Chata wuja Tomasza/Rozdział XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXII.
Kwiatek więdnieje.

Czas nie zna odpoczynku, upływają godziny i dni i giną jak krople w morzu przeszłości; dwa lata, lata ciężkiej próby przeszły nad głową Tomasza. Rozłączony ze wszystkiemi, których kochał, gonił za nimi myślą z boleścią w sercu, a jednak nie czuł się zupełnie nieszczęśliwym. Jeżeli przebieżemy myślą długie lata próby i cierpień naszych, przekonamy się, że każda godzina boleści przyniosła nam z sobą jakąś ulgę, osłodę nadspodziewaną, jakby balsam na zagojenie rany, którą zadała i nie możemy powiedzieć, żeśmy w tej godzinie byli zupełnie nieszczęśliwymi.
W książce, która była całem bogactwem literackiem Tomasza, czerpał naukę, że człowiek powinien z myślą wesołą i nadzieją w sercu przyjmować wszystko, co się mu przytrafi, znosić wszystkie niepomyślne losy, które go spotkać mogą; że nie powinien nigdy szemrać przeciw Opatrzności boskiej.
Na tę mądrą naukę zgadzał się zupełnie; i nie trudno mu było według niej postępować.
Na swój list do domu otrzymał już odpowiedź napisaną przez Jerzego. Pismo było wyraźne, tak, że było można je czytać — jak sam Tomasz mawiał — z drugiego końca pokoju. Dowiedział się z tego listu, że ciotka Klotylda, korzystając ze swoich wiadomości piekarskich, będzie pobierała u cukiernika w Luizwilu wielką pensję, którą postanowiła zbierać na wykupienie jego; że chłopcy jego znacznie wyrośli, a mała chodzi już po całym domu pod dozorem Salusi. Ulubiona Tomasza chatka jest wprawdzie w tej chwili zamknięta, ale Jerzy robi plany nad upiększeniem jej na powrót Tomasza. Pod koniec listu wyliczał Jerzy, jakie pobiera nauki; a początkowe wyrazy każdego zdania ozdobił wspaniałymi inicjałami; dalej pisał o czworgu źrebiętach, które przyszły na świat po wyjeździe już Tomasza, i list zakończył pozdrowieniem od rodziców. Styl listu wydał się Tomaszowi rzadkim wzorem wymowy tegoczesnej; czytał go i odczytywał i długo się naradzał z Ewunią, czy nie byłoby dobrze ślicznie go oprawić i zawiesić na pamiątkę na ścianie; lecz trudność wystawienia na widok obu stron, była jedyną przyczyną, dla czego projekt nie przyszedł do skutku.
Przyjaźń Tomasza i Ewuni z latami ciągle wzrastała, tak że trudno było powiedzieć, jakie ona miejsce zajmowała w czułem i wiernem sercu Tomasza. Kochał Ewunię, jako istotę słabą, delikatną, a zarazem oddawał pewien rodzaj czci jej anielskiej dobroci. Najwyższą rozkoszą Tomasza było uprzedzać niewinne fantazje, tysiące drobnych chęci, które zwykle tworzą kolorową tęczę dziecięctwa. Zrana wyszukiwał starannie na rynku najrzadsze, najpiękniejsze dla niej kwiaty; wybierał najkosmatsze brzoskwinie, złotawe pomarańcze, aby po powrocie do domu ofiarować je małej Ewuni, która czatowała u drzwi na swego starego przyjaciela. O! z jakąż rozkoszą patrzał Tomasz na rozpromienioną od radości twarzyczkę dziecięcia, gdy melodyjnym głosem pytała go: wuju Tomaszu, cóż mi dziś przynosisz?
Ewunia umiała też być wdzięczną. Choć była tak jeszcze małem stworzeniem, czytała jednak już doskonale; muzykalne jej ucho i żywy, poetyczny umysł, wrodzona sympatja do piękna i dobra nadawały jej głosowi, gdy czytała, jakiejś tajemniczej potęgi, do głębi poruszającej serce Tomasza. To też często czytywała mu Żywoty Świętych Pańskich, a cudowne przykłady miłości ku Jezusowi i gorące pragnienie nieba napawały błogiem uczuciem tak Ewunię jak i Tomasza.
Było upalne lato. Ktokolwiek miał środki po temu, opuszczał duszne miasto i wyjeżdżał na świeże powietrze. Niemniej i pan Saint-Clare wybrał się z całym swoim domem do uroczo nad jeziorem leżącej wili Pontchartrain (czytaj: Ponszartren).
Było to prześliczne, w guście indyjskim zbudowane mieszkanie, z werandą z bambusowego drzewa, wpośród wonnych ogrodów i parków. Wielki salon, gdzie się zbierała cała rodzina, wychodził na ogród, w którym rosły prześliczne rośliny podzwrotnikowe; pośród tej wspaniałej roślinności wiły się kręte drożyny, wiodące do samego jeziora, którego srebrne fale tworzyły czarujący widok, ciągle nowy, a coraz cudniejszy.
Promienie zachodzącego słońca roznieciły po niebie krwawe łuny, odbijające się w zwierciadle jeziora a tworzące na dnie jego różowy drugi firmament; po nim jak duchy skrzydlate sunęły gondole o białych żaglach; gwiazdki kąpały się w toniach jeziora, drżąc od lekkich poruszeń fal. Tomasz i Ewunia siedzieli w altanie na kanapie darniowej. Ewunia miała na kolanach otwartą książkę i czytała.
Nagle spojrzała na jezioro i zawołała:
— Czy widzisz Tomaszu, całe niebo tonie w płomieniach...
— Prawda Ewunio.
— I gdzież jest niebieskie Jeruzalem?
— Wysoko nad nami, nad gwiazdami i nad tą zorzą wieczorną.
— Tam Aniołowie tron Boży otaczają i chwałę Jego głoszą, śpiewając Mu: święty, święty, święty!...

— Tak, Ewunio, tam jest szczęście, jakiego my tu na ziemi nie

Czy widzisz, Tomaszu, całe niebo tonie w płomieniach...
znamy, szczęście wiecznie trwające; a otrzymają je ci, którzy Bogu wiernie służą.

— I ja tam niedługo pójdę...
— Dokąd Ewunio?...
— Do aniołków, którzy Bogu śpiewają.
Ewunia wstała i rączką wskazała na niebo. Z oczami zwróconemi w górę, ozłocona promieniami zachodzącego słońca, z rumieńcem na bladej twarzy, jaśniała nadziemskim blaskiem.
— Idę tam, Tomaszu, nie długo tam pójdę... do aniołków czystych — powtórzyła.
Głęboka boleść przejęła serce Tomasza. Przypomniał sobie, że od sześciu miesięcy jej małe rączki chudną, płeć staje się przezroczystszą, oddech krótszy, że dawniej bawiła się całemi godzinami w ogrodzie, teraz pobiega trochę, a już się męczy i nie prędko wraca do sił; słyszał, jak panna Ofelja narzekała, że uparty kaszel pomimo wszelkich środków nie przestawał męczyć Ewuni i w tym nawet momencie rozpalona jej twarzyczka i drobne rączki jawnie świadczyły o trawiącej ją gorączce. Zadrżał na myśl, że straci najlepszą przyjaciółkę, że będzie się musiał z nią na zawsze rozstać.
Czy istnieją dzieci podobne do Ewy? O tak, bez wątpienia, tylko imiona ich wypisane są na kamieniach grobowych: a ich słodki uśmiech, niebieski wzrok, słowa pełne miłości i natchnienia przechowują się w sercach pozostałych jako drogie wspomnienie.
To aniołkowie schodzą na tę ziemię płaczu i niedoli, maluczko goszczą i wracając do nieba, pociągają za sobą serca, które się do nich przywiązały w czasie tej krótkiej wędrówki, a które bez tego możeby upadły pod ciężarem gniecących zabiegów doczesnych. Kiedy ujrzycie w dziecięciu wzrok jaśniejący jasnem, nadziemskiem światłem, kiedy duszyczka jego zawcześnie się przebudza, a usta mówią słowa jakby pod wpływem natchnienia, wtenczas pewno długo z wami tutaj gościć nie będzie, gdyż niebo wycisło na czole jego znamię swoje a w oczach promień nieśmiertelności. I ty, ulubiona Ewunio, jasna gwiazdko domu rodzicielskiego, zgaśniesz wkrótce! A jednak ci, którzy cię tak gorąco kochają, nie domyślają się tego! Zgaśniesz, lecz świecić będziesz u Boga w raju.
Ewunia przerwała rozmowę, gdyż usłyszała wołanie swej ciotki.
— Ewunio! Ewunio! już późno i chłodno się zrobiło, chodź do domu!
Ewunia i Tomasz wstali i poszli.
Panna Ofelja, nie pierwszej już młodości, spędziwszy długie lata na czuwaniu przy chorych, nabrała wiele doświadczenia; a wychowana w Nowej Anglji, znała dobrze pierwsze oznaki nieubłaganej choroby, zabierającej z pośród społeczeństwa niezliczone ofiary.
Kiedy nikt jeszcze nie zauważył choroby w organiźmie dziewczęcia, czuwające jej oko spostrzegło już pierwsze jej ślady: wypieki na twarzyczce, suchy kaszel, zapadające się policzki, nienaturalny blask oka wielce ją zaniepokoiły.
Chciała odkryć swoją obawę panu Saint-Clare, lecz i słuchać jej nie chciał; odganiał od siebie myśl tę z gwałtownością, dziwnie sprzeczną z jego zwyczajną, obojętną niedbałością.
— Zmiłuj się kuzynko, zaprzestań tego złowieszczego krakania; znieść tego nie mogę! Czyż nie widzisz, że dziecię rośnie? Nie znajdziesz młodej dziewczyny, któraby w tym czasie nie mizerniała!
— Ale ten kaszel!...
— Głupstwo! to tylko lekki katar!
— Ale zupełnie tak się zaczynało u biednej Janiny, Heleny i Marji Sanders...
— Tylko mi nie wyliczaj wszystkich nieboszczek; lubujesz się w przewidywaniu i przepowiadaniu najgorszych rzeczy. Dziecko zaledwie kichnie, już przepowiadasz śmierć. Strzeż jej, żeby się nie zaziębiła, żeby zbyt późno po dworze nie chodziła i aby przy zabawie się nie zgrzała!
Taką odpowiedź dawał zwykle pan Saint-Clare, jednakże sam zatrwożony, niespokojny, z gorączkową troskliwością czuwał nad Ewunią i jakby dla odpędzenia od siebie natrętnych myśli, powtarzał często: „dziecię moje zdrowe, zupełnie zdrowe; kaszel pochodzi z zaziębienia; niema zresztą dziecka, które nie miałoby kaszlu“. Pocieszał siebie jak mógł biedny ojciec, jednak już odtąd nie spuszczał Ewuni z oczu; towarzyszył jej w konnych przejażdżkach, przynosił zawsze jakieś leki wzmacniające, i mówił: „wprawdzie tego nie potrzebuje, ale to nie zaszkodzi, a zawsze wzmocni“.
Lecz najsilniej bolało ojcowskie jego serce, gdy widział tak przedwcześnie dojrzewający umysł i serce Ewuni. Nie straciła ona wprawdzie nic zgoła z prostoty i naiwności dziecinnej, ale bardzo często wyrywały się jej słowa tak głębokie i wzniosłe zawierające pojęcia, że widocznie musiały wypływać z natchnienia. Wówczas dreszcz trwogi przejmował pana Saint-Clare, ściskał Ewunię serdecznie, jakby uściśnieniem chciał ją zatrzymać i niezmierna boleść rozpierała pierś jego.
Dusza i serce Ewuni były zawsze przepełnione miłością, współczuciem dla biednych, szlachetną litością, ale dziś widocznie rozwinęła się w niej jakaś głębsza uczuciowość, zastanawianie się wcale niewłaściwe jej wiekowi. Towarzyszyła w swawolach Topsy i innych dzieci, ale tylko się przypatrując; często po półgodzinnym śmiechu z zabawnych figlów Topsy, twarz jej nagle pokrywała się smutkiem, łza zwilżała śliczne oczy i z politowaniem patrzała na igrające dzieci.
— Mamo — rzekła pewnego dnia do matki — dlaczego nie uczymy czytać sług?
— Co za dziwne pytanie... tego nikt nie robi!
— Dlaczego, mamo? — pytała Ewunia.
— Ponieważ niewolnicy wcale nie potrzebują umieć czytać, to zresztą odciągałoby ich od pracy, do której są jedynie stworzeni — odpowiedziała pani Saint-Clare.
— Ale toby ich uszlachetniło. Czytając dobre książki, nauczyliby się wiele pożytecznych rzeczy.
— Jakie śmieszne z ciebie dziecko! — przerwała matka.
— A jednak ciocia Ofelja nauczyła Topsy czytać...
— I Topsy nic z tej nauki nie skorzystała: była zła, jest zła i taką też w przyszłości będzie.
— A biedna Mami, jakby ona pragnęła umieć czytać! Z prawdziwą rozkoszą słucha, gdy jej cośkolwiek czytam. Cóż pocznie, gdy jej już czytać nie będę?
Marja przeglądała w tej chwili szufladki w swoim biurku.

Mamo, czy to dużo kosztuje? — spytała.

— Bez wątpienia przyjdzie czas, kiedy nie będziesz mogła czytać książek wszystkim z kolei niewolnikom — nie dlatego, żebym ci to naganiała, o nie! jabym sama może czytała, gdyby mi zdrowie służyło; ale skoro podrośniesz, będziesz musiała ubierać się, przyjmować i oddawać wizyty, nie stanie więc ci czasu na to. Patrz, jakie ci brylanty podaruję; miałam je na pierwszym balu i mogę cię upewnić, Ewunio, żem zrobiła wielkie wrażenie.
Ewunia wzięła pudełko, wyjęta brylanty, popatrzała na nie, lecz myśl jej błądziła daleko.
— Cóżeś taka zamyślona Ewunio?
— Mamo, czy to dużo kosztuje? — spytała.
— A bardzo dużo, — odpowiedziała pani Saint-Clare, — ojciec mój sprowadził je z Paryża, stanowią one majątek.
— Chciałabym je mieć, ale tak, żebym mogła z niemi zrobić co tylko zechcę! — zawołała dzieweczka.
— I cóż byś z niemi zrobiła, Ewunio?
— Sprzedałabym je i kupiłabym za otrzymane te pieniądze kawał ziemi w Stanach wolnych, przeprowadziłabym tam wszystkich naszych niewolników i opłacałabym nauczycieli, aby ich uczyli czytać i pisać.
Matka w głos się rozśmiała.
— A to cudownie! założyłabyś więc szkołę... Zapewnie uczyłabyś ich grać na fortepianie, malować na aksamicie...
— Nauczyłabym ich czytać i pisać — rzekła Ewunia stanowczo. — O! ja wiem, jak to im przykro być musi nie umieć tego wszystkiego! Jak się tem smucą Tomasz, Mami, i wielu innych. Zdaje mi się, mamo, że to bardzo niesłusznie...
— Jesteś dzieckiem i na tem się nie znasz; niedorzecznem twojem gadaniem powiększasz mi ból głowy...
Marja dostawała bólu głowy na zawołanie, ile razy rozmowa stawała się dla niej niemiłą. Ewunia wyszła powoli z pokoju. Od tego dnia z całą pilnością uczyła czytać biedną Mami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.