Przejdź do zawartości

Chata wuja Tomasza/Rozdział XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXVI.
Ewelina i Kassy.

Kassy zastała Ewelinę bladą, przerażoną, skuloną w najodleglejszym kącie pokoju. Biedna zadrżała, gdy usłyszała zbliżające się kroki; lecz poznawszy Kassy, rzuciła się ku niej, a chwytając ją za rękę, zawołała:
— O Kassy, to ty? O, jakżem rada, że widzę ciebie. Tak się bałam, żeby to nie był on. O gdybyś wiedziała, jaki straszny hałas tam na dole...
— Znam to — odpowiedziała sucho Kassy — dość się tego nasłuchałam!
— O, powiedz mi Kassy, czy nie możemy uciec? Mniejsza o to dokąd, w bagna, między węże, gdzie chcesz, byle stąd się wydostać.
— Nigdzie, chyba do mogił naszych! — rzekła Kassy.
— Czyż nigdy nie próbowałaś? — spytała Ewelina.
— Widziałam dość prób i ich skutki — odpowiedziała sucho Kassy.
— O! jabym wolała żyć w bagnach, jeść korę drzew. Węże nie straszą mię tyle, wolałabym je widzieć wokoło siebie, byle nie tego człowieka...
— Wielu innych tak samo myślało; lecz i w bagnie nie będziesz bezpieczną, wytropią cię tam psy... a wówczas... wówczas...
— I cóż nam zrobi?...
— Spytaj raczej, czego nie zrobi? — Doskonale się wyuczył swego rzemiosła u piratów zachodnich Indyj. Nie mogłabyś zasnąć, gdybym ci opowiedziała, co sama widziałam i co on sam opowiada jako zabawne, pomyślne wydarzenia. Słyszałam krzyki, które całe tygodnie, miesiące, męczyły mą głowę, których nigdy nie zapomnę. Tam, w stronie chałup niewolników, jest miejsce, w którem możesz widzieć drzewo opalone od ognia; u stóp jego leżą popioły czarnych. Spytaj ich, może ośmielą się opowiedzieć, co się tam działo...
— Co ty mówisz, Kassy? — spytała z przerażeniem Ewelina.
— Nie, nie będę ci tego tłómaczyła. Nienawidzę samej o tem myśli. Mówię tylko, że jeden Stwórca może wiedzieć, co ujrzymy jutro, jeżeli biedny Tomasz będzie chciał wytrwać w swojem postanowieniu.
— Okropnie! — zawołała Ewelina, i krew w jej żyłach zastygła. — O Kassy! powiedz, co mam począć?
— Rób, co ja robię; rób, jak ci się będzie wydawało najlepiej; rób, co ci każą robić i dopełń miary nienawiści i przekleństwa!
— On mię chciał zmusić, abym piła obrzydłą jego wódkę... ja jej nie cierpię!
— Uczynisz lepiej, gdy pić zaczniesz. I ja jej nie cierpiałam, a teraz nie mogę się obyć bez niej. Trzeba czemśkolwiek siebie odurzyć, wówczas wszystko się inaczej wydaje.
— Moja matka zabroniła mi nawet kosztować wódki — rzekła Ewelina.
Twoja matka ci zabroniła! — rzekła Kassy, wymawiając wyraz matka ze znaczącym przyciskiem. — I na cóż przydadzą się wszystkie napomnienia matki? Czyż wy wszystkie nie na to się rodzicie, aby was sprzedawano i kupowano? Czyż dusze wasze nie należą do tego, który was kupi? Taki los wasz. — Powtarzam ci: pij wódkę, pij, ile będziesz mogła i wszystko ci łatwiej pójdzie!...
— O Kassy! miej litość nade mną! — zawołało błagalnie dziewczę.
— Mieć litość nad tobą? Czy ja cię nie żałuję? czyż ja nie miałam córki? Bóg jeden wie, gdzie ona i czem jest teraz. Zapewne idzie po drodze, po której jej matka już przeszła, po której jej dzieci pójdą! O! nie będzie chyba nigdy końca temu wiecznemu przekleństwu!
— O Boże mój! wolałabym się nigdy nie rodzić! — zawołała Ewelina, załamując ręce.
— To stare, zużyte wołanie; już dawno zaprzestałam tak mówić. Zabiłabym siebie, gdybym miała śmiałość...
Zatrzymała się; wzrok jej ginący w ciemnościach nocy, wyrażał ponurą, głęboką rozpacz, zwyczajną jej w chwilach milczenia.
— Co ty mówisz, Kassy?... Zabójstwo jest ciężkim występkiem — rzekła Ewelina.

