aby z kłaniającym się przed nią tancerzem stanąć w kole jakiegoś formującego się tańca.
Ostatni wykrzyk jej wprawił mię w zamyślenie. Dobrze bawić się, to wszystko, czego potrzeba nietylko na balu, ale zawsze! Tak powiedziała i zdawało mi się, ze przy tych słowach w szafirowych źrenicach mignął błysk ironiczny. Ale musiało mi się tak zdawać; nie wiem zresztą, zawołano mię z powrotem do kart. Zasiadając do winta, myślałem jeszcze: »Matka! wielkie rzeczy! Mnóstwo kobiet posiada matki i mnóstwo matek umiera. Jestem śmieszny i powinienbym raz przecie zdobyć się na zupełnie zdrowy rozsądek!«
Wieczerzę zastawiono w sposób bardzo elegancki i oryginalny, bo na mnóstwie niewielkich stolików, przy których każdy umieszczał się z kim chciał, w kółku nielicznem, lecz najmilszem. Największy gwar rozmów, śmiechów, toastów panował dokoła stolika, przy którym znajdowała się pani Celina, lecz ja ani razu nie obejrzałem się nawet w tę stronę, usiłując bardzo przyjemną i przyzwoitą rozmowę prowadzić z miłymi panami i pięknemi damami, siedzącemi w sąsiedztwie mojem; a tylko nie wiedzieć poco, dlaczego, skąd? — ilekroć uszu moich doszedł dźwięk jej głosu, po głowie, wśród słów i zdań całkowicie innego sensu i innej natury, przelatywały mi słowa: »Gonisz szczęście przez lasy, przez góry, a ono od ciebie za dziesiątą granicę«... Albo jeszcze: »Człowiek jak koło: w którą stronę popchnięty, w tę toczy się, choć po grudzie, albo po gołym stepie«... Albo po szampanie! Szampan rzeką lał się. Korki stukały, kielichy dzwoniły. Od stolika p. Celiny dochodził gwar coraz weselszy, krzykliwszy, zapewne i dowcipniejszy, bo kilka stolików połączyło się we wspólnym śmiechu. Wstawano tam z krzeseł i siadano znowu, płatano czy układano jakieś figle, dosłyszałem coś o kotylionie i wyraz ten długo plątał się wśród hucznych rozmów.
Po wieczerzy nie grałem już w karty, ale przypatrywałem się grze innych, studyowałem sztukę na wzorach żyjących, kształciłem się, w czem trochę roztargnienia sprawiał mi tylko mąż p. Celiny, mistrz w sztuce, którą ja zgłębiać zaledwie zaczynałem, a dla gładkiej i ozdobnej wymowy swej, powszechnie w tem mieście Cyceronem zwany. Widywałem go już i przedtem, ale uwagę zwróciłem na niego po raz pierwszy. Był podobnym do swej wymowy, tak jak ona gładkim i ozdobnym. Więcej młody niż stary, więcej przystojny niż szpetny, nie był przecież ani takim, ani takim. Rysy młode, ale wyraz ich stary; blask oczu za szkłami okularów silny, ale zimny. Szpeciła go zaś suchość twarzy i przykra połyskliwość policzków, zbyt starannie wygolonych, a zdobiła wzamian niezmierna elegancya ubrania i ogromna poprawność układu. Na tem tle nieco chłodnem znajdowały się obficie rozrzucone kwiaty uśmiechów grzecznych, skinień głową pełnych uprzejmości, komplementów wypowiadanych zawsze w porę, zawsze w doskonały takt z osobą i okolicznością, do których się zwracały. Właśnie w chwili pauzy pomiędzy dwoma robrami, kiedy jednemu z partnerów swoich o czemś powoli, gładko, kwieciście opowiadać zaczął i z okrągłym ruchem ręki, która mignęła złotym błyskiem kosztownej spinki u mankieta, wypowiedział frazes, w którym zamigotał dowcip, — przyskoczył do niego ktoś roześmiany, rozczerwieniony, rozbawiony, tak śpieszący, że aż prawie zziajany z pośpiechu, z wołaniem:
— Pan tu sobie wintujesz i wintujesz, a nie wiesz, co tam w sali żona pańska dokazuje! Ot, wesoła kobieta! I dowcipna! Umierać ze śmiechu! Damy za mężczyzn, mężczyźni za damy! Wprost umierać ze śmiechu! Chodźcie zobaczyć! Chodźcież!
Ponieważ działo się to w czasie pauzy pomiędzy robrami, gracze powstali i w kierunku sali do tańca pociągnęli. Na suchej i połyskliwej twarzy Cycerona rozlewał się uśmiech ukontentowany, może nieco lekceważący; ten zaś, kto z wieścią i wezwaniem przybiegł, w drodze objaśniał:
— Uparła się sama prowadzić kotyliona... i prowadziła, no! aż wszyscy dech tracili; ale najlepsze to już na koniec wymyśliła. Oho, filutka! Pewno z gospodarzem w zmowie, bo skądżeby odrazu tyle czepków? Czapki i kapelusze to od mężczyzn pobrali, ale skąd czepki? A jak oni w tych czepkach wyglądają! Umierać ze śmiechu! wprost umierać...
Sala do tańca przedstawiała istotnie widok tak niezwykły, że na pierwszy rzut oka trudno było zrozumieć, co się tam działo: jarmark? maskarada? najście cyganów, czy karnawału ulicznego? Paryska cour des miracles, czy rozhulana trupa operetkowych artystów? Na głowach kobiecych kapelusze męskie formy cylindrowej, czapki wojskowe z kolorowemi opaskami, czapki futrzane małe i ogromne, a na głowach męskich czepce kobiece, duże, białe, z szerokiemi garnirowaniami, z olbrzymiemi kokardami na brodach. Oprócz tego mężczyźni w kobiecych pelerynach i mantylach, kobiety zaś z męskiemi laskami i parasolami w rękach. Ze zmianą ubiorów postacie i poruszenia uległy zmianie. Plecy mężczyzn pod pelerynami i mantylami przygarbiały się, nabierały pozoru żebraczego, a kroki ich były zdrobniałe, podskakujące; kobiety przeciwnie, chodziły i poruszały się zamaszyście, w sposoby najrozmaitsze manewrując laskami i parasolami. Kilka parasolów było rozpiętych w całej szerokości, jak od ulewnego deszczu; kilkadziesiąt wachlarzy, wśród przedziwnych wykrzywiań głów i postaci, poruszało się przed wąsatemi twarzami, ujętemi w ramy czepków. Wszystko to ujrzałem zrazu w zamieszaniu i bieganinie jakiejś kończącej się już figury kotylionowej, aż tuż przedemną zaszumiała i przebiegła fala ognistej sukni: pani Celina, w przechylonym nieco na bok cylindrze, z laską, jak buławą, obróconą w górę nagłówkiem, psią głowę wyobrażającym, bardzo głośno wykrzyknęła:
Valse!
Wykrzyk to był wskutek podniesienia głosu tak wycieniony, że wświdrowywał się w uszy nutą piskliwą. Kilka innych głosów kobiecych, temu z pomocą przybiegając, w podobny sposób ten sam wyraz powtórzyło; muzyka z innej jakiejś melodyi wpadła w melodyę walca i około stu par poczęło się obracać dokoła sali, zrazu zwykłem tempem walcowem, lecz bardzo prędko z pomiędzy tańczących strzeliły te same, co pierwej głosy wytężone, wycienione, piskliwe, wołające do muzyki:
— Prędzej! prędzej!
Wtedy stało się coś szalonego, coś przypominającego ilustracye do bajek czarodziejskich i zabawnych. W muzyce nuty wlatywały na nuty, takty wskakiwały na takty, a w wieńcu tańczących, par pojedyńczych rozróżnić było już niepodobna; zlał się on w jedną masę wirującą, kotłującą, migocącą ubiorami najdziwaczniejszymi, twarzami, zalanemi szkarłatem i potem. Laski sterczały na wszystkie strony, peleryny miotały się jak wściekłe, cylindry opadały prawie na oczy, czapki futrzane wyglądały, jak porwane w taniec kosmate grzyby, czepki wykrzywiały się nad wąsatemi twarzami, rozpięte parasole wirowały... Sarabanda, sabat, obrządkowy szał konwulsyonistów. Widzowie, stłoczeni w drzwiach i pod ścianami, śmiali się głośno, co z grzmotem hucznej muzyki, z szelestem stóp tańczących, z okrzykami rozweselenia i podziwu wytworzyło rodzaj wielotonnego krzyku, prawie ryku. Długo przecież trwać to nie mogło, bo tańczącym nie wystarczało sił, płuc i mięśni; to też wkrótce rozległ się ten sam, co wprzódy, głos niewieści, od wytężenia i wycienienia aż uszy świdrujący:
— Wszystkie pary na swoje miejsca!
W mgnieniu oka rozkaz spełnionym został, i przez minutę jakąś wieniec par porozdzielanych w nieruchomości zupełnej otaczał wielką salę. Wszystkim tchu brakowało. Wszystkie piersi ciężko i głośno pracowały. Po wielu twarzach pot strumieniami spływał, inne płonęły w rumieńcach krwistych. Do ostatnich należała pani Celina, której ognista suknia była punktem przyciągającym wszystkie oczy. Białość twarzy jej zniknęła pod falą krwi, która od brzegów wykrzywionego na czole cylindra rozlewała się aż na szyję, dokoła której brylanty, miotane oddechem przyśpieszonym, wydawały się wężem, wyrzucającym z łusek ognie tęczowe. Oczy jej wyrzucały blaski wesołości rozszalałej. Gorzała cała w sukni swej, we włosach ognisto-rudych, w rumieńcach, w brylantach i w szale zabawy. Podniosła wysoko nagłówek laski z psią głową, wyrzeźbioną w słoniowej kości i wykrzyknęła:
— Damy przed panami na kolana!
Postacie, mające czepki na głowach, z dużym stukiem kolan popadały na klęczki, a te, które były w cylindrach i czapkach męskich, z laskami, trzymanemi jak berła lub strzelby, podały im do pocałowania ręce, nad któremi też, przygarbiając plecy pod pelerynami, pochyliły się twarze wąsate w garnirowaniach i kokardach. U ścian i we drzwiach sali potoczył się grzmot oklasków.
— Brawo! brawo! brawo!
I w tejże chwili huknęły pistoletowe wystrzały odkorkowywanego szampana. Panią Celinę tak zewsząd otoczono, że zniknęła mi z oczu zupełnie. Odszedłem też do innych salonów, po drodze spotkawszy się wzrokiem z gładką i połyskującą twarzą Cycerona, który mile uśmiechał się wązkiemi wargami, a w oczach, osłoniętych szkłami okularów, miał blask i wyraz zadowolonej dumy.
Co do mnie, to czułem się przeciwnie w humorze wprost fatalnym. Jakże mogłem choć na chwilę przypuszczać, że ta i tamta... Nazywałem siebie w myśli idyotą i doświadczałem niejasnego, ale przykrego uczucia, jakby bluźnierstwa popełnionego, jakby straty niepowetowanej...
Bal zresztą był już skończony. W paltocie i z kapeluszem w ręku zmierzałem ku schodom, gdy ktoś, dla kogo musiałem być pełnym uszanowania i względów, zatrzymał mię rozmową, zarówno uprzejmą jak nudną. Wtedy to, razem z falą mnóstwa mężczyzn i kobiet, przesunęła się obok mnie p. Celina w gronostajowem sortie de bal, wsparta na ramieniu męża. W parę minut po tej parze szła druga, głośno ze sobą rozmawiająca. Kobieta zapytywała mężczyznę:
— Jakże ci się ona podoba z włosami na rudo pomalowanymi?
— Bardzo jej z tem do twarzy. To dobra moda, to malowanie włosów.
Para rozmawiająca przeszła, lecz z innej strony doleciały mię słowa:
— Do rudych włosów trzeba twarzy bardzo białej...
— To też i bielidło...
— Prześliczna dziś była! Nie gadajcie! Zazdrościcie jej wszystkie! Na rudo jest jeszcze piękniejszą, niż na czarno.
Jakby mina podemną wybuchnęła, tak porwałem się z miejsca i, o wszystkich względach zapominając, w połowie frazes wypowiadany przerywając, zacząłem zbiegać z marmurowych schodów. Wrzała we mnie jakaś głucha i posępna złość. Pięście ściskałem, jakbym pragnął coś w nich zmiażdżyć i zdruzgotać. Pragnąłem dogonić, dokuczyć, zranić...
Do wspaniałego przedsionka wlewało się przez wielkie okna białe światło świtu, blask lamp czyniąc żółtym i mętnym. U dołu schodów Cyceron prowadził z kimś rozmowę ożywioną i przyciszoną. On i jeden z dygnitarzy miejscowych korzystali znać ze spotkania, aby pomówić o czemś ważnem i pilnem. Kobieta w gronostajowej mantyli, z obłokiem białej gazy na ognistych włosach, w oczekiwaniu na męża stała u samego okna. Przedsionek był już prawie pustym. Przez chwilę, zatrzymawszy się u dołu schodów, patrzałem na nią. Widziałem ją z profilu. Kotylionowe rumieńce zniknęły z niej bez śladu, sztuczna białość miała pozór kredowy i martwy. Ciemne obwódki, dokoła oczu powstałe, rzucały na twarz wyraz chmurny i chory. Na tle szyb lustrzanych, w białem świetle świtu, cała postać uderzała zwiędłością i postarzeniem. Oczy wznosiła w górę, ku gzemsom przeciwległych dachów, nad którymi po zimowym błękicie nieba przepływały obłoki, zaróżowione od wschodzącego kędyś słońca. Przez chwilę patrzałem na nią, poczem z tem samem wciąż uczuciem głuchego i bolącego gniewu zbliżywszy się, tuż za nią stanąłem. Była tak zapatrzona w górę i zamyślona, że zbliżenia się mego nie spostrzegła. Pochylony nad nią, przyciszonym głosem mówić zacząłem:
— Kiedy u nas o zmroku na Anioł Pański dzwonią...
Ani przelękła się, ani zdziwiła. Jakby spodziewała się zobaczyć mię przy sobie, jakby słowa, które wymówiłem, trafiły na myśl jej, tę samą, czy pokrewną. Podniosła na mnie zamyślone oczy i z resztką balowej wesołości uśmiechem wijącą się po ustach, głosem, dźwięk dzwonów naśladującym, odpowiedziała:
— Dzę—dzę! Dzę—dzę!

Głos miała ochrypły i oczy pełne łez.








MOMENT





Janowi hr. Jundziłłowi
ze słowami szacunku i przyjaźni

przesyła

Autorka.



Słońce letnie zachodziło; pole, powietrze, niebo, były zupełnie ciche. Cicho od zorzy wieczornej odrywały się i po błękitnem sklepieniu płynęły obłoki złotawe i różane; cicho na wzgórzystem polu kwitły, wśród brunatnych owsów, łubiny ogniste i gryki śnieżnie białe; ciszę powietrza haftowały grubszymi i cieńszymi tonami brzęczenia owadów i świegot ptactwa w dzikich gruszach, na miedzach. Ani najdalszego choćby gwizdania lokomotywy, ani tego turkotu i szumu, który, jak burzę grzmot oddalony, z oddalenia oznajmia wielkie zbiorowisko ludzi; ani nawet na polu pługów i oraczy, bo dzień był świąteczny.
