Charitas/Część trzecia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Charitas
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
cykl Walka z szatanem
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ TRZECIA.

Ofenzywa armii rosyjskiej na Podole galicyjskie i ziemie wschodnie wznieciła popłoch we Lwowie. Ewakuacye wymiotły masy żydów i katolików wszystkich trzech obrządków w kierunku Krakowa, Pragi i Wiednia. Postęp ofenzywy przynaglił do wyjazdu drugą, trzecią i czwartą falę ludzką. Wyjeżdżał, kto tylko mógł. Ten stan rzeczy zmusił również do podróży małżonkę porucznika Śnicy, która z małym swym synkiem bawiła na wsi, u dalekich krewnych w okolicach Sieniawy. Było tam znakomicie w głuszy leśnej, na dużych przestrzeniach suchego piasku, w nadpróchniałej leśniczówce. Wszystkiego było w bród, a ludzie tamtejsi, prości i ciemni, byli poczciwi i usłużni, pracowici i wytrwali, jako woły. Mały Śnica chował się znakomicie. Doskonałe mleko, przyrządzone we flaszkach Soxheletta, karmiło go świetnie, — a powietrze leśne służyło mu jeszcze lepiej, niż zapachy florenckich ogrodów i jodowe odory liguryjskiego morza. Lecz wieści nadchodzące do leśniczówki z miasteczek najbliższych były tak przerażające, popłoch tak ogólny, obawa rozdzielenia się z mężem, walczącym w armii austryackiej, tak ciągła, że pani Celina Śnicowa zabrała dziecko i pospiesznie w tłumie innych „uchodźców“ oparła się aż w Krakowie. Nie mając obecnie obawy o brak środków do życia, wskutek sowitego zaopatrzenia ze strony rządu, wyszukała sobie w Krakowie mieszkanie i postanowiła oczekiwać w tem mieście dalszego rozwoju wypadków, zajęta wyłącznie pielęgnowaniem synka. Pragnąc gorąco, ażeby mały Staś jak najwięcej oddychał czystem powietrzem i korzystał z pięknej jesieni, pani Śnicowa wybrała na mieszkanie pewien dom parterowy z ogrodem w pobliżu ulicy Lubicz. Dworek ten, wciśnięty między dwa ślepe mury wysokich kamienic, a ogród, ze swym zmurszałym płotem, furtką zabitą gwoździami i rozwichrzonym żywopłotem, był jakimś anachronizmem wśród wielkomiejskiego otoczenia. Nieopodal od owej furtki ogrodowej przebiegał wysoki plant kolejowy i w mieszkaniu słychać było wciąż świsty i turkoty pociągów. „Letkie powietrze“ ogrodu, które gospodarz zachwalał częstotliwie w rozmowach w celu uzasadniania stałego postępu wysokości komornego, dość szczodrze było przesycone dymem, buchającym z lokomotyw. Lecz były tam bądź co bądź chwile pięknej ciszy, oraz pewna ilość powietrza, „lżejszego“, niż w innych punktach miasta Krakowa, przyduszonego, istotnie, ciężkiem powietrzem. Pani Celina odnajmowała trzy niewielkie pokoje z kuchnią, tudzież prawo użytkowania z ogrodu — (w znaczeniu, oczywiście, prawa chodzenia po ścieżkach i siedzenia w altance). Pokoje były umeblowane. Meble należały do kogoś, kto „uszedł“ przezornie nawet z Krakowa w trwodze przed inwazyą moskiewską. Właściciel domu miał polecenie dzierżawcy, owego „uchodźcy“, wynajęcia jak najzyskowniej opuszczonego lokalu, to też sumiennie spełniał swój obowiązek. W ogrodzie była altana, wystawiona w samym środku lech z marchwią, ogórkami, cebulą i fasolą. Mieszkanie pani Śnicowej zajmowało połowę domku. W drugiem mieściła się rodzina gospodarza, z zawodu powroźnika. Na facyatce domu, gdzie wśród rozmaitych gzemsów, figlasów i balasków figurowało okno pokoiku z szybami papierem przeważnie zalepionemi, mieszkał przygodny lokator, człowiek młody, którego obecność zdradzał odgłos ostrożnego stąpania po schodach późnemi wieczorami i wczesnemi rankami. Roztasowawszy się w mieszkaniu, młoda matka czuła się doskonale. Podróż odbyła się szczęśliwie, aczkolwiek w trzeciej klasie i w ścisku niesłychanym. Młodociany Śnica lekceważył sobie takie trudy podróży, przyzwyczajony do przebywania odległości między Livorno a Sieniawą. W altanie ogródka sypiał również doskonale, jak w lesie galicyjskim. Pani Śnicowa przesiadywała obok jego łóżeczka w pogodne dnie wrześniowe. Życie uśmiechnęło się do niej w tych właśnie ponurych czasach. Trwożyła się, oczywista, o los męża, tembardziej, że nadzwyczajnie rzadko pisywał z „pola“, ale dziecko tak ją absorbowało, że z rezygnacyą znosiła rozstanie. Z niewymowną rozkoszą witała obecny byt, zabezpieczony wszechstronnie i raz na zawsze od braków, które w formie tak ohydnej poznała we Włoszech. Wyładniała w dobrobycie i spokoju, stała się nieomal inną osobą. Oczy jej nabrały dawnej, panieńskiej wesołości, twarz odzyskała wyraz dumy, godności i pogody. Młoda mężatka zaczęła ubierać się elegancko, dbać o kapelusze, suknie, okrycia, bieliznę, biżuteryę i perfumy. Jej lakierki najmodniejszego kształtu, jedwabne pończochy, ranne i popołudniowe suknie, wzorowane na pierwokształtach wiedeńskiej Die Dame, negliże i „zarzutki“ stały się teraz chwilowemi ozdobami jej pięknej postaci. Pielęgnowanie i gromadzenie zasobów garderoby nie było skutkiem wrodzonego niewieście instynktu kokieteryasis, podświadomych czy świadomych zamierzeń osiągania zdobyczy i podbojów na masie płci brzydkiej. Były to raczej objawy realizowania odwetu za dawne prywacye. Gdyby pani Śnicowa nie obawiała się, iż pensya, wypłacana jej co miesiąc przez władze wojskowe, nie starczy na pokrycie wydatków na mleko dla syna i opłacanie obiadów oraz kolacyi, — wydawałaby wszystko na stroje i bieliznę, po prostu z obawy, że znowu może jej braknąć wszystkiego. Kupowała tedy co tylko zobaczyła w sklepach: kołnierz futrzany, mufkę, parasole i parasolki, walizki, obuwie, notesy, wyroby ze srebra, łyżki, noże, widelce, maleńkie zegarki, zapalniczki, papierośnice, — aczkolwiek nie paliła tytoniu, — mydła, kosmetyki, bieliznę dla dziecka i mnóstwo łakoci wszelkiego rodzaju. Wszystkie te nabytki, gdy je z miasta przynosiła do domu, sprawiały jej nadzwyczajną radość. Każdy figielek pieściła rękoma i wycałowywała oczami. Jedne z przedmiotów nabytych rozkładała na swej umywalni, albo przy lustrze, inne pakowała do nowych walizek, starannie poobwijane w pachnące bibułki. Nie obchodziły jej losy i koleje wojny. Gazet nie czytała, albo przebiegała oczyma, gdy same w ręce wlazły, dorywczo i przypadkiem. Od sąsiadów powroźników powzięła czasem wiadomość o tem, co się dzieje, co w mieście mówią. Miała pewność, że jeżeli trzeba będzie wyjeżdżać z Krakowa, wskutek zarządzonej „ewakuacyi“, to władze wojskowe dadzą o tem znać. Wtedy pojedzie gdzieś dalej, do Wiednia, czy innego miasta w południowej Austryi. Tymczasem żyła z zupełnej błogości. W sekrecie przed bliźnimi pielęgnowała wielką wdzięczność dla wojny, która sprawiała tak wydatną poprawę na lepsze w jej beznadziejnem dawniej położeniu. Bała się, jak ognia, samej myśli, że wojna może się skończyć, mąż wróci, zdejmie mundur, wydzierżawi znowu „pracownię“, dokąd będą przychodzić rozwydrzone i bezwstydne dziewczyniska, zwane „modelkami“. Nienawidziła samego wspomnienia o kolegach, rozprawiających wieczorami i nocami o swej „sztuce“, z której ani w całości ani w szczegółach nic nigdy nie rozumiała. Nienawidziła całego świata „sztuki“, zapachu farb, widoku płócien i jaskrawych mazanin, bez żadnego zgoła dla niej znaczenia i sensu, o których notoryczne wałkonie, wydrwigrosze i pijaki, owi koledzy — artyści, godzinami darli się przy wódce i kiełbasie, wykrzykiwali, rozprawiali i stawali sobie do oczu, — mazanin, z których powodu nienawidzili się wzajem do gruntu, jak to swym sprytem kobiecym wielekroć stwierdziła. Nie pragnęła również, prawdę mówiąc, powrotu Leszka Śnicy. Trudno twierdzić, żeby nie miała należytego przywiązania do męża, — ale wolała być sama z dzieckiem. Nikt jej w tej dobie nie wydawał rozkazów, nie okazywał niezmiernej swej wyższości ponad jej przyziemną pospolitość, — no, i nie aplikował brutalstw, gdy czego nie spełniła według rozkazu, lub zaprowadzonego raz na zawsze domowego obyczaju. Całym jej światem było dziecko. Rozkoszowała się tem sam na sam z bytem czarującym, który był niby częścią jej samej, a każdego dnia i każdej niemal godziny stawał się istnością odrębną, samodzielną i tajemniczo inną. Mogła całemi godzinami przypatrywać się temu „bytowi“, jego formie, obyczajom, przedziwnym pasyom, złościom, namiętnościom, figlom, śmiechowi, przejawom czuwania i snu. Nieraz z miasta, od ulubionych wędrówek około wystaw i po sklepach, od tak przyjemnych aktów decyzyi co do kupna rzeczy potrzebnych, a zwłaszcza niepotrzebnych, wracała nagle do domu, tknięta szczególniejszą ciekawością, co też Staś w tej chwili robi. Zazwyczaj „robił“ rzeczy względnie ciekawe i wciąż te same. Dla matki jednak był on istnym „artystą“, tworzącym wciąż nowe objawy życia i rozstrzygającym najzawilsze zagadki, które sobie zadawała. Do pomocy w sprawach opieki nad małym Śnicą i do funkcyi nieprzerwanego prania pieluch pani Celina najęła młodą służącą, dziewczynę z Bielan podkrakowskich, szturmaczka rodzimego, Wikcię, o sercu jeszcze nie rozbudzonem przez frajtrów Marsa. We dwie, — pani i niewolnica, — nie były literalnie niczem zatrudnione, prócz karmienia, kąpania i przewijania małego Stasia. Możnaby nawet bez przesady powiedzieć, iż pod względem wszelakich „zapatrywań“ na sprawy, leżące poza domem przy ulicy Lubicz i ogrodem, przylegającym do tego domu, — mniej więcej na tym samym stały poziomie.
Piastunka Wikcia pierwsza zwróciła uwagę pani Celiny na lokatora ze stryszku. Tajemniczy młody człowiek niepokoił imaginacyę żywej i wrażliwej Wikci. Jego odzienie i sposób życia, nadmierna dla wszystkich uprzejmość co najmniej o kilka procent za wielka jak na dworek tak ustronny i niski — przemykanie się cichcem po kuchennych schodach, — słowem wszystko przyprawiało niańkę Stasia o ciągły niepokój. Lokator z „górki“ był to młody chłopiec, lat zaledwie dziewiętnastu, szczupły, szary wyrostek. Wikcia wypatrzyła doskonale wszystkie cechy jego ubrania. Nosił kurtkę koloru szarego, jakie mieli „leguny“, takież spodnie, buty z cholewami, ale na głowie nie miał czapki strzeleckiej, lecz jakąś cywilną, bronzową czapczynę z daszkiem. Ubranie to było niby wojskowe, a po prawdzie cywilne, dobrze wyszarzane i wysiedziane. Napiętki butów wykrzywiły mu się, czapka dobrze na deszczach wypłókana, straciła kolor, rękawy kurtki świeciły się zdaleka na łokciach, jak latarnie na rogach zaułków. Ten lokator chodził gdzieś rankami do roboty i, widać, ciężkiej, bo ręce miał czarne i spracowane. Sam sobie nosił wodę na górę, a tak sekretnie, że go trudno było na gorącym uczynku przyłapać i zawstydzić. Nieraz, dobrze po północy, spełzał cichaczem po schodach z dzbankiem w ręku do dalekiego wodociągu i na palcach, cicho, jak kot, powracał. Gospodarz, który mu izbę odnajął, pilnie baczył na postępki tego franta, a terminów komornego strzegł, jak oka w głowie. Ale młokos czynsz zapłacił i nic mu nie można było zarzucić. Wyśledzono, że się stołuje w garkuchni na Grzegórzkach, z takimi, jak on sam koleżkami. Jedli tam całą bandą, a potem rozchodzili się w różne strony. Gospodarz nie chciał rozwodzić się wiele o tym lokatorze. Zapewnił tylko panią Celinę Śnicową, iż może spać spokojnie, gdyż tam już on, Brosikiewicz, napewno bandyty pod swój dach nie wpuści. Na ucho zaś, konfidencyonalnie, szepnął w sensie wyjaśnienia, iż jest to „wschodni legionista“, który tu do czasu szuka schronienia. Pani Celina nie bardzo zrozumiała, co znaczy termin „wschodni legionista“ i czemu taki musi szukać schronienia, ale udała, że teraz jest już zupełnie spokojna, gdyż wyjaśnienie gospodarza jest samo przez się wystarczające. W gruncie rzeczy gospodarz pogardzał młodym człowiekiem z górki, jak pogardzali nim wszyscy świadomi rzeczy. Dla błahego powodu, — sprawy przysięgi na wierność cesarzowi Austryi, — porzucił wraz z innymi legionowe szeregi i, zamiast walczyć na polu chwały, wolał wałęsać się przy robocie nieodpowiedniej, w cegielni, albo ślęczeć sobie spokojnie po nocach nad książką. Lokator ślęczał w istocie nocami nad książką, o ile miał naftę w swej krzywej lampce. Stosy książek przynosił do siebie i stosy odnosił, — coś tedy musiał wyczytywać nocami.
Pani Celina, której Wikcia najrozmaitsze plotki i wersye o lokatorze znosiła, z braku innego do rozmowy tematu, zwróciła uwagę na jego bytowanie. Z altany w ogrodzie, gdy obiedwie ze służącą zabawiały lub usypiały małego, widziała nieraz, w dnie świąteczne i niedzielne, płową czuprynę i białe czoło, zwieszone nad stolikiem, stojącym tuż przy oknie. Widziała także nieraz oczy nieruchome, patrzące w ogródek, na liście i konary klonu, stojącego tuż nad plantem kolei, — na kłęby dymu, czepiające się żółtych liści i konarów drzewa, czy na dalekie szare obłoki. Plotkarstwo dziewczyny budziło w pani zainteresowanie: żal jej było głodomora. Kolacyi, zdaje się, nie jadał. Nieraz najoczywiściej siedział w domu, jak się to mówi, „o suchym pysku“. Znała się przecie wybornie na smaku takich kolacyj i na takim sposobie życia. Pamiętała aż nadto dobrze swoje „suche“ wieczory florenckie i uczucia, które taki wieczór budzi w człowieku. Przemyśliwała, jakimby tu sposobem posłać temu chłopakowi szklankę herbaty i pajdę chleba z szynką, ale nie mogła tego zrobić bez obawy rozgłosu, iż nieznajomego zaczepia i wabi. Wyszukiwanie pretekstu do złożenia jałmużny nie bardzo leżało jej na sercu, — to też, zadając sobie niby to ciężki trud myślenia o znalezieniu jakiegoś sposobu wsparcia sąsiada z górki, w gruncie rzeczy zaniedbywała użycia pierwszego pretekstu z brzegu. Młokos nie nastręczał się nigdy i z niczem, nie spotykał z nikim w tym domu. Żył sobie osobno, zdala i cicho, jak duch. Nie stukał nigdy butami, ani sprzętami. Pomimo, iż w drewnianym domku słyszało się ruch i krok każdy, nie wiadomo było, kiedy się ubiera albo rozbiera, kiedy idzie spać, czy wstaje, tak to czynił cicho i pod sekretem. Wychodził na palach, wracał cicho, jak upiór. Nigdy w tym domu o nic nikogo nie prosił i z nikim się nie zaznajamiał. Jego postępowanie było tak inne, niż zwykle bywa u lekkomyślnej młodzi, że to właśnie zaczęło budzić uwagę i jak gdyby niezadowolenie. Cóż znowu za cichy i miękki krok ma ten młodzieniec? Czemu tak się przyczaja i skrada? Cóż tam takiego ukrywa na swem pięterku?