— Nie wiem tego; w każdym razie nie byłoby większym jak to, co robimy codzień. Zakonnice mówiły mi, kiedym była w klasztorze, rzeczy, które mię bojaźnią przejmują i dlatego lękam się umrzeć. Gdyby się wszystko kończyło tutaj, o wówczas!...

O Kassy! miej litość nade mną! — zawołało błagalnie dziewczę.

Ewelina odwróciła się, ukrywając twarz w dłoniach.
Kiedy się ta rozmowa toczyła w górnym pokoju, na dole Legris spił się i zasnął ciężkim snem. Nie był to zwyczajny jego stan. Jego gruba, silna natura potrzebowała silnego bodźca; coby słabszego wyniszczyło zupełnie, on doskonale jeszcze wytrzymywał. Lecz wrodzony instynkt, rozsądna podejrzliwość nie dozwalała mu się oddawać zwierzęcej namiętności aż do utracenia zmysłów.
Tej nocy jednak, usiłując pozbyć się przestrachu i wyrzutu sumienia, które go dręczyło, przebrał miarkę, i skoro odprawił swych współtowarzyszów, rzucił się na krzesło i ciężko zasnął.
O! jak dusza występna może się odważyć wejść w fantastyczny świat snu — w świat, którego niejasne granice stykają się prawie z tajemnicami życia przyszłego? Legris miał sen. W ciężkiem, gorączkowym marzeniu widział obok siebie jakąś istotę, która położyła na nim swą chłodną, lekką rękę. Zdawał się ją poznawać, chociaż była okryta zasłoną — zadrżał z przerażenia; później czuł, jak pukiel włosów oplątał palce jego i powoli wijąc się otoczył mu szyję i dusił go — i oddechu mu w piersi zabrakło. Nagle ujrzał się nad brzegiem bezdennej, niezgłębionej przepaści, skąd wznoszące się ręce czarnych porwały go i ściągnęły ku sobie; a Kassy z tyłu go popychająca, piekielnie się śmiała. Wówczas tajemnicza postać, zbliżywszy się, uchyliła zasłony — i poznał matkę; a gdy się odwróciła od niego, stoczył się w przepaść wśród krzyków, wycia i śmiechu szatanów... Legris się przebudził.
Zbudził się z przekleństwem na ustach. Spodlony, zezwierzęcony tyran, patrzał na wschodzące słońce bez żadnego uczucia. Powstał, zataczając się, nalał szklankę wódki i wypił do połowy.
— Okropną noc dziś miałem — rzekł do wchodzącej Kassy.
— Będziesz miał wkrótce więcej podobnych — odpowiedziała mu sucho.
— Co rozumiesz przez to, łotrzyco?
— Dowiesz się o tem wkrótce — rzekła tym samym tonem. — A teraz, Szymonie, chcę ci dać małą radę.
— Co znowu u djabła?
— Tak — odpowiedziała z powagą i pewnością siebie, porządkując w pokoju rzeczy. — Radzę ci, nie prześladuj Tomasza.
— A tobie co do tego, nie twoja to rzecz!
— Tak, rzeczywiście! sama nie wiem, po co się mieszam. Jeżeli ci się podoba dla próżnej fantazji zapłacić tysiąc dwieście dolarów za niewolnika i później połamać mu kości w porze właśnie, kiedy najwięcej pracy w polu, jedynie dla dogodzenia swej wściekłości, zapewne, to nie może mnie obchodzić, nie powinnam się w to mięszać... Zrobiłam dla niego, co mogłam.
— Co mogłaś? A kto ciebie prosi mięszać się do moich spraw?
— Zapewne nikt! Zaoszczędziłam ci kilka tysięcy dolarów różnemi czasy, doglądając twoich niewolników, i taką za to otrzymuję nagrodę. A jeżeli zbiór z twoich pól na rynku będzie gorszy i mniejszy jak innych, to co, czy nie przegrasz wtenczas zakładu? czy nie ogłosi Tomkins zwycięstwa? I będziesz musiał zapłacić, co? nie prawda? O widzę, jak płacisz szczerem złotem!
Legris, jak wielu innych plantatorów, miał tę ambicję, że pragnął, aby jego zbiór z pola był najlepszy w całej okolicy, i w sąsiedniem mieście już naprzód z kilku osobami się o to założył. Kassy dotknęła jedynej struny, która mogła się odezwać w jego duszy.
— Dobrze więc, poprzestanę na tem, co już otrzymał — rzekł Legris; — lecz powinien prosić mnie o przebaczenie i przyrzec, że będzie postępował nadal rozsądniej.
— On tego nie uczyni — odpowiedziała Kassy.
— Co, nie uczyni?
— Nie, nie uczyni — powtórzyła Kassy.


A teraz na kolana, psie szkaradny!

— Chciałbym wiedzieć dlaczego? — spytał Legris z ironją.
— Ponieważ dobrze postąpił, sam wie o tem i za nic się nie przyzna do winy.
— A co mi do tego, co on wie! Będzie słuchał, albo...
— Albo stracisz swój zakład, pozbywając się zdolnego robotnika — przerwała Kassy.
— Ale ulegnie, ulec musi! Czyż ja nie znam negrów... Dziś jeszcze jak pies będzie się czołgał u moich nóg!
— Nie, Szymonie! nie znasz wcale tego rodzaju ludzi. Możesz go zamęczyć, lecz nie wyciągniesz z niego ani jednego słowa fałszu; on się nie przyzna do winy.
— Zobaczymy! Gdzie on jest? — spytał groźnie Legris.
— W szopie przy magazynie — odpowiedziała Kassy.
Chociaż tak stanowczo, z taką pewnością mówił Legris do Kassy, jednak wyszedł z mieszkania z pewnym rodzajem zwątpienia, co się jemu nigdy nie zdarzyło. Marzenia przeszłej nocy i mądre uwagi Kassy dręczyły go. Postanowił, aby nikt nie był przytomną jego widzeniu się z Tomaszem, i kiedy nie będzie mógł groźbą wymóc na nim uległości, odłoży zemstę do czasu pomyślniejszego.
Tajemnicze rady Kassy, zamiast osłabić postanowienie Tomasza, przeciwnie, jeszcze je wzmocniły. Być może, że przeczuwał dzień wyzwolenia i serce w nim biło radością i gorącem pragnieniem szczęścia wiecznego! Bez drżenia, bez strachu, z pewnym nawet rodzajem radości oczekiwał swego prześladowcy:
— Ha, mój chłopcze! — zawołał Legris, pchnąwszy go nogą. — Jakże się masz? Czy ci nie mówiłem, że cię nauczę rzeczy, których jeszcze nie umiałeś? Co, lekcja się podobała, skorzystałeś z niej, hę? Czy jeszcze będziesz tak zuchwałym, jak wczoraj?... A czybyś nie potrafił mnie, biednego grzesznika, uraczyć jakiem dobrem kazaniem? Popróbuj!...
Tomasz nic nie odpowiedział.
— No, wstawaj, przeklęty zwierzu! — krzyknął Legris, powtórnie go nogą uderzając.
Zbity, osłabiony Tomasz z trudnością tylko mógł wypełnić rozkaz, co widząc barbarzyńca, zapytał drwiąco:
— Co ciebie uczyniło tak powolnym... może wiatr zawiał w nocy?
Tomasz wstał i śmiało, z wypogodzonem czołem patrzał w oczy swemu panu.
— Hę, do djabła, to ty możesz się jeszcze ruszać? — rzekł Legris z ironją, oglądając Tomasza od stóp do głowy; — mnie się zdaje, że za mało ci dano. No, teraz na kolana, psie, przed swym panem i proś o przebaczenie za wczorajsze twoje głupie postępowanie.
Tomasz się nie ruszył.
— Na kolana, przeklęty murzynie! — powtórzył Legris, uderzając go biczem.
— Panie Legris — rzekł Tomasz — nie mogę tego uczynić. Zrobiłem, co uważałem za powinność moją. Tak samo postąpiłbym, gdyby podobna okoliczność powtórnie się zdarzyła. Nigdy się nie dopuszczę kłamstwa, cokolwiekby miało mnie spotkać.
— Tak, lecz ty się nie domyślasz, panie Tomaszu, co może cię spotkać. Czy będzie ci się podobało być przywiązanym do drzewa i upieczonym na powolnym ogniu?
— Panie — odpowiedział Tomasz — wiem, że możesz się dopuścić okropnych rzeczy, lecz — i Tomasz wyprostował się, składając ręce — lecz po zabiciu ciała, nie będziecie mogli nic więcej uczynić, tak — nic! A potem... o! potem nastąpi wieczność, przejasna wieczność!
Wieczność!“ dusza niewolnika zadrżała, oblana światłem i potęgą tego słowa, zadrżała i dusza zbrodniarza, ale jak od ukąszenia skorpiona. Oniemiały, wściekły Legris zgrzytał zębami. Tomasz, jakby oswobodzony z ciężkich więzów, głosem spokojnym, triumfującym, mówił dalej:
— Pan Legris kupił mnie i będę wiernym i prawym sługą: oddam panu całą pracę mych rak, wszystek mój czas, wszystkie me siły; ale nigdy żadnemu człowiekowi nie zaprzedam duszy swojej. Czy mam żyć, czy umrzeć, wytrwam stale przy Bogu i przedewszystkiem będę się starał wypełnić przykazania jego; możesz pan być tego pewny, nie lękam się śmierci. Możesz mię bić, głodem zamorzyć, spalić; prędzej pójdę tam, dokąd z takiem upragnieniem chciałbym już odejść.
— O nie, ja cię zmuszę do uległości, nim skończę z tobą — zawołał rozwścieklony Legris.
— Nigdy tego pan nie dokażesz — rzekł Tomasz — ja mam opiekuna, on mi dopomoże.
— Jaki djabeł ci dopomoże? — spytał ze wzgardą Legris.
Bóg wszechpotężny.
— Bądź przeklęty! — zawołał Legris i uderzeniem pięści powalił Tomasza.
W tej chwili chłodna ręka dotknęła ręki Legrisa; odwrócił się, ujrzał Kassy. To chłodne, delikatne dotknięcie przyzwało mu na pamięć marzenia nocne i wszystkie okropne widziadła, które go niemiłosiernie męczyły, stanęły mu w myśli i napełniły przestrachem.
— Czyż zawsze będziesz postępował, jak obłąkany? — rzekła Kassy po francusku. — Zostaw go! ja użyję wszelkich starań, aby jak najprędzej mógł wyjść w pole, do pracy. Cóż, nie prawdę ci mówiłam?
Utrzymują powszechnie, że chociaż nosorożec i krokodyl odziani są pancerzem, którego kula nie przebija, mają jednak miejsce, w które można je ranić. U najzatwardzialszego, najbezbożniejszego potępieńca, tem miejscem jest przesądna bojaźń.
Legris odwrócił się z zamiarem odłożenia tej sprawy na później.
— Dobrze, rób, jak ci się podoba — rzekł do Kassy tonem opryskliwym, a obracając się do Tomasza, dodał: Słuchaj, nie chcę dziś z tobą się rozprawiać, bo praca w polu nagli, potrzebuję więc wszystkich mych niewolników. Lecz nie zapomnę tego nigdy: przyjdzie dzień, kiedy czarna twoja skóra odpowie mi za to zuchwalstwo.
Po tej groźbie wyszedł.
— Ruszaj! — zawołała Kassy tonem ponurym, patrząc za odchodzącym. — Wkrótce przyjdzie dzień, w którym i ty będziesz musiał zdać rachunek! Cóż, mój przyjacielu, jak się masz? — spytała łagodnym głosem Tomasza.
— Bóg zesłał mi anioła i zamknął paszczę lwu — rzekł Tomasz.
Tak, tym razem tylko — dodała Kassy. — Lecz odtąd jego nienawiść nie da ci odpoczynku, będzie cię prześladował w dzień i noc; jak pijawka uczepi się gardła twego, wyssie krew twą i po kropli wyniszczy życie twoje. O! znam tego człowieka.





Na miłość Boską, dajcie mi wody! — błagał Tomasz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.