Pusto i cicho.
Oprócz przyrody świeżej, wonnej, ukojonej spokojem pięknego wieczoru, nic.
Szmat ziemi pełen wdzięku, lecz bezludny i drzemiący; zakąt świata głuchy, od miejsc jego hałaśliwych i świetnych bardzo odległy.
Jednak, na polu, biała wśród zbóż brunatnych i żółtych, wiła się między wzgórzami droga, prowadząca... dokąd? Trudno byłoby zgadnąć, bo mogło się zdawać, że ku jakiemuś chyba skrajowi świata, na którym kończy się życie ludzkie. Ale życie ludzkie buduje sobie często mrowiska zaledwie widzialne i tak podobne do śmietnisk, że zblizka zobaczyć je trzeba, aby spostrzedz, że są i że napełniają je istoty żyjące.
Do takiego mrowiska wiodła biała droga, wijąca się pośród wzgórzy i zbóż. Jak szklanym kloszem czystym i przejrzystym, ciszą pola, powietrza i nieba otoczone, stało tam małe miasteczko, szare, nizkie, podobne do śmietniska.
Uliczki ciasne, z nizkimi, poczerniałymi domkami, z rzędami okienek, wyglądających jak mętne oczy w oprawie zestarzałej, wrota otwarte na podwórka, wybuchające zaduchem, głosami zwierzęcymi i wrzawą dziecięcą. Środkiem uliczek pasy czarnej grudy; to błoto, ścięte przez upały letnie, a z obu stron jego ścieżki, podobne do drożyn, któremi chadza twarda bieda i szara ciemnota. Gdzieniegdzie, wśród szarzyzny, płot nowy, świecący jaskrawą żółtością, albo brzoza z obwisłemi gałęźmi, wierzba z ramionami powykręcanemi, grusza rozłożysta. U płotów gnijących lasy dzikiego zielska. Tu i ówdzie rudery, belkami sterczącemi w powietrzu i kominami nagimi przypominając kości, ogołocone z ciała.
Ludzi mało; kiedy niekiedy zaledwie przechodzień, twardą ścieżką przesuwający się pod płotami i znikający w cuchnącem podwórku. Trochę psów chudych i smutnych, które leżą u podwalin domów, albo wałęsają się od podwórka do podwórka, zaglądają do ruder, szukając żeru. Głosy tylko dzieci i zwierząt, gdzieniegdzie także ptaków: kur, wróbli, lecz rozmowy nie słychać żadnej. Możnaby myśleć, że tu nikt nigdy nie rozmawia. Okienka domów zamknięte; pomimo, że dzień był upalny, a wieczór jest bardzo świeży, wszystkie one są zamknięte. Możnaby myśleć, że tu nikt nigdy żadnego okna na świat nie otwiera.
Brudno i ciasno, smrodliwie i bezludnie.
Nad szlakami czarnej grudy zdają się przeciągać powietrzem i na sterczących ruderach zawieszać się chude widma snów leniwych i niezdrowych. Tylko nad omszałymi dachami wzbijają się ku niebu wstęgi dymów przezroczystych, tak, jak płynące po niebie obłoki, różanych i pozłacanych. Te lotne wstęgi wziąć można za westchnienia, posyłane przez dusze ludzkie ku wysokościom, z nędznych legowisk, na których tarzają się ciała. Tylko u skraju uliczek, tuż przy polu, trochę domków małych, lecz nieco nowszych, świeższych, weselszych niż tamte. Z za szyb drobnych uśmiechają się one barwami kwitnących pelargonii, a z za płotów jaskrawemi twarzami malw i georginii.
Tu gęściej rosną drzewa, częściej na podwórkach gwarzą głosy ludzkie, psy są żwawsze i mniej wychudłe, lecz w jednem miejscu dzieje się coś ponurego. Okna jednego z domków, przy niezgasłem jeszcze świetle dziennem, błyskają płomykami palących się świec i wychodzą z za nich odgłosy pieśni basowych i głębokich. Te palące się świece — to gromnice, a te pieśni — modlitwy, wyśpiewywane nad umarłymi. Słychać też tam płacze kobiece i w ogródku widać człowieka barczystego, który siedzi na ławce z wielką twarzą tak zmartwiałą, że ma pozór rzeźby, wykutej w szarym kamieniu. Ściśnięte pięści, także jak kamienie, leżą mu na kolanach.
Tu, pomiędzy malwy i georginie, w wonnych oddechach poblizkiego pola, zleciała śmierć.
Wszystkie uliczki, jak ciemne strumienie do mętnego stawu, zbiegały się do przestrzeni okrągłej i dość rozległej, otoczonej domami nieco większymi, nowszymi, niż tamte, usiłującymi też naśladować dworki wiejskie: posiadały małe ganki na słupkach, drzewa u ganków i kwiaty u okien. Tylko że drzewa i kwiaty miały pozór zwiędły, a na gankach leżały słomy zmięte, szmaty papierów i płócien podartych, drzazgi, niedopałki, różne odpadki bez kształtu i nazwy, z izb, z wozów podróżnych, z pudeł kupieckich, z rąk przechodniów tu wyrzucane. Nietylko tu, bo zaścielały chropowatą powierzchnię rynku wszędzie, kędy tylko na drodze nie stawały im kałuże. Bo nadaremnie upalny lipiec, przechodząc świat, wysuszał wszystkie wody: te nie ustąpiły przed jego słoneczną pochodnią i stały bez ruchu, bez połysku, podobne do szczelnie zamkniętych i mętnych okien domostw, które otaczały rynek. Zato ganki tych domostw były pełne rozmów, targów, sprzeczek, postaci ludzkich, niezgrabnie ubranych, grubych, szarych, które przed końcem dnia usiłowały kończyć grube i szare sprawy codzienne.
Znać było, że w tem miejscu puls miasteczka uderzał najsilniej, i to także, że roznosił po organizmie krew zgęstniałą i niezdrową. Jak na uliczkach powietrzem wlokły się i na ruderach się zawieszały sny leniwe, tak pomiędzy tymi ludźmi, na rynku, czuć było uwijanie się skrzętnych, wykrzywionych, gadatliwych widm biedy, zarobku, chciwości i zysku.
Pośrodku zaś rynku było miejsce zupełnie do wszystkiego, co je otaczało, niepodobne, jedyne: kościół niewielki, bardzo stary, od starości głęboko poczerniały, z wązkiemi oknami, w których zorza wieczorna zapalała płomyki rubinowe, ze szmaragdową zielenią trawnika i czystą białością ścieżek, z przezroczystem ogrodzeniem, nad którem odwieczne lipy rozwieszały gałęzie szerokie i silne. Tu panowała czystość niepokalana, rozlewał się spokój taki, jak na przestronnych polach, łagodnie szemrały liście lip, od ziemi biły wonie ziół, kwitnących w trawach. Tam zaś, gdzie rozstępowały się nieco stare lipy, stał wyosobniony, całą przestrzenią trawnika z kościołem rozdzielony, bardzo wysoki krzyż. Bardzo wysoki a cienki, linią delikatną i przeczystą przebijał powietrze, pełne kurzawy i wrzawy, ramiona rozpościerając na tle różanych świateł, które z zachodu płynęły po błękicie. Wzrok, dążący ku szczytowi jego, wznosić się musiał bardzo wysoko.
Jedyny to był wśród powszechnego pełzania wysoki wzlot. Jedyny tu także dom ze ścianami błękitnemi i ze świeżymi kwiatami w ogrodzie, w pobliżu kościoła i krzyża, rozlegał się z za otwartych okien głosami dzieci, które mówiły o czemś, czegoś uczyły się i nagle zaczęły mówić chórem. W powietrzu rozległy się i ze szczytu wieży kościelnej rozlały się po miasteczku dźwięki dzwonu łagodne, czyste, wołające. Za oknami plebanii, razem z muzyką dzwonu, głosy dziecinne chórem mówiły:
— Anioł Pański zwiastował...
Było to w tej chwili jedyne tu miejsce, w którem usta ludzkie wspominały o Anielskich Zwiastowaniach...
Dzwon kościelny umilkł, natomiast, w oddaleniu, dało się słyszeć inne dzwonienie. Przybywało z pól szerokich i wpadało we wrzawę rynku, zrazu tak niewyraźne, że można je było wziąć za jęk przestrzeni lub za coś takiego, co z przestrzeni nadlatywało jęcząc. Potem stawało się coraz bliższem, wyraźniejszem; parę osób na rynku słuchać zaczęło. Dzwonek pocztowy! Ktoś do miasteczka przybywa pocztą! Jakoż, niebawem, na rynku ukazała się lekka karetka, w cztery konie zaprzężona. Na koźle, obok pocztyliona z blachą u piersi, siedział lokaj w liberyi.
Wielkie wrażenie na rynku! Kto to? po co? Czy się zatrzyma? Gdzie się zatrzyma?
Mendel Szapir i Chaim Cygler, właściciele dwu jedynych tu domów zajezdnych, przez mętne szyby ścigali karetkę oczyma niespokojnymi. Konkurencya i przytem — kareta, zjawisko bardzo rzadkie! Szapir uśmiechnął się, bo zobaczył na koźle pocztyliona znajomego. Ten pewnie gościa tu przywiezie.
Nie omylił się; karetka przed jego domostwem stanęła. Lokaj zeskoczył z kozła i otworzył drzwiczki, w których ukazała się kobieta z powierzchownością bardzo wytworną.
Czy była piękną? trudno było odrazu rozpoznać, tak wydawała się zmęczoną i cierpiącą. Wśród twarzy bladej, z cerą bardzo delikatną, wielkie oczy z różową u powiek obwódką zdawały się patrzeć nie widząc, pod zsuniętemi brwiami ponure i przygasłe. Bardzo powoli wstępowała na kilka schodów ganku, zlekka szeleszcząc miękką suknią, za którą z przykrym chrzęstem zaczęły się ciągnąć uschłe słomy i zmięte szmaty papieru. Ruchem zupełnie machinalnym podniosła nieco suknię i obejrzała się za siebie, przyczem wielki brylant w kolczyku rzucił snop tęczowych promieni.
Szczupły i zwinny Mendel Szapir, z twarzą nerwową, z cicha zapytywał pocztyliona:
— Kto to?
Z kozła odpowiedź brzmiała:
— Nie wiem. Zdaleka jedzie!
— A dlaczego nie zajechaliście na pocztę?
— Bo będzie nocować.
Wtedy właściciel zajazdu zwrócił się do stojącej na ganku żony:
— Ruchla! Będzie nocować!
A Ruchla z kolei, oglądając się na kogoś będącego w sieni, zawołała:
— Gitla! pokój gościnny zamiataj!
Rozkaz szybko spełniono, bo przybyłą spotkała w sieni chmura kurzawy, wznosząca się z pod wielkiej miotły, energicznie poruszanej przez dziewczynę niedorosłą, chudą, śniadą, w nędznej odzieży, z ogromną kosą czarną na pochylonych plecach. Miotła, z przeraźliwym szelestem skrobiąc grubą podłogę, podnosiła kurzawę coraz gęstszą, krztuszącą, ludzie wyglądali śród niej, jak niewyraźne widma. Jedno z tych widm, ze słodkim uśmiechem w głosie, przemówiło:
— Niech jasna pani posiedzi sobie na ganku, nim pokój wymiotą. Pogoda taka piękna!
Drugie odpowiedziało:
— Proszę pozwolić mi wejść. Niech pokój zostanie, jak jest. Wszystko mi jedno.
Z samego brzmienia głosu można było odgadnąć, że istotnie wszystko jej było jedno. Szła wprost w chmurę kurzawy, krztusząc się nią, lecz jej nie widząc.
Ruchla zawołała:
— Gitla! przestań zamiatać!
Wielka miotła upadła na podłogę; Gitla stanęła u drzwi gościnnego pokoju, jakby plecami do ściany przyklejona. Biedna, chuda, śniada, w nędznej odzieży, miała jednak dwie pyszne ozdoby: wspaniałe włosy krucze i oczy bardzo piękne, z czarnemi jak noc źrenicami na błękitnych białkach. Były też one, te oczy, lękliwe i w głębi niezmiernie smutne. Wpatrywała się niemi w nieznajomą, która w żółtej mgle nie zupełnie jeszcze opadłej kurzawy ściągała z ręki rękawiczkę. Gdy ją ściągnęła, Gitla zaszeptała:
— Aj, aj!
Ruchla, stojąca w drzwiach otwartych, powtórzyła:
— Aj!
Biała, szczupła, bardzo zgrabna ręka nieznajomej, podnosząc się ku włosom, jak zielonym płomykiem błysnęła szmaragdem pierścionka.
— Może pani potrzebuje czego? — z najsłodszym w świecie uśmiechem zapytała Ruchla.
— Dziękuję. Nie potrzebuję niczego.
Ruchla z eleganckim ukłonem rzekła jeszcze:
— Może pani zaśnie troszkę. Zdaje się, że pani bardzo zmęczona.
— Nie potrzebuję niczego — powtórzyła nieznajoma.
Ruchla wysunęła się z pokoju, ale Gitla pozostała jeszcze. Jej czarne jak noc i jak ciężka służba zahukane oczy tkwiły ciągle w nieznajomej. Jakby ją oczarowało i do miejsca przykuło to zjawisko. Tak różne, jakby na różnych glebach zrodzone, dwie te istoty miały przecież jedno podobieństwo: gardła ściśnięte w srogich rękach losu. Obie były w różne sposoby, ale niezmiernie smutne. Po chwili z koralowych ust Gitli wyszedł chrapliwy, szorstki dźwięk:
— Może samowar przynieść?
Przybyła odpowiedziała:
— Dziękuję. Nie potrzebuję niczego.
Zdjęła przytem kapelusz, z pod którego rozsypał się po czole i plecach deszcz bladozłotych włosów.
Drzwi zamknęły się z cicha za Gitlą, opuszczającą pokój. W sieni Mendel Szapir zatrzymywał przechodzącego lokaja zapytaniem:
— Kto ona taka?
Lokaj wymówił nazwisko, na którego dźwięk kilka stolic świata odpowiedziałoby oklaskami i śpiesznem zrywaniem laurów na wieńce. Lecz Mendel Szapir słyszał je pierwszy raz w życiu i zapytywał dalej:
Czy ona w mieście, czy na wsi mieszka? Co ona robi?
— Śpiewa! — z drwiącem trochę spojrzeniem odpowiedział człowiek w liberyi.
Mendel zdziwił się.
— Śpiewa? jakto śpiewa? Ciągle śpiewa? Dlaczego śpiewa?
Lokaj z kilku pudełkami na ramionach chciał iść dalej, lecz Mendel zatrzymał go jeszcze.
— A dokąd ona jedzie?
— Do swego majątku.
— A gdzie jej majątek?
— O dziesięć mil stąd.
— Wielki majątek?
— Wielki.
Mendel Szapir skoczył ku jednym z drzwi, prowadzących do sieni, wsunął przez nie głowę i zawołał:
— Ruchla! Sza! Niechaj cicho będzie w domu. To wielka pani! Może ona teraz śpi!