Lokator z górki nazywał się Włodzimierz Jasiołd. Pochodził z Podlasia i był uczniem ósmej klasy gimnazyalnej w mieście Siedlcach. Właściwie dopiero dostał promocyę z klasy siódmej do ósmej. Wybrał się był z kolegami na wymarzoną, wyśnioną od dawien dawna ekskursyę wakacyjną w Tatry i „robił“ wszystkie, najbardziej karkołomne szczyty tak gorliwie, że nie zdążył dowiedzieć się na czas o wybuchu wojny. Gdy zaś ta wojna z Rosyą już była w toku, nie miał możności — no, i zamiaru, — powrotu do rodzinnego miasta. Wstąpił z kolegami do drużyny strzeleckiej i znalazł się w szeregach legionu wschodniego. Włodzimierz Jasiołd już na ławie klasy piątej, szóstej i siódmej należał do organizacyi skautów, która wkrótce przeobraziła się na organizacyę półwojskową. W lasankach podmiejskich siedleckich, na pobojowiskach Stoczka i Igań, nad moczarami Muchawki grupy uczniów siedleckich, na pozór igrając na świeżem powietrzu, oddawna ćwiczyły się wojskowo. Włodek Jasiołd był „zastępowym“ w drużynie skautowej i gorliwie przykładał się do teoretycznego zgłębiania wszelakich dostępnych dlań zasad wojskowości. Można powiedzieć, iż to podglądanie tajemnic Marsa odbywało się z niejaką szkodą postępu w naukach gimnazyalnych. Jednakże młody dziesiętnik promocyę do klasy ósmej osiągnął bez wszelkiego trudu. Jako żołnierz w wojsku rzeczywistem, usiłował spełnić nadzieje, pokładane przez społeczeństwo w tworzącej się armii polskiej. Gdyby to było możliwe i gdyby zależało od jego marzeń, Włodzio Jasiołd byłby najchętniej sam jeden podjął się spełnić wszelkie nadzieje społeczeństwa. Tymczasem, gdy dopiero zakosztował prawdziwego boju i ledwie zaczął „we krwi wrogów brodzić“, wypadło w Mszanie Dolnej zupełnie rozstać się z wojskowością. „Legion wschodni“ został rozwiązany. Szeregowiec Jasiołd postąpił tak samo, jak jego pluton, kompania i batalion. Gdyby się był znalazł w legionie zachodnim i na błoniach krakowskich, byłby może przysięgał na wierność Austryi, tak samo, jak bataliony tamtych szlachetnych młodzieńców, zachęcane do boju przez austryackich karyerowiczów. W legionie wschodnim nie mógł postąpić inaczej.
Mówiąc najzupełniej szczerze, nie miał wyraźnego poglądu na te sprawy. Jego młodociany honor wojskowy, natchniony i nasycony legendą Stoczka i Igań, mógł się, zaprawdę, wcielić w jedno i drugie rozumowanie, zachowując swą czystość nieskazitelną.
Z Mszany Dolnej wraz z byłymi towarzyszami broni Jasiołd dostał się do Krakowa. Był bez odzienia i bez grosza. Poprzedni „pluton“ stał się z musu plutonem robotników. Panicze i obdartusy, inteligenci i prostacy, królewiaki i galicyanie stali się gminą komunistyczną i, jak jeden, stanęli do pracy w cegielniach, przy mularce i u cieślów. Było to wzniosłe i oczywiście, nietrwałe. Zamożniejsi dzielili się z nędzarzami ostatnią sztuką odzienia i ostatnim kęsem chleba. W robocie zachowywali rygor wojskowy i posłuszeństwo bezwzględne swej przełożonej władzy, albowiem ślepo wierzyli, iż ten czas jest to czas przejściowy, chwila twardej próby, jak gdyby musztry żelaznej, i oczekiwania na przenajświętszy, istotny moment polskiego czynu. Lecz chwila rozciągała się na tygodnie długie i nieznośne. „Zachodni“ wyruszali z miasta z pieśniami na pole walki z Moskalami. Społeczeństwo rękoma dziewic sypało im pod nogi kwiaty, w pieśniach poetów czciło ich, jako bohaterów. Dla nich, dla „wschodnich“, miało tylko słowa wzgardy i okrucieństwo zapomnienia. Czegóż to nie pisali pod ich adresem krakowscy deklamatorowie! Wszystko to ów rozbrojony „pluton“ musiał słyszeć i wszystko czytać. Lecz rozkaz władzy trzymał go jeszcze i wiązał w zwarty hufiec.
Włodzimierz Jasiołd miał w Łukowie na Podlasiu matkę, wdowę po urzędniku kolejowym. Nie mógł od niej otrzymać wieści, ani zasiłku. Żył tedy, jak inni, z pracy rąk, ślepo wierząc w słuszność swej sprawy, ale bardziej na skutek rozkazu władzy, niż z samoistnego przekonania. W gimnazyum siedleckiem zostały jego nadzieje i marzenia, niejako, familijne. Nic już z osobistej karyery! Pragnąc jednak należeć jeszcze do świata, z którym się rozstał dobrowolnie, zaczął forsownie czytać. Przez protekcyę kolegów zamożniejszych dostał możność bezpłatnego otrzymywania książek z publicznej wypożyczalni z warunkiem, że będzie czytał szybko i w porządku odnosił książki niemal po upływie jednej nocy. Dlatego to Jasiołd ślęczał nocami, wypalając nadmierne ilości nafty w swoim kaganku.


Pewnego popołudnia żołnierz z oddziału porucznika Śnicy przywiózł dużą i ciężką drewnianą pakę z zapasami żywności. Żołnierz ów nie mógł czekać na widzenie się z panią porucznikową, której w domu nie było. Zostawił pakę służącej Wikci i ruszył co prędzej na miasto, ażeby „się meldować“. Po powrocie pani Celina mocno była zaciekawiona, co nadesłana skrzynia zawiera, ale obiedwie ze służącą nie mogły bez odpowiedniego narzędzia podważyć zwierzchniego wieka, które było mocnemi gwoździami na głucho przybite. Udały się do gospodarza domu, ale ten, jak na złość, był nieobecny. Właśnie wtedy wrócił z roboty „cywilny legun“ i przemycał się na swoją górkę. Wikcia szepnęła pani, żeby go zawołać do otworzenia posyłki. Po pewnem wahaniu pani Śnicowa przystała na to, wspomniawszy sobie miłosiernie, że można będzie i temu głodomorowi dać coś z obfitych zapasów, jeśli je w istocie nadesłana paka zawiera. Wikcia z roziskrzonemi oczyma ruszyła na strome schodki, ażeby spełnić polecenie swej pani. Gdy zastukała, Jasiołd nie odrazu otworzył. Musiał to przecież uczynić, gdy Wikcia energicznie jęła się do niego dobijać. Skoro wyłuszczyła propozycyę, żeby zeszedł na dół i otworzył skrzynię, z którą we dwie nie mogą sobie dać rady, za co mu pani zapłaci, że „nie będzie żałował fatygi“, powiedział, że zaraz zejdzie. Jakoż usłyszano jego wątpliwe kroki. Zamorusany „legun“ umył ręce i przyczesał włosy, stawiając się przed oblicze pani Śnicowej. Był to w jego smutnem obecnie życiu tajemniczy wypadek, zdarzenie z baśni. Oddawna znał tę osobę z dołu, przecudną, jasnowłosą panią. Nie przeszło mu nigdy przez głowę marzenie nie tylko o tem, żeby się z nią zapoznać, ale żeby kogokolwiek spytać, jak ona się nazywa, kim jest, jak jej na imię, skąd pochodzi, czyją jest żoną. Od dawien dawna sprawiała mu niewymowną rozkosz możność patrzenia na nią z daleka, z za szyb izby na piętrze. Gdy się w altance zjawiała, świat się dla niego czynił radosnym i woniejącym. Wszystko w niej i dokoła niej było piękne, niezapomniane, dokładne, jedyne na świecie. Znał jej życie, bo w tej starej, drewnianej chałupinie wszystko było słychać poprzez ściany i powały. Lubił, cokolwiek czyniła, lub co się działo dokoła jej osoby. Lubił nawet kwilenie i krzyk dziecka wśród ciemnej nocy, śpiewy i okrzyki, bieganie służącej i krzątaninę pięknej matki. Był już oddawna obok tej pani, jej dziecka i służącej, jak nieproszony, niewołany, niewidzialny opiekun, jak czuwający w węgłach i ścianach życzliwy strzygoń, duch-sąsiad, domowe widziadło nocne, „ubożę“, które pilnuje zdrowia i strzeże wszelkiego dobra. Gdy go teraz na dół zawołano, przedewszystkiem własnym uszom nie wierzył. Przeraził się swego szczęścia. Było w tem coś nie do wary, iż on będzie mógł rozmawiać z tą panią, widzieć i słyszeć, gdy ona do niego mówić będzie. Zeszedł po schodach, jak pijany, i wsunął się do kuchni. Skrzynka stała pośrodku pierwszego pokoju i dokoła niej krzątano się, więc go nawet nikt nie dostrzegł. Stał długo przy kuchennym kominie, pełen zwątpienia, czy mu się czasem nie przywidziało, że go tu wołali. Wreszcie zdobył się na odwagę i zakaszlał, żeby dać znać o sobie. Wikcia wyskoczyła zaraz do kuchni i cofnęła się do pokoju, dając znać swej pani. Drzwi się otwarły i Jasiołd zobaczył w świetle lampy wnętrze mieszkania. Na jawie śnił, iż mu się zwidzą treść baśni dziecińskiej. W głębi saloniku stał wózek, w którym spał chłopczyk, — na stole lampa, — bliżej drzwi kuchennych duża, żółta, drewniana paka. Światło lampy przesłonięte zostało przez cień-postać pięknej osoby. Jasiołd usłyszał szelest sukni i domyślił się, że to „pani“ mówi do niego. Mówiła coś prędko, uprzejmie, grzecznie o skrzynce, której nie mogą otworzyć. Prosiła go, żeby wszedł do pokoju. Złożył czapkę na kominie, jak najemnik, wezwany do roboty, i wkroczył do wnętrza. Nie przedstawił się, ani pani Śnicowa nie wymieniła mu swego nazwiska. Przyszło mu to na myśl, że go tu traktują, jak wyrobnika. Przypomniał sobie z goryczą i nagłą erupcyą pychy, że przecie jest synem nadkonduktora, że matka jest z domu Kaczyńska, a dziadek miał dzierżawę pod Międzyrzecem... Ażeby pokryć te wszystkie przykre i szybko mijające wzruszenia, zakrzątnął się około paki, obejrzał dokładnie zewnętrzną deskę, gwoździe, ich długość, ilość. Dokonawszy tego, zapytał uroczyście, jak rutynowany specyalista, czy jest w mieszkaniu siekiera. Pani i jej służąca wytłómaczyły mu, że właśnie siekiery nie posiadają i dlatego musiały go wezwać. Na to Jasiołd oświadczył dość opryskliwie, że przecie paznogciami nie może powyciągać gwoździ, głęboko zaklepanych w deski, a gołą ręką nie oderwie pokrywy. Pani Śnicowa rzekła na to z uległem przeproszeniem, że właśnie umyśliły prosić go, jako sąsiada, czyby nie znalazł jakiego sposobu otworzenia skrzynki. Młody sąsiad zdał sobie nieoczekiwanie sprawę ze swego brutalstwa i doświadczył istnych wyrzutów sumienia. Za łaskę zaproszenia go do pomocy, za łaskę, która stała się dla niego niezasłużonem szczęściem, odpłacił zaraz na wstępie ordynarną, iście karczemną przymówką. Szczeromówny drągal z Łukowa! Ryfa podlaska! Na szczęście przypomniał, że ma na górce góralską siekierkę, pamiątkę wyprawy w Tatry. Jak postrzelony, wymknął się z pokoju, jednym susem wpadł do swej izby, chwycił z kąta ciupagę i niezwłocznie zjawił się w mieszkaniu pani Śnicowej. Siekierka nadała się doskonale: gwoździe udało się powyciągać i pokrywę nieuszkodzoną odwalić. Dokonawszy tego i poczytując swoją misyę za skończoną, Jasiołd ukłonił się z taką elegancyą, jakby żegnał samego dyrektora gimnazyum, i zamierzał oddalić się czemprędzej. Pani Śnicowa prosiła go, żeby się przez chwileczkę zatrzymał. Teraz dopiero kawaler znalazł się, jakby w piecu ognistym. Każda chwila pobytu w lokalu tej pani była dla niego falą żywego źródła, której przypomnienie miało się stać dopiero później rozkoszą. Ale samo obcowanie z tą osobą przerażało go i unicestwiało tak dalece, że pragnął uciekać co tchu do swojej klety. Tymczasem służąca Wikcia wyładowywała ze skrzyni i rozwijała z opakowań wielką bryłę masła, pokłady serów krowich i baryłki owczych, bochenki okrągłego, żytniego chleba, pszenne placki, połeć szynki, drugi słoniny, pieczonego kapłona, takiegoż indyka, kurczęta, gęś... Pani Śnicowa kazała schować te skarby do szafy, a sama szybko i nad wyraz elegancko nakryła stół obrusem, zastawiła nowemi szklankami, spodkami, łyżeczkami, czystem naczyniem do masła, cytryny, konfitur, poukładała ozdobnie świeżo nabyte serwetki i poprosiła Jasiołda, żeby zajął miejsce przy stole. Spoczął na brzegu krzesełka wyprostowany, wewnętrznie rozprażony, gotujący się, czerwony na twarzy, jakby był imbrykiem na szczycie komina samowara. Piękna pani zadawała mu jakieś zdawkowe pytania, na które odpowiadał monosylabami, rozprostowując pracowicie zgrabiałemi palcami zaprasowane i zlepione zeschniętym krochmalem frendzle białej serwety. Wikcia podała dwie szklanki herbaty i oto Włodzio Jasiołd miał w obliczu swej współbiesiadniczki wykonać operację jedzenia i picia. Na zaproszenie, żeby zechciał ukrajać sobie kromkę chleba z jednego ze świeżo wydobytych bochenków, odpowiadał wymawianiem się tak żarliwem, jakby właśnie dopiero co wstał od sutej kolacyi. Pani Celina nie mogła sobie z nim poradzić, bo tylko bokiem wargi chlipał herbatę, a jeść nic nie chciał. Bała się urazić go, gdyby mu ukrajała własnoręcznie pajdę chleba i wręczyła ją, jak fornalowi. Na tem się wszakże musiało skończyć, gdy trwał w zaciekłym uporze. Olbrzymia przylepa chleba, przywalona masłem, grubem na palec i skibą sera, szeroką na dwa palce, legła obok szklanki jego herbaty. Gdy nareszcie odchlipał nieco ukropu, dopełniono śmietanką szklankę po brzegi. Trudno powiedzieć, czy sam widok tego dobra, — powiedzmy, — „kupionego“ gdzieś tam w Staszowszczyźnie, — czy uprzejmość w sposobie podania, czy wreszcie inne jakieś nieuchwytne czynniki sprawiły, że wreszcie Włodzio począł unicestwiać wojenne dary boże, doświadczając wzruszeń natury fizycznej i duchowej nie do opisania. Nigdy jeszcze nie było mu tak dobrze na ziemskim padole. Piękna sąsiadka pytała go uprzejmie i serdecznie, skąd pochodzi, wniknęła odrazu ze szczególnem zrozumieniem w stosunki rodzinne. Wszystko brała do serca po prostu i sama była prosta, swojska, z tego samego świata. Żałowała wojaka, że jest tu sam, tak daleko od matki i w tak opłakanych warunkach. O wszystkiem mówiła bez blagi i obłudy, ze szczerością, nie dopuszczającą wykrętów. Każde jej zapytanie coś otwierało w skrytościach jego duszy. Każde spojrzenie było pociechą przyjaźni i siostrzaną dobrą radą. Niewiele upłynęło czasu, Włodzio nie przełknął jeszcze drugiej szklanki herbaty ze śmietanką, (recte: śmietanki z herbatą), aliści pani porucznikowa udzielała mu na jedne z jego relacyj rad, na inne ostrych napomnień. Pierwszy to raz w życiu rozmawiał z kobietą starszą, z osobą obcą tak poufale i pierwszy raz doświadczył męskiej rozkoszy i subtelnej radości. Gdyby ta pani zapytała go była o najtajniejsze sprawy osobiste, lub familijne, odpowiedziałby zaraz z największą szczerością, czuł bowiem, że mówi z wiernym przyjacielem. O ile przed pół godziną pragnął czmychać z tego miejsca co siły w nogach, o tyle po wypiciu drugiej szklanicy herbaty i strąceniu w otchłań wilczego apetytu duplikata pajdy z masłem i serem, trapił się na samą myśl, że wypadnie przecie odejść. Wiedział z łukowsko-siedleckiego savoir-vivre’u, że po kolacyi nie należy niezwłocznie odchodzić, że trzeba odsiedzieć „przyjęte“. Ale sama myśl o odejściu napawała go teraz bezmyślnym i cudackim żalem. Pani Śnicowa nieomieszkała pochwalić się przed nim swym synem. Ponieważ ów syn spał, jak zabity, skończyło się na oglądaniu go z wierzchu, przy świetle wysoko podniesionej świecy. Matka spostrzegła jednak, że sąsiad z górki doskonale zna zalety jej jedynaka, pamięta różne, nieomal, niedostrzegalne zdarzenia, wie o przelotnych niedyspozycyach Stasia i zdaje sobie sprawę z całego żywota jedynaka. To wprawiło w zdumienie młodą matkę i, jak wiadomo, chwyciło ją za serce. Poczuła wdzięczność dla samotnego, obcego chłopczyny za jego pamięć i sympatyę dla jej synka. To usposobienie wyraziło się zaraz w objawach troskliwości o jego życie i bytowanie. Spytała go znagła, z pozoru w najniewinniejszej myśli, gdzie jada kolacje. Z najbezczelniejszą i swobodną miną odpowiedział, że gotuje sobie na maszynce tutaj „u siebie“. Pyskate dziewczę, Wikcia, wmieszało się do rozmowy z głębi kuchenki, twierdząc z wulgarną efronteryą, że to jest „ekurat prawda, że się psi bodli, a rogów nie mieli, kiedy pan przecie nie ma ani maszynki, ani żadnej rzeczy...“
Jasiołd wyniośle umilkł. Trudno było w istocie, żeby ów, syn nadkonduktora, wnuk dzierżawcy spod Międzyrzeca, człowiek wojskowy, polemizował ze służbą, gadającą z głębi kuchni do państwa w pokoju. Ten niemiły epizod zepsuł złoty nastrój wieczoru. Pani Śnicowa niezręcznie milczała. To też Jasiołd skorzystał ze sposobności i pożegnał się, przy czem obalił na ziemię krzesełko, nadeptał obcasem na grzechotkę Stasia i o mało nie wytrącił lampy z rąk „podłej“ Wikty, która mu chciała poświecić.
