Chusta Świętej Weroniki (Lagerlöf, tłum. Markowska, 1905)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Chusta Świętej Weroniki
Pochodzenie Legendy o Chrystusie
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1905
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Markowska
Tytuł orygin. Den heliga Veronikas svetteduk
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

W tydzień później stara Faustyna pięła się w górę po stromych skałach wyspy Capraei. Dzień był gorący, straszne uczucie starości i znużenia opanowały ją znów w tej wędrówce po krętych ścieżkach i schodach, w skale wykutych, które do willi Tyberjusza wiodły.
A uczucie to wzrosło jeszcze, skoro dostrzegać zaczęła, jak bardzo zmieniło się wszystko przez czas, który zdala stąd spędziła. Boć dawniej tłumy ludzi wchodziły i zstępowały po tych schodach. Roiło się tu od senatorów, którzy olbrzymim libijczykom nieść się rozkazywali; zastępem niewolników otoczeni szli posłowie z różnych prowincji; pełno było szukających miejsc, pełno mężów znamienitych przez cezara na uczty i uroczystości proszonych.
Lecz dziś puste były schody i drożyny. Szarozielone jaszczurki były jedynemi żywemi istotami, które stara niewiasta na drodze swojej spotykała.
Dziw ją zdejmował, że tak wszystko ruiną groziło. Choroba cesarza najwyżej miesięcy parę trwać mogła, a przecież zielsko bujało już między marmurowemi płytami. Poschły szlachetne rośliny w przepięknych wazonach, a złośliwi szkodnicy, których nie było komu powstrzymać, zniszczyli w kilku miejscach balustradę.
Ale najdziwniejszym przecież wydawał się jej ten zupełny brak ludzi. Jeśli już nawet cudzoziemcom wzbronionem było ukazywać się na wyspie, toć musiały tu być przecież owe niezliczone zastępy żołnierzy i niewolników, tancerek i grajków, kucharzy i stolników, należących do dworu cesarskiego.
Dopiero gdy Faustyna weszła na najwyższy taras, ujrzała kilku starych niewolników, którzy na stopniach schodów przed willą siedzieli. A gdy się ku nim zbliżyła, powstali i pokłonili się nizko.
— Bądź pozdrowiona, Faustyno — powiedział jeden. — Któryż z bogów przysyła cię tu, by ulżyć naszej niedoli?
— Co znaczy to wszystko, Milo? — pytała Faustyna. — Co znaczy ta pustka? Powiedziano mi przecież, że Tyberjusz na Capraei przebywa.
— Cesarz wypędził wszystkich niewolników, żywi bowiem podejrzenie, że jeden z nas podał mu wino zatrute, a stąd poszła cała jego choroba. I mnie i Tyta byłby wypędził także, aleśmy go usłuchać nie chcieli. A wiesz przecież, że przez całe nasze życie służyliśmy cesarzowi i matce jego.
— Nie o niewolników tylko pytam — rzekła Faustyna. — Gdzież senatorowie i wodze? Gdzież zaufani cesarza i wszyscy ci pochlebcy, co czołem proch z przed stóp jego zmiatali?
— Tyberjusz nie chce nikomu ukazać swego oblicza — mówił niewolnik. — Senator Lucjusz i Macro, przywódzca straży przybocznej przychodzą co dnia pytać o rozkazy. Nikomu więcej wejść nie wolno.
Faustyna szła po schodach ku willi. Niewolnik kroczył przed nią. Aż zapytała:
— Co mówią lekarze o chorobie Tyberjusza?
— Żaden z nich nie wie, jak leczyć oną chorobę. I tego nawet nie wiedzą, czy śpiesznie, czy też powoli zabija. Jedno przecież rzec ci mogę Faustyno, że Tyberjusz umrzeć musi, jeśli będzie odpychał dłużej jadło z obawy, że zatrutem być może. I to wiem, że żaden chory człowiek żyć nie może, czuwając we dnie i w nocy, jak to cesarz czyni, bojąc się, by go we śnie nie zamordowano. Jeśli cię znowu, jak za dni minionych ufnością swoją obdarzy, zdołasz go może skłonić, by jadł i spał. A tak o dni wiele życie jego przedłużysz.
Niewolnik wiódł Faustynę przez podwórce i krużganki aż do tarasu, na którym zwykł był przebywać Tyberjusz, by cieszyć oczy widokiem na urocze zatoki i dumny Wezuwjusz.
Wszedłszy na taras, ujrzała Faustyna budzącą wstręt i grozę istotę ludzką, z obrzękłą twarzą i zwierzęcemi rysami. Białe bandaże spowijały ręce i nogi, aleć z pod bandaży tych widać było nawpół zgniłe palce. Szaty zaś człowieka tego powalane były i kurzem pokryte. Snać nie był w stanie chodzić, ale pełzać musiał po tarasie. Leżał z zamkniętemi oczyma u przeciwległego kraju balustrady i nie poruszył się wcale, gdy niewolnik z Faustyną weszli. A Faustyna szepnęła cicho do niewolnika, który ją poprzedzał.
— Jakże to może być, Milo, by człek taki przebywał na tarasie cesarza? Śpiesz i zabierz go stąd czemprędzej.
Ledwie przecież słowa te rzekła, ujrzała, jak Milo przed owym leżącym nędzarzem do ziemi się pochylił.
— Cezarze — rzekł — oto mogę ci nareszcie wieść dobrą zwiastować.
I tejże chwili obrócił się niewolnik do Faustyny, aliści wraz cofnął się przerażony i słowa już jednego nie zdołał powiedzieć.
Bo nie ujrzał już dumnej matrony, co się tak silną wydawała, że jej lata Sybilli przepowiadać można było. W chwili onej zmogła ją starcza zgrzybiałość, a niewolnik widział przed sobą zgarbioną starowinę o zamglonem oku i rękach, które bezsilnie chwytały powietrze.
Boć powiadano wprawdzie Faustynie, że strasznie zmienił się cesarz, ale ona nigdy nie przestała pamiętać go, jako tego krzepkiego męża, którego raz ostatni oglądała. I to jej przecież powiadano, że choroba owa działa powoli, że lat całych trzeba, by zmienić człowieka. Tu przecież postęp jej był tak gwałtowny, że miesięcy kilku starczyło, by cesarz stał się niepodobnym do siebie.
Chwiejąc się, podeszła ku Tyberjuszowi. Słowa wydobyć z siebie nie mogła, niema stała przy nim i płakała.
— Przyszłaś nareszcie, Faustyno? — zapytał, nie otwierając oczu. — Bo zdało mi się, że gdy tak leżę, ty stoisz przy mnie i płaczesz. Boje się oczy otworzyć, bo może to tylko złudzenie.
A wtedy stara usiadła przy nim. Głowę jego uniosła i na łonie swojem złożyła.
Tyberjusz zaś leżał cicho i oczu ku niej nie podnosił. Spłynęło nań uczucie błogiego pokoju i wnet pogrążył się w spokojny sen.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Maria Markowska.