Nie spała. Jasne włosy, które falą rozlały się jej po plecach, zgrabnemi rękoma zgarnęła i zwinęła z tyłu czaszki niedbale, pośpiesznie, byle jak! byle jak! Potem stanęła u okna, rozwarła je na oścież i wciągając w pierś powietrze, które wtargnęło do dusznej izby, silnie splotła i na suknię opuściła ręce. Patrzyła w przestrzeń, lecz znać było, że oczy jej długo bezsenne, z powiekami zarumienionemi, ani nieba, ani ziemi nie widziały. Wzrok ich zwrócony był wewnątrz, wpatrzony w jakąś wielką biedę, która, jak posąg kamienny na sarkofagu, leżała na sercu.
Pokój gościnny w zajezdnym domu Mendla Szapira był, jak całe to miasteczko, biedny, okurzony, brudny. Niedaleko progu śmieci przez miotłę wypadającą z rąk Gitli pozostawione, na ścianach kilka obrazków, okrytych skorupą bez nazwy, na komodzie bukiet papierowych kwiatów bez barwy obok lampy z kloszem pękniętym. Sprzęty z żółtego drzewa; plamy, szczerby, pajęczyny — wszędzie.
Kobieta z brylantami przy uszach, z bardzo białemi rękoma, nie spostrzegała wcale śmiecia, plam, żółtych sprzętów, kwiatów papierowych i pajęczyn. Wszystko jej było jedno. Odwróciła się od okna i powoli szła ku stojącej przy ścianie kanapie. Jakiemikolwiek były jej uczucia, nad wszystkiemi teraz zapanowało znużenie ciężkie, takie, jakie bywa tylko po wielkich chorobach ciała i w czasie wielkich chorób duszy. Tylko że w wypadkach pierwszych oczy chłoną chciwie i z rozkoszą widoki świata, a w drugich przeciwnie pragną zamknąć się i usnąć, bodaj na zawsze! Na oczach nieznajomej długa bezsenność złożyła swoje omglone i różowe piętno.
Z materaca kanapy, przez dziury obicia, wyłaziły kłaki brudnej pilści i leżała na niej poduszka, z wyszytą niegdyś na kanwie różą monstrualnej wielkości i barwy. Nigdy zapewne na takim sprzęcie nie leżała postać tak pełna wdzięku, w taką poduszkę nie ukrywała się twarz z cerą tak delikatną, na tak brzydkiej poręczy nie opierały się ramiona tak gibkie i tak rozpacznie zarzucone na tak znużoną głowę.
W malowniczych zwojach miękkiej sukni leżała nieruchoma, nie przyzywając nikogo i nie żądając nic. Niczego nie potrzebowała.
Na rynku gwar przycichał, na niebo zaczynał wschodzić księżyc; przez otwarte okno wlatywał zapach rezedy, której trochę zakwitło cudem na wyschłej grzędzie pod oknem.
Nie słyszała, nie widziała, nie czuła nic. Wszystko jej było jedno.
Wschodzącego na niebo księżyca nikt w zajezdnym domu Mendla Szapira nie spostrzegał. Zwinny, nerwowy Mendel nie miał ani sekundy czasu na czynienie poetycznych albo astronomicznych spostrzeżeń, bo zobaczył przejeżdżającą przez rynek bryczkę znajomego szlachcica, do którego miał interes ważny, więc co siły za nią pogonił, wołając na całe gardło: »Stój! Stój!«
Ponieważ konie u bryczki biegły dość prędko, Szapir, podnosząc poły długiej odzieży, biegł coraz prędzej i wołał coraz głośniej, aż czapka przekrzywiła się mu na głowie i twarz całą w drganiach nerwowych oblał kroplisty pot. U wjazdu do jednej z uliczek bryczka zatrzymała się nakoniec i zziajany Mendel, stanąwszy przy niej, rozpoczął ze szlachcicem rozmowę długą, o interesie ważnym. Gdzież mu tam było spostrzegać, czy na niebie świeci albo nie świeci księżyc? Ruchla znowu, obok wielu cnót domowych, posiadała tę wadę, że była ogromnie swarliwą i krzykliwą. Może nawet wada ta powstała w niej z cnoty skrzętności gospodarskiej, bo często się zdarza, że cnoty ludzkie wyradzają się w przywary, niemniej sprawiła, że teraz, jak zresztą bywało często, dwie izby, kuchnia i sień domu rozlegały się od nieustannego i coraz wzmagającego się krzyku. Garnek stłukł się. Ruchla, wchodząc do kuchni, ujrzała na ziemi czerepy stłuczonego garnka. Kto był sprawcą nieszczęścia: jedno z dzieci, czy Gitla? Dzieci wypierały się, więc najpewniej Gitla, ta niezgrabna, głupia dziewka, która zawsze musi w domu szkodę jakąś zrządzić. Pomimo przestrogi Mendla, aby w domu było cicho, Ruchla głośno łajała i dzieci, każde z osobna, i Gitlę, i nieobecnego męża, który wiecznie gdzieś lata, i los swój nieszczęsny, który ją dziś dotknął stratą najpiękniejszego garnka. Głośno krzycząc, głośno także chodziła, bo była otyłą i ciężką.
Niegdyś musiała być dość ładną, bo w tłustej i wiecznie wzburzonej twarzy przeglądały jeszcze linie regularne, a z oczu wyglądał szafir źrenic, przygasły wprawdzie, bo rzecz dziwna! pomimo irytacyi Ruchla miała oczy przygasłe bez blasku i po których zaledwie poznać można było, że niegdyś były szafirowe. Takie oczy, w takich szczególnie chwilach, gdy stłucze się w domu garnek najpiękniejszy, żadnym sposobem nie mogą wznosić się ku księżycowi. Co do Gitli, ta, przez Ruchlę sfukana i pięścią w plecy uderzona, porwała wiadro i do studni pobiegła a po chwili wracała z naczyniem pełnem wody, od którego ciężaru niedorosłe jej ciało nizko przeginało się w prawą stronę, a lewe ramię, zdala od ciała w powietrzu wyciągnięte, szmatami podartego rękawa powiewało, jak chorągwią nędzy.
U Chaima Cyglera i żony jego Małki było daleko ciszej, niż w domostwie Mendla i Ruchli, niemniej tam także nikt ani myślał o patrzeniu w górę. Owszem, w izbie pełnej większych, mniejszych i zupełnie małych łóżeczek dziecięcych, z za których można było jeszcze spostrzedz w izdebce przyległej dwie kołyski z bliźniętami, w świetle lampki z sucho sterczącym kominkiem, Chaim i Małka nizko pochylali twarze nad wielką księgą rachunkową. Zgodnem widać byli małżeństwem, bo ustami zgodnie poruszali, jednogłośnie wymawiając cyfry rozmaite: zehn, zwanzig, hundert i t. d. Był to duet szeptów świszczących, który ani razu do słowa: tausend! nie dochodził. Pomimo zajezdnego domu i sklepiku z kolonialnymi towarami, Cyglerowie byli daleko bogatsi w łóżeczka i kołyski dziecinne, niżeli w pieniądze. Stąd zapewne pochodziły ostre świsty w ich szepcie, niespokojne migotania oczu i gniewny ruch, z jakim Chaim rękę na księdze rachunkowej oparł, mówiąc:
— Już ja dłużej czekać nie będę! Już ja jej, tej Obuchowskiej, dłużej pobłażać nie będę! Jeżeli za tydzień pieniędzy nie odda...
— Co to za tydzień? Dlaczego za tydzień? Jutro! jutro zrana! — z uniesieniem zagadała Małka.
— Za tydzień — powtórzył mąż.
Żona zgodziła się natychmiast.
— Niech będzie, jak powiedziałeś. To co za tydzień...
— Do sądu podam, a potem dom jej wezmę...
— Co to za dom! Chata!
— Niech sobie będzie chata! Ja ją komukolwiek z zyskiem odprzedam. Już dawno byłbym to zrobił, żebym nie oglądał się na jej biedę...
Małka z zapalczywością rzekła:
— Kiedy ona biedna, to na co herbatę pije i kaszę z takich pięknych krup gotuje, za które potem zapłacić nam nie może!
— Ty masz racyę, Małka — z kolei zgodził się mąż. — Za tydzień podam na nią do sądu, a za kilka miesięcy odbiorę jej dom!
— Odbieraj! odbieraj! — dokończyła rozmowy Małka, i znowu oboje pochylili twarze nad wielką księgą rachunkową, na której karty, drobnemi cyframi okryte, nie padał ani jeden, najdrobniejszy promyk księżyca.
Jednak księżyc podnosił się na niebie coraz wyżej i światło jego, ukośnie dopiero dotykając ziemi, wydawało się mgłą srebrzystą raczej, niż światłem. W powietrzu srebrnie było, lecz jeszcze ciemnawo. W srebrzystej, lecz jeszcze ciemnawej mgle cicho stały wysokie malwy i georginie ogródka, w którym siedział na ławce człowiek nieruchomy, jak rzeźba z szarego kamienia. Czasem tylko czynił on ruch bardzo dziwny: wielką pięść, mocno ściśniętą, od kolana odrywał i czynił nią w powietrzu znak groźby, poczem znowu z ciężkością kamienia opadała mu na kolana. Cerę miał w mgle srebrzystej tak szarą, jak kamienie przydrożne, a pospolite rysy tak zaostrzone, jakby je w taki śpiczasty sposób ociosało dłuto jakieś gwałtowne i razem misterne. Było to dłuto śmierci, która weszła do jego małego domu i zabiła mu syna. Tłumik szepczących kobiet stał przy płocie ogródka.
— Od rana tak siedzi, jak pień, do nikogo słówka wymówić nie chcąc!
— Już ja tam niejeden raz chodziłam, prosiłam, perswadowałam, wolę Boską przypominałam, a on nic! Jakby ogłuchł i oniemiał! W ziemię patrzy i dyszy ciężko, jak na śmierć obity pies!
— Syna takiego stracić, co już mu pomocnikiem i przyjacielem był, nie żarty! Ale zawszeż, żeby pomodlił się, z ludźmi pogadał...
— Może mowę mu odjęło!
— Albo rozum?
— Patrzcie tylko, moje kochane, jak on pięścią wygraża się w powietrzu! Zupełnie jak waryat!
— A bo i ksiądz proboszcz, jak stąd odchodził, powiedział: »Bieda z tym człowiekiem! Jeżeli nie zapłacze, może zwaryować!« Mówił do niego długo o różnych świętych rzeczach, modlitwy mu czytał, aż przybiegli wołać go, żeby jechał do chorego, więc poszedł i mnie samej powiedział: »Bieda z nim! Jeżeli nie zapłacze i nie pomodli się, może zwaryować!«
Ten, o którym kobiety szeptały, siedział ciągle, jak kamień, czasem tylko pięścią ściśniętą komuś lub czemuś w powietrzu grożąc. Nie patrzał na księżyc, ani na krzyż, którego ramiona, wyciągnięte nad dachami domostw, widać stąd było w coraz jaśniejszej mgle księżycowej.
Nie patrzała także na krzyż, choć przez malutkie okno widzieć go mogła, kobieta w izdebce ciasnej, na bardzo ubogiej pościeli leżąca. Promień księżyca padał na głowę, która w gęstwinie czarnych włosów zagłębiała się w poduszkę z twarzą obróconą ku grubym belkom sufitu, wśród których żyły mnogie ludy pajęcze i musze. Na wychudłych rysach paralityczki, w ustach jej zaciętych, w oczach ciemnym ogniem gorejących, malowała się ponura złość i rozpacz. Od paru już lat leży tak w tej izdebce sama jedna, przez litość ludzką żywiona i doglądana, wiecznie sama jedna i czegoś potrzebująca, a nie mająca. Srogie bóle ciała mniej udręczenia jej sprawiają, niż ta szyderska gorycz, której ma pełne usta i serce. Bo czy podobna, aby ją tak zapomnieli i opuścili wszyscy, których kochała i którym służyła? I gdzież są ci, których dobra strzegła, żądania spełniała, choroby pielęgnowała, straty opłakiwała, jak własne? Bezwładne nogi bolą ją często, lecz jeszcze częściej samotne i zawiedzione serce. Po całych dniach i nocach leży tak sama jedna, czasem głodna, wspominając i tęskniąc, myśląc:
— Czy ludzi dobrych niema na świecie? Czy Boga niema w niebie?
Raz noc jakaś, straszniejsza nad inne, odpowiedziała:
— Chyba niema!
I od tej nocy złość przedtem nieznana żądłem żmii kąsa jej serce, i przekleństwa, których dawniej nie było w niej ani śladu, jak gady ogniste przepełzają przez głowę. Żebyż choć ciszę i spokój miała! Ale gdzie tam! Ot i teraz jakąż piekielną wrzawę u samych jej drzwi podnosi właścicielka tej chaty z nędzną swą lokatorką! Obie są nędzarkami. Ta Obuchowska chatę ma, lecz po dach zanurzoną w długach, a tamta druga dzieci dwoje, ale których karmić czem nie ma. Wiecznie też szczęście swoje nawzajem sobie wyrzucają.
— Żebym ja miała chatę własną, czegobym więcej chciała! — mówi jedna.
— Żebym ja miała dzieci, czegobym więcej chciała! — odpowiada tamta.
— Niech pani moje dzieci wyżywi i przyodzieje!
— A ty zapłać moje długi!
I od słowa do słowa wszczyna się hałas ot taki, jak w tej chwili. Boże! jak krzyczą i jakiemi słowami obelżywemi wzajem na siebie, jak gradem brudnym, sypią! I słuchać tego trzeba, uciec nie można!
W głowie, która coraz ciężej zagłębiała się w poduszkę, przewinęło się przekleństwo, które z cicha powtórzyły spieczone wargi. A potem powstały w niej zapytania:
— Czy ludzi dobrych na świecie niema? Czy Boga niema w niebie?
Aż mętna, ponura, do cielska chmury ciężkiej podobna, przypłynęła myśl:
— Chyba niema!
I przed oczyma paralityczki zasłoniło przerzynającą mgłę księżycową wysoką linię krzyża.
Księżyc ukazał się zza czarnej ściany kościoła i zwolna płynąć zaczął ku szczytowi jego wysmukłej wieży. Pod ogrodzeniem kościelnem, to znikając w cieniu drzew, to wynurzając się zeń na światło, przesuwała się postać bardzo drobna i szczególna. Byłże to karzeł, z tułowiem potwornie rozrosłym, albo garbusek, którego drobne nogi z trudnością dźwigają plecy ogromnie wydęte?
Było to dziecko, niosące na plecach ogromny wór kartofli. Z trudnością niezmierną brzemię to dźwigając, pełzło raczej, niż szło, z twarzą zwieszoną ku ziemi i oczyma utkwionemi w ziemię. Czasem postękiwało z cicha lub niżej jeszcze głowę pochylało ku rękawowi koszuli, którym ocierało z twarzy pot, czy łzy. Owad mizerny, ciągnący ku gniazdu ciężar od niego samego większy, malutki Abel, na którego jakiś Kain ciężar ten zwalił — symbol ludzkości, dźwigającej na barkach brzemię swojej doli!
Z coraz większą trudnością dźwigając i coraz niżej chyląc się ku ziemi, dziecko z worem kartofli na plecach wypełzło z pod ogrodzenia kościelnego, przepełzło otwartą przestrzeń rynku i — jak człowiek z brzemieniem swem w czeluści grobu — zniknęło w wązkiej i ciemnej uliczce.
Wtedy księżyc ominął już szczyt wieży kościelnej i z pośrodka nieba lał na ziemię powódź światłości jasnej, czystej, srebrnej, niewymownie słodkiej.
Rozciągnął także kobierzec srebrny na grubej podłodze i kroplami srebra napełnił ciemne kąty gościnnego pokoju w zajezdnym domu Mendla Szapira, ale kobiety, która z twarzą zanurzoną w poduszce leżała na żółtej kanapie, najmniejszym promykiem nie dotknął. W cieniu i nieruchoma wydawała się pogrążona we śnie, albo w takiej otchłani zamyślenia, z której dna nie widać i nie słychać świata.
Jednak ze świata, zdala, uszu jej doleciał dźwięk pocztowego dzwonka, bardzo słaby, potem coraz wyraźniejszy. Ktoś tam jedzie tą drogą przez pola biegnącą, którą ona tu przybyła, ale co ją to wszystko na świecie i obchodzić może? Wtem, ostrzem sztyletu serca jej dotknęła najniespodziewańsza dla niej z myśli:
— Może to on...
Ostatnie słowo myśli utonęło w krótkim śmiechu ironicznym, który wzięła w siebie róża monstrualna, wyszyta na starej poduszce. Ironia śmiechem parsknęła w oczy sercu, które zdobyć się mogło na tak nierozsądną, szaloną nadzieję. On tu? Po co? W pogoni za nią? Trzebaby na to cudu!
Odgłos dzwonka stawał się coraz silniejszym, zbliżał się coraz więcej. Kobieta podniosła głowę; wyprostował ją słaby, lecz nieodparty szept najnierozsądniejszej z nadziei.
— Może...
A ironia znowu w twarz nadziei parsknęła śmiechem.
— Ananasy! Rajskie ptaki! Drzewa śpiewające i wody leczące! Bajki! On miałby za tobą, dla ciebie tu... Cudu by trzeba!
Dzwonek stał się prawie przeraźliwie głośnym i umilkł — przed gankiem zajezdnego domu Mendla Szapira. Kobieta ruchem nagłym podniosła się z kanapy.
— Tu!...
Był to okrzyk nadziei, który ironia zdławiła pytaniem:
— Więc cóż? Alboż to raj wybranych? Upamiętaj się! To dom zajezdny!
Nie! Nie! Czyjeś kroki w sieniach... i głos! Czyj? Boże! To jego głos! Jej imię wymawia! O nią zapytuje! Cud stał się.
Krawędź stołu ściskając mocno w delikatnej dłoni, z cieniu, w którym stała, głowę wychyliła na światło księżyca.
— Pan... tu?
Powiedziała to, jak człowiek, który widzi, ale oczom nie dowierza. Jednak było to prawdą. Po srebrnej płachcie zaścielającej podłogę prędko szedł ku niej i podał jej rękę.
— Pan tu? Jakim sposobem? Dlaczego?
— Jakim sposobem? dlaczego? — powtórzył tym głosem, o którym myślała, że nigdy go już nie usłyszy, i zaśmiał się tym śmiechem, za którego perłowe dźwięki oddałaby chętnie huczne oklaski, których pełno bywało wszędzie, gdziekolwiek bywała.
Siadając, wesoło i swobodnie, z radością w głosie, mówił:
— Panią dziwi, że tu przyjechałem? Dlaczego to panią dziwi? Rzecz tak prosta! Nie znalazłem pani tam, gdzie zostawiłem, i puściłem się w pogoń za zbiegiem. Byłbym tak, dowiadując się, zapytując, jechał aż za granicę świata, bo na sam koniec jego, zdaje się, że już przybyłem. Lecz bagaż, który przywożę ze sobą, pełen jest gniewu, kłótni, wyrzutów...
O gniewie i kłótni mówiąc, ruchem wytwornym wziął jej rękę i do ust przycisnął. W nizkiem pochyleniu się pięknej głowy była cześć, w długim pocałunku ust gorących — miłość. Jedną i drugą uczuła i, zwiędła w przebytej męce, rozkwitła rumieńcem i uśmiechem; lecz od nagiego załamania się linii losu drżąca jeszcze rzekła:
— Gniew! wyrzuty! Za co?
— Za niepokój ogromny, zawód, tęsknotę, żal...
— Czyje?
— Pani nie odgaduje? nie domyśla się? nie wie?
— Domysły i odgadywanie napełniały mi tak długo wszystkie dni miesięcy i wszystkie minuty dni...
— Mnie także... — przerwał.
— Więc pan nie wiedział? — zapytała.
— Wiedziałem zrana, wątpiłem wieczorem. Każda minuta przynosiła mi zapytanie: czy podobna? A druga odpowiadała raz: »to jest«, a dziesięć razy »to być nie może!«
— Moje minuty tak samo z sobą rozmawiały...
— Pani tak sławna!... Ja, z roju owadów zupełnie do siebie podobnych...
— A pan z tak wysoka... ja zaś ze stada ptaków, których śpiewu wszyscy słuchają chętnie, lecz z którymi w parze nikt długo lecieć nie chce, może dlatego, że lot ich zbyt górny...
— Milczałem, myśląc: nie jestem godny! W pokorze mojej była duma.
— A ja myślałam: nie jestem kochaną! Milczałam. Czekałam słowa...
— I nigdy, nigdy, w tych długich, drogich niezapomnianych rozmowach naszych nie zaplątało się ono na ustach pani, ani moich...
— I nigdy w tych długich, cudnych, najdroższych godzinach, któreśmy z sobą spędzili, nie było minuty, w którejby »serce do serca mówiło!«
— Dlatego więc wyjechałaś... zniknęłaś?...
— O, nie! Moim jest wyraz: zniknął! Ja to od obudzenia się do zaśnięcia, od tylu już dni mówię sobie: »zniknął!« Kiedy pan pojechał do rodzinnych stron swoich i tak nieskończenie długo nie powracał... cóż dziwnego? najdroższy brylant tego wysokiego gniazda!... wieść przyleciała, że w pierścień życia pana oprawioną ma być perła...
— Uwierzyła pani?
— Uwierzyłam. Nie jest-że to prawdą?
— Prawdą jest, że przyszła chwila zwątpienia i męki serdecznej, w której powiedziałem sobie: dosyć tego! Targnę z całej siły nicią, coraz głębiej wrzynającą się w serce, i zerwę ją... puszczę się na poszukiwanie Lety i zapomnę!... Czasu wiele upłynęło... nic nie zerwałem, nie zapomniałem, wróciłem i to miejsce, na którem pozostało wszystko, co mi być może ukochane, pożądane, znalazłem puste! Odjechała! uciekła! Gdybym miał skrzydła, leciałbym; że ich nie mam — człowiek biedny! więc oślepły od przestrachu, z pośpiechu ludzi roztrącając, wpadłem do wagonu i leciałem na skrzydle pary...
— A perła? — zapytała nieśmiało.
— Zostawiłem ją do oprawienia w pierścień życia z brylantem innym, najpewniej drogocenniejszym nademnie.
— Tak! — przeciągle wymówiła. — Więc tak! A ja myślałam...
Zanurzyła się cała w cieniu i cicho dokończyła:
— Że ta nić, na której zawiesiłam życie, była — pajęczyną!
— I dlatego, porzucając wszystko, wyjechałaś w tę podróż dziwną! O! niedobra! nieufna! Tak mało wierząca potędze własnego czaru, a tak łatwowierna dla latających po świecie wieści lekkomyślnych! Odjechać! I dokąd jeszcze? Na tę pustynię! Na ten koniec świata! Do tego zakąta pustego, brzydkiego... Czy to dobrze? Czy tak czynić powinny istoty tak miłe światu, tak śliczne, słynne, a nadewszystko takie dobre... dobre!...
Ręce jej pocałunkami osypywał, a potem, rozglądając się dokoła, wesoło zawołał:
— Ależ ten zakąt nie jest wcale brzydkim! Przeciwnie! Jest to miejsce wprost zaczarowane! Przyozdabianiem go trudnią się chyba jakieś dobre wieszczki!
Dobrą wieszczką był księżyc, który napełniał pokój światłością niewymownie przejrzystą i słodką, wszystkie jego brudy i plamy przerabiając na czarnoksięskie ozdoby. Podłogę zaściełał kobierzec z blado-złotych sieci upleciony, po ścianach, jak gnomki lotne i figlarne, migotały błyskotliwe promyki i kółka, u progu, źdźbła słomy jaśniały jak wyrzucone z bajecznego skarbca sztabki metalów drogocennych, w rozbitym kloszu starej lampy żarzyło się ognisko iskier, od którego drżących blasków płatki papierowych kwiatów ożyły żółtością gorącą, bielą śnieżystą, i jak w powiewie wonnego wiatru, zdawały się drżeć... wonnego wiatru, bo przez okno, z coraz świeższym oddechem wieczoru, wlatywał coraz silniejszy zapach rezedy. Dobrą też wieszczką, cudnie w tej chwili strojącą ten pokój, była radość wielka, bijąca z jego pięknej twarzy, której rysy, wrzątkiem młodego życia przepojone, śmiać się lubiły, cierpieć nie chciały. Znalazł to, co mu było przepadło, nawiązał to, co wydawało się zerwanem, i radość na spółkę z księżycem otoczyła go czarami zdobytego raju.
Z nią jednak było inaczej. Silniej ścięta lodem życia, nie tak łatwo tajała w cieple wschodzącego słońca; cierpienie silniejsze wrosło w nią głębiej i pierwsza minuta szczęścia wyrwać go z niej nie mogła. Nie było uśmiechu w jej głosie, gdy z cienia, który ją okrywał, mówić zaczęła:
— Pan mówi: »w tę dziwną podróż!« Była ona jedyną, którą przedsięwziąć mogłam. Pan wie: wszystkie drogi stoją przedemną otworem. Dla ptaka, który wysoko lecąc pięknie śpiewa, wszystkie bramy i drogi — pełno żeru — stoją otworem. Ale ja nie chciałam już nikogo, niczego, oprócz wolności dla ust, które bolały od uśmiechów koniecznych, i dla wzroku, który patrząc na życie nudniał i szarzał, bo życie stało się nudne i szare, odkąd pan z niego zniknął...
— Pan! — przerwał z wyrzutem.
— Tak długo wyraz ten stał pomiędzy nami, że odrazu — nie mogę... Jechałam tam, gdzie mogłam najwięcej milczeć i najmniej widzieć życia, bo doprawdy, przez tak wiele czasu razem z panem przebywając w jego wrzątku, tak strasznie przywykłam mówić sobie o wszystkiem ujrzanem: jemu to pokażę! o wszystkiem usłyszanem: jemu to powtórzę! o wszystkiem trudnem: dla niego to wykonam! i o wszystkiem miłem: z nim się tem podzielę! o każdej myśli: jemu ją powierzę! o każdej pieśni: jemu ją zaśpiewam! że... gdy mi pana zabrakło, już nie wiedziałam, co mam czynić z ziemią i niebem, z samą sobą, ze swojem sercem, ze swoją myślą i pieśnią... Ach, niedobry! dlaczegóż nie powiedziałeś mi, że to była tylko próba rozstania się na zawsze? Byłabym nie mówiła sobie: »już nigdy!« Niekiedy czyniłam ci w myśli wyrzuty: żeby tak wejść w czyjeś życie, tyle w niem zająć miejsca i — zniknąć! Żeby tak zabrać sobie czyjś wzrok, słuch, pamięć, nadzieję — i zniknąć! Żeby tak uczynić, że komuś nikt już na świecie podobać się, ani miłym być nie może — i zniknąć!... O, Boże! ja tak mówić pewno nie powinnam, ale w milczeniu to wezbrało i przyjechałeś do mnie... za mną... wróciłeś, więc powiem! Tyś mi był światłem oczu, czarem serca, uśmiechem ust i powabem życia, które bez ciebie rozumieć przestałam. Byłeś celem, ku któremu płynęły myśli i godziny moje, siłą pieśni, gdy śpiewałam, wschodem radości, gdy otwierałam oczy na dzień wschodzący, i ostatnim obrazem, który tkwił pod powiekami, gdy zamykałam je do snu, pełnego snów o tobie! Aż nagle: niema! Zniknął! Był snem, który się prześnił, strofą, która przebrzmiała, mirażem, który zaszedł drogę, aby gorzkim prochem wspomnień opaść na piaski pustyni! Co czynić? Umrzeć? Ty wiesz! ja wierzę w Boga, który dał życie, a po co? spierać się z Nim nie wolno? I mam matkę... siostry... szczególniej matkę... Więc żyć? Dobrze; ale tylko tam, gdzie wolno milczeć najwięcej, nie uśmiechać się wcale i życia widzieć najmniej. Jechałam do rodzinnego domu, pustego, prawie nikomu niewiadomego, szczęśliwa jeszcze tem, że posiadam ten port wolności dla serca i myśli, które nic innego czuć i mówić nie chciały, oprócz tych krótkich słów: niema! zniknął!
W cieniu niewidzialna, zaniosła się ciężkim płaczem, a on z radością bez granic mówić zaczął:
— Jestem! Ależ jestem już przy tobie! Ucisz serce, które nie może przestać płakać. Czy podobna? Czy podobna, abyś aż tak... tak niezmiernie... W najzuchwalszych rojeniach moich nie śniłem, abyś aż tak... O, szalony! wątpiłem... byłem nawet zwątpił zupełnie... O mało w dumie mojej, a twojej czystości nie utonęło nam szczęście! Niechże błogosławioną będzie chwila, w której puściłem się w pogoń za tobą!
— Niech błogosławioną będzie każda, która cię do mnie przybliżała!
Potem zaczął prosić:
— Wstań i wyjdź na światło. Jesteś pogrążona w cieniu i widzę cię niezupełnie. Czy to światło księżyca pokazuje cię tak mizerną i zmienioną? Nigdy, nigdy już nie zniknę, aby kwiat mój nie wiądł. Tak dawno nie widziałem cię i nie słyszałem twego śpiewu. Twój śpiew, to skrzydła, na których wzbijałem się nad samego siebie, zdrój czysty, w którym serce stawało mi się lepszem i dusza zdrowszą. Może cokolwiek zaśpiewasz? To, co najwięcej lubię, pamiętasz? zaśpiewaj!
— Dobrze — odpowiedziała; — czuję w sobie morze tonów, którymi chcę dziękować Bogu, że mi cię oddał, i tobie, żeś — nie zniknął!
Z morzem tonów dziękczynnych w piersi powstała i z ręką w jego ręku, cała w idylli świateł księżycowych, woni rezedowej i swojej szczęśliwej miłości, szła ku oknu, otwartemu na przeczyste i promieniste sklepienie nieba.
Wtem, tuż nad sobą, usłyszała głośne, szorstkie, chrapliwe dźwięki.
— Może samowar przynieść?
Przerażonym ruchem podniosła głowę i zobaczyła stojącą nad żółtą kanapą Gitlę, w krótkiej spódnicy i podartym kaftanie, która w ciemnych rękach trzymając koniec olbrzymiej kosy czarnej, powtórzyła:
— Może samowar przynieść?
Ze wzrastającem przerażeniem, prawie z obłąkaniem zawołała:
— Nie chcę! Dziękuję! Nie potrzebuję niczego!
Dziewczyna odeszła, pokój pozostał pusty. Były w nim światła księżycowe, woń rezedy, źdźbła słomy, błyszczące u progu, jak sztabki srebra i złota, w rozbitym kloszu ognisko iskier i wskrzeszane przez jego migotliwe błyski kwiaty papierowe, — ale człowieka żadnego nie było.
Spała i śniła...
A rzeczywistością pozostało to, że zniknął.
Piękny, świetny, wymowny, zapewne wesoły, żył kędyś, ale już nie dla niej. Nietylko przez śmierć cielesną ludzie ludziom umierają, ale i na różne sposoby inne. Żył kędyś, zapewne szczęśliwy, lecz ją odumarł i z tamtego świata przyszedł we śnie poprosić: zaśpiewaj! Śpiew jej lubił niezmiernie i było to właśnie przyczyną złudzenia, które padało jej na oczy, gdy roiła, że ją samą nad wszystko w świecie polubił. Ten śpiew był dla niej skarbem nieprzebranym, gwiazdą odznaczenia, którą Bóg nad czołem jej zapalił, puklerzem, którym osłonił jej słabe serce.
Lecz gdy on odszedł, mniemała, że wszystkie tony i wzloty, uniesienia i natchnienia, odleciały ją także na zawsze. Pod wielką biedą, która jak postać kamienna legła na jej sercu, stało się w niem cicho, jak w pustym sarkofagu. Ani echa żadnej pieśni, ani chęci wywołania jej z próżni duszy, dla pustki świata. Nagle, przyszedł we śnie i poprosił: zaśpiewaj! a prośba jego nawet wyśniona, wskrzesiła w niej to, o czem myślała, że umarło. Wstała i z opuszczonemi na suknię rękoma, jak lunatyczka szła ku jaśniejącej za oknem tarczy księżycowej. Po co Bóg, w życiu odbierając na zawsze, we śnie zwraca na chwilę to, co najmilsze? Może po to, aby miecz wyostrzony przez złudę, bódł śpiewaków do śpiewu.
Stanęła przed oknem, oczyma powiodła po niebie i ziemi, opuszczone ręce silnie splotła i z piersi jej wybuchnęła ogromna fala tonów. Śpiew, jak krew, czerwony i wrzący, wytrysnął z jej rany serdecznej, której wargi otwierały się i zamykały ruchem nieukojonym, bo nie spływała na nie żadna kropla balsamu. Był to krzyk, ale ujęty w formę wielkiego piękna i kaskadami tonów wypowiadający światu tę najprawdziwszą prawdę światu, którą jest cierpienie. Bo wszystko może być ułudą, tylko ono jest rzeczywistością, wszystko może ominąć, tylko ono nie zawodzi, wszystko przemija, ono trwa, wszystko zjawia się gdzieniegdzie, ono jest wszędzie. Śpiewaczka opiewała je, opiewając samą siebie; głos jej przeczysty i potężny roznosił w srebrnem powietrzu powszechny tragizm istnienia. Biły z niego groza i męka; ze srebrnych przestworzy, wśród których wołał, szalał, rozpaczał, głębokimi tonami konania opadł na ziemię i wił się po niej, jak po łożu tortur.
Na ziemi, na nizkim jej padole, Ruchla, która, biegając po izbie, prowadziła z mężem zawziętą kłótnię, stanęła i zaszeptała:
— Co to jest?
A Mendel Szapir, który w czapce przekrzywionej na głowie gotował się do przeskoczenia progu izby, stanął także i powtórzył:
— Co to jest?
Chwilę słuchali; potem Ruchla cicho przemówiła:
— Pójdźmy na ganek, Mendlu; stamtąd lepiej słychać!
O dziwy! Ruchla cicho i łagodnie przemówiła! Wyszli na ganek. Kiedy przechodzili sień prawie ciemną, u zamkniętych drzwi śpiewaczki coś zaszeleściało i do ziemi przypadło; była to Gitla, ale oni jej nie spostrzegli. Wyszli na ganek i stojąc słuchali.
Mendel zakołysał głową.
— To ona tak śpiewa!
— Pięknie śpiewa! — zaszeptała Ruchla, a potem dodała:
— Ot szczęśliwa! Takie brylanty i takie śpiewanie mieć!
Jej grube ramiona pod brzydkim kaftanem zadrgały, w tłustej twarzy coś zadrgało; oczy podniosła w górę i zaszeptała:
— Widzisz, Mendlu, jaki piękny księżyc?
On już go sam zobaczył i, zawsze ruchliwy, teraz stał jak skamieniały, słuchając śpiewu i patrząc w górę.
Wtedy także, w domostwie innem, poważny Chaim Cygler i żona jego, Małka, podnieśli głowy z nad wielkiej księgi rachunkowej, a że byli małżeństwem zgodnem, jednomyślnie wymówili:
— Ktoś bardzo pięknie śpiewa!
Chcieli rachować dalej, lecz coś im przeszkadzało, cyfry i myśl mąciło. Wstali i jednomyślnie na ganek domu wyszli. Tam po chwili Małka rzekła:
— Ja wiem, kto to taki, rozpytałam się. To taka wielka śpiewaczka, co to jej ludzie za śpiewanie wielkie pieniądze płacą. Tak pięknie śpiewać i jeszcze za to wielkie pieniądze brać! Ot, szczęśliwa!
— A czemu ona tek smutnie śpiewa, kiedy szczęśliwa? — zapytał Chaim.
Małka westchnęła.
— Mnie to śpiewanie do samego serca idzie!
A mnie się zdaje, że ono dostaje się do samego nieba. Czy ty widzisz, Małka, jak księżyc pięknie świeci?
Śpiew nagle umilkł; nikt ze słuchaczów nie wiedział, co, jak miecz nitkę, głos ten przecięło. Było to łkanie — płacz serdeczny, który twarz śpiewaczki nizko na obie dłonie pochylił. Kilka minut upłynęło, zanim ją podniosła znowu, całą oblaną strumieniem łez rzęsistych.
Lecz w łzach i tonach tajało może serce, zawzięcie dotąd ścinane ciężkim bólem, bo gdy śpiew rozległ się znowu, z głosu śpiewaczki zniknął tragizm ponury, a zastąpiła go szeroka pieśń liry, bogatej w giętkie struny i bezbrzeżnie smutnej. Z twarzą oblaną łzami, które posrebrzał księżyc, artystka sławna i kobieta nieszczęśliwa śpiewała o swoim śnie najmilszym, który daleko na fali podstępnej odpłynął, o zamku zaczarowanym, który runął w gruzy, o mirażu, który na drodze życia ją zaszedł i pierzchnął, o swojem sercu, które długo kołysało się na nitce pajęczej, aż z niej spadło i teraz pieśnią bezbrzeżnie smutną skarżyło się, że była tylko pajęczą. Pieśń szeroka i tęskna, nie z popędliwych kaskad tonów, nie z rozpaczliwych krzyków, jak przedtem, lecz z długich frazesów muzycznych, z nieskończonych trelów słowiczych, z zapytań bijących w niebo i z westchnień w przestworza słanych złożona, płynęła rzeką, w której odbijały się blaski raju i płomienie stróżujących u wrót jego skrzydeł archanielskich. Archanioł od wrót zamkniętych oddalał serce ludzkie, biedne i słabe, z którego jednak geniusz sztuki dobywał niezmierną siłę pieśni. Rzeką tęsknoty i żalu pieśń ta płynęła nad rynkiem miasteczka.
Rynek otoczył się teraz wieńcem światełek mglistych, czerwonawych, palących się za oknami domostw. W srebrzystej jasności księżyca wyglądały one, jak wieniec oczu mrugających, spłakanych, uważnych. Zdawały się uważnie słuchać pieśni i coraz więcej zczerwieniać się od tych łez, których była pełną. Uważnie też słuchały postacie coraz tłumniej napełniające ganki domów, ciemne i nieruchome w srebrnem świetle. Coś poruszyło się w mrowisku i zza szczelnie zamkniętych okien wypychało żyjące w niem istoty na jasną i świeżą przestrzeń. A dalej, u końca ustronnej uliczki, z jaskrawemi twarzami obróconemi na księżyc, proste i nieruchome uważnie zdawały się słuchać pieśni malwy i georginie ogródka, w którym siedział człowiek, podobny do rzeźby z szarego kamienia. Ten nie zaraz usłyszał, lecz, gdy usłyszał, uważnie słuchać zaczął i po kilku minutach twarz z rysami zaostrzonymi przez dłuto nieszczęścia rękawem odzieży zakrywszy, na sposób prostaczy, głośnym płaczem ryknął. Po raz pierwszy zapłakał nad bladą głową syna, która spokojnie leżała na wezgłowiu trumny, w domku teraz cichym i zarazem oczy jego, wznosząc się ku górze, spotkały wysoko nad dachami rozpostarte w srebrnej jasności ramiona krzyża. Patrzał na krzyż i słuchał pieśni; stojące w pobliżu, cieniem drzew okryte kobiety zaszeptały:
— Dzięki Bogu! zapłakał! nie zwarjuje!
Jedna zauważyła:
— To przez to śpiewanie! Takie śpiewanie, to królowanie; wszystko, co chce, dokazuje z ludźmi. Oto szczęśliwa ta, co niem władnie!
W ciasnej izdebce, na barłogu, goryczą zalane wargi paralityczki szeptały także:
— Szczęśliwa!
Znając nieco świat szeroki, wiedziała, kim były te istoty władnące pieśnią, przechodzące drogę życia pod łukami tryumfalnymi, w burzach oklasków i ulewach kwiatów. Pewno młoda, skoro ma w głosie taką świeżość i siłę, bogata, sławna... jakże szczęśliwa! Jednak czemuż tak smutnie śpiewa? Śpiew ten kołysze duszę zranioną, jak matka dziecię chore, i na tonach, jak w ramionach, podnosi ją coraz wyżej.
Oczy oddawna palące się w gniewie i rozpaczy podnosiła coraz wyżej, aż oddawna po raz pierwszy spotkała się niemi z przerzynającą srebrzyste powietrze linią krzyża.
Wtem śpiew znowu umilkł, raczej urwał się w połowie tonu. Srebrne powietrze zaległa wielka cisza. Cicho na gankach domostw stały ciemne postaci ludzkie i czerwonawe światełka, otaczające rynek, tylko mruganiem zdawały się wołać:
— Śpiewaj jeszcze! śpiewaj!
Śpiewaczka milczała. W połowie tonu podniosła wzrok ku górze i spostrzegła krzyż. Długo milczała, myślała; wzrok jej wzbijał się wyżej, coraz wyżej, nad szczyt krzyża, nad wieżę kościelną, aż ku najwyższemu punktowi przestworza, ku temu, na którym przed wzrokiem ludzkim zapada granica widzenia.
Tam, ku nieznanemu jądru świata i niepojętej przyczynie jego mąk i dążeń, ku tej najwyższej tablicy praw, na której długie szeregi wieków i pokoleń krwawemi zgłoskami i prastarą mową ryły słowa jak niemoc pokorne: Fiat voluntas Tua, posłała na promieniach oczu zapłakanych całą swoją tak biedną, a przecież tak bogatą duszę.
Gdy zaczęła śpiewać znowu, w powietrzu srebrnem rozległa się prośba tak wspaniała i szeroka, że zdawała się ogarniać ziemię z całą powszechnością jej cierpienia i niebo z całym majestatem jego bezdennej głębi.
Wtedy uczuła, że sukni jej dotykają jakieś ręce i tuli się do niej jakaś głowa. Spojrzała w dół i zobaczyła niedużą postać, u stóp jej klęczącą. Była to Gitla, która cicho wsunęła się do pokoju i, jak lękliwe kocię przesunąwszy się pod ścianą, do kolan jej przypadła. Śpiewaczka po chwili patrzenia rękę opuściła na jej głowę; szmaragd pierścionka, jak zielony ognik błysnął i biała ręka zajaśniała na kruczych włosach, a zarazem rozległo się w przestrzeni potężniejsze jeszcze, niż przedtem, wołanie z ziemi do nieba o ukojenie ran, o przebaczenie win, o światłość dla ciemności, o nadzieję dla rozpaczy, o ratunek dla ginących, o obronę dla tratowanych, o moc życia i śpiewania dla tych, których usta nużą się od słów, bolą od uśmiechów.
Na ganku domu Ruchla cicho mówiła:
— Już ja z tobą, Mendlu, chcę pogodzić się. Jak to można się kłócić, kiedy świat taki piękny i takie piękne śpiewanie na nim jest!
A Mendel, z twarzą całą w drganiach nerwowych na żonę patrząc, zdziwił się bardzo; bo oczy, któremi na niego patrzała, były znowu tak szafirowe, jak kiedy miała lat dwadzieścia.
Zaś poważny Chaim Cygler rzekł do żony:
— Małka! Możeby tej Obuchowskiej nie tydzień, ale jeszcze miesiąc na ten dług poczekać?
— Ty na niego, Chaimie, już dwa miesiące poczekaj — odpowiedziała Małka; a że byli małżeństwem zgodnem, więc jednomyślnie spojrzeli w górę i szepnęli:
— Pan Bóg jest wielki!
Śpiewaczce wydało się, że pod dłonią, opartą na w włosach klęczącej dziewczyny, czuje bicie jej serca. Spojrzała w dół. Kto to jest? Co to za metamorfoza? Gitla, klęcząc ciągle, wyprostowała się, twarz na światło księżyca obróciła i z czarną kosą w splecionych u piersi rękach, z rajską słodyczą w ogromnych oczach, z uśmiechem zachwycenia, rozwierającym koralowe wargi, wyglądała jak zaczarowany w słodką postać dziewczęcia duch modlitwy i ekstazy. Od tej słuchaczki śpiewaczka wzrok oderwała i potoczyła nim dokoła. W księżycowem świetle ciemne, nieme, zasłuchane, stały na gankach domostw garstki postaci ludzkich, a pomiędzy plamami, które one rzucały na srebrzystą przestrzeń, światełka okien zdawały się naokół mrugać i prosić:
— Śpiewaj! Śpiewaj!
Śpiewała. Wstąpiło w nią to uczucie panowania nad duszami, które mistrzów słowa i dźwięku z dolin nieszczęścia wzbija na szczyty przedtem niedostępne. W kobiecie nieszczęśliwej obudziła się artystka i uderzyła w nutę odwagi i wytrwania. Geniusz sztuki porwał jej serce zranione i przypiął mu skrzydła niezłomne, które roztoczywszy wzbiła się nad swoje łzy i bóle, w srebrnem przestworzu, nad ciemnem mrowiskiem lecąc wysoko i rozlewając z wysoka pieśń pociechy, odwagi i siły.
W uliczce, podobnej do czarnej czeluści, pociecha — gość rzadki — uśmiechem wykwitła na drobnej twarzy dziecka, które niedawno ciężki wór kartofli zrzuciło z pleców i teraz z plecami bolącemi, zziajane, bose, siedziało pod spróchniałym płotem z kromką czarnego chleba przy wybladłych ustach. Od kilku minut już nie jadło chleba, choć było głodne. Dziwiło się, nie wiedząc samo, czemu się dziwi. Tak jasno na świecie, ktościś tak głośno śpiewa, a wysoko nad dachami sąsiadów widać krzyż, błyszczący jak srebro. Malutki symbol ludzkości, który na chwilę zrzucił z bark swoje wielkie brzemię, przestał na chwilę także czuć, że plecy go bolały, chudem ramieniem wsparty o płot gnijący, z podniesioną twarzą, po której skórze bladej błądził promyk księżyca, uśmiechał się, patrząc w górę i — słuchając pieśni.

Artystka śpiewała...








Z RÓŻNYCH DRÓG




Wiele już lat upłynęło, odkąd siostra Klara zamknęła życie w dwu wyrazach: modlitwa i miłosierdzie, do szczętu wyrzuciła z siebie pojęcia: ja i szczęście, a zastąpiła je innemi: Bóg i poświęcenie.
Wiele lat upłynęło, odkąd z niwy życia nie zrywała kwiatów innych, jak te uśmiechy ulgi, które pod jej ręką i wejrzeniem rozkwitały na łożach sal szpitalnych, i te mistyczne wonie nieba, które spływały w nią niekiedy z wielkich i rozmodlonych ciszy kaplicy i celi klasztornej. Już od trudów i bezsenności zeszczuplałe jej rysy okryły się bladością tak przezroczystą, że w głębokim cieniu kornetu podobne były do delikatnie wyrzeźbionego opłatka; już pamięć jej po brzegi wypełniła się wspomnieniami nędz ludzkich i ofiar, z własnych sił ducha i ciała czynionych, a nigdy jeszcze tak, jak dnia tego, dusza jej wstrząśniętą i wola silnie wytężoną nie była. Kiedy obok towarzyszącej jej siostry Benigny szła po gładkim chodniku ulicy, wielkie miasto kipiało dokoła ruchem i gwarem pogodnej godziny przedwieczornej. W turkocie kół niezliczonych, w migotaniu ubiorów różnobarwnych, oczu błyszczących, ust śmiejących się i rozgadanych, siostra Klara szła krokiem cichym, prędkim, z sercem ściśniętem i strwożonem, z bezustanną myślą o tem, co przebyła nocy ubiegłej, i o tem, co wnet przebyć będzie musiała.
Przez całą noc ubiegłą głowa kobieca młoda jeszcze, wynędzniała strasznie, w gęstwinie włosów czarnych, jak w ponurej chmurze, rzucała się przed jej oczyma na poduszce szpitalnego łoża, ręce bezkrwiste, z palcami wyschłymi, jak piszczele, wyciągały się ku niej, a głos, wychodzący z piersi dyszącej ciężko, z ust, których pięknej linii nawet męki przedśmiertne zatrzeć nie zdołały, mówił, szeptał, chrypiał:
— Pójdź, siostro, do niego! pójdź, proś, aby przebaczył, aby powiedział ci, że przebacza, bo musiał cierpieć wiele... teraz rozumiem, ile cierpiał, gdy sama... O Boże, ale ja nietylko o przebaczenie chcę go błagać.... Ty, siostro, może zlękniesz się, gdy powiem, jaką prośbę... To rzecz niesłychana, potworna, aby ktoś, co tak zawinił, śmiał jeszcze taką prośbę... ale ja innej ucieczki nie mam... ja z tym strasznym niepokojem o nią umrzeć nie mogę... spróbuję... może przez miłosierdzie... Idź, siostro, proś. Powiedz, że ona niczemu nie winna, taka mała, śliczna, opuszczona... Widziałaś ją wczoraj! Prawda, że anioł? Robak maleńki, po którym wszyscy deptać będą... Ale ty, siostro, nic nie wiesz. Nie możesz zrozumieć, czego chcę od ciebie... od niego! Nachyl się, posłuchaj, abyś wiedziała, jak Pan Bóg karze...
Płaczem zaniosła się, a potem dokończyła:
— I co jemu powiedzieć... jak go prosić...
Ręce prawie trupie tak ją za habit pociągnęły, że musiała przy łóżku uklęknąć. Musiała też często pochylać ucho ku twarzy chorej, aby dosłyszeć, co mówiła. W sali szpitalnej lampa nocna dogasała, sen zamykał powieki tym nawet, którzy najsrożej cierpieli, świt zaglądał do okien, krople potu występowały na czoło siostry Klary, a chora mówiła jeszcze, opowiadała, skarżyła się na los swój, na ludzi, na samą siebie, coraz mniej przytomna, z coraz więcej wikłającymi się na ustach wyrazami, czasem rozrzewniona aż do płaczów głębokich i długich, czasem rozjątrzona aż do przekleństw, miotanych na bieg życia, na serce własne, na człowieka, który znęcił ją widmem szczęścia niezmiernego, a potem rzucił w otchłań niedoli bezdennej. Ale cokolwiek i jakkolwiek mówiła, jak kolec, ciągłem kłuciem przypominający się sercu, na usta jej powracał wyraz: ona! I zaraz potem prośba, pełna oddechów buchających żarem i spojrzeń zalanych łzami.
— Pójdź do niego! proś! służebnicą Chrystusa jesteś, Chrystus rozkazał ratować ginących... powiedz mu, że Chrystus rozkazał przebaczać... że jawnogrzesznicy przebaczył... że dzieci lubił... Niech zlituje się nad małym robakiem, podejmie z ziemi, aby zdeptanym nie był... Może to uczynić... gdyby chciał tylko! Bogaty! Widziałam go zdaleka... silny taki, zdrowy, ludzie kłaniają mu się... ze wszystkich stron kłaniają się... ani znać po nim jakiegokolwiek nieszczęścia... A ja! O Boże! Co tam ja! mniejsza już o mnie! Już dla mnie wszystko minęło... minęło...
Zapłakała znowu.
— Ale ona! ona! ta moja gwiazdka złota! Pójdź, siostro, do niego. O niej mów, za nią proś! Opowiedz, jakam ja biedna i jaka ona mała, śliczna, niczemu nie winna...
Więc u schyłku dnia majowego, we wrzątku wielkiego miasta, w woniach rozkwitających po ogrodach akacyi, w światłach zachodu, które kiedy niekiedy kładły różane smugi na śnieżną białość jej kornetu, szła — do niego. Obok niej barczystsza i czerstwiejsza siostra Benigna dreptała, milcząc i podnosząc czasem na towarzyszkę dobre, pytające oczy. Ale delikatne wargi siostry Klary ściśle były zamknięte. Nie mogła zdradzić tajemnicy cudzej, musiała sama, o własnych siłach, podźwignąć krzyż obowiązku i miłosierdzia.
Bo był to krzyż. Na myśl, czyj próg przestąpi, do kogo mówić będzie, ogarniały ją trwoga, zawstydzenie, nadewszystko zaś odraza, z którą walczyła nadaremnie, zwalczyć jej nie mogąc. Wiedziała, że nikogo sądzić ani potępiać nie powinna, więc walczyła z odrazą, która niemniej taiła się w sercu i niepokoiła ją uczuciem popełnianego grzechu. Powołanie jej i obowiązki, które pełniła, wprowadzały ją często w stosunki z ludźmi; imię też człowieka tego, słynne z talentu, rozumu i energii, wprzódy już parę razy o słuch jej się obiło. Nic złego nie słyszała o nim, ale wiedziała, że żyje zanurzony w tym duchowym zamęcie, w tych gęstych mgłach, które teraz przed ludźmi zasłaniają niebo. Należy też zapewne do tych, którzy myślą zuchwałą, życiem, oddanem samolubnym sprawom i rozkoszom, powiększają ten zamęt i te mgły czynią coraz ciemniejszemi.
Rozum! talent! Czyliż zawsze są one pochodniami, przyświecającemi stopom ludzkim, aby nie schodziły ze ścieżek, wykreślonych przez mądrość i wolę Boga? Bywają też często — w jego ręku są może również — żużlami, wzniecającymi w duszach pożary zwątpienia i buntu. Co pewna, to że był światowcem, dzielącym życie pomiędzy pracą, dostarczającą mu bogactwa i sławy, a uciechami, któremi świat karmi zmysły i próżność ulubieńców swoich i losu. Słyszała, że żyje w zbytku, otoczony tem pięknem, które pieści zmysły i prowadzi do ubóstwienia materyi i jej tworów. Wieczne obieganie koła interesów doczesnych, wieczne schlebianie podniebieniu cielesnemu, gwar, tłum, chwalba ludzka — oto atmosfera, którą oddycha, pokarm, którym się odżywia dusza ta — jakże pewno zadowolona i dumna! Tryumfator, pewnie pyszałek, jeden z tych, którym powiodło się wedle ludzi... ale wedle Boga? »Biada wam, bogaczom, bo macie już pociechę waszą«. Zresztą niech Bóg go sądzi.
Lecz co siostrze Klarze wydaje się zupełnie pewnem, to, że za chwilę on i ona zejdą się z sobą z dróg tak niezmiernie różnych, jak gdyby nie na jednym planecie wykreślonemi były. Drogi te są tak niepodobne do siebie, że pomiędzy tymi, którzy niemi postępują, istnieć musi przepaść niepodobieństw. Jakże ona, zakonnica pokorna i w język światowy niewprawna, mówić będzie z tym człowiekiem, któremu »ze wszystkich stron kłaniają się ludzie«, którego mowa jest zapewne zgrabną służebnicą wykrętnej myśli!
W imię Boga tylko przemawiając, czy przekona tego, który może w Boga nie wierzy? Ażeby dopiąć zamierzonego celu: umierającą pocieszyć i niewinne dziecię od zguby uratować, pragnęłaby już nawet przemówić językiem tego świata, do którego on należy, ale — nie potrafi, zapomniała go i nie jest pewna, czy godzi się surową myśl bożą o miłosierdziu owijać w ponętnie haftowane woale światowe? Jakże więc zdołają zrozumieć się nawzajem i u gorejącego słupa ofiary zgodnie zejść się — z tak różnych dróg?...
Jednak i on doświadczył raz nieszczęścia; palec boży dotknął go — był karą czy przestrogą. Ale czy silnie uczuł to dotknięcie? rzecz wątpliwa. Z tych, którzy lekko ślizgają się po powierzchni życia, lekko też ześlizgują się ciosy życia. Kto nie zstępuje we własne głębie, do tego głębi nic także nie przenika. Jeżeli fatalny ten wypadek zadał mu ranę, to pewnie zagoiła ją już oddawna maść, złożona z miłego na sposób różny przepędzania czasu, z podróży ciekawych, sprzętów pięknych, kto wie? może z tych samych uczuć, które lekkomyślna stopa tej nieszczęśliwej zdeptała, a dłoń innej na nowo roznieciła, bo wszakże czynił starania o otrzymanie rozwodu...
Siostra Klara słyszała o tem i teraz myślała, że, niepamiętny na krzywdę, zrządzoną tamtej, chciał z inną iść do ołtarza. Tak, krzywdę: bo siostra Klara nie może obronić się myśli, że występek tej kobiety nietylko na jej, lecz i na jego sumienie spadać powinien. Była tak młodą! On, starszy, posiadał więcej doświadczenia i wiedzy; dlaczego nie przeniknął, nie odgadł, nie zapobiegł, nie ustrzegł? Może nawet pychą i niewiarą swoją zatruł jej duszę, przykładem pogoni za uciechami światowemi popchnął ją na manowce! Gdybyż tę winę swoją chciał zrozumieć i uznać! Przebaczyłby może umierającej i spełnił jej prośbę. Lecz zaledwie podobna przypuszczać, aby stać się to mogło. »Azaliż z cierni zbierają jagody winne, albo z octu figi?«
Pycha zaślepia. Uciechy światowe — to kurzawa, która przed człowiekiem zasłania plamy jego duszy. Tylko pokornym i cnotliwym Bóg pozwala w nurtach sumienia wyławiać perłę skruchy. Jednak łaska boża wszędzie i zawsze działalną być może i jej to na pomoc wzywa siostra Klara, wstępując na ozdobne wschody pięknego domu. Ona sama nic nie może. »Nie możesz uczynić jednego włosa czarnym albo białym«. Modli się więc w duchu. Błaga Boga o światło i natchnienie; krótka modlitwa i uczucie obowiązku wzniecają w niej śmiałość. Śmiało też, choć delikatnie, przyciska palcem guzik dzwonka u drzwi, na których oczy jej machinalnie wyczytują napis: Czesław Zanimirski.



Przez otwarte drzwi gabinetu widać pokój jadalny, z ciężkim stołem gdańskim pośrodku i zwieszającym się nad nim, równie jak on staroświeckim, świecznikiem wieloramiennym. U ściany szafa także gdańska, ciężka, a leciuchną koronką rzeźby okryta, przepyszna. Od ciemnych ścian odbijają przytwierdzone do nich stare fajanse, Delfty, pochodzące z Holandyi, z malowidłem, które en grisaille przedstawia fantastyczne zwierzęta i rośliny.
Gdzieindziej ścianę przerzyna pas ciemnego drzewa: to zegar zamknięty w starożytnej szafce, tak wysokiej, że oblicze jej duże, postarzałe, spłowiałemi różami zwieńczone, prawie z pod sufitu spogląda na pokój, którego bogactwo kryje się pod surową zasłoną barw ciemnych i kształtów ciężkich. To samo w gabinecie. Z szafy bibliotecznej, której zgrabne kolumny, zwierciadlane szyby i długie szeregi książek prawie w zupełności jedną ze ścian zakrywają, z dużych popiersi dwu wielkich wieszczów, z rozwieszonych na ścianach starych sztychów i oryginalnych malarskich szkiców, z wielkiego biura, okrytego mnóstwem papierów, ze spłowiałego gobelinu, który delikatnemi barwami i mglistymi zarysami, jak rozpraszającem się marzeniem, napełnia róg pokoju, dobywa się jakaś atmosfera, woń, tchnienie, których siostra Klara zrazu wyrozumieć ani określić nie może. Służący wprowadził ją tu i poprosił, aby chwilę zaczekać raczyła.
Towarzyszka jej została w pokoju przyległym, a ona w gabinecie, który odrazu nazwała w myśli pracownią, usiadłszy na sprzęcie, najbliżej drzwi stojącym, oczekując na rozmowę, którą sam na sam z właścicielem tego mieszkania stoczyć musi, rozgląda się dokoła, myśli i czuje niejasne zdziwienie.
Wcale inaczej miejsce to wyobrażała sobie. Nie myślała o niem wiele, lecz gdy wejść tu miała, mimowolne działanie wyobraźni ukazywało jej połyski kruszców, jaskrawe barwy materyi drogocennych, pozłoty, atłasy, poduszki nadziane puchem, obrazy, od których oczy jej uciekać będą musiały. Tymczasem jest tu trochę ciemno... bo sprzęty są ciemne i za oknami wisi zielona firanka drzew rozległego ogrodu. Bardzo też czysto.
Nic dziwnego. W mieszkaniu bogatego człowieka z góry już niepodobna było przypuszczać kurzu na sprzętach lub śmiecia na podłodze. Ale nie tę pierwotną czystość uczuwa siostra Klara. Jest to coś daleko subtelniejszego, idącego z ciszy, która tu panuje, z zieleni za oknami, z braku fraszek, puchów i tego nieporządku rzeczy, który maluje nierząd przyzwyczajeń. Plamy nietylko istnieć mogą na sprzętach, ale i unosić się w powietrzu. Tu nie czuć plam. Bardzo czysto. Przytem nic nie błyszczy, nie krzyczy, nie rzuca się w oczy z zuchwalstwem bogactwa, które samo w sobie stanowi cel i uciechę. Żadnych krzywizn, kaprysów i sprzeciwieństw. Jak nuty muzyczne dla ucha, linie wybornie dobrane zlewają się dla oka w akord zgodny, trochę surowy, lecz przez to głęboki. Siostra Klara nie zdaje sobie jasnej sprawy z tego, czego doświadcza, ale jest to wrażenie miary i harmonii. Długa chwila przeminęła, zanim przez myśl jej przewinęły się słowa: bardzo pięknie!
Nie znała nazw, historyi, ani pieniężnej ceny przedmiotów otaczających, lecz usłyszała wydawany przez nie akord piękna. Był to przytem taki akord, w który bez wahania wsłuchiwać się mogła, bo dobywał się z rzeczy wprawdzie materyalnych, lecz w których tkwił i do atmosfery przelewał się pierwiastek duchowy, lotny, coś, jakby modlitwa lub śpiew rzeczy niemych. Niedaleko drzwi, na brzegu fotelu siedząc, siostra Klara z zamyśleniem szepnęła:
— Pięknie!
W głębi duszy jej, pokorna i ukryta, gorzała iskra poezyi, — bez tego mogłażby być tą poetką czynu, jaką jest siostra miłosierdzia? Więc wpatrując się w róg pokoju, napełniony mglistemi barwami i zarysami starego gobelinu, z uśmiechem na bladych ustach pomyślała:
— Jak uciekający sen!
Cicho. Do mieszkania, umieszczonego pomiędzy dużym dziedzińcem i rozległym ogrodem, gwar miasta dochodzi z oddali, słabo, przez prawo kontrastu pogłębiając jeszcze panującą tu ciszę. Wzamian miesza się z nią odgłos rozmowy, prowadzonej za paru zamkniętemi drzwiami przez kilka głosów męskich. Z brzmienia tych głosów odgadnąć można, że jest to narada, w której zdania krzyżują się i czasem ze sobą walczą. Raz jeden z rozmawiających podniósł nieco głos i wtedy z za ścian dźwiękiem stłumionym w ciszę gabinetu wpadły wyrazy:
— Jeżeli chcemy cel doścignąć...
Dalsze słowa utonęły w oddalonym szmerze głosów.
Wzrok siostry Klary tkwił w przedmiocie, przyozdabiającym róg wielkiego biura. Był nim krzak wrzosu, w majolikowym wazonie kwitnący, produkt hodowli cieplarnianej, w tem mieszkaniu wielkomiejskiem przypominający ustronie leśne i żółte piaski, ścielące się brzegami lasów.
Z za ścian, z głębi mieszkania, w zielony półcień, rzucany przez rosnące za oknami drzewa, wpadają znowu głośno wymówione słowa:
— To prawie niepodobieństwo...
I natychmiast przez inny głos wymówione:
— To obowiązek!
Potem ktoś tam głośno czytać zaczyna, a przy dochodzącym z za ścian szmerze czytającego głosu popiersia wieszczów patrzą w przestrzeń z zadumą w martwych oczach. Po kilku minutach szmer czytającego głosu milknie, natomiast kilka głosów razem wymawia:
— Brawo! brawo! To prawda! prawda!
Ktoś tam, za ścianami, święci tryumf podbicia dla myśli swej kilku umysłów innych. W zielonym półcieniu gabinetu rozlewa się liliowy uśmiech leśnego kwiatu, stary gobelin majaczy w rogu pokoju, jak znikające marzenie senne, z za drzwi zamkniętych dochodzi stąpanie po kobiercach i posadzce kilku par stóp męskich. Głosy rozmawiających stają się coraz bliższe i słowa, które wymawiają, wyraźniejsze.
— Przekonał pan nas zupełnie...
— Przedewszystkiem fundusze...
— I odpowiednie siły!
— Na kiedy posiedzenie?
— Zwlekać nie trzeba!
— Co się odwlecze, to — uciecze!
Stanęli w pokoju przyległym; w zmieszanych głosach rozróżnić można czasem wymawiane daty, cyfry, nazwiska. Idą znowu, drzwi otwierają się i przez gabinet przechodzi kilku ludzi różnych wzrostów i różnego wieku, z twarzami bardzo ożywionemi. Na widok siostry miłosierdzia wszyscy jednomyślnie składają przed nią ukłony pełne uszanowania głębokiego, lecz bez zdziwienia, bo należą do tych, którzy na świecie tak wiele widują i tak prawie wszystko znają, że prawie nic zadziwić ich nie może.
W przedpokoju rozmawiają jeszcze, a siostra Klara tymczasem przez drzwi, które po przejściu ich zostały otwarte, spogląda w głąb salonu, z którego znowu dobywa się tchnienie dla niej niespodziewane.
W głębi salonu ściany okrywają ramy duże i mniejsze, napełnione malowanemi twarzami, ubiorami, godłami. Jest to zbiór portretów, miniatur, emalii, z przedziwną delikatnością zdjętych ze starożytnych sygnetów. Pośrodku największych rozmiarów obraz, na którym rycerz, z twarzą cudnie piękną, wraz z koniem, którego dosiada, i wojskiem, któremu przewodzi, rzuca się w spienione fale Elstery. Nad tą sceną dramatyczną twarz królewska pod peruką upudrowaną patrzy z mdłym uśmiechem mdłej piersi, która dramatu uczuć nie jest zdolna. Na miniaturach migocą zdala ubiory pradziadów i prababek, z rzuconego na stronę stolika marsowo spogląda biały wiarus ze starej porcelany saskiej... a siostra Klara uczuwa lecącą od tego wszystkiego woń rzeczy dawno znanych, serdecznie pamiętanych, blizkich i drogich. Szczególniej od bladych rysów rycerza, wskakującego na koniu do spienionej rzeki, wieje ku niej przypomnienie dzieciństwa i pierwszych lat młodości. Taki sam obraz, w mniejszych tylko rozmiarach, znajdował się w dworku wiejskim, pod którego strzechą ujrzała światło dzienne; pamięta go, odkąd zaczęła rozróżniać przedmioty przez światło to oblewane, przypomina on jej oczy ojcowskie, które często na niego patrzały, i ramiona matki także, które ją często ku niemu podnosiły.
Możeż to być, aby tu, w tem mieszkaniu, wpadła w nią iskra uczuć tak jej własnych, drogich, czystych, przez Boga samego nakazanych, z oczu ojcowskich, z ramion macierzyńskich wziętych? To tak, jak ten kwiat na biurku. Bo w pierwszej młodości jakże lubiła te pokorne wrzosy, liliową mgłą zaścielające mchy leśne i podleśne piaski! Żebyż mogła teraz, z wazonu tego zerwać kilka gałązek, zanieść je tej nieszczęsnej, dla której tu przyszła, i orzeźwiwszy ich świeżością oczy jej spieczone przez łzy i gorączkę, włożyć je w jej prawie trupie dłonie, jako widomy znak — przebaczenia.
Od zbłąkanej tu rośliny leśnej wzrok jej odciąga blady rycerz na obrazie, a potem popiersie poety, którego marmurowe oczy przez drzwi otwarte patrzą na malowaną twarz bohatera.



Gdy Zanimirski, z wejrzeniem pytającem, składał przed zakonnicą ukłon głęboki, jej się wydało, że ze snu ciepłego i miłego budzi ją obca i zimna rzeczywistość.
Tak samo, zupełnie tak samo wyobrażała go sobie: zadowolony z siebie i ze świata, pochłonięty sprawami świata, od stóp do głowy okryty piętnem światowej wytworności i pewności siebie. Wzrost miał średni, czoło jak u młodzieńca, gładkie i raźnie podniesione w górę, w ciemnych oczach blask silny i przenikliwy, na ustach uśmiech radości, którą tak napełnionym być musiał, że aż wydzierała mu się na zewnątrz. Rysy twarzy, ściągłe i regularne, zaokrąglały się u dołu pod krótko ostrzyżoną brodą, co nadawało twarzy znamię dobrobytu i zdrowia fizycznego. Przed wyobraźnią siostry Klary pomimowoli stanęła kobieta wynędzniała, w bólach ciała i duszy przedwcześnie umierająca na szpitalnem łożu. Jakaż różnica! Z dwojga ludzi, którzy razem rozpoczynali życie, teraz, w połowie jego, jedno tak zdruzgotane, drugie tak kwitnące! Z dwojga współwinowajców... bo niezawodnie część winy na jego barkach spoczywa, tylko że on tego niewidzialnego ciężaru nie czuje w tryumfującej swej radości życia...
Na twarzy Zanimirskiego istotnie malowała się radość. Był także niezmiernie zajęty i mnóstwo myśli, napełniających mu głowę, mnóstwo zajęć, które na niego czekały, odgadnąć było można z nieprzezwyciężonego zamyślenia, napełniającego oczy, z ruchów śpiesznych, jakimi przerzucał na biurku stosy papierów i ołówkiem na karcie papieru coś śpiesznie zapisywał. Potem zwrócił się ku gościowi i uprzejmym gestem ręki wskazał jeden z dwu fotelów, tuż przy biurku naprzeciw siebie umieszczonych. Ta ręka biała, z gestem wykwintnym, znowu przypomniała siostrze Klarze te prawie trupie ręce, na które tej nocy tak długo patrzała. Niech Bóg ją wesprze! Ona do tego człowieka, tak strasznie i do niej, i do tamtej nieszczęsnej niepodobnego, w imię Boga mówić będzie!
— Słucham, siostro! Czem służyć mogę?
Delikatne wargi siostry Klary nie drżały, gdy przemówiła:
— Przychodzę od śmiertelnego łoża tej, której pan przed ołtarzem Boga ślubował miłość i wierność do śmierci. Dla miłości Chrystusa i przez posłuszeństwo Jego rozkazom przychodzę, aby powtórzyć panu ostatnie słowa i żądanie żony pana, Laury Zanimirskiej, kończącej żywot swój w naszym szpitalu.
Głos jej brzmiał odwagą duszy, która, przemawiając w imię zasady wyższej nad wszystko, nie lęka się niczego. Była przygotowaną do usłyszenia okrzyku nienawiści, do ujrzenia obrazu pogardy, może nawet do grubiańskiego gestu, słowa. Przeciw tym przewidywanym wybuchom człowieka obrażonego, najpewniej zawziętego i mściwego, miała napływający do myśli tłum wyrazów przekonywających i słodkich, jak przykazania Chrystusowe, a gdyby zaszła potrzeba, gromiących w imię Chrystusa. Lecz ani przewidywała, ani spodziewała się tego właśnie, co zaszło. Możnaby mniemać, że słowa przez nią wyrzeczone były dla Zanimirskiego tym gromem, który w pobliżu człowieka padając, nie zabija go, lecz odejmuje mu słuch i mowę.
Wyglądał jak ogłuszony i oniemiały. Skóra i muskuły twarzy zaczęły mu drgać, kurczyć się, ściągać, aż stanęła cała w zmarszczkach, jak w poprzeciąganych wszędzie na czole, policzkach, dokoła ust i oczu głębokich rysach boleści. Plecy jego przygarbiły się, palce obejmujące poręcz fotelu zesztywniały, w oczach szeroko rozwartych uganiały się błędne światełka przerażenia.
— Laura... umierająca... w szpitalu!
Po tym szepcie zdławionym panowała w pokoju długa cisza, którą przerywało tylko ostre, krótkie ćwierkanie wróbli za oknami.
Lecz niedarmo Czesław Zanimirski słynął z energii, która dawała mu panowanie nad wielu sprawami i umysłami. Opanował teraz samego siebie. Wyprostował się, spojrzeniu nakazał spokój; tylko na twarzy pozostały zmarszczki, jak przez palec jakiś twardy wyżłobione rysy.
— Jakim sposobem? Skąd tu przybyła? Z czego umiera? Dlaczego... w szpitalu? Co się stało? Czy została opuszczoną...
Wyrazy poczęły więznąć mu w gardle, zmusił się jednak do dokończenia:
— Przez tego, dla którego mnie... który wziął na siebie odpowiedzialność straszną? Czy... czy...
— Tak — rzekła siostra Klara.
Ręce Zanimirskiego, te białe, wytworne ręce ścisnęły się tak silnie, że można je było wziąć za symbol tego bólu, który czasem ściska serce ludzkie jak w żelaznych kleszczach.
— Tak! więc tak! — przeciągle wymówił i głowa nizko opadła mu na dłonie.
Znowu wróble same jedne ostro, krótko ćwierkały wśród ciszy. Siostra Klara siedziała nieruchomo; z cienia kornetu oczy jej błękitne, jak niebo, spoglądały na spiorunowaną głowę człowieka z wyrazem czegoś niebieskiego: może litości anioła dla nędz człowieczych.
— Przewidywałem to i dlatego czyniłem wszystkie możliwe starania, aby zwrócić jej wolność, dać możność jawnego, prawnego zaślubienia...
Teraz siostra Klara zawołała:
— Dlatego? W tym celu pan to czynił?
Podnosząc na nią zdziwione oczy, zapytał:
— W jakimżeby innym?
— Można było przypuszczać, że...
— Że dla siebie?
Po wargach trochę drżących przewinęła mu się ironia. Zcicha i powoli odpowiedział:
— Nie, siostro; wiosna co roku wraca, lecz w zdruzgotaniu się szczęścia ludzkiego najokrutniejszem jest to, że wiara w jego możliwość powrócić nie może. Skoro uczucia znikają jak cienie, kruszą się jak glina, gniją jak materya, po cóż?... Dowiedziałem się, dowiedziałem się, jak wątłe są gmachy tego, kto je wznosi z trwałości uczuć ludzkich, i pragnąłem, o ile podobna, uchronić od runięcia ten, który ona sobie wzniosła, chociaż...
Uczynił ręką gest zwątpienia.
— Chociaż i o tem wiedziałem, że była to biedna lepianka, którą z mułu ziemi zbudował wicher szału... »Ażaliż zbierają z ciernia jagody winne?...«
— »Azaż, gdy ślepy prowadzi ślepego, obadwa w dół nie wpadają?« — ze spuszczonemi powiekami szepnęła zakonnica. Potem zcicha też zapytała:
— Więc pan troszczył się o jej przyszłość?
— I o jej duszę także — odpowiedział.
— O... duszę! — zawołała siostra Klara.
Zanimirski podniósł na nią spojrzenie aż do dna źrenic smutne i łagodnie rzekł:
— Czyliż ja tej kobiety nie poznałem dzieweczką czystą, promienną... pąkiem kwiatu przedziwnie świeżym?... O, siostro! Może niema na ziemi żalu tak gorzkiego, jak ten, gdy dusza, którą człowiek pokochał promienną — gaśnie! To jakby słońce gasło! Pragnąłem ratować bezpieczeństwo jej losu i blask jej duszy. Ale zniknęła. Pięć lat nie wiedziałem, gdzie się znajduje i co się z nią dzieje. Bez niej zaś nic uczynić nie mogłem. I stało się! Nie zapobiegłem niczemu. Nie powstrzymałem biegu tragedyi. Nie odwróciłem od niej kary, czy pokuty, która na nią jedną spadła za winę jej i... moją!
— I pana winę?
W zapytaniu tem było tyle zdziwienia, siostra Klara tak dalece nie oczekiwała tego przyznania się do winy, że Zanimirski podniósł na nią zdziwione także oczy i znowu ironia przewinęła mu się po ustach.
— Bierzesz mię siostro za człowieka, który nigdy we własne głębie nie zstępuje. Na powierzchni sumienia, w warstwach jego najpłytszych znajdują się grube winy cielesnych morderstw i grabieży, lecz daleko głębiej szukają skaz swoich ci, którzy wszystkim, oprócz samych siebie, wydają się nieskazitelnymi. Należę do takich. Na czci i sumieniu mojem nikt skazy nie dostrzega — oprócz mnie samego. Tylko, że zapóźno je dostrzegłem. Nie należę do tych, którzy tak lekko ślizgają się po powierzchni życia, że lekko także ześlizgują się z nich ciosy życia. Gdy ten uderzył we mnie, w ogniu męki serdecznej objawiła mi się prawda. Ma się rozumieć, siostro, ma się rozumieć, żem był także winowajcą!
— Jakim sposobem?
Milczał chwilę, zbierał myśli i słowa, które może rozpraszał płomień serdecznej męki. Potem zaczął:
— Może zbyt długo zatrzymuję cię, siostro... może czasu masz mało... Nie skłonnym do zwierzeń... serce mam milczące. Dla pracy rąk i głowy towarzyszy jest wielu, ale dla tej, która odbywa się w głębi — nikogo. W świecie, pomiędzy ludźmi, mówię wiele... tu, w tej ciszy, nieprawdaż, że prawie klasztornej? bywa ze mną tylko ona — ta cisza... Jednak pragnąłem czasem jakiejś duszy dobrej, anielskiej... takiej jak ty, siostro... ach, jak czasem pragnę dobrej siostry... Lecz to jest zawsze...
Wskazał spojrzeniem na stary gobelin w rogu pokoju.
— Takie uciekające marzenie... Nikogo swego! Bo, siostro, ludzie sobie duszą w duszę nie patrzą nigdy... Zawsze tylko powierzchnia... powierzchnia...
Pochylony nieco, z twarzą na dłoni, podnosił ku bladej twarzy i spuszczonym powiekom zakonnicy wzrok prawie dziecinny, tak pokorny i ufny.
— Rzecz prosta — mówił. — Na krzywych i ciasnych podstawach my marni ludzie wznosimy gmachy nasze, więc też i marnie dachy ich spadają nam na głowy. Byłem jak inni. Kochałem żar jej źrenic, purpurę ust, słodycz obejścia się, dowcip rozmowy, powierzchnię, powierzchnię, z której, jak pszczoła z kwiatu, zbierając miody, mniemałem, że płacę sowicie, gdy nawzajem powierzchnię swoją jej do kochania oddaję. To bardzo powszechne. Rzecz sprowadza się do używania — tylko! To bardzo elementarne, bardzo materyalne, a poezya na tę nagość zarzuca zasłonę, czyniącą złudzenie, że tam jest coś więcej, wyżej... tak leciuchną, że gdy orkan namiętności zadmie...
Uczynił ręką gest lekceważący.
— Albo zefirek nudy powieje...
Nizko pochylił głowę.
— Gdy się to stało, spostrzegłem, żem zaniedbał duszę tej kobiety, żem właściwie nie myślał o niej nigdy. Jakie tony wywoływały w niej dotknięcia świata? Jakie czaiły się i czyhały potrzeby, pokusy? Gdzie były utajone źródła jej słabości i siły? Któż kiedykolwiek rzeczy takich ciekaw? Życie, jak strumień wartki z korytem po brzegi pełnem, kipi, pędzi! Zajęcia, zabawy, nadzieje, niepokoje! Godziny i dnie topnieją, jak mgła w upalnem słońcu. Czasu niema. Na zstępowanie w głębie istoty kochanej czasu niema! Jądro rzeczy, samo jądro kochania niewidzialnem pozostaje za obsłoną z ponętnej przędzy. Przędzę też przebija robak i jądro przegryza, a człowiek kochający... cha, cha, cha!... kochający! nie spostrzega, nie zapobiega, nie ratuje! a przecież — kocha! Lecz ślepcyśmy! Gdy zaś »ślepy ślepego prowadzi, azaż obadwa w dół nie wpadają?« Moja wina! moja wina!
Wyprostował się i śpiesznie pytać zaczął:
— Więc bardzo chora? Czy wiele cierpi? Jaka to choroba? Możeby ratunek... Wzrok mu zabłysnął. Zrywał się do czynu: prędzej, prędzej do czynu!
— Lekarzy? Pieniędzy? Może zmiana klimatu...
Siostra Klara przecząco wstrząsała głową.
— Nie. Nic już... nic. Kwestya kilku, paru dni...
W oczach uczuła mgłę wilgotną na widok głowy tego człowieka, która nizko na dłonie opadła, szepcąc:
— Biedna! biedna! biedna!
Po chwili zapytał:
— Mówiłaś, siostro, że ma jakieś żądania...
— Jedno tylko, lecz tak ważne i... śmiałe...
Zawahała się. Teraz dopiero uczuła, że to śmiałe żądanie może być także i okrutnem. Okrutnym był gwałt, który samej sobie zadać miała, aby dziewiczemi usty poruszyć te męty życia. Lecz on go jej oszczędził. Patrzał na blady rumieniec, który opłynął jej policzki, na drżenie wstrząsające wargami, myślał chwilę i zapytał:
— Czy kogo osieroca?
Jakim sposobem, jakim sposobem odgadł pomysł tak dziwny i zuchwały, że powstać mógł tylko w gorączce, w rozpaczy, w zgryzocie sumienia, oko w oko ze śmiercią? Odgadł jednak. Siostra Klara szepnęła:
— Maleństwo biedne... dziewczątko malutkie... zagrożone nędzą i zgubą!
Była chwila milczenia. Zanimirski, patrząc na zakonnicę, przemówił:
— Nic więcej nie mów, siostro. Wiem...
Ruchem porywczym wstał z fotelu; siostrze Klarze wydało się, że rysy jego zaostrzyły się i stwardniały. Odwrócił się, przeszedł pokój i stanął, zwrócony do okna w sposób taki, że profil jego uwypuklił się na tle szyby i zielonej za nią zasłony, ostry i twardy, jakby kamienny.
Minuty płynęły. Zakonnica z pochyloną głową myślała, że Bóg kazał jej dziś być świadkiem walki ciężkiej, toczącej się w duszy człowieczej. W myśli jej, niewiedzieć skąd, powstały dwa wyrazy:
— W pięknej duszy!
Zaczęła modlić się:
— Boże! wesprzyj twór twój szlachetny i cierpiący!
Już pomiędzy nędzarką ze szpitalnego łoża a człowiekiem, który pędził życie w tem pięknem mieszkaniu i w gwarze światowym, nie spostrzegła kontrastu oburzającego.
— Nieprzebranemi w rozmaitości swej są, o panie, te drogi, któremi stworzenia swe prowadzisz wśród nędz i smutków ziemi!
Minuty płynęły. W przyległym pokoju zegar zaczął uderzać godzinę. Z pod sufitu, od starego oblicza, zwieńczonego zbladłemi różami, płynęły zwolna dźwięki basowe i przewlekłe. Fala melancholii przepływała to mieszkanie, w którego ciszę, z za zielonej firanki liści, wpływać zaczęły różane światła zachodzącego słońca.
Siostra Klara pomyślała:
— Jak w klasztorze!
A potem jeszcze:
— Duch, kędy chce, tchnie.
Zanimirski odwrócił się od okna, postąpił parę kroków i, stając przed zakonnicą, wielkiem biurem z nią rozdzielony, zapytał:
— Gdzie się znajduje?
Podniosła oczy niepewne, czy trwożyć się mają, albo radować, lecz nie spotkała się z jego wejrzeniem. Powieki miał spuszczone; był bardzo blady, w palcach trochę drżących trzymał ołówek.
— Adres? — zapytał jeszcze.
Wymieniła nazwę uliczki nędznej i gminne nazwisko ludzi, które on szybko zapisał na kartce, a potem mówić zaczął:
— Powiedz jej, siostro, że uczynię, czego żąda, że uczynię wszystko, cokolwiek jest w mocy mojej. Niech będzie spokojną... Niechaj tej nocy spokojnie uśnie. Jutro... O której godzinie, siostro, chorych waszych odwiedzać można? Jutro przyjdę do niej, powiem, co obmyślę, jak ze zleceniem jej postąpię... i prosić ją będę, aby sumienie i serce jej nie trwożyło się, ani tem, co uczyniła, ani tem, co pozostawia. W miarę, jak mówił, siostra Klara podnosiła się z siedzenia, z oczyma rozbłysłemi od radości i ze śpiewającemi w myśli słowami:
— »Ujrzycie niebo otworzone i anioły boże”«...
Ale werset biblijny przerwało jej zdziwienie. Co się stało? Skąd w człowieku tym zmiana tak nagła? Z twarzy jego zniknęły zmarszczki, czoło znowu stało się, jak przedtem, gładkie i wypogodzone, spojrzenie ciemnych źrenic, kędyś w przestrzeń tkwiące, pełne było radości cichej, lecz słodkiemi kroplami sączącej się z samego dna jego istoty. Ręce siostry Klary splatały się ruchem powolnym, w myśli, jak hymn, brzmiały słowa:
— Ujrzycie niebo otworzone i anioły boże wstępujące i zstępujące«... Azaż duch człowieka tego nie wstąpił na wysokości niebieskie i nie zstąpił z nich ku ziemskim nędzom, jak anioł boży?
Z oczyma oszklonemi łzami mówić zaczęła:
— Wiem już teraz, odgaduję... Bóg dał mi poznać źródło radości i tryumfów pana. Takim, jak w tej chwili, widziałam pana przed rozpoczęciem się rozmowy naszej. Zapewne i wtedy...
— O, nic wielkiego! — przerwał spiesznie i z uśmiechem — zupełnie nic wielkiego! Trochę tylko odepchnąłem ludzi od samych siebie... Bo ludzie, siostro, ogromnie lgną do samych siebie, i trzeba czasem jedną ręką odrywać ich od tego najwyższego przedmiotu ukochania, a drugą wskazywać coś innego!...
— Coś innego? co? — zapytała zakonnica.
— Nędze ludzkie i idee boskie — odpowiedział.
Rozmawiali stojąc, wielkiem biurem rozdzieleni. Światła zachodu, coraz natarczywiej wdzierając się przez zielone liście, coraz obficiej usypywały mieszkanie. Pełno złotych strzał i rubinowych kropel było teraz na marmurowych popiersiach wieszczów, w szkłach osłaniających książki i sztychy, na papierach okrywających biuro. Po tych papierach przesunęły się oczy zakonnicy.
— Praca! — pomyślała.
A głośno powtórzyła:
— Idee boskie!
— Tak, siostro — odpowiedział. — I cóżbyśmy nieszczęśni poczęli na ziemi, gdyby nie te gwiazdy na niebie naszem zapalone? Kiedy kruszy się i z pod stóp nam umyka statek własnego szczęścia, ich promieni czepiamy się rękoma zrozpaczonemi i ich tylko światło rozprasza nasze ciemności!...
— »Światło świata« — szepnęła siostra Klara.
W tejże chwili w głębi salonu wybuchnęło ognisko świateł tak wielkie, że przyciągnęło ku sobie oczy obojga rozmawiających. To od zachodzącego słońca ogromna łuna czerwono-złota zwalczyła nakoniec zaporę z liści i padła na okrywające ścianę obrazy. Teraz dopiero, w tej łunie, zapałały ramy złocone, zaiskrzyły się na miniaturach barwy ubrań pradziadów i prababek, emalie sygnetów zaświeciły tarczami, krzyżami; zaś najwyższy i najwypuklejszy — blady rycerz na koniu z nad spienionej rzeki oczyma rozpłomienionemi patrzał prosto w dwie pary oczu, jednomyślnie na niego patrzących.
Teraz siostra Klara słyszała wyraźnie ten śpiew zaświatowy, którym rzeczy martwe napaja czasem duch człowieka, kierowany duchem bożym. Były to szelesty skrzydeł niewidzialnych, szmery płomieni, gorejących przed niewidzialnymi ołtarzami. W jej własnem sercu rozlewała się radość anioła, który unosi ku niebu duszę ludzką do niego samego bardzo podobną. Z uśmiechem, skupiającym w sobie tę radość, przemówiła:
— Trzeba mi już iść! Trzeba mi coprędzej zanieść poselstwo radosne...
Wtem spojrzenie jej upadło na wznoszący się w rogu biura krzak kwitnącego wrzosu. W smudze słonecznej płonąc, zdawał się być zabłąkaną tu z daleka strofą polnej pieśni.
— Miły kwiat! Jakże go zblizka znałam w dniach dzieciństwa i młodości.
Zanimirski wyciągnął rękę, spiesznie delikatne gałązki zrywać zaczął, a potem siostrze Klarze podał ze słowami:
— Zanieś jej, siostro, te kwiaty, które nieraz zrywaliśmy wspólnie w zaraniu miłości naszej... biednej!
Z takim wyrazem oczu, z jakim człowiek spogląda w otchłanie, dodał:
— Wszystko zaczyna się w uśmiechach, a kończy się w łzach!
Zakonnica, z kwiatami w białych rękach, stała w smudze światła, którego różane krople migotały na jej czarnym habicie i białym kornecie.
— Trzeba mi już iść! — powtórzyła, lecz nie odchodziła. Doświadczała uczucia czegoś jeszcze nie spełnionego. Tak; nie wymówiła ani razu słowa: przebaczenie. I już nie wymówi. O Bogu także nie mówiła wcale i mówić nie będzie. Czuje tu obecność bożą...
Z ukłonem pożegnalnym rzekła:
— Bóg niech zawsze będzie z panem!
Nizko pochylając głowę, odpowiedział:

— Módl się, siostro, za tych, nad którymi w noce bezsenne nie czuwa miłosierdzie niczyje...









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; tu albo w poprzednim akapicie, gdzie występuje wyraz hołupcem mamy do czynienia z błędną pisownią.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Fragment Pieśni wieczornej Władysława Syrokomli.
  3. Kąt w chatach białoruskich, gdzie zasiadają goście najpoważniejsi i w czasie wesel państwo młodzi.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej zbędnie powtórzony wyraz rzewniejsze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.