Zawarłszy drzwi swej izby, Jasiołd nie zapalał światła, lecz rzucił się na wznak na swe posłanie, założył ręce pod głowę, przymknął powieki i zamienił się wszystek w uśmiech szczęśliwy. Widział przed sobą nie mocą wzroku materyalnego, lecz całem swojem jestestwem czującem wielkie, prześliczne oczy, o źrenicach barwy niemal fijołkowej, która na białka spływać się zdawała niedostrzegalnemi falami. Widział złote włosy, rozczesane gładko na skroni we dwie strony i niezrównanym powabem odznaczające górną linię czoła, białego, jak alabaster. Do uśmiechu ust, który tkwił bez przerwy w pamięci, podawał się jego uśmiech radosny. Wszystka jego dusza wydzierała się z więzów ciała do piękności oczu, patrzących nań z cieniów nocy. Wyciągał ręce i, spazmatycznie obejmując mroczną próżnię, zamierał, nicestwiał w rozkosznej piękności błękitnego spojrzenia. Nie wiedział wcale, co się z nim dzieje i skąd się wzięło to obce, dziwaczne porwanie jego uczuć przez obcą mu osobę. Nie miał w sobie siły, któraby mogła temu przeciwdziałać, ani nie mógł zdobyć się na akt otrząśnięcia się z czaru. Trwał w upojającem, samoistnem marzeniu. Ulegał wciąż pogoni za błękitnemi oczami, które wchłaniała w siebie ciemność otaczająca. To jedno wiedział niejasnem postrzeganiem, że pani, z którą miał szczęście zapoznać się tego wieczora, to jest suma wszystkich zjawisk piękna na ziemi, to jest obraz czaru świata. Wszystko, co kiedykolwiek widział, doznał, uczuł pięknego, wzniosłego, wstrząsającego — to było takie, jak ona. Teraz dopiero dowiedział się o tem. Daleka, potężna, straszliwa muzyka wojsk moskiewskich, rozlegająca się z kłębów kurzawy podczas manewrów, gdy car armie lustruje, — zaciekły, zawzięty śpiew skautowej drużyny w gorącym lesie siedleckim, — wiosenne, szalone wody marcowe, pędzące między mokrymi zagonami ze zmurszałych śniegów, — dziki szum w Tatrach niepodległego potoku po wielobarwnych głazach, — widok pagórków, okrytych wiosenną zielenią ozimin, zmoczonych ciepłym dżdżem — to była ona. Przekręcił się na bok i poczuł ze zdumieniem, że rzęsiste łzy płyną mu po twarzy...


Ilekroć Włodzimierz Jasiołd wracał z roboty do domu, znajdował na swym stoliku kolacyę. Stał tam zawsze głęboki i szeroki kubek kawy, zimne mięsiwo, albo chleb z masłem i serem. Z początku wstyd okropny nie pozwalał młodemu nawet kosztować tych smakołyków, których sam zapach i widok przyprawiał go o dyabelskie tentacye. Zaraz po pierwszym objawie takiego naigrawania się z jego dumnej biedy, takiego kuszenia zaciekłej mocy pokonywania głodu uporem woli, — Jasiołd poszedł na dół i wyniośle spytał pani Śnicowej, czy to od niej pochodzi jałmużna. Piękna pani „wykręciła się sianem“. Zażywała takich jakichś sposobów tłómaczenia mu konieczności jedzenia chleba i wypijania kawy, że po prostu pasya brała i niewiadomo było, co z tym fantem zrobić. Mówiła, naprzykład, ze śmiechem, żeby kawę wylewał codzień za okno, do ogrodu, a chleb kruszył na drobne i rzucał co rano wróblom, które siadają na jego balkoniku. Co do niej, prawiła, to przecież musi za odbicie paczki czemś mu zapłacić, bo za darmo takiej pracy nie może żądać od człowieka nieznajomego. Jasiołd powtarzał swoje, piękna pani swoje. Szczerzyła przytem zęby i dowcipkowała. Nazajutrz porcya znowu zjawiła się na stole. Zgłodniały wschodniak nie wiedział, co już robić z tą przeklętą kawą. Wylać za okno? Rzeczywiście wylać za okno? To brutalstwo, ale i świętokradztwo! Taką kawę! Nie pić? Tej kawy? To przecież głupie. Jeść się chce. Kiszki wyją, jako wilcy, na widok jadła, — kawa pachnie morowo, chleb sam pcha się w zęby. A, wciórnaści dyabli! Głodomór wynalazł wreszcie sposób zupełnie niezawodny. Postanowił pić i jeść, co przyniosą, i każdą porcyę zapisywać w notatce. Gdy czemś przecie na świecie zostanie, zwróci tej pani co do szeląga. Co do szeląga! Od tej chwili jadł, aż mu się uszy trzęsły, i pił, nie wiadomo kiedy. Dopiero kubek był pełny od złoto-żółtego płynu, aliści dno śmieje się szyderczo!... Gdy był po raz drugi w mieszkaniu pani Śnicowej, ta po herbacie postawiła na stole ogromne pudło papierosów z najprzedniejszego „pursiczanu“. Podsunęła to pudełko swemu gościowi, mówiąc, iż wyrobiła tyle tutek dla męża i czeka na okazyę, żeby mu przesłać podarunek. Ponieważ Włodzimierz Jasiołd nie miał wtedy „przypadkowo“ grosza przy duszy, ponieważ wściekle tęsknił za paleniem, a papierosa od kilkunastu godzin nie miał w wargach, więc zaznaczył z miłym uśmiechem i grzecznym ukłonem, iż wcale nie pali. To też wielkie pudło, przeznaczone dla porucznika Śnicy, stało otwarte na stole przez cały czas wizyty Jasiołda u pięknej sąsiadki i zdawało się śmiać z niego pięćdziesiątką białych tutek, jakby pięćdziesiątką białych, wyszczerzonych zębów. Któregoś dnia Jasiołdowi udało się przecież wydostać od jednego z kolegów kłaczek czarnego świństwa, zwanego tytoniem, to też w ciągu wieczora nazaciągał się cuchnącym dymem, aż do zawrotu głowy, rozpuszczając dziki fetor po całem domostwie. Nazajutrz, gdy wrócił do siebie o zmierzchu, zobaczył, że obok szklanki i pajdy leży dziesięć papierosów ze złotowłosego „pursiczanu“. Jasiołd zaklął niebywale, wpadł w złość, miał zamiar z furyą runąć na dół i oddać papierosy, szamotał się ze sobą, mocował, ściskał pięść... Przypadkowo, „tylko na próbę“ zapalił jednego z tych świetnych kusicieli... Rozkoszny dymek przesunął się po jego dziąsłach i załaskotał język, przypominając coś najrozkoszniejszego, jakby wspomnienie snu pięknego, który się już nie powtórzy raz drugi.
To były zewnętrzne formy przyjaźni dziewiętnastoletniego wyrostka z dwudziestopięcioletnią opiekunką. Pod tą zewnętrzną formą opieki i poddawania się miłemu jarzmu rozwijało się przędziwo uczuć niewidzialnych. Jasiołd w sposób szczególny przywiązał się do pani Śnicowej. Z nią jedną lubił rozmawiać, mógł się wysłowić i mógł wogóle wywnętrzać się, dyskutować o najrozmaitszych tematach. Pani porucznikowa niewiele w swem życiu czytała, a do rzeczy niegdyś przeczytanych małą przykładała wagę. Nie obchodziły ją sprawy polityczne, ani tem mniej — społeczne. Jasiołd natomiast cały żył w książkach i sprawy w druku wyczytane były dla niego ważniejsze, niż jadło, napój, odzienie i własne życie. Od pewnego czasu zajmował się polityką, losem narodu, gorzał od uczuć społecznych. Zaczął tedy być mentorem pani Śnicowej we wszelkich sprawach tego gatunku. Ona go rozumiała doskonale. Jego jednego rozumiała. Gdy on mówił jej o tych rzeczach, wiedziała, co to takiego, pojmowała wszystko. Zadawała mu najprostsze pytania, dziwnie naiwne, najmniej oczekiwane podchwyty prostackiego rozsądku. Tłómaczył jej wtedy wszystko, od samego początku, co tylko wiedział, wtłaczał w głowę, jak łopatą, elementarne wiadomości i pojęcia. Pytała go, co to są właściwie te jakieś legiony? Czego chcą, o co chodzi w tem wszystkiem? Czemu on sam miał się bić, a teraz przestał? Dlaczego ma być Polska, o której teraz zaczęli tak na gwałt wykrzykiwać, i jakim sposobem możliwe jest myśleć, żeby owa Polska była na tem miejscu, gdzie przecie jest „Rosya“ (Królestwo) i Galicya? I tak bez końca. Jasiołd wyzwierzał się nieraz na nią, czynił jej sarkastyczne i gorzkie wymówki, miotał złośliwe uwagi, złościł się, albo popadał w grobowe milczenie. Wtedy z pokorą rozpytywała go coraz szczegółowiej, docierała do dna rzeczy i pojęć, kazała sobie powtarzać wielokrotnie, objaśniać na przykładach, pisać na papierze, aż zrozumiała. Ale nietylko o polityce toczyła z nim rozmowy. Lubiła słuchać, gdy jej opowiadał treść i sens książek przeczytanych, — lubiła słuchać jego uniesień, zachwytów, okropnych potępień i zniewag dzieł literackich, które mu były nie do smaku. Zwolna opowiadać poczęła i o swojem życiu dawniejszem, o dzieciństwie, o domu rodzicielskim, o niewesołych stosunkach, zmartwieniach, grzechach i zatargach domowych. Opowiadała mu o Florencyi i Rzymie, o Włochach i Włoszkach, o ich obyczajach i życiu. Za każdem widzeniem się mieli sobie obydwoje nadzwyczaj wiele do opowiadania o sobie i o swych myślach. W dnie świąteczne, o ile dopisywała jesienna pogoda, Jasiołd chętnie przebywał w przejrzystej altance ogrodu i trawił czas na rozmowie z sąsiadką. W te dnie „pani“ prosiła go zazwyczaj na obiad do siebie. Było mu tam dobrze podówczas. Gospodyni jagodąby się z nim gotowa była podzielić. Młodzieniec przypomniał sobie dom rodzinny i dostatniejsze życie. Najadał się na cały tydzień, dopełniał niejako braki ohydnych, całotygodniowych obiadków w garkuchni. W dnie powszednie widywał panią porucznikową tylko rano, o ile wstała przed jego wyjściem do roboty, albo późnym wieczorem, o ile miała do niego jaki interes. Pewnego tygodnia Jasiołd, który łatwo i szybko przyzwyczaił się do tej znajomości, zauważył, że sąsiadka zaczyna go jakoś unikać. Nie zaprasza go tak usilnie do siebie, przemilcza, gdy on sam wyraża zamiar przyniesienia czegoś do jej mieszkania, unika spotkań w ogrodzie. Zimny smutek powiał na jego rozpalone serce. Ale dobra przyjaciółka rozwiała ten przykry nastrój, tłómacząc mu z prostotą, że gospodarz mówił do niej kiedyś z idyotycznym uśmiechem o tem, iż młody ex-legionista tak często u niej bywa. Jasiołd z płomiennym zapałem oświadczył, że gotów jest nie przestępować nigdy progu jej mieszkania, byleby nie narażać przyjaźni na łajdackie oszczerstwa.
Pani Śnicowa uspokoiła go uwagą, że ona sama będzie wiedziała, kiedy można przyjść, a kiedy lepiej zaczekać z odwiedzinami, żeby nie narażać się na obmowę. Na tem stanęło. Rzadziej widując teraz panią Celinę, Jasiołd zaczął obcować z nieobecną. Przy ciężkiej robocie podawania cegieł rozmawiał z nią o sprawach, które go żywo interesowały, lub dręczyły, tworzył sobie fikcyjną interlokutorkę, układał długie dyskusye, które wyłuszczał w skróceniu podczas spotkania. Nigdy wszakże za widzeniem się nie udało mu się wypowiedzieć tego wszystkiego, co w samotności ułożył i przygotował. Myśli ciekawe i ważne, gdy je swej pani powiedział, wychodziły niedołężnie, albo zgoła głupio.


Pewnego jesiennego wieczora, powróciwszy od swej ciężkiej pracy, Jasiołd rzucił się, według zwyczaju, na łóżczynę, nie tykając nawet zastawionego jedzenia. Ale zaledwie czaszkę wsparł na wezgłowiu, poderwał się całem ciałem i usiadł. Z dołu dochodziły do jego uszu głosy ożywione, jak zwykle, a wśród nich głos obcy. Był to głos męski, mocny, dźwięczny i donośny. Rozchodził się po całem mieszkaniu, roztrącał ściany i przenikał wskróś cienką powałę. Jasiołd stopniowo, zwolna domyślał się, że to jest głos męża pani Celiny, oficera Śnicy. Ta świadomość torowała sobie drogę do zmieszanych uczuć młodzieńca. Litościwe powątpiewanie łagodziło wielokrotnie ostrość jej uderzenia: — a nuż to jest gość przypadkowy?... Lecz ton mowy przybysza, brzmienie jego śmiechu, odgłos swobodnych pieszczot z małym Stasiem niweczył wszelką pociechę. Zimno nieznane dotąd młodemu, zimno rozpaczy, poczęło przenikać żyły i kości. Raz i drugi chłosnęła go pletnią kańczuga nieszczęścia, aż się zachwiał i zadrżał w sobie. Straszny żal powiększył sumę boleści. Wszystko skłębiło się, zakotłowało, zakipiało. Tymczasem z dołu dobiegały wciąż wesołe dźwięki słów pani Celiny. Dookoła szyi nasłuchującego oplatała się długa melodya jakowegoś jej opowiadania, jakoby stryczek śmiertelny. Wesoły śmiech zanurzał się w ciszę, która była, jak ciemna otchłań. Dobiegały dźwięki niewyraźne, radosne okrzyki, szemrania słów... Minęła godzina jedna i druga. Jasiołd siedział na swem posłaniu z głową zwieszoną na piersi, z rękoma załamanemi. Jakie cierpienia, jakie śmieszne bóle i krwawe tortury rwały jego duszę, tego ani słowo baśni nie wyda, ani nie powtórzy muzyka, ani opisze pióro. Późna była godzina, gdy podźwignął zgłupiałą głowę. Wiedział, że przecie nie będzie mógł spać w tej norze, że nie przetrzyma tej doby, a przecież podła, zemściwa, plugawa ciekawość przykuwała go do miejsca. Niepostrzeżenie, cichaczem, jak kot, osunął się na podłogę, przyłożył ucho do desek, wlepił źrenice w szpary. Wyostrzona przez męczarnię zdolność wnikania usunęła, zdawało się, materyalne deski, rumowie i wapno z przed jego słuchu i wzroku. Rozkosz obcowania z piękną panią Celiną poprzez cienkie warstwy stropu — zemściła się teraz. Wykręcił się teraz na nice czarodziejski wdzięk idealnego obcowania, ukazując sobaczą mordę istoty rzeczy. Za każdą chwilę dawnej radości niebiańskiej trzeba było teraz straszliwą złożyć opłatę. Co szczęściem było, przekleństwem się stało. Słyszał słowa miłosne, pieszczoty, pocałunki, — a czego nie dosłyszał i nie ujrzał oczyma, to mu ukazało przywidzenie, rozpętanie stęsknionej imaginacyi wyrostka, rozwydrzenie nieświadomości najzupełniejszego w rzeczach miłosnych laika. Jak gdyby szatan niecił dookoła leżącego w szlochach bezmyślnych na ziemi iskry podniecające i rozpalał w kręgu przeklętym ognie piekielne. Była chwila, iż zdało się młodzieńcowi, jakoby widział na jawie straszliwą dla siebie scenę. Podniósł się z ziemi i kobietę, dla której tyle miał w sobie uczuć najlepszych, lżył ordynamemi, ohydnemi wyzwiskami. Sprawiało mu to ulgę, dawało jakowyś cień pociechy. Przeszedł po izbie raz, drugi i trzeci, nie tak, jak dawniej, jak zawsze, cichemi kroki, lecz twardem stąpaniem parobka, rozpętanego sołdata. Nie wiedział o tem, że chodzi. Zdawało mu się, że jeszcze leży na ziemi. Włosy spadły mu na twarz. Ręce czepiały się sprzętów i roztrącały je po stancyi. Z oczu kapały łzy. Z warg zlatywały zelżywe przekleństwa, wyrazy cudze, nieznane, które jeszcze nigdy w pamięci nie gościły. Zdawało mu się, że z jego palców tryska krew, że we włosach pryska ogień. Zwolna, zwolna ów ogień przemierzły przelatywał po nogach, szedł po krzyżu i piersiach. Złowieszczym językiem lizał ramiona. Serce zanosiło się, jako rzecz obca, niczyja, organizm samowładny, rozpętany, bez właściciela. Ciche, żałosne wspomnienia stawały się potęgami, których rozum, jak dzikich żywiołów, nie był w stanie osaczyć. Bezsilne ciało, niby gorejące zwłoki, niby kłoda, przepalająca się nieczystymi płomieniami, runęła na posłanie.
Pani Celina, znużona od rozkoszy w ramionach małżonka, słyszała kroki młodego sąsiada na górze. Słyszała każdy nacisk podeszwy, uderzenie obcasa i domyślała się każdego gestu. Oczy jej, wbite w ciemność, były rozpalone od dzikiego wstydu, od poczucia cuchnącej sromoty. Policzki płonęły nietylko od całusów i rozjuszenia cielesnej żądzy, lecz od jakiegoś zewnętrznego ognia, który niewiadomemi i niewidzialnemi drogami zstępował na nią z ciała młodzieńca wysoko nad nią leżącego na podłodze i miotanego cierpieniem. Z przerażeniem patrzyła w ciemny kwadrat powały, gdyż stamtąd, — zwidzało jej się, — zioną weń rozpaczą dwie wlepione źrenice. Nasłuchiwała. Mocą tajemniczego drżenia członków, przez kurcze cielesne, od nagłych rozpędów i przerażonych zamilknięć serca wiedziała napewno, co się dzieje na piętrze. Gdy Leszek Śnica w znużeniu cielesnem twardo zasnął, odsunęła jego nawalone ramię i usiadła w łóżku. Przejął ją śmiertelny, ślepy żal, nie wiedzący, dokąd tu iść... Odraza do siebie wzmagała się, wznosiła, jak nieposkromione, wewnętrzne wymioty ducha. Serce zadrżało znów w łonie od jakiejś myśli niejasnej, wypadłej z kluby rozumu, obłąkanej. Przytłoczył jej duszę ucisk najcięższy. Podźwignęła rękę, żeby wstać i coś przedsięwziąć, czegoś dokonać, lecz nie wiedziała, co... Cóż uczyni? Cóż uczynić może? O, nędzna podłości! Jakże przetrzymać tę noc!
Zwiesiła głowę i w najgłębszem poniżeniu, w świństwie wstrętnego dosytu rozkoszy trwała długo. Znagła posłyszała, że młody na górce zerwał się z łóżka na nogi. Coś wziął z szafy, bo zaskrzypiały jej drzwi. Potem stuknęła, nie! — zaskomlała niemym swoim, znajomym oddawna głosem, klamka. Wyszedł! Słychać było wśród łoskotów bezładnych serca, że głośno zstępował po stopniach, otworzył wejście na dole... Potem cisza nastała.
— Słyszał... — powiedziała do siebie, wszystka pałając od ogniów, płonąc w pośrodku płomiennych języków wstydu.
Po chwili nowa ją tknęła myśl:
— Dokąd on poszedł? Dokądże o tej porze mógł pójść?
Myśl jej pobiegła za nim w ciemną noc, jak pies wzgardzony, szukający śladów wiernego przyjaciela. Rzuciła się w ciemne ulice i puste place, szukając go na wszystkie strony. Ludzka jej dusza zazdrościła nędznemu psu jego instynktu tajemniczego, który mu daje siłę i możność odszukania śladu stopy umiłowanej. Wlokły się długie nocne godziny, wypełnione po brzegi tęgiem chrapaniem porucznika Leszka Śnicy.
Tymczasem Włodzimierz Jasiołd szedł przed siebie. Zrazu szedł, potem biegł, nie wiedząc, dokąd zmierza. Ogień go palił w piersiach i w głowie. Zeschnięty język, jak wiór obracał się w gębie i jedno wciąż słowo soldackiej zniewagi wyrzucał z jałowego wnętrza. Nogi brnęły po lepkiem błocie ulic miejskich, podmiejskich i bagien, przylegających do bruków. Wreszcie te nogi zbłąkane zaniosły serce zdziczałe i głowę rozpaloną do zarośli podmokłych, między drzewa, koronami o zeschłych liściach smutno w wyżynie szumiące. Nie wiedząc zgoła, gdzie jest, Jasiołd zatrzymał się wśród owych drzew i począł mocować ze swą duszą. Co się stało? Skąd się tu wziął? Co go tak nęka nieznośnie? Śmiał się ze siebie gorzkiem natrząsaniem durnia na wspomnienie przyczyny swojej boleści, — na wspomnienie odgłosu pieszczot, które go wysadziły z barłogu, wyrzuciły z domu i aż między te oto drzewa przygnały. Śmiał się i mówił komuś, kto w tem miejscu stał w ciemności naprzeciwko jego oczu w mrok wlepionych, że krzywdę nieopisaną ma w duszy. Tamten następował nań przypomnieniami. Wysuwał w przepaści nocy, jakoby regestry organów, głosy żałosne, tkliwe westchnienia, dźwięki, jakoby uśmiechy dziecięcej ufności, materyalne, w brzmieniu muzycznem zawarte obrazy miłości przeczystej... Wtrącał je między poplątane myśli, a same myśli, gdy były bezwładne, niby pasma zmulonej trawy, którą wezbrana unosi woda, ujmował we władcze swe ręce. Jasiołd otrząsał się i odpychał od siebie, wyrywał ze swego rozumu wtrącone ohydy. Dźwigał się całą swą mocą, żeby znowu być sobą samym, — żeby się nie dać złemu. Ale własnej jego siły było za mało. Wzdychał ku ojcu dawno zmarłemu, ku matce dalekiej. Coś z zewnątrz rządziło nim, raz na dobre, drugi raz na złe. Po atakach złego wznosił się w sercu żal, jak mroczna fala.
Nieszczęśliwy młodzieniec uszedł z tego miejsca walki i powlókł się dalej przed siebie w pustą, ohydną noc, w nieogarniony, nieprzemierzony przestwór boleści. Na wieżach krakowskich biły ponure godziny. Słyszał te dźwięki, jako głosy zewnętrzne, głosy dalekie, głosy świata obcego. Obcą i obojętną stała się dlań ziemia, przestrzeń i czas, — ruch i spoczynek. Późno, daleko po północku, znalazł się nad Wisłą, kędyś w okolicach Wawelu, którego masywne, ciemne sylwety poznał, jako gruboczarne wyręby mroku na tle jaśniejszych niebiosów. Usłyszał szemranie wody. Poczuł w płucach jej wilgoć, ostry chłód. Siadł na brzegu wody wiślanej i, ująwszy w dłonie spustoszoną głowę, płakał z nędznej boleści, z głuchego wstydu. Nad ranem, przemoknięty od nocnego dżdżu, powlókł się w stronę cegielni. Tam, na przymurku, rozgrzanym od ogniów pozamykanych, przytulił się, przywarł i popadł w drzemanie. Gdy ludzie nadciągać zaczęli do roboty, stanął i on. Przez cały dzień pilnie harował, jak martwa maszyna. Ręce jego zaciekle a systematycznie chwytały czerwony sześcian szorstkiej cegły i podawały go w dłonie sąsiada, — stos pacierzowy rozciągał się i ściągał, głowa kołysała w przestrzeni, jak mechaniczne wahadło. Te ruchy fizyczne były dobrem dla duszy: miażdżyły jej rozpętane, swawolne życie. Jasiołd przymykał oczy i powtarzał samemu sobie:
— Nie należy mieć duszy. Po cóż jest dusza? Na co, komu? Ciało potrzebne jest, gdyż go poszukują kule nieprzyjaciela. Gdy je znajdą i przeszyją kule, ciało rzucone będzie w dół i zasypane piachem, ażeby nie śmierdziało potomnym. Tylko potomni mają prawo. Oto wszystko. Ręce żywych są do roboty. Stos pacierzowy do dźwigania. Siła w mięśniach, moc w kościach jest do wynajęcia dla tego, kto ma pieniądze. Oto wszystko.
Uśmiech nieżywy przywarł do jego warg i nie opuszczał ich ani przy pracy, ani podczas obiadu w garkuchni, ani w chwili rozmowy z kamratami. Gdy noc nadeszła, Jasiołd przesiedział znaczną jej część w knajpie. Śpiewał tam chóralne piosenki, gadał. Potem, ciężko znużony bezsennością poprzedniej doby, powlókł się do siebie. Znalazłszy się w izbie, zapalił światło i ujrzał na swym stoliku bilet wizytowy z wylitografowanym napisem: Leszek Śnica. Obok tego biletu stała wieczorna porcya kawy i leżała kromka białego chleba. Młodzieniec z wściekłością pochwycił kubek i wylał kawę do kubła, chleb wyrzucił na ganek, bilet porucznika Leszka Śnicy spalił w płomieniu lampy. Potem, ściągnąwszy przemoczone buty, zrzucił grube odzienie i powalił się na łóżko. Długo nie mógł usnąć, pomimo tak wielkiego znużenia. Zdawało mu się, że wcale nie będzie tej nocy spał. Lecz dobrotliwy opiekun i wspólnik młodego ciała, kamienny sen, zwyciężył bezład nerwów. Jasiołd popadł w półsen, — wkrótce w najgłębsze uśpienie. Przywidział mu się tej nocy sen dziwaczny, wyraźny, Jakoby jawa najbardziej oczywista. Zdało mu się, z tego oto posłania i z pośrodka męczarni, która go w szponach swych trzyma, bardzo rano wstał i poszedł na dworzec kolei. Ma jechać na Węgry, do tej ziemi błękitnej, dalekiej, którą był ze szczytów tatrzańskich tylekroć widywał. Ma jechać do miasta na Węgrzech nieznanego sobie i tam odnaleźć zaginiony skarb swej duszy. Leniwo posuwa się pociąg. Tłuką się z twardym dźwiękiem bufory wagonów. Ciężar serca zdaje się leżeć na osiach wozów. Trwoga zaplata bezsilne palce jedne na drugie, jakby je kajdanami łączyła. Podróżnik słyszy dokoła siebie gwar rozmów ludzi nieznanych, widzi twarze spokojne, zimne, obojętne, żądne zabawy. Oczy jego widzą w nich jedynie maszkary tego samego wciąż cierpienia. Wysmukłe kwiaty goryczek górskich snują się za oknami wagonu, jakoby pasmo różane. Góry wyniosłe ze wszech stron otaczają tę drogę, jedne spalone od słońca, nagie i puste, inne dąbrowami okryte. Rzeki błyszczące przewijają się doliną — doliną, jako długie pasma tęsknoty. Kazano mu czekać na małej stacyi, aż nadejdzie pociąg nowy. Jakże okropnem było dla niego to miejsce nieznane! Tysiąc razy zapytywał siebie, jak znajdzie przyjaciółkę swej duszy? Gdzie ją odszuka? Niósł w sobie świadomość jej zdrady, — tam, w murach tej stacyjki okrucieństwa i w pociągu, przepełnionym ludźmi, który go porwał i w dal uniósł. Leci, leci, leci pociąg szalony, miotając w okna i drzwi wagonów kłęby dymu, kurzawę pyłów, zasypując oczy, usta i gardła ludzi. Gwar niezrozumiałej, obcej mowy przenika samotną niedolę tysiącem żądeł obojętnych. Człowiek nieszczęsny sam jeden jest na świecie, sam jeden ze swą niedolą w tym ludzkim grobie. Wicher go niesie w dal, w niewiadomość, w mrok. Pociąg stanął. Senne oczy widzą stacyę ogromną, zalaną elektrycznemi światłami. Samotnik błąka się po niej, niosąc w sobie nieudźwigniony kamień zdrady tamtej obcej kobiety. Czemuż okrucieństwo tej zdrady uczuwa? Dlaczego do tej jednej obcej kobiety przykuł swe serce nieszczęsne? Cóż uczynić, żeby się wrócić z tej drogi? Nadeszła noc i nowy pociąg zabrał go w przestrzeń, w odległość węgierskiej ziemi. W tłumie ludzi nowych, których twarze nigdy niewidziane postrzega dokoła siebie. Wśród rozgwaru słów nigdy niesłyszanych, powiązanych w długie okresy, przebył niezgłębioną i nieprzebytą otchłań nocy. Przelatują koło jego oczu elektryczne światła dworców, ukrytych w mroku rozlega się raz wraz świst pociągów, spotykanych w drodze, huczą koła wagonów, jak młoty bijące swemi głosami w skronie czaszki. Nareszcie ktoś wymówił nazwę miasta, do którego dąży... Pociąg zwolnił biegu i zdyszany stanął. Poruszyli się ludzie. To tu! Wędrowiec wysiadł i przebył nawskróś dworzec. Sen, którego szybkość i plastyczna wypukłość ginie w długości i oschłości wyrazów, stał się pełny, jak samo tętniące życie, rozwinął się i zapłonął wszystkiemi barwami, przybrał na oczywistości i dokładności aż do ostatniego szczegółu. Była gwiaździsta, letnia, wonna noc. Wielki przed dworcem plac. Na nim sam jeden stoi omnibus, do którego wsiadają wszyscy podróżni. Dźwięczą szyby starej landary i wielkie jej pudło przechyla się na nierównościach drogi. Słychać wokoło mowę węgierską, niemiecką i słodkie brzmienie biednej, chłopskiej, słowackiej gwary. Jakże odnaleźć to miejsce, gdzie ona mieszka, jakim sposobem trafić do domu niewiadomego? Toczy się ohydny szaraban poprzez ciemne ulice. Na jego stopniu przy drzwiczkach tkwi łotr w kaszkiecie z jakimś zaświchtanym napisem. Morda jego co chwila wtłacza się do wnętrza i podłe oczy świdrują każdego z podróżnych. Lecz oto wehikuł stanął przed oświetloną bramą. Wszyscy wysiedli i rozbiegają się na wsze strony. On zostaje sam, wędrowiec, który nie wie, dokąd przybył, i gdzie ma szukać straconej swej duszy. Znowu przed nim jakiś inny obieżyświat w kaszkiecie z niezrozumiałym napisem. Ani ten, ani dwaj inni, ani jacyś przygodni doradcy, senne cienie, snujące się wokół, nie mogą, czy nie chcą powiedzieć, gdzie się znajduje ulica, której nazwę węgierską wymawia im po tysiąc razy. Wskazują mu to taką, to inną stronę świata. Ktoś twierdzi, że owa ulica leży tam oto, ktoś inny natychmiast przeczy i wskazuje inny zgoła kierunek. Nareszcie psubrat w kaszkiecie zawołał kogoś z kąta przedsionka i rozkazuje zaprowadzić gościa. Przewodnik — to sietniak słowacki, który rozumie polską mowę, ale drży na samą myśl, że ktokolwiek mógłby usłyszeć, jak brzmią zakazane wyrazy. Idą obadwaj, szepcąc do siebie na ucho, spiskowcy, którzy się pierwszy raz widzą — w wąskie zaułki, wśród tajemniczych czarnych domów. Przystają przed pozamykanemi bramami. Radzą. Daleko płonie elektryczne światło, a ciepła, cicha, wonna noc stoi ponad miastem uśpionem. O, jakże biedny, jakże ubogi jest przewodnik! Nie rozumie, o co chodzi nie wie o niczem. Pieniądze, które przybysz w rękę mu wpycha, — kupa pieniędzy papierowych, — napawają go zachwytem. Patrzy na te papiery przy świetle elektrycznej latarni. Wzdycha ze szczęścia. Łzy z jego oczu kapią. Naradzają się obadwaj po polsku czy po słowacku, — mową, która jest niby obca a taka sama, różna a jedna, — nad zagadnieniem straszliwem w istocie swojej: — gdzie ona jest w tem mieście? Gdybyż to wiedział, gdyby wiedział, — on, biedny nędzarz słowacki! Szukają. Macają po ścianach rękoma, usiłując odnaleźć numer domu. Znaleźli! Oto tam w głębi! Brama oświetlona, otwarta. Starzec odchodzi. To tu! Za temi murami, za temi oknami, za temi drzwiami — jest ona! Śpi. O, wielki Boże! Senne cierpienie wzniosło się, jako burza, rozpętało, niby wicher, i zestrzeliło w piorun. Nogi same biegną po schodach kamiennych śpiącego domu, serce jest, jako ptak skrzydlaty, któremu huragan kości skrzydeł połamał. Za każdemi drzwiami może być ona. Ucho chwyta każdy dźwięk, każdy szelest. Do którychże drzwi zakołatać? Stopy przystają przy każdych, ucho przywiera do każdego otworu od klucza, słuchając, czy się nie odezwie straszliwe echo pieszczot zmysłowych. Cisza. Cisza. Cisza wszędzie.
Wtem ktoś zstępuje ze schodów. Oficer w uniformie dziwnym, nieznanym. Na prośbę, czy nie wie, gdzie tutaj mieszka kobieta, imieniem Celina, — nie może nic odpowiedzieć, gdyż nie rozumie żadnego języka, prócz bułgarskiego. Na usilne, po stokroć powtarzane pytanie, czy nie wie, gdzie w tym domu mieszka kobieta, imieniem Celina, — uśmiech zachwytu zjawia się na jego twarzy. „Celina“ — powtarza cicho, kiwając głową... Tak on zna tę czarującą kobietę. Ale w tym domu jej niema. To nie tutaj. To tam. Daleko, daleko, w mieście. Ciężkie nogi w dół schodzą. Spać! Och, usnąć... Na drewnianej pryczy w bramie tego domu. Tam sercu źle. Na ulicy, pod elektryczną lampą. Tam przejmujący chłód z mokrych ogrodów... Olbrzymie, wysmukłe topole toną we mgle. Stoją przed oślepłemi oczyma odurzająco piękne, jakby wieżyce tajemniczego kościoła, zaklętego w tej nocy. Nikogo w ulicach. Nikogo! Nikogo! Wtem kroki. To stary Słowak powrócił. Bezradne jego wyrazy nic już teraz nie mogą wyjaśnić. Chodzą obadwaj wzdłuż pustych ulic. Dzwonią do różnych bram, do wielkich, lśniących, zamkniętych drzwi, łudząc się, że znajdą umiłowaną. Szarpią za dzwonki, targają je z całej siły. Przyciskają krążki dzwonków elektrycznych kwadransami. Nikt nie nadchodzi, nikt nie odpowiada. Śmiertelnie puste, wymarłe miasto. Zjawia się wreszcie wśród tej całonocnej wędrówki od bramy do bramy świadoma myśl: niema w tem mieście takiej ulicy i niema takiego domu. Oszustwem była ta nazwa i oszustwem numer. Niema tutaj Celiny! Kona serce. Ani jednego w czarnych ulicach przechodnia. Ustał i odszedł starzec. Wreszcie ukazuje się ktoś, ciemny wędrowiec, którego twarzy sen nie odkrywa. Słychać tylko głos zimny, donośny i zdecydowany. Ten człowiek także szuka schronienia w tem mieście i nie może znaleźć kąta, ni łoża. We dwu teraz przebiegają ulice, place, podwórza, pola. Dzwonią do wszystkich bram, kołacą do wszystkich okiennic. Nikt nie odpowiada na szarpanie dzwonków i na kopnięcia obcasem w zatarasowane drzwi. Wreszcie dwaj przygodni socyusze rozchodzą się we dwie strony, nic już do siebie nie mówiąc. Tamten podążył w stronę dworca kolei. Widać daleko jego wysoką postać. Ostatni odszedł pomocnik! Spada na duszę mrok grobowy i naga śmierć zagląda w oczy. Rozpacz senna, rozpacz straszliwa napełnia serce. Rzednie już mrok i śniady wstaje dzień nad przeklętemi ulicami. Ach, należy już wracać! Trzeba już wracać, pędzić kolejami w odwrotnym kierunku. Niema Celiny! Lecz w odległości ulicy ktoś się ukazuje. Żołnierz. Na zapytanie, gdzie jest ulica, której nikt w tem mieście nie zna, — pokazuje kierunek. Tam oto, w oddali jest ta ulica. Skrzydła wyrastają u ramion. Nogi niosą omdlałe ciało. Nadchodzi kobieta słowacka. Gdy jej wymienił nazwę ulicy, łagodnym ruchem ręki wskazuje ten sam kierunek, — istny anioł boży, wyciągający dłoń do duszy przeklętej. Oto tam, na zakręcie ulicy, w pobliżu wielkiego żółtego domu. Na zakręcie ulicy, w pobliżu wielkiego żółtego domu szatan napewno zastawi miejsce murami, — nie będzie tam wcale ulicy. Lecz, — o, miłosierny Boże! — otwiera się wąska uliczka, a na pierwszym domu, który ją odgranicza, — ta nazwa! Zgorzałe oczy szukają numeru na bramach domostw w świetle wschodzącego dnia. Niski, niepozorny dom parterowy tak jakby ten z Lubicz ulicy. To tu! Na jego bramie ten numer! Okna od ulicy zasłonięte firankami, a jedno z nich zawieszone kolorową w kraty wełnianą chustą. Podnosi się strudzona ręka i wśród łomotu serca oszalałego uderza kilkakrotnie w szybę. Uderza raz, drugi, trzeci. Za oknami przyciszony gwar. Szept kobiecy... Rozchyliły się zasłony firanki, a w ich przedziale widać oczy. Czy to są oczy Celiny? O, wielki, o miłosierny Boże!
Cichy okrzyk za firanką. Okrzyk szczęścia, czy okrzyk wstrętu? Ach, wszystko jedno! Byleby skonać u jej nóg! Byleby objąć jej nogi obudwoma ramiony, położyć głowę u jej stóp!
To jej usta szepcą słowo! To jej głos! Senna rozkosz podsunęła się pod głowę śpiącego i uciszyła bicie jego serca. Wędrowiec westchnął w radości u niewinnych, błogosławionych stóp Celiny...
Głośny śmiech obudził Jasiołda z ciężkiego snu. Śmiech dochodził z dołu. Był to zdrowy i potężny śmiech porucznika Śnicy. Straszna rzeczywistość uderzyła w uciszone serce młodzieńca. Zdało mu się, że na jawie posłyszał śmiech szatana. Uśmiech okrucieństwa zjawił się na jego ustach, gdy powolna myśl pełzała dookoła żywego jeszcze widzenia snu:
— Nie! Złudzenie pokazywał sen. Sen skłamał. Niema takiej ulicy. Niema takiego domu. Zmysły żywe nie kłamały wczorajszego wieczora. Niema Celiny!
Głuche szlochanie, jak nóż nieubłaganego mężobójcy rozdarło piersi młodzieniaszka.


Tego dnia Włodzimierz Jasiołd nie wyszedł zrana z domu. Była to niedziela. Reparował zajadle swe odzienie, lustrował każdą ze sztuk bielizny, szorował zbłocone buty. Czynności te wypełniły mu czas aż do popołudnia. Niejasny jakowyś zamiar, jak gdyby naturalny skutek snu, który był widział tej nocy, popychał do wykonania przygotowawczych czynności. Coś miało być przedsięwzięte, coś stanowczego dokonane...
Tuż przed dwunastą ktoś mocno zastukał do drzwi izdebki. Jasiołd otworzył i ze zdumieniem zobaczył wyniosłego oficera. Był to porucznik Śnica. Przyszedł powtórnie, żeby sąsiadowi złożyć podziękowanie za dowody opieki i pomocy, okazane jego rodzinie. Jasiołd zmieszany tłómaczył się, jak istny żak, iż dowodów pomocy wcale nie złożył, bo to przekracza jego środki i siły. Przeciwnie, ależ wprost przeciwnie!... Tyle umiał wykrztusić. Nie odrazu domyślił się, iż trzeba gościowi podać krzesło. Skoro jedno było w izbie, gdy porucznik swobodnie zasiadł przed stołem, musiał umieścić się na niezasłanem łóżku, czyli, po prawdzie, na sienniku ze słomą, startą wewnątrz na tabakę. Gdy tak naprzeciwko siebie zasiedli, dopiero Jasiołd przypatrzył się swemu gościowi. Porucznik był ostrzyżony przy samej skórze i zupełnie wygolony. Nietylko twarz jego i szyja, lecz i skóra na głowie była ogorzała na kolor ciemno bronzowy. Jasno błękitne niebieskie oczy świeciły się pod łukami brwi w tej przepysznej, mocnej twarzy. Podbródek i szczęki po ogoleniu miały zabarwienie fijołkowe, niemal w granat wpadające. Takiż kolor zaciągnął górną wargę i osaczał kształt prześlicznych, ponsowych ust. Wytworny porucznik miał na sobie szary, wojenny uniform z cienkiego sukna, sztylpy lśniące, jakby z miedzi ulane, kształtem swym szczelnie przylegające do tęgich, obłych łydek, — i nowe buty ze świetnego, żółtego juchtu. Szlaki bielizny nieskalonej białości obrzeżały kołnierz i rękawy jego kurtki wojennej. Oficer przypatrywał się uważnie młodemu ex-legioniście. Spojrzenie jego było twarde i nawskroś przenikające, lecz puszczone jakby przez szkła specyalnej uprzejmości w najlepszym stylu.
Dla Jasiołda ta wizyta była nowym ciosem, nową klęską w szeregu niewidzialnych udręczeń podczas tych paru nocy i dni. Objąwszy okiem powierzchowność tego człowieka, młody chłopiec ostatecznego doznał pognębienia. Jakiż to piękny człowiek! Jaki wspaniały pan! Co za postać! W każdym ruchu, w każdem spojrzeniu doskonałość zamierzona, celowa, świadoma i dostosowana do potrzeby! Skądże to on, parobek z cegielni, „przychodzi do tego“, żeby zasłużyć na wizytę aże takiej osoby? Dorozumiewał się, że to pani Celina przysłała tutaj swego męża. Sam ze siebie taki dostojnik nigdyby przecie nie przyszedł. Jasiołd dwakroć odczuł swoją nędzę, nicość, biedę, mizeractwo, pospolitość. Jedynem pragnieniem jego było doczekać chwili, kiedy ten doskonały i znakomity oficer wyjdzie za drzwi. Pragnął rozpocząć co prędzej na nowo pielęgnowanie tego fenomenalnego stanu, który Francuzi nazywają le cafard, coup de cafard. Ale w trakcie obserwacyi i wzruszeń, tysiąckroć szybszych, niż ich opis, — przewinęło się jedno sekretne uczucie, nie inaczej tylko śmiertelne, jak sztych majchra bandyckiego:
— To przecie on!
Promień męczarni, jaki go we snach tej nocy całego, od stóp do głowy, obejmował, teraz na jawie wionął nań znowu. Niskie i nikczemne uczucie bezmyślnej zazdrości poczęło przyspieszać bieg jego serca i zmąciło myśli. Nieprzytomny, niemal omdlewający od wstrętnych i zmiennych uczuć, nie wiedząc, co mówić i co przędsięwziąć, siedział naprzeciwko swego łaskawcy. Porucznik mówił spokojnie, trzeźwo i wesoło o tem, że stęsknił się za synem, że tu mu tak miło po przygodach wojennych. Widząc, że gospodarz tej proletaryackiej szpary nie odpowiada ni be ni me na wszystko, cokolwiek mówić, porucznik wyjrzał przez okno i stwierdził z głębokiem przekonaniem, że deszcz zupełnie ustał. Gdy i to nie wywołało potwierdzenia, ani zaprzeczenia, uprzejmym tonem prosił Jasiołda, żeby był łaskaw przyjść za jakie dwie godziny na obiad, „w odwiedziny do Stasia“.
— Będziemy we troje sami, a Staś czwarty.. — dorzucił z najgrzeczniejszym uśmiechem.
Była to nowa klęska. Jasiołd chciał przeprosić pięknego pana i oświadczyć, że nie przyjdzie, ale słowa uwięzły mu w gardle. Zmieszany i bezradny skłonił się oficerowi, gdy ten wstał i żegnał się, — ścisnął podaną rękę i zamknął drzwi za odchodzącym. Gdy został sam, począł biegać po izbie, nie wiedząc, co począć. Iść tam? — Za nic na świecie! Nie pójdzie! Wyprowadzi się stąd czemprędzej!
Zaczął obliczać na skrawku papieru, ile ma pieniędzy, ile mu winni w zarządzie cegielni, ile trzeba jeszcze gospodarzowi za izbę dopłacić. Umyślił przenieść się na razie do jednego z kolegów, spać we dwu na pryczy, byleby tylko nie być w tej stancyi i nie doświadczać męczarni. Wszystkie te myśli sprowadziły do jego serca pewną odrobinę pociechy. Pełen sztucznego zapału, do którego nie dopuszczał ani cienia słabości, wybiegł na miasto. Wpadł do mieszkania owego towarzysza broni i cegieł, z którym łoże dzielić zamierzył, — ale go w domu nie zastał. Powlókł się do miasta, gdyż czas obiadu w garkuchni jeszcze nie nadszedł. Wszystkie ulice i drogi Krakowa prowadzą na linię A — B w rynku, to też i Jasiołd wlókł tamtędy swą niewesołą figurę. Miał nadzieję, że w tłumie spacerującym spotka kolegów. w sąsiedztwie ulicy świętego Jana ktoś dotknął jego ramienia. Jasiołd obejrzał się i zobaczył porucznika Śnicę, oraz jakiegoś wytwornego pana w wieku dojrzałym. Szli obok siebie i żywo rozmawiali.
— Pan jeszcze na mieście? — zagadnął Śnica.
— Tak... Bo ja... właściwie...
— O, już pora obiadowa! Musimy wracać do domu, bobyśmy dostali burę. Żona upominała, żeby się, uchowaj Boże, nie spóźnić.
— Proszę pana... — wymiamlał Jasiołd, zamierzając wyprosić się z owego obiadu.
— Zaszedłem do Hawełki... — ciągnął wesoło Śnica, — bo to same nogi tam niosą, i oto miałem szczęście spotkać szanownego pana Granowskiego.
Jasiołd ukłonił się starszemu panu, który mu się przypatrywał z wyrazem nietajonego lekceważenia.
— Pan pozwoli, że mu przedstawię mego młodego sąsiada. — Pan Włodzimierz Jasiołd... — mówił porucznik do pana Witolda Granowskiego.
— Miło mi poznać... — mruknął ostatni, uchylając kapelusza.
— Miałem dzisiejszego ranka prawdziwe szczęście, spotykając szanownego pana. Doprawdy zacznę wierzyć, że kto rano wstaje, temu pan Bóg daje...
Śnica mówił to wesoło, ze złowrogo roziskrzonemi oczyma.
— Proszę mi wierzyć, panie poruczniku, że i ja żywo się cieszę z tego przygodnego zetknięcia się z panem... — równie wesoło i kordyalnie odpowiedział pan Granowski.
Na powtórny ukłon Jasiołda prawie nie zwrócił uwagi.
— Martwi mię to, że nie udało mi się zawiadomić żony wcześniej, iż będziemy mieć na obiedzie naszego włoskiego amfitryona i dobroczyńcę. Drżę na myśl, że obiadek będzie aż nadto skromny... Ale szanowny pan zechce wybaczyć i przyjąć, czem chata bogata.
— Panie poruczniku! Proszę mi wierzyć, iż widok Pana i jego rodziny nada smak doskonały każdej potrawie. Jestem literalnie stęskniony za małym Stasiem.
— A więc idziemy! Panie Włodzimierzu, proszę z nami.
— Nawet „Włodzimierzu“... — pomyślał Jasiołd, idąc, jak automat, z tymi dostojnikami.
Na wąskich chodnikach ulicy Floryańskiej, gdy trzeba było wśród natłoku osób przechodzących przystawać nieco z tyłu, Jasiołd przypatrywał się owemu panu Granowskiemu. Jeszcze też takiej elegancyi ubrania nie wdział, jak żyje! Wszystko było niby to proste, skromne, takie samo, jak u wszystkich, a jakież inne i ładne! Uderzyło młodego obserwatora, iż ten wiekowy pan nie musi znowu tak pasyami lubić pięknego porucznika, gdyż spojrzenia, które rzucał, były tak miłe, jakby miał oczy solą zasypane. Ci panowie rozmawiali jednakże tak wesoło i słowa ich były tak życzliwe, że Jasiołd przyszedł do przekonania, iż nieprzyjazne, pełne głębokiej zawziętości spojrzenia obudwu muszą być chyba wynikiem wyższej mody, subtelnych obyczajów na wielkim świecie. Wnet wszyscy trzej wchodzili we drzwi mieszkania państwa Śniców. Na widok pana Granowskiego oczy pani Celiny, która stała w głębi pokoju, zajaśniały dziwnym blaskiem. Twarz jej zarumieniła się i ręce, jakby same, wyciągnęły się do tego człowieka. Porucznik rozpowiadał żonie, w jaki to szczęśliwy a przypadkowy sposób, wszedłszy w najniewinniejszej myśli do handlu Hawełki, ujrzał ku swemu najradośniejszemu zdumieniu osobę pana Granowskiego. Tutaj, — w Krakowie! Nie wierzył oczom! Skądże? Jakim sposobem? Pewien był, iż szanowny ich „padrone“ jest gdzieś głęboko we Włoszech i ani myśli o rynku krakowskim! Przecierał oczy i nie wierzył sobie... Prawdziwie radosna niespodzianka! Pani Celina szczerze i z uniesieniem podzielała zdanie męża. Posadzono pięknego pana na wygodnej kanapce i zaczęto prezentować mu Stasia, właśnie rozbudzonego i drącego się w niebogłosy. „Padrone“ strzelał palcami, cmokał, wydawał jakieś zabawne okrzyki i wkrótce zdołał uciszyć wrzask malca. Jasiołd przysiadł w ciemnym kącie, zdrewniały fizycznie i moralnie. Wydało mu się teraz dziwnem, niewiarygodnem, śmiesznem złudzeniem, iż przeżywał jakieś głupie cierpienia z powodu przyjazdu porucznika Śnicy, — biegał nocą po mieście, — miał cudaczne sny... Dlaczego? Z jakiego powodu? Skąd to przyszło? Przypatrywał się pilnie oficerowi i czuł dla niego sympatyę. Admirował piękność, męskość, zgrabność, wytworność tego doskonałego człowieka. Być takim! Być przynajmniej cokolwiek do tego arcywzoru podobnym! Uczył się od prototypu męskiej doskonałości ruchów, manier, sposobu mówienia, siadania, palenia papierosa, wyrażeń, pewnych zwrotów stylu, konceptów, anegdot, przypowiastek. Dziwił się również, dlaczego zamierzał przed dwiema godzinami nie przyjąć zaproszenia na obiad. Było mu teraz tak przyjemnie! Słuchał rozmowy obudwu panów, gdy gospodyni oddaliła się do kuchni... Tylu ciekawych rzeczy dowiadywał się po raz pierwszy. Pan Granowski opisywał w krótkich słowach swą podróż z Włoch do kraju. Wspominał o różnych przyczynach przyjazdu do Krakowa, które streszczały się, według jego twierdzenia, właściwie w uczuciu... tęsknoty za ojczyzną... Porucznik w odpowiedzi na prośbę starszego pana ogólnikowo nadmieniał o marszach i kontrmarszach, które wykonał od zaczęcia wojny. Wymieniał nazwy okolic, przemierzonych wraz z armią austryacką, skreślił położenie wojenne, które stale nazywał „sytuacyą“. Pani Celina poprosiła wkrótce do stołu, nakrytego w drugim pokoju.
Nieduży stół kwadratowy zasłany był dziewiczym obrusem, lśniącemi od białości serwetkami, zastawiony ślicznemi talerzami, szklankami, paterami. Jasiołd siedział naprzeciwko pana Granowskiego. Panią Celinę miał po lewej stronie. Patrząc na wykwintne dłonie tego pana, na ręce wypieszczone, o paznogciach szlifowanych przez specyalistę, — po prostu nie śmiał wydobyć z pod stołu swych racic grubych, ponadżeranych od cegły, palców opuchłych, w zadrach, siniakach, krwistych naciekach i bliznach. Skoro wreszcie wypadło ująć łyżkę i spożywać rosół, zdobył się na akt jakby pogardy dla wszystkich i wszystkiego, na samopoczucie arystokratyzmu proletaryackiego. Wnet doznał świadomości osiągnięcia, niejako, indygienatu do zasiadania w tem gronie, jako równy z równymi. Wszystko szło dobrze. Za nic sobie ważył nawet przelotne spojrzenia odrazy, pochwycone w oczach pana Granowskiego. Tylko obecność pani Celiny... Nie podnosił na nią oczu, nie widział jej twarzy. W miejscu, gdzie siedziała, tkwił wobec jego zmysłów obłok niejasny. Niepochwytny zapach subtelnej perfumy unosił się stamtąd. Gdy podawała półmisek, z konieczności rzucił okiem w jej stronę i wtedy dojrzał jasne, złote, gładko przyczesane pasmo włosów nad białem jej czołem. I oto, — owiał go jak gdyby odór sennych boleści, które w sobie zawierały ostatnie ciemne noce. Doświadczył znowu niepojętego zemdlenia serca, zawrotu głowy dzwonienia w uszach, — czegoś, co było jakby zapowiedzią ciężkiej choroby, symptomatem przemierzłego stanu. Usiłował zwalczyć to w sobie, pokonać nastrojem poprzedniego kwadransa. Wtrącił się do rozmowy tamtych panów, — co prawda ni w pięć, ni w dziewięć, — odpowiedział wątpliwym dowcipem na jakieś banalne zdanie pani Celiny. Jakby dla stwierdzenia prawdy, iż między mądrymi głuptas najwięcej gada, paplał coś długo o szczegółach pracy w cegielni, które nikogo nie interesowały. Mimo tego ożywienia, niemoc serca, utajona wewnątrz zmienność nastroju i pobudliwość uczuć trwała w swej sile. Wiedział, że to złe jest w nim, podobne do nieznacznego dreszczu, który znamionuje i zawiera w sobie całkowitą, straszną chorobę tyfusu. Pod koniec obiadu, gdy wyczesana i wypucowana Wikcia podała czarną kawę i gdy pani Celina przyniosła butlę Curassao, porucznik Śnica zadał Jasiołdowi pytanie:
— Proszę też pana, chciałem zapytać, dlaczego pan opuścił legiony?
Jasiołd, usłyszawszy to pytanie, zmieszał się bezprzykładnie. Rumieniec okropnego wstydu zalał jego twarz i uszy. Gruba, strudzona ręka nie mogła trafić do nikłego uszka filiżanki z kawą, której wypiciem nieszczęśny cywil chciał się jakoś ratować od natychmiastowej odpowiedzi. Milczenie trwało nadzwyczajnie długo, tak długo, że zakrawało na zupełną prostracyę. Wtem dał się słyszeć głos pani Celiny:
— Mój drogi, przecie pan Jasiołd jest królewiakiem.
Porucznik zapalił spokojnie cygaro i z za pierwszych obłoczków dymu uważnie patrzał na swą żonę. W jego wzroku malowało się coś szczególnie sarkastycznego i zjadliwego. Rzekł zwolna:
— Pan jest „królewiakiem“? I cóż to znaczy, moje dziecko, że pan jest królewiakiem? Co ty przez to rozumiesz? Co ty rozumiesz? — powtórzył z niedostrzegalnym, a przecież istniejącym akcentem na zaimku ty.
Pani Celina zniosła spokojnie ów przycisk i rzekła:
— Można żądać od naszych galicyaków, żeby szli w ogień, bo skoro nie pójdą tam z legionami, to pójdą z wami, wojskiem austryackiem. No, nie? Ale od królewiaków?...
Śnica jeszcze ciekawiej, wprost ze zdumieniem przypatrywał się żonie. Widać było w jego wzroku pytanie: — Skądże to ona nabrała takiego rezonu, takich pojęć politycznych? Ona, nie umiejąca trzech zliczyć poza kuchnią, „salonikiem“ i pokojem sypialnym, — ona, wschodnio-galicyjska — ta joj! — indyka?
Pani Śnicowa patrzyła w oczy męża dość zuchwale i dorzuciła:
— Ty się pytasz pana, jako Austryak, — prawda? — czemu pan nie idzie z wami?
Jasiołd wciąż płonął z krwawego wstydu. To o nim, w jego obecności toczono rozprawę... On sam siedział, patrząc w filiżankę, jak cielę na malowane wrota. Nie umiał ust otworzyć. A przecie ta właśnie sprawa była treścią wszystkich rozmów wśród kolegów, tematem niemal jedynym i tak żywotnym, jak żaden, — poza sprawą samego egzystowania na świecie. Jasiołd czytał tej jesieni stosy książek i wdarł się na tatrzańskie wyżyny rozumowania, — w stosunku do swego zeszłorocznego życia w szkole. To też ochłonął zwolna z pierwotnego zmieszania i zabrał wreszcie głos. Mówił przez gardło ściśnięte, krztusząc się, jąkając po żakowsku i głosem chrapliwym ze wzruszenia:
— Cały nasz wschodni legion nie bierze udziału...
— To ja wiem, panie. To wiem dobrze. Ale dlaczego? — pytał Śnica ze śmiechem głębokiej pewności siebie, z gestem ręki, znamionującym posiadanie absolutnej prawdy.
— Dlatego, że te... My chcemy przelewać krew... Pragniemy... owszem... Ale dla Polski!
— A gdzież to?
— No, w walce z wrogami Polski.
— A Moskale, to nie są wrogowie tej Polski?
— Wrogowie.
— No, więc?
— Ale ci, co stoją z nami ramię w ramię, i nad nami, niby to opiekunowie i sojusznicy, — to też wrogowie!
Hast du gewidział! — skrzywił się jadowicie Porucznik Śnica.
— Kazali nam przysięgać na wierność austryackiemu cesarzowi. Kazali nam zaprzysiąc...
— E, panie, panie! — mówił Śnica, wciąż nieprzyjemnie uśmiechnięty. — My sobie tu spożywamy obiad i tego, co sobie gwarzymy w sekrecie, nikt nie słyszy. Poczytujemy te zdania wypowiedziane za myśli skryte, a myśli urząd nie sądzi. Ale za takie zdania, wygłoszone w polu, to wie pan? — każą chłopcom wieszać frantów na suchej gałęzi. I spokój! Bo teraz jest — wie pan? — wojna.
— To ja wiem, że jest wojna. Ale gdyby mię od tego obiadu pociągnięto na suchą gałąź, tobym i tak tych, jak to pan mówi, „myśli“ nie zataił, zdania nie odmienił!... — zaperzył się młody.
— No, ja tam tego, co pan powiedział, wcale a wcale nie słyszałem. Nic tu nie mówiliśmy politycznego, a lepiej przecie milczeć, niż wisieć... — łaskawie i wesoło rzekł Śnica.
Piękna pani, ku niezadowoleniu porucznika, znowu głos zabrała:
— Chwała Bogu, że się rządzisz wzniosłemi zasadami. Wciąż tak mówisz, jakbyś się kiedyś tam, w samym gdzieś środku i ogniu tej wojny narodził, jakbyś sam jeden wiedział, co jest wojna, jak jest na wojnie, co za prawa wojna stanowi, — no, — no, i tak ciągle w kółko. A przecie i ty jesteś taki sam nowicyusz, uczeń dopiero, praktykant w tej rzeczy, jako i wszyscy, którzy to wszystko pierwszy raz widzą.
— Nawet taki, jak ty?
— Ja jestem kobieta, więc nie wojuję.
— A więc ci, co wojują, wiedzą, co to jest wojna. Prawda?
— Dowiadują się z dnia na dzień...
Pan Granowski przysłuchiwał się tym dyalogom i przypatrywał twarzom osób bardzo uważnie. Na jego obliczu malował się wyraz głębokiej powagi. Gdy nastała chwila nieprzyjemnej ciszy, milioner wtrącił się do rozmowy, zwrócony do Jasiołda:
— Przepraszam, że, obcy człowiek, przymówię się i ja. Ale chwila jest tak osobliwa, że nawet ludzie obcy sobie stają się mentorami i słuchaczami. Muszę tutaj w zupełności i bez zastrzeżeń podzielić zdanie pana porucznika. Równie, jak on, nie rozumiem, dlaczego było porzucać szeregi. Nie rozumiem! Na Boga — dlaczego?
Jasiołd w tej chudli właśnie „przyszedł do rozumu“. Popatrzył uważnie na twarz pana Granowskiego i wypowiedział powoli bombastyczną tyradę:
— Dlatego, że nasze kości i nasza krew... Nasza krew... i te... nasze kości potrzebne będą na inną chwilę!
— Kiedyż to ma być ta chwila? Co to za chwila tajemnicza, o której wciąż głoszą, o której wciąż słyszę? — pytał uroczyście pan Granowski, brwi Wysoko podnosząc.
— Nie mogę oznaczyć daty, kiedy ta chwila nastąpi, ale ona nastąpi! — wypalił Jasiołd twardo i ostro.
— Szanowna pani, — ciągnął pan Granowski spokojnie, jakby nie słyszał Jasiołdowego wykrzyknika, — szanowna pani ratuje sytuacyę, (pan Granowski umiejętnie podkreślił te wyrazy: — „ratuje sytuacyę“), za pomocą kategoryi — „królewiak“. Ależ na Boga! — i ja jestem królewiakiem, a zupełnie, ale to zupełnie inaczej zapatruję się na te sprawy, niż szanowny pan Jasiołd.
— To niech pan wstąpi do wojska austryackiego, do pruskiego, albo do legionów... — dość grubijańsko odwalił młody.
— Do tego, żeby iść do wojska, mam wiele przeszkód. Gdyby nie te przeszkody, poszedłbym do legionów natychmiast. Natychmiast! łaskawy panie... Ale mię tam nie wezmą, gdyż jestem, niestety, za stary. Trzebaby za mną chodzić, jak za inwalidą. Tak mi oświadczono.
— A no, na to nie poradzę... — mruknął Jasiołd.
— Zamiast pracy w szeregu, wybrałem dla siebie pracę poza szeregiem, a, jak sądzę, niemniej skuteczną, równie skuteczną, jak praca na linii. Właśnie, jako królewiak, należę do organizacyj, wspierających pracę naszych młodych żołnierzy, których dzielne karabiny burzą carat. Oto, łaskawy panie, mowa królewiaka.
— No, a ja znowu, to samo, jako królewiak, robię w cegielni... — drwiąco odpalił wyrostek.
— I cóż to za porównanie! — Nasza organizacya dostaje się poza moskiewski front, usiłuje szkodzić wrogowi wszelkiemi siłami, niweczyć jego połączenia, etapy, uświadamiać ludzi, organizować ludzi, przygotowywać ich do wybuchu na tyłach.
— Wiem, wiem... — odcinał się tamten.
— Jakież to porównanie naszej pracy, naszych świadomych usiłowań z pańskiem marnowaniem zdrowia, zdolności i sił bezużytecznie... gdzie? — w cegielni!
— Zaraz odpowiem!...
— Proszę jednak i mnie wysłuchać!
— A, — słucham.
— Praca nasza, bo, wyznać muszę, i mojej tu jest niemało, odpowiada potrzebom czasu, nagłości wypadków. Jest to praca wielka, pochłaniająca nietylko siły pewnej kategoryi najdzielniejszych jednostek, ale i olbrzymie sumy pieniężne. Czy pan uwierzy, że ja, skromny pracownik w tej zbożnej winnicy, włożyłem już cały rozporządzalny majątek, odziedziczony po dzieciach, cały literalnie majątek, z małym okruchem, niezbędnym na codzienne osobiste utrzymanie, w tę pracę tajną, pracę uświadamiającą i organizującą rodaków w Królestwie, na tyłach odwiecznego i dziedzicznego wroga? A wcale nie jest tych pieniędzy, tych sum pokaźnych za dużo. To kropla w morzu potrzeb!
Pan Granowski mówił to wszystko głośno, zwrócony specyalnie do Jasiołda. Porucznik Śnica słuchał wywodu, puszczając błękitne kłęby dymu ze swego drogiego cygara. Twarz jego była spokojna, oczy zamglone.
Usta Jasiołda skrzywiły się od ironicznego uśmiechu. Spuścił oczy i złożył ręce na kolanach.
— Pan się śmieje łaskawie z mej szczerej wiary? — zagadnął go milioner.
— Nie. Ja się nie śmieję. Z niczyjej wiary się nie śmieję. Wiem o tych robotach, co pan mówi.
— Te sprawy nie są tak łatwo dostępne.
— My jednak już na swej skórze także dobrze odczuli skutki tych „uświadomień na tyłach dziedzicznego wroga“.
— Któż to ci „my“?
— Moi towarzysze.
— Ci z cegielni?
— Tak jest.
— Jakież to mogły być skutki?
— Nas tu już nieraz rewidowali i szarpali.
— Kto?
— Byli tacy, co nas rewidowali i szarpali. Broń nam poodbierali... Ale ja o tem nie będę mówił, proszę pana, bo mam zakazane mówić.
— A więc — tak. Lepiej nie mówmy o tem!
— Tembardziej, że wszystko jest powiedziane, co należy, cała treść wyłuszczona... — dorzucił porucznik Śnica, zwrócony z tem słowem nie do Jasiołda, lecz do pana Granowskiego, a uśmiechając się przytem tak pięknie, jakby piekła uchylił. Pan Granowski patrzał na gospodarza z miłym także, łagodnym, zabawnym i figlarnym uśmieszkiem.


Pan Granowski, mimo dość cierpkiej dysputy z młodym ongi — legionistą, powziął, widocznie, do niego sympatyę, gdyż nazajutrz, w porze obiadowej, czekał na drodze do cegielni. (O miejscu, gdzie Jasiołd pracuje i o godzinie jego obiadu wywiedział się szczegółowo od pani Śnicowej.) Włodzimierz, zobaczywszy na szosie jegomościa, poznanego wczoraj, chciał ukryć się w gronie kolegów, ale członek Enkaenu wykiwał go z za ramion i z poza pleców. Nie było sposobu, Jasiołd ukłonił się i zbliżył do milionera. Ten począł go uprzejmie przepraszać za swe natręctwo. Miał jednak dosyć pilny interes i dlatego ośmiela się niepokoić swego „wroga politycznego“. Młody nadstawił uszu, zaciekawiony, co też to za interes mógłby mieć do niego taki ważny pan z Enkaenu. Dostojnik ujął go pod ramię i pociągnął w boczną uliczkę. Tam zaczął:
— Widzi pan, ja w rozmowie wczorajszej niedarmo poruszałem sprawę swego uczestnictwa w robocie po tamtej stronie frontu i nienadamro wspomniałem o pieniądzach, które w to włożyłem. Powiem otwarcie: chciałem panu dać znać, że to są rzeczy poważne i fundamentalnie prowadzone.
— Dlaczegóż to mnie spotkał taki zaszczyt?
— Nie będę mówił, dlaczego. Mam swoje racye.
— Wyznaję, że jestem... tak, jestem pełen wdzięczności. Ale nie rozumiem.
— Nie jest to tak znowu zawiłe. Czy nie byłoby lepiej, gdyby pan znalazł się w mieście rodzinnem, zobaczył familię, matkę, niż bezużytecznie mordować się tutaj?
— Jakże to w czasie wojny, gdy armie stoją naprzeciwko siebie, mógłbym się tam znaleźć?
— Bardzo łatwo, miły panie! To jest... nie łatwo, gdyż to rzecz wymagająca odwagi i sprytu, ale możliwa. Jeżeliby pan zechciał, służyłbym wszelkiemi ułatwieniami, stosunkami, pieniędzmi...
Jasiołd zamyślił się. Przyszło to niespodziewanie, nagle, znienacka. Szedł w milczeniu obok tego obcego człowieka, który, w istocie, zdawał się być wszechwładnym dyspozytorem jego losu. Tylko rękę wyciągnąć.
— Proszę pana... — bąknął nieśmiało. — A cóż to ja miałbym robić tam, poza rosyjskim frontem?
— Dostałby pan szczegółową instrukcyę od osób kompetentnych. Byłby pan otoczony opieką na każdym kroku. Przypuszczam, że nie powierzonoby panu, ze względu na wiek, funkcyi wielkiej doniosłości, dojechałby pan do Siedlec, do Łukowa. Zobaczyłby pan, co się tam dzieje, — i mógłby pan znowu wrócić tutaj.
Jasiołd odetchnął. Po chwili zapytał:
— A to pewnie miałbym zdawać sprawę z tego, com tam widział?
— Rzeczywiście.
— I komuż to?
— Nam.
— „Nam“, — to znaczy, — komu?
— Nam, Enkaenowi.
— A Enkaen co robi z temi wiadomościami?
— To jego rzecz, władzy narodowej.
— Rozumiem. Miałbym być szpiegiem.
— Nie „szpiegiem“, jak pan mówi, lecz polskim wywiadowcą.
— To wszystko jedno.
— Nie! Nie wolno o tych pracach mówić takimi terminami i w takim tonie! To są prace narodowe.
— Być może, iż jest to narodowe, niemniej jednak szpiegostwo. My wiemy o tem wszystkiem. My to z kolegami setki i tysiące razy obgadali. Wiemy, co potem robi się z relacyami tych narodowych wywiadowców!
— Możesz pan nie przykładać do tych spraw ręki, ale niema żadnego tytułu, żeby je dyskredytować.
— My je dyskredytujemy! I ja także!
Pan Granowski uśmiechnął się pobłażliwie. Przez chwilę szedł w milczeniu, wreszcie rzekł:
— Nie chce pan jechać do Siedlec, widzieć się z matką... No, to nie! Proponowałem, bo widziałem w panu wczoraj młodzieńca, pełnego najlepszych myśli i uczuć.
— Zwalczał pan wczoraj moje myśli i uczucia.
— Zwalczałem metody pańskiego myślenia, a raczej nałóg myślenia zbiorowo, tłumem, kupą, gromadą, rotą, batalionem. Trzeba myśleć samemu, nie tak, jak każe „nasza partya“, albo nasz były batalion.
— Ja myślę sam ze siebie, ale myślę tak samo, jak mój dawniejszy batalion, bo my wszyscy myślimy dobrze, — oczywiście w tych sprawach, o których mowa.
— No, co tam! Nie chcę przecie burzyć fundamentów i szczytów pańskiego myślenia. Jestem człowiek doświadczony i chciałem panu, że tak powiem, przyjść z pomocą. Jeżeli to nie dogadza, zapomnijmy o propozycyi.
— Tak, tu jest jedyne wyjście.
— Dziękuję za odpowiedź. Jakże się panu wydał porucznik Śnica! Pan go dawniej nie znał?
— Nie. Wczoraj dopiero pierwszy raz go zobaczyłem.
— Miły człowiek. Nieprawdaż?
— O, tak. Bardzo miły człowiek.
— To pan żonę tego oficera, panią Śnicową, znał dawniej, niż męża?
— Mieszkam przypadkowo nad lokalem tych państwa. Potrzebowali tam pewnego razu usługi mojej, więc się zapoznałem.
— Pana Śnicy nie było wówczas w Krakowie?
— Nie było.
— Ja tę rodzinę znam dawniej, z Włoch. Piękna to kobieta, nieprawdaż?
— O, tak! — rzekł Jasiołd z najgłębszem przekonaniem.
Było mu bardzo przyjemnie mówić o pani Celinie. Jeszcze nigdy z nikim o niej nie mówił, zwłaszcza o jej piękności.
Bezwiednie zaczerwienił się od satysfakcyi, od rozkoszy chwalenia jej przed nieznajomym. Pan Granowski dorzucił zcicha:
— A strzeż się pan, żeby się przypadkiem w słomianej wdówce nie zakochać. Mąż wojuje, a nie wszystkie słomiane wdowy są Małgorzatami z Zębocina...
Jasiołd bokiem, z odrazą i niemal z pogardą spojrzał na tego starego, jak mu się wydało, gorszyciela i cynika. Nie rozumiał wyrazu — „zakochać się“ — i zdawało mu się, że ten wyraz jest synonimem czegoś wstrętnego, jak zdrada, szpiegowanie, kradzież. Rzucił niemal impertynencko wyrazy:
— Dobrze. Będę się strzegł, żeby się nie zakochać. To byłoby zresztą trudne, bo pani Celina to prawdziwa Małgorzata z Zębocina.
— Czy tak? Jakże się cieszę! Zato porucznik Śnica należy do tego samego typu, co wojownicy króla Śmiałego.
— Nie wiedziałem o tem... — mruknął Jasiołd wyniośle.
— A zkądżeby pan mógł wiedzieć o postępkach tego człowieka? To człowiek samodzielny, nadzwyczajny.
— Jakto nadzwyczajny?
— Nadzwyczajny, panie. Później może go pan pozna ze stron rozmaitych, a wtedy przypomni sobie pan to określenie.
— Wątpię, czy będę miał sposobność obserwowania pana porucznika Śnicy. Niedługo stracę go z oczu.
— Dlaczego?
— Gdzieś przecie stąd wyruszę.
— Jeżeli pan ma zamiar wyruszyć stąd na zawsze, to będzie to ze szkodą, powiem prawdę, rodziny tego człowieka.
— Jakto?
— Znam tę rodzinę doskonale. Widziałem, że nieszczęśliwa pani Celina żywi dla pana przyjaźń. Powiem panu z całą szczerością, że lękałem się, trwożyłem w pierwszej chwili na myśl, czy między wami niema jakiego głębszego uczucia, jak się to zdarza u młodszych osób. Dlatego to wspomniałem żartobliwie o słomianej wdówce. Na szczęście widzę, że nic takiego nie ma do pana dostępu.
— A dlaczego pan nazywa panią Celinę „nieszczęśliwą?“
— Nie chciałbym o tem mówić z panem. Młodość Pana... Widzi pan, to jest bardzo nieszczęśliwa osoba, bardzo nieszczęśliwa.
— Nie myślałem.
— Ba! Nie tak to łatwo spostrzec. Pan mógłby jej wiele pomóc, przyczynić dobra.
— W jakiż to sposób, proszę pana?
— Przez rozciągnięcie nad nią moralnej opieki, przez dobre rady, przez samą obecność i pamięć o niej.
— Ale czegóż tak dalece brakuje, czy co grozi tej pani, żebym aż ja miał nad nią rozciągać opiekę?
— Czego jej brakuje? Co grozi? Wszystkiego jej brak i wszystko jej zagraża. Ten człowiek, Śnica... Ale pocóż o tem mówić?
— Proszę pana!
— Ten Śnica ma teraz pieniądze, siedząc w wojsku. Jest to, jest to... kanalia ostatniego rzędu. Nie da on sobie, jak pies kości, wydrzeć władzy nad tą kobietą... To z pewnością!
— Czy być może!
— Wierz mi pan, że takich słów nie mówiłbym do młodego, jak pan, człowieka, gdybym nie miał po temu powodów i dowodów na to, co mówię. Krótko panu powiem, że on zdolny jest do każdego szelmostwa. Za pieniądze gotówby sprzedawać człowieka, jak towar. Poznałem go dobrze. Żal mi kobiety w szponach takiego obwiesia. Dlatego do pana o tem mówiłem. Ale skoro pan ma zamiar opuścić Kraków, to niema co...
— Nie wyjeżdżam jeszcze tak nagle, dziś, jutro... — mówił Jasiołd, do głębi przejęty słowami starego pana i swoją domniemaną rolą opiekuna, obrońcy.
— Nie ciążą ptakowi skrzydła... — mówił w zamyśleniu pan Granowski. — I panu bez truduby to przyszło, gdybyś obcowaniem, rozmową, radą dopomógł tej biednej istocie.
Rozmowa się wyczerpała. Jasiołd, wstrząśnięty do głębi, pragnął być sam i pożegnać co prędzej pana Granowskiego. Ten dorzucił jeszcze „słówko“:
— Proszę pana, chciałem to jeszcze powiedzieć, że gdyby się panu sprzykrzyło to ideowe podrzucanie cegieł z dołu na górę, to niechże się pan do mnie zgłosi. Wynalazłoby się dla pana jakieś miejsce, posadę, do pisania piórem, nie tak, jak teraz, kiedy pan się uparł robić czarną robotę...
— Ja się nie upierałem, proszę pana, tylko innej nie było...
— Otóż właśnie! Gdy pan już nie będzie mógł tam wytrzymać, albo poczuje konieczność podjęcia innej pracy, proszę się do mnie zwrócić przez Enkaen. Proszę się tam pytać o Granowskiego. Do widzenia!
Skinął młodzieńcowi głową i odszedł w kierunku plantów. Jasiołd szedł w swoją stronę, głęboko wzburzony. Myśli i uczucia kipiały w nim, jak ukrop w kotle. To, co usłyszał o pani Śnicowej, raziło nawskroś. Jest tak bardzo nieszczęśliwa!... Ten oficer, jej mąż, — to szelma ostatniego rzędu!... Możnaby stać się pomocnym dla niej, możnaby jej wyświadczać usługi, dawać dobre rady. Możnaby bronić ją i wspierać. Zdawało się młokosowi, że mu u ramion skrzydła urosły. Teraz zrozumiał, dlaczego ona lubi z nim rozmawiać, dlaczego tak pilnie i cierpliwie słucha jego zdań i trzyma się wiernie jego mniemań. Wszakże to prawda: cokolwiek jej kiedy powiedział, wytlómaczył, objaśnił, tego się trzyma z całą ścisłością i konsekwencyą. Prawdę mówił ten stary pan Granowski! Ona jest nieszczęśliwa! Milczy i szuka ratunku! Bronić jej! Bronić do upadłego! Do śmierci!
Tymczasem pan Granowski, idąc zwolna wzdłuż plantacyj, zdawał sobie sprawę ze swego postępowania. Jakiż to ma cel i sens? Widział był wczoraj minę tego smarkacza, blask i ciemność w jego oczach, nagłe przyblednięcia i uderzenia krwi do czaszki. Pochwycił był jedno-dwa spojrzenia jego na piękną panią Celinę i miał pojęcie ścisłe nietylko o jakości zjawiska, ale i o jego sile. Był to szał miłosny, zachwyt aż do utraty zmysłów. I cóż z tego? Co z tego za pociecha? Co za wniosek? Należałoby skorzystać... W jakiż sposób? Gdyby tak tego głuptaska odpowiednio spreparować, naszpikować go nadziejami i rozdmuchać mu imaginacyę co do możliwości sukcesu... Ułatwić collage z tą blondynką... Któż to wie? Możeby się z czasem i rzucił w jakiś sposób na Śnicę. Któż wie? Możeby był gotów kapnąć mu trutkę w herbatę, lub filiżankę kawy z likierem? Może Śnicę, co prawda, przytulić wojna i zamknąć mu na zawsze piękne oczęta, ale może go również wypuścić cało i zdrowo. Mają przecie szubrawcy dziwne szczęście. Nieźleby było, gdyby miał w domu, u stołu i nad małżeńskiem łożem wroga, bladego od młodocianych udręczeń, marzącego mordercę, czyhającego zazdrośnika, skrytobójcę, któremu tęskno do czynu. Ten mały kryje już pod spuszczonemi powiekami ogień dyabelski, — a i piękna pani rozświetla się do głębi, lub ciemnieje na jego widok. Trzeba to będzie pielęgnować i dobrze podsycać, żeby wyrosło na piękną zbrodnię. Młodego trzeba będzie przyciągnąć, zdopingować i rozhuśtać do dzieła. Pan Śnica może sobie jeszcze bardzo skutecznie wybić zęby na tym prostolinijnym Jasiołdzie. Ale należy poczynać ostrożnie, oh, ostrożnie...


Panu Witoldowi Granowskiemu nie zabrakło środków, ażeby do siebie przywiązać, a ściślej mówiąc, przytroczyć, młodego Jasiołda. Przedewszystkiem udało się za pośrednictwem wywiadowców przywieźć list dla synka od mamusi z Łukowa. Tą samą drogą udało się również przesłać list od syna do matki. Pomimo zaciekłego oporu, młodociany entuzyasta otrzymał od pana de Granno możność zarobkowania zyskowniejszego, a bardziej odpowiedniego do natury jego uzdolnienia i wiadomości, osiągniętych w szkole. Raz wraz pan Granowski polecał Jasiołdowi coś przepisywać, kopiować, kolacyonować, „powielać“ na maszynie. Były to papiery z rozmaitych „sekcyj“ enkaenowych, do których potężny „mecenas“ należał. Jasiołd oburzał się na siebie, nienawidził tej roboty, ale koniec końców musiał ją wykonywać ze względu na możność komunikowania się z matką i, szczerze powiedziawszy, ze względu na to, że dyablo potrzebował grosza. Ręka wciąż ofiarna, pomocna staje się wreszcie piękną, to darmo. Jasiołd był obdarty, obtargany, bez butów i bielizny, wiecznie u kolegów zadłużony, jak chart za zwierzyną, goniący za każdym centem. Wreszcie, najważniejszym ze środków pozyskania sobie sympatyi Jasiołda, użytym przez pana Granowskiego, było skryte i nad wyraz umiejętne pielęgnowanie przywiązania młodzieńca do pięknej pani porucznikowej. Zdarzało się bardzo często, że dobrotliwy obojga przyjaciel przynosił tak zwane „darmowe“ bilety do teatru, albo nadsyłał przez skauta z Enkaenu dwa bilety do kinematografu. W niedziele i święta pan Granowski z reguły przychodził na obiad do pani Celiny. Pod nieobecność porucznika, który na front powrócił, spożywano obiad we troje. Stary pan umiał być wówczas nietylko przyjemnym światowcem, nad wszelki wyraz interesującym obywatelem kuli ziemskiej, który na własne oczy wszystko widział i tyle rzeczy, pojęć, wiadomości mógł wyświetlić i wprost nauczyć, ale nadto był samą dobrotliwością i samem pobłażaniem dla skrytych uczuć młodzieńca. Umiał on niewidzialną ręką prowadzić, niejako, zatajone uczucie, ażeby o żaden kamień przeciwności nie potknęło się w głębokiej ciemnicy i nieświadomości, przez którą mu zdążać wypadło. Potrafił wszczynać rozmowy wytwornie mądre, które zdawały się popędzać ognistą rózgą omdlewające uczucie, trzeźwić je, gdy upadało, przebite od nagłej rozpaczy. Pan Granowski wypożyczał Jasiołdowi i pani Celinie śliczne książki, celowo dobrane, przeważnie tłómaczenia z obcych literatur, poezye i dramaty, w których odczytywaniu oni znajdowali nie tyle estetyczną przyjemność, ile raczej jakowąś szczytną aprobatę, osobistą syntezę. Jasiołd niepostrzeżenie i niewiadomo kiedy poddał się wpływowi starego pana. Wszystko, co myślał, a nawet wszystko, co czuł, stosowało się do decyzyi wysokiego arbitra. Myśl była pewna i niezłomna, jeżeli ją pan Granowski pochwalił. Upodobanie rozwijało skrzydła, jeżeli je zaakceptowaniem przysposobił do lotu. Pomimo oporu Jasiołd i w rzeczach politycznych oglądał się na swego protektora. Zresztą o materyach politycznych pan Granowski mówił zawsze w ścisłem gronie przyjaciół, poufnie — ze złośliwym, a nawet jakby z cynicznym uśmiechem na ustach, to też młodociany ex-legionista coraz trwożliwiej w jego obecności te sprawy poruszał. Pomimo takiej na pozór awersyi polityki, milioner z wielką forsą pracował politycznie. W starym gmachu pouniwersyteckim na rogu ulicy Gołębiej i Jagiellońskiej, gdzie mieściła się intendentura i składy wojskowe legionu zachodniego, pan Granowski, wysoce ceniony ze względu na swe wielkie ofiary pieniężne, miał na jednem z pięter swój specyalny zakamarek do pracy. Skupiały się wokół jego osoby „żywioły“ ruchu i czynu, odbywały nieustanne posiedzenia i narady, trwające za dnia, a nieraz późno nocą. W brudną bramę tego odwiecznego domostwa wkraczały setki i setki młodzieży legionowej dla zaopatrzenia się w wojenną odzież, bieliznę, uzbrojenie, rynsztunek, amunicyę. Ogromne braki w każdej z tych dziedzin zastępowano wówczas, na początku wojny, wszelkimi środkami i łatano na gwałt wszelkimi sposoby. I tu właśnie dla pana Granowskiego stało otworem pole działania. W małej, po średniowiecznemu sklepionej, dusznej izbie zasiadali do dyskusyi i skutecznej rady mężczyźni i kobiety o gorącem sercu, których troską było wyekwipowanie materyalne i namaszczenie duchowe młodych relutonów czyli „chłopaków“, — inaczej „chłopców“. Radzono nieskończenie. Wygłaszano mowy i kontrmowy. Spisywano ogromne protokóły posiedzeń, tworzono sekcje, oddziały, komisye i podkomisye. Ran Granowski nie mógł dać sobie rady z samem tylko własnem pisaniem, należąc do niezliczonej ilości sekcyj i komisyj. To też najmował do roboty młodego Jasiołda. Wyrobił nawet pozwolenie wstępu dla tego „obcego“ na posiedzenia, a to dla roboty protokółów, pisania natychmiast ważnych listów, prowadzenia wykazów, rachunków, spisów. Jasiołd siadywał w głębokiej framudze zakratowanego okna, przy stoliku, zawalonym papierami i szybko wykonywał roboty zadane. Zajęcie jego nosiło cechy wysiłku tak samo mechanicznego, jak podawanie cegieł, a jednakże przebieg rozpraw i narad dostawał się do jego świadomości i budził refleksye, przeszkadzając w szybkości i dokładności roboty. Skład osób radzących zmieniał się, odnawiał raz wraz, lecz główny szkielet, niejako, organizacyi pozostawał ten sam przez czas dłuższy. Bywali tam starzy i młodzi panowie, lekarze, inżynierowie, prawnicy, kupcy, rzemieślnicy, przemysłowcy, a nawet chłopi. Ostatni raczej na pokaz, niż z istotnej konieczności. Gwałtowniejszą połowicę zespołu tworzyła płeć piękna. Była to „lewica“ tego ciała, zostająca pod wodzą, a raczej pod urokiem pewnego legionisty, o którym złośliwa fama głosiła, że sam kwapi się nie tyle „w pole“, wciąż powoływane, ile właśnie do „rządu“. Mimo tych cywilnych raczej aspiracyi swoich, ów działacz był nawet podczas spokojnych „na tyłach“ konferencyj uzbrojony w długi miecz, który u jego boku plątał się jakoś nieswojsko, jak blaszany patyk. Nadto — tors owego wojownika zaopatrzony był w różne bojowo-oficerskie akcesorya, jak futerał od rewolweru, futerał od lornetki polowej, wielki żółty futerał na mapy militarno-polowe, — w krzyżujące się sznurki i rzemyki, co wszystko razem sprawiało wrażenie groźnej, a raczej niespokojnej obfitości, nadmiaru i balansowania rzeczy, jakby ten człowiek był, zaiste, nie rycerzem, lecz druciarzem, obwieszonym łapkami na myszy.

Były to czasy, kiedy takie szczegóły i postrzeżenia ich nie dochodziły do niczyjej świadomości, — kiedy wszystko było uzasadnione, naturalne i wszystko bez wyjątku dobre. Było dobre, o ile zmierzało ku jedynemu celowi, wówczas za dobry uznanemu. Jednakże Jasiołd spostrzegał pewne cechy, które go napełniały goryczą, albo niezdrowym, jadowitym, złowrogim śmiechem. On wiedział, co znaczy być samotnem dzieckiem, co znaczy iść jako dziecko i żołnierz przez pole wojny, leżeć w błocie rowu, być zżeranym przez głód i wszy, patrzeć na śmierć straszliwą umiłowanych przyjaciół i mogiłę ich porzucać w pustem polu. Wiedział, co znaczy w pogardzie motłochu miłować świętą ojczyznę, a miłować ją w czynie wzgardzonym i kroczyć wbrew tej pogardzie. To też mowy panów i pań, które ze swej framugi wysłuchiwał, budziły w nim nieraz tak głuchą wściekłość, iż wbijał paznogcie w zmurszałe obmurowanie okienne i trzymał się garścią żelaznej kraty, żeby nie skoczyć na środek i najstraszliwszemi słowami nie zwołać, skląć, zwymyślać radzących. Była to, oczywiście, nierozsądna furya młodości, którą, na szczęście, powstrzymywała owa żelazna, zardzewiała krata, — martwy i niemy świadek tylu w Polsce powstrzymanych i przetrzymanych wybuchów. Zespoły, radzące o wskrzeszeniu brevi manu państwa polskiego i ów Enkaen nazywające rządem polskim, nie wiedziały wcale, że w ciemnym kącie izby skacze i siepie się pod kratą indywiduum młodociane, niczem cielę u kołka. Pan Granowski należał poniekąd do „lewicy“, a przynajmniej przechylał się najczęściej w kierunku rezolucyj i uchwał tej grupy. „Pan starszy“, jak go pieściwie nazywano, wspierał swym autorytetem rozwichrzone, według mniemania „prawicy“, nieuświadomione, — gdyby tak powiedzieć, — rewolucyjne dążenia. Rewolucyjności nie było, rozumie się, w tych dążeniach ani za szeląg. Przeciwnie, były to dążenia raczej zakazujące wszelkiego rewolucyjnego ducha i czynu, któryby śmiał i chciał paraliżować kierunek jedyny, prusko-austryacki, uznany za rewolucyjny dlatego, iż środkami gwałtownymi bez wyboru chciał cele swoje osiągnąć. Młody Jasiołd, który w swym najistotniejszym rowolucyonizmie doszedł do ostatniej granicy, — gdyby myśli swoje wyjawił, — byłby poczytywany i wyświecony przez ogół radzących, jako skrajny i ohydny wstecznik. Marzył o Polsce zjednoczonej z ziem wszystkich, o Poznańskiem, o morzu, o Śląsku, gdy patryotyzm polski winien był być jedynie dwudzielnicowy, a o zjednoczeniu ziem polskich w tej wojnie nie było co myśleć... Zdawało mu się nieraz, że pan Granowski rozumie tę sytuacyę, że uśmiecha się, patrząc w jego stronę, wygłaszając swe mowy, przychylne dla wprost przeciwnych rozumowań. Za to właśnie Jasiołd najbardziej podziwiał „pana starszego“. Niedoświadczony młodzieniec przeczuwał raczej, niż rozumiał, że to właśnie jest dyplomacyą. Nienawidził natomiast pań działających, które nie przestrzegały żadnej zgoła dyplomacyi, ani w swych mowach, ani w czynach. Ohydne, blagierskie deklamacye, najoczywistsze i bardziej realne interesy, tudzież karyery, podawane, jako poświęcenie się bez granic, wielosłowne, wielokwadransowe wywody grubych ciemięgów, elokwencya kretynów, dowcipy błaznów, jako najlepsza moneta krążyły w tym zespole przewodników skołatanej ojczyzny. Pracowali tam również, lub trawili czas dobrzy głupi ludzie, którzy uwierzyli w zapewnienie frantów, jakoby oni wszyscy wraz kwalifikowali się do roli dobroczyńców Polski i stali, pod względem idei i zasługi, ramię w ramię z powstańcami sześćdziesiątego trzeciego roku. Ślepe zaufanie do własnego namaszczenia i dostojeństwa było, jak ciepła kąpiel, w którą z rozkoszą pogrążał się każdy kołtun, szalbierz, lub ryfa. Galicyjskie gadulstwo znalazło wreszcie trybunę najpodatniejszą, z której mogło wylewać się bezkarnie i na wsze strony. Austryacka lojalność zbratała się na nowo ze starą tromtadracyą i przybrała sobie do pomocy różnych strasznie srogich „szefów” czerwonych stronnictw, ażeby ze wszech sił popierać „dobrą wolę Widnia“. Tak to, zażywając całej zdolności intrygowania i gadania, spychano jeszcze raz z ramion starych wałkoniów obowiązek zbawienia Polski na barki dzieci i podrastającej młodzieży.


Pewnego dnia, (późną już jesienią), wróciwszy do mieszkania, Jasiołd dowiedział się od zapłakanej służącej, że pani niema, bo wyszła, a wyszła do szpitala, bo tam przywieźli pana porucznika, w strasznej bitwie poszarpanego na kawałki. Jasiołda przenikały naprzemiany gwałtowne ognie i zimne mrozy. Trudno utrzymywać, żeby ta wiadomość wprawiła go w stan chrześcijańskiego współczucia. Była to raczej żywiołowa, dzika i niska, nienasycona i wbrew woli wciąż z głębi wybuchająca pogańska radość. Chodził, biegał, rzucał się po izbie, skakał, załamując ręce z mniemanej rozpaczy i chowając w nie twarz, która się śmiała swym własnym chichotem, jakby to była na kadłubie Jasiołdowym głowa i twarz dyabelska. Myśli zamieniły się na płochliwe języki ognia, które dziki wiatr rozdmuchiwał. Serce szalało od lecącej przez nie fugi. Jasiołd nie mógł wytrzymać w pokoju. Dowiedział się od Wikty, do którego to szpitala przywieziono porucznika i udał się w tamtą stronę. Był deszcz. Wiatr huczał w nagich konarach plant krakowskich. Jakże zrozumiały był ten huk dla uszu młodzieńca! Jakże był miły deszcz, strugami spływający z rozgorzałej twarzy, z rozwichrzonych włosów, z wyszarzanej kapoty!
Porucznik Śnica miał leżeć w bocznym gmachu uniwersyteckim. Jasiołd usiadł na ławce naprzeciwko wielkiego nowego budynku i wpatrywał się w okna, rzęsiście oświetlone elektrycznemi lampami. Głupie szczęście i bezsensowne nadzieje wypełniały jego wzdychające piersi. Nie miał najsłabszego pojęcia, co mu z tego przyjść może, iż porucznik został ciężko zraniony. Wiedział to jedno, widział raczej to jedno, jako daleką łunę w ciemności, że w tej stronie wschodzi dlań słońce. Gdyby pani Celina była kobietą wolną! Gdyby nie należała do tamtego człowieka! O, Boże!
Za oświetlonemi oknami, gdzie stało łoże boleści, było jego życie i szczęście! Czarujące cudne słowa wyrażały jego własną modlitwę...: „bym u Boga w niebie, po wiekach wieków kiedyś spotka ciebie i tam przynajmniej odetchnął wraz z tobą“...
W tym samym czasie, o tej samej godzinie i minucie, pani Celina klęczała u nóg męża. Śnica miał obiedwie golenie wprost rozszarpane przez wybuch szrapnela. Cała twarz jego była zraniona od ciosów ziarn piasku, który miotały pociski nieprzyjacielskie, długo leżał na pół żywy, między trupami, na polu wściekłej bitwy. Dużo krwi stracił. W drodze do szpitalów popadł w straszną gorączkę. Obiedwie jego nogi pełne były ułamków kości podruzgotanych, wyłażących poprzez skórę, to też rozpuchły jak kłody. Przed godziną dokonano zestawienia kości i obiedwie nogi zawieszone były na pasach, a twarz opatrzona i piasek z ran usunięty. Głowa, owiązana bandażami, miała odsłonięte tylko oczy i usta. Oczy były nieprzytomne, pełne piekielnego ognia. Nieludzki, czy nadludzki gniew stał w nich bez przerwy. Chory nie poznawał nikogo, a jeżeli rozpoznał żonę, to była to dlań nie osoba, lecz raczej rzecz obca. Usta rannego wydawały głuche jęki, pełne mocy, pełne nadzwyczajnej potęgi, która się zmaga z nieudiwignionym ciężarem. Przekleństwa w języku włoskim, polskim, francuskim, niemieckim padały raz wraz z pośrodka rubinowych warg, jak splunięcia w czyjąś wrogą a przemożną twarz. Czasem znowu jakieś wyrazy bez związku bulgotały w gardle. Język zeschnięty wysuwał się poza prześliczne, białe zęby, niby język potężnej żmii, która w niewiadomości swej, w straszliwem swem posłannictwie, szuka, kogoby wszechmocnym jadem na śmierć porazić.
Pani Celina drżała na całem ciele wobec straszliwego dla niej zjawiska. Nogi gięły się pod nią. Usta bez przerwy szeptały modlitwy. Ciało waliło się na ziemię, a pot przerażenia zmywał je od włosów na czaszce aż do podeszwy stóp. Ręce wyciągały się bez wiedzy rozumu, wbrew woli, w trwodze, lęku i litości, dotykając z nabożną trwogą suchych, rozpalonych dłoni groźnego męża.


Po upływie dziesięciu dni od pierwszej operacyi, dokonanej przez chirurgów na poruczniku, pan Granowski zapragnął odwiedzić swego znajomego z Florencyi. Przyczyną tych odwiedzin nie było, rzecz prosta, jakieś wysokie współczucie, lecz raczej ciekawość bardzo prozaicznej natury, do jakiego też stopnia wojownik Śnica jest ubezwładniony przez otrzymane zranienia, — czy życiu jego zagraża niebezpieczeństwo, czy nie? Uzyskawszy pozwolenie, pan Granowski przybył do szpitala i wprowadzony został do małego pokoiku, w którym ranny oficer sam tylko przebywał. Okno tej izdebki wychodziło na głuche ściany i dachy sąsiednich kamienic, drzwi były zamknięte, to też w celi chorego panowała zupełna cisza. Porucznik miał się już lepiej. Poznawał żonę i syna, rozmawiał z lekarzami. Odrazu też lekkiem skinieniem głowy przywitał gościa. „Starszy pan“ wziął krzesło, ustawił je naprzeciwko twarzy Śnicy i z wyrazem dziwnego nabożeństwa przypatrywał się pacyentowi. Porucznik długo milczał, nie spuszczając oczu z milionera. Wreszcie rzekł ociężale:
— Dziękuję panu za odwiedziny.
— Cieszę się, że panu już lepiej.
— Zdaje się, że jednakże przetrzymam.
— O, bez wątpienia!
— Mogą, co prawda, zajść i komplikacye.
— Lekarze są pewni, że nie.
— A to pan informował się u lekarzy?
— Tak. Pragnąłem nabrać pewności.
— I zawiodły pana nadzieje.
— Przeciwnie. Sprawdzają się najlepsze nadzieje.
— Czekał pan, jak sęp, na mego trupa, a tu tymczasem truchło jeszcze się rusza.
Śnica zamknął oczy. Przez czas dłuższy leżał nieruchomy, jakby zasnął. Nagle dźwignęły się jego powieki, oczy złowrogo zