Chata wuja Tomasza/Rozdział XXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXVIII.
Zwycięstwo.

Goniąc często po szorstkiej, ciernistej drodze żywota, czujemy, że daleko lżejby było nam umrzeć, niż żyć.
Męczennik wobec okropnej śmierci znajduje w samem przerażeniu pewną potęgę, dającą mu siły do zniesienia mąk i cierpień. Walka, opór, zapał i odwaga, jakieś ożywcze drżenie, wznoszą jego duszę przed tron Boga, gdzie jest wieczna chwała i odpocznienie.
Lecz z dnia na dzień w ciężkiej, niszczącej, hańbiącej niewoli czuć jak siły zwolna słabieją i nikną, jak każde uczucie tępieje, światło myśli gaśnie w tem powolnem, lecz nieustannem, podlącem duszę doświadczeniu, gdzie życie wewnętrzne upływa kroplami, bez żadnej nadziei na przyszłość... O, to okropnie! to istny probierczy kamień dla czystego złota, jakie się znajduje w sercu człowieka.
Póki Tomasz słuchał pogróżek swego kata i stał przed nim twarzą w twarz, póki w głębi swej duszy miał przekonanie, że ostatnia godzina jego wybiła, serce jego było pełne odwagi, zdawało mu się, że z myślą o niebie, które czuł tak bliskiem, z obrazem Zbawiciela, wytrzyma tortury i żadne męczarnie go nie zastraszą. Lecz skoro tyran się oddalił, wewnętrzny zapał zaczął ostygać, cierpienia zbolałych, pokaleczonych członków zdawały się powiększać; zadrżał na myśl spodlenia, nędzy, które miały trwać przez długie dni, bez żadnej nadziei, bez żadnego zbawienia! O, jakże powolnie wówczas dla niego słońce krążyło po swej drodze.
Jeszcze rany nie były się zgoiły, a Legris kazał go pędzić na pole do pracy. I zaczęła się ciężka praca, udręczenie bez końca, obelgi i wszystko, co tylko może wynaleźć zemsta podłego, niskiego umysłu. Nawet w dostatku i wolności, pomimo wszystkich troskliwych starań, jakże jest wielką, nieznośną draźliwość obudzająca fizyczne cierpienia! Tomasz przestał się już dziwować ponuremu i złośliwemu usposobieniu swych towarzyszów niewoli; bo jego spokój, zadowolenie, zwyczajne mu w ciągu całego życia, zaczęły ustępować przed nieustannem prześladowaniem. Liczył, że w chwilach wolnych będzie mógł się pomodlić; lecz nie miał chwili wolnej. W roboczy czas, Legris bez żadnego względu pędził w pole wszystkich niewolników, nie było dla nich święta, ani odpoczynku. Bo i na co im to potrzebne? Tym sposobem pan ich zbierze więcej bawełny i wygra zakład; a jeżeli od zbytku pracy straci kilku murzynów, więc cóż... kupi na to miejsce innych.

I czyż można byłoby się dziwić, gdyby, otoczony tak grubą ciemnością, stracił spokój religijny, zachwiał się w wierze, która go tak silnie poprzednio podtrzymywała? Bolesne, tajemnicze pytania życia naszego, przygniecenie, spodlenie, cierpienia niewolników, zwycięstwo złego, ciągle dręczyły jego umysł. Tygodnie, miesiące upływały i Tomasz przygnieciony smutkiem, musiał ciągle walczyć. Myśląc o liście,

Zmęczony siedział przed słabym ogniem...
wysłanym przez pannę Ofelję do jego przyjaciół w Kentucky, prosił gorąco Boga o swe wyswobodzenie z rąk tyrana i oczekiwał jakiegokolwiek posłańca dla wykupienia go. Lecz nikt nie przybywał i serce się jego przepełniło goryczą. I czyż napróżno tak gorliwie służył Bogu? czyż Bóg opuścił wiernego sługę Swego? Czasami spotykał Kassy; a gdy był przyzywany do domu, co się rzadko zdarzało, ukradkowo widział melancholiczną postać Eweliny; lecz nie mógł mieć żadnych z niemi stosunków, bo i czasu mu brakowało do rozmowy.

Pewnego wieczora zmęczony, opadły z sił, siedząc przy słabym ogniu, przy którym gotował nędzną swoją kolację, podrzucił doń trochę łuczywa dla powiększenia światła i otworzył książkę do nabożeństwa. Często czerpał w książce tej pociechę, dzisiaj, czyż słowa te straciły swoją siłę? czyż serce jego osłabło tak bardzo, że już się zagrzać nie może? Z ciężkiem westchnieniem włożył księgę napowrót do kieszeni i głęboko się zamyślił. Zwierzęcy śmiech przerwał jego zamyślenie. Zadrżał, podniósł oczy i ujrzał stojącego przed sobą Legrisa.
— Ha, stary psie! — krzyknął brutal — jak widzę, przekonywasz się nakoniec, że twoja religja przestaje działać! Ja nie wątpiłem, że z czasem przez tę szorstką wełnę wpakuję do tego łba trochę więcej rozumu!
Okropny, złośliwy sarkazm był boleśniejszym od głodu, zimna i wszelkiego niedostatku; lecz Tomasz milczał.
— Jesteś głupi! Kupując ciebie, chciałem twego dobra — mówił dalej Legris. — Zależało od ciebie, byś był szczęśliwszym od Sambo, od Kimbo i od nich obu razem. Zamiast być bitym, męczonym każdego dnia, ty sam mógłbyś podnieść głowę nad równych sobie, bić ich, ile by ci się podobało. Czasami nawet miałbyś dla rozweselenia serca czarkę dobrego, ciepłego ponczu. No, Tomaszu, usłuchaj rozsądku! rzuć w ogień cały zbiór tych starych kuglarstw i przejmij się mojemi zasadami.
— O niech mię Bóg strzeże od tego! — zawołał Tomasz z zapałem.
— Czyż ty nie widzisz, że Bóg nie opiekuje się już tobą? bo czyż inaczej dozwoliłby ci wpaść w moje szpony? Twoja religja jest tylko zbiorem starych bredni, kłamstw i oszukaństw. Wiem to z doświadczenia; bądź pewny, że nic nie stracisz, kiedy będziesz mnie słuchał. Wszakże ja jestem czemś i mogę coś!
— Nie, panie — rzekł Tomasz — ja pójdę swoją drogą. Czy Bóg mi będzie pomagał lub nie, nigdy Go nie odstąpię, nie przestanę w Niego wierzyć aż do końca życia!
— Podwójne głupstwo, stare oszukaństwo! — krzyknął Legris, plując mu w oczy i trącając nogą. — Ho! ho! ja cię nagnę, ja cię nauczę pokory; zobaczysz, przeklęty psie! — i wyszedł.
O! jakże często się zdarza, że dusza przygnieciona zbyt ciężkiem prześladowaniem, upadając do ostatecznych granic poniżenia i niemocy, nagle przez gwałtowne oddziaływanie odzyskuje stracone siły, wszystkie jej władze się wytężają i z potęgą niewypowiedzianą zrzuca ciężar ją gniotący. Doświadczył tego prześladowany Tomasz. Bezbożne drwinkowanie wyczerpało siły, wiara jego wprawdzie go podtrzymywała jeszcze, ale było to już ostatnie konwulsyjne wysilenie zrozpaczonej duszy męczennika, i siedział skurczony, przybity przed gasnącym ogniem. Nagle wszystko znikło mu z przed oczu i stanął Syn Człowieczy w koronie cierniowej skrwawiony, zbity, spotwarzony. Tomasz z zachwytem i czcią patrzał na Boską postać, której głębokie wejrzenie, pełne współczucia i miłości, wzruszyło jego serce, wstrząsło duszą; wyciągając obie ręce, padł Tomasz na kolana. Stopniowo obraz się rozjaśniał, ciernie zamieniły się w przejasne promienie i Boska twarz, olśniewająca blaskiem chwały, nachyliła się nad sługą Swoim i dał się słyszeć głos: „Jam żywot wieczny, kto we Mnie wierzy, żyć będzie na wieki“.
Jak długo Tomasz zostawał w tym stanie, sam nie wiedział. Kiedy widzenie znikło i Tomasz otworzył oczy, nie było już ognia na kominie, łachmany jego przesiąkły mroźną rosą nocy: ale zastraszający kryzys minął i, przepełniony błogą radością, nie czuł już więcej ani głodu, ani zimna, ani poniżenia, ani nędzy. W głębi swej duszy w tej chwili znalazł potęgę i zstrząsł z siebie wszystko, co ziemskie i znikome; pozbył się wszystkich nadziei życia doczesnego i na ołtarzu przedwiecznej Mądrości złożył swą wolę w ofierze. Wzniósł oczy w górę na te tysiące spokojnych, wspaniałych gwiazd — z litością patrzących z niedościgłych wyżyn na nędzę i cierpienia człowieka. I w ciszy nocnej rozległa się anielska melodja, triumfalny hymn, który tak często śpiewał w szczęśliwszych dniach, lecz nigdy z taką pełnią szczęścia.

Ziemia, księżyc, jako śnieg stopnieją,
Słońce i gwiazdy światła nie wydadzą;
Lecz opuszczeni cieszmy się nadzieją,
Bo nas anieli ku chwale prowadzą!
Gdy dusze z więzów uwolnią się ciała,
I ciała ziemskie w popiół się obrócą,
Przed nami wieczna zajaśnieje chwała,
I pieśń triumfu anieli zanucą!
I wieki zmieni kolej wieków nowa!
Lecz końca niema żywot chwały wieczny,
Bo swym wybranym zgotował Jehowa
Szczęście bez granic, jak On sam przedwieczny!

I kiedy szary blask poranku zbudził śpiących do ciężkiej pracy, Tomasz między nieszczęśliwymi swymi towarzyszami, drżącymi od chłodu i braku wypoczynku, szedł krokiem pewnym i triumfującym; bo Bóg miłosierny wsparł go Swą potężną prawicą.
Od tej chwili w pokornem sercu prześladowanego zapanował niewzruszony pokój, Zbawiciel założył w niem Swoją świątynię. Przeszły już boleści ziemskie, znikły niepewne nadzieje, pragnienia, bojaźnie, i wola po długiej walce całkiem się zlała z wolą Boską. Jakże krótką się wydała Tomaszowi pozostała część pielgrzymki jego doczesnej, jak bliskie i przejasne szczęście wieczne. O! teraz największe cierpienia, najsroższe męki nie są już w stanie zamącić spokoju jego duszy; dawna wesołość wróciła i z wypogodzonem czołem czekał prześladowania, nawet śmierci.
Zauważyli wszyscy tę nagłą zmianę; Legris czując się nią upokorzonym, mówił do Sambo:

— Djabeł chyba mu pomaga... Niedawno był przygnębiony, przybity; a teraz ożył jak świerszcz!

Hola murzynie, jakiem prawem śmiesz tak hałasować?...
— Nie wiem, panie; może on przemyśla o jakiej ucieczce.

— Chciałbym tego się doczekać — rzekł Legris, zgrzytając zębami. — Cóż ty mówisz na to, Sambo, hę?
— O, byłoby czem nacieszyć się, ho! ho! ho! — odpowiedział czarny gnom z podłym, schlebiającym uśmiechem. — O, jakże byłoby zabawnie! czarny zapada w błoto, wywija się między krzakami i cierniami, a psy ujadają, dopadają!... A wtenczas, kiedy łowili Molly, co to było śmiechu! ja aż poderwałem sobie boki i myślałem, że tylko kości z niej zostaną, kiedy ją wyrywałem z paszczęk psów! Oh, musi ona dziś jeszcze nosić ślady tej zabawy, ho! ho! ho!
— Spodziewam się, że je poniesie do grobu — rzekł Legris. — Ale miej oko, Sambo, i kiedy negrowi przyjdzie chętka... ha, rozumiesz? no tak... po swojemu, hę!
— Niech pan będzie spokojny...
Legris siadł na konia i udał się do sąsiedniego miasta. Wracając w nocy, przyszła mu myśl zawrócić i objechać chałupy niewolników, dla obejrzenia, czy wszystko jest w porządku.
Była to prześliczna noc księżycowa, cienie wspaniałych drzew alei rysowały na ziemi fantastyczne obrazy, w powietrzu panowała poważna cisza, którą naruszyć zdawałoby się grzechem. Legris, zbliżając się do chałup, posłyszał śpiew; śpiew w tych miejscach był rzeczą nadzwyczajną, zatrzymał się więc, aby podsłuchać. Równy, melodyjny tenor śpiewał:

Wiem, że dusza moja, Panie!
Gdy się wyrwie z więzów ciała,
Przed obliczem Twojem stanie,
Gdzie ją czeka wieczna chwała!
Więc nie straszą mię cierpienia,
Nie zatrwożą żadne wrogi;
Bo w swym Stwórcy wybawienia
Szuka dusza ma bez trwogi.
Niech nieszczęścia z swą potęgą,
I szatani całą zgrają
Zgubę moją poprzysięgą,
Mej słabości urągają;
Niech na męki tu mię wloką,
Niechaj dręczą cierpień roje:
Ma ojczyzna tam wysoko
Bóg mój, niebo, wszystko moje!

— Ho! ho! to tak! — rzekł do siebie Legris! — patrzcie dokąd on sięga! przeklęte hymny! nienawidzę ich! — No, czarny! tutaj! — zawołał, wpadając nagle na Tomasza z podniesionym biczem — jak śmiesz warczeć, kiedy powinieneś spokojnie leżeć? Zamknij swój przeklęty pysk i ruszaj spać! rozumiesz, hę?
— Tak, panie — rzekł Tomasz pokornie i z uległością wstał, aby wypełnić rozkaz.
Wesoła, spokojna twarz Tomasza rozwściekliła Legris; zawrócił więc konia i zaczął go okładać biczem po głowie i plecach.
— Oto masz, psie! — zawołał. — Ha, jak ci teraz! co? przyjemnie? — pytał drwiąco.
Lecz uderzenia padały tylko na ciało, a wcale nie dotykały jak dawniej serca. Tomasz był zupełnie spokojny, uległy i Legris musiał wyznać przed sobą, że wielką część swej władzy nad pokornym niewolnikiem utracił na zawsze. Gdy Tomasz wszedł do swej chaty, i Legris zawrócił na powrót swego konia. Nagły promień, błysk sumienia, który często nawiedza najwystępniejsze, najczarniejsze dusze, uderzył umysł Legrisa; pojął, że sam Bóg stanął między nim i jego ofiarą, i zaczął złorzeczyć, bluźnić Bogu. Pokorny, cichy, wzgardzony niewolnik, którego żadne groźby, żadne okrucieństwa nie mogły zachwiać, obudzał w nim niepokój.
Tomasz był przejęty współczuciem dla nędzarzy, którzy go otaczali. Uczucie boleści osobistej zamarło w nim; lecz paliła mu pierś gorąca chęć przelania za towarzyszów swej niewoli choć części tego niewyczerpanego skarbu, tej pociechy, spokoju, które się z nieba zlewały na niego. Rzadko okoliczności temu sprzyjały; lecz idąc i wracając z plantacji i w czasie samej pracy, podawał rękę pomocną zmęczonemu, zbolałemu, zrozpaczonemu towarzyszowi. Z razu te biedne istoty zaledwo mogły go pojąć, lecz postępowanie Tomasza, trwające całe tygodnie, miesiące, musiało nakoniec poruszyć struny, tak długo milczące w odrętwiałem ich sercu. I ten dziwny człowiek, cierpliwy, cichy, zawsze gotów pomagać, nie prosząc wcale sam o pomoc; trzymając się na uboczu, był ostatnim i otrzymywał najmniej, a jednak był gotów i tą odrobiną dzielić się z potrzebującym; w chłodne noce chętnie oddawał swoje przykrycie biednej kobiecie, drżącej od zimna; napełniał kosze słabszych, nie zważając, co może go spotkać za to; znosząc najokropniejsze prześladowania wspólnego ich tyrana, do jego przekleństw nie łączył swoich, za obelgi nie odpowiedział obelgą; człowiek ten nakoniec pozyskał przeważny nad nimi wpływ. Kiedy naglący czas pracy przeszedł, niektórzy niewolnicy, mając wolną niedzielę, zbierali się u Tomasza, aby słuchać jego opowiadania o Zbawicielu, wspólnie z nim śpiewać i modlić się; lecz Legris nie dopuszczał tego, z przekleństwem na ustach i bluźnierstwem rozpędzał ich.
Z jakim zapałem, zachwytem biedne istoty, dla których to życie ziemskie było smutną i uciążliwą podróżą ku nieznajomemu celowi, przyjmowały wieść o miłosiernym Odkupicielu i ojczyźnie wiecznej! Misjonarze upewniają, że plemię afrykańskie odznacza się szczególniejszą wrodzoną powolnością i gorącym zapałem w przyjmowaniu Ewangelji. I rzeczywiście, ich natura jest dziwnie wierząca. Słowo prawdy rzucone przypadkowo, zaniesione jakimś pomyślnym wiatrem w te serca naiwne, niewykształcone, jakże często wydają owoce daleko obfitsze, aniżeli u nas, przy najstaranniejszej uprawie.
I dusza tej biednej mulatki, której wiara wygasła pod nawałem nieszczęść i niesprawiedliwości, ożywiła się, słysząc z ust pokornego Tomasza pieśń pobożną. Przypomnijmy, że nawet dziki i napół obłąkany umysł Topsy uspokoił się, złagodniał pod tym opatrznym wpływem.
Kassy, doprowadzona do rozpaczy, prawie do warjacji cierpieniem i nieszczęściami całego życia, w duszy swojej postanowiła się zemścić, zemścić się własną ręką za wszystkie okrucieństwa, których była świadkiem, lub ofiarą.


Tomasz ujrzał w oczach Kassy jakiś dziwny blask...

Pewnej nocy, kiedy wszyscy w chacie Tomasza spali snem głębokim, ujrzał on nagle twarz Kassy w oknie, a raczej w dziurze służącej za okno; wzywała go tajemniczym gestem ku sobie.
Tomasz wyszedł z chałupy, mogło już być między pierwszą a drugą w nocy. Tomasz ujrzał w oczach Kassy jakiś dziwny blask, tak różny od zwyczajnego wyrazu ponurej rozpaczy.
— Tutaj, wuju Tomaszu, tu chodź! — i biorąc swą drobną ręką za szorstką i dużą dłoń Tomasza, ciągnęła go z nadzwyczajną siłą. — Chodź tu, mam nowinę dla ciebie.
— Co? jaka nowina pani Kassy? — spytał Tomasz z niepokojem.
— Czy pragniesz wolności, Tomaszu? — spytała.
— Otrzymam ją, gdy się Bogu spodoba! — odpowiedział Tomasz.
— Możesz ją otrzymać nawet tej nocy, natychmiast! — rzekła Kassy z energją. — Chodź!
Tom się wahał.
— Idźmy! — mówiła, zwracając na niego swe czarne, pełne gorączkowego ognia oczy. — Prędko! On śpi snem twardym... Wsypałam mu do rumu to, czego potrzeba, aby sen był długi: szkoda żem nie miała tego więcej, nie potrzebowałabym twej pomocy. Lecz idźmy! Drzwi tylne wpółotwarte, przy nich leży siekiera, przygotowałam ją sama; drzwi do jego pokoju otwarte... Jabym sama wszystko skończyła; lecz moja ręka za słaba... Chodź! chodź...
— Nie, nie! za nic w świecie, pani Kassy — rzekł Tomasz stanowczo, zatrzymując ją.
— Lecz pomyśl o tylu biednych istotach, które jednem cięciem oswobodzimy! Udamy się później gdziekolwiek w błota, na jaką wyspę, tam będziemy żyli wolni. Słyszałam o podobnych rzeczach! O! i jakież życie nie jest lepsze od naszego?
— Nie! — rzekł Tomasz — nie! nigdy złe nie rodzi dobrych owoców. Odciąłbym raczej sobie prawą rękę!...
— Dobrze! więc ja jedna to uczynię! — rzekła Kassy idąc naprzód.
— O, pani Kassy — zawołał Tomasz, rzucając się przed nią na kolana. — Na miłość Zbawiciela, który umarł za nas, nie rzucaj swej duszy na ofiarę djabłu! Zło rodzi tylko zło. Bóg nie wezwał nas do zemsty, powinniśmy cierpieć i oczekiwać Jego miłosierdzia!
— Cierpieć! oczekiwać! — zawołała Kassy. — Czyżem ja nie czekała? Czekam, i głowę straciłam i serca mi zabrakło! Ach! cóżem wycierpiała od niego! co wycierpiało tyle set biednych istot! Czyż nie on cię zbił, okrwawił? O tak! mnie przeznaczono dopełnić tego!... czy rozumiesz?... godzina jego wybiła!... O! wytoczę krew z jego serca!...
— Nie! nie! nie! — zawołał Tomasz, zatrzymując obie drobne jej ręce, konwulsyjnie zaciśnięte w swoich. — Nie, biedna, obłąkana duszo, ty tego nie uczynisz. Miłosierny nasz Zbawiciel nigdy nie przelał niczyjej krwi; ale Swoją poświęcił za nas, za nas występnych. O Boże! wspomóż nas, naucz nas kochać tych, którzy nas nienawidzą; naucz nas postępować drogami Twemi!
— Kochać! — zawołała Kassy z dzikim, obłąkanym wzrokiem. — Kochać! takich wrogów! o! to rzecz niepodobna dla istot z ciała i ze krwi!
— Tak pani, trudno — rzekł Tomasz, wznosząc oczy w górę — lecz Bóg może nam dać tę siłę, a z nią zwycięstwo! Kiedy będziemy mogli kochać wszystkich, modlić się za wszystkich bezwzględnie, nie będzie więcej walki, zwycięstwo pewne! Chwała niech będzie Bogu! — mówił głosem urywanym, wznosząc oczy pełne łez w niebo, z gorącą modlitwą serca.
Głęboka wiara Tomasza, poruszający, słodki ton jego mowy, łzy, modlitwy i boleści, jak rosa niebieska padły na zbolałą a gwałtowną duszę biednej kobiety; ogień jej oczu zagasł, spuściła powieki, Tomasz czuł, że konwulsyjne ściśnienie jej rąk osłabło, i rzekła łagodniej, spokojniej:
— Czyż nie mówiłam tobie, że zły duch mię prowadzi? O wuju Tomaszu! ja się nie mogę modlić. Ach! gdybym mogła..., ach! ja się nie modliłam od chwili, gdy moje dzieci sprzedano!... To, co mówisz, jest prawdą; wiem, że tak być powinno! Ale zacznę się modlić i nie mogę — nie! tylko przeklinam, nienawidzę! — O! gdybym ja się mogła modlić!
— Biedna duszo! — zawołał Tomasz z współczuciem. — Szatan zastawił na ciebie sidła i chce tobą miotać, jak wiatr pyłem. Będę się modlił za ciebie. O pani Kassy, zwróć się ku Chrystusowi! On zstąpił na ziemię, aby leczyć zbolałe serca, aby pocieszyć tych, którzy płaczą!
Kassy była do głębi wzruszona, łzy dużemi kroplami padały z jej oczu.
— Pani Kassy — rzekł Tomasz, wahając się jakiś czas w milczeniu — gdybyś pani mogła stąd uciec... Radziłbym tobie i Ewelinie uciekać, jeżeli to być może bez zabójstwa i przelewu krwi, ale nie inaczej.
— A czy chcesz popróbować razem z nami, ojcze Tomaszu? — spytała Kassy.
— Nie! — odpowiedział Tomasz. — Był czas, kiedym tego pragnął; lecz Bóg objawił mi wolę Swoją i muszę zostać między tymi nieszczęśliwymi i nieść mój krzyż z nimi aż do końca. Dla ciebie tu za wielka pokusa i trudno, abyś w niej wytrwała. Lepiej uciekaj, jeżeli to podobna.
— Nie widzę innego ratunku, jak grób — rzekła Kassy — ptaki, zwierzęta mają swe schronienie; jaszczurki, gadziny nawet mają swe miejsca spoczynku i ochrony; ale my nie mamy! Tam w gąszczu bagien ich psy wytropią nas. Ludzie, zwierzęta, cała natura przeciwko nam, i gdzież mogłybyśmy się udać?
Po chwilowem milczeniu rzekł Tomasz:
— Ten, który zachował Daniela w lwiej jamie, który wybawił troje pacholąt z pieca ognistego, który szedł po morzu i uciszał wzburzone wiatry, jest wiecznie żywy; wierzę, że On was wybawi. Próbujcie, a ja będę się modlił, całą mą duszą będę się modlił za was.
Według jakich praw myśl długo odpychana, nagle się zjawia w nowem świetle i kamień rzucony jako nieużyteczny, nagle przybiera połysk brylantu?
Kassy tyle razy rozbierała w swej myśli wszystkie możebne i prawdopodobne plany ucieczki i zawsze je odrzucała jako niepraktyczne; lecz w tej chwili powstała w niej myśl i wydała się tak prostą, tak łatwą do wypełnienia we wszystkich swych szczegółach, że nadzieja rozjaśniła jej czoło.
— Ojcze Tomaszu, popróbuję! — zawołała nagle.
— Amen — rzekł Tomasz — niech Bóg wam dopomoże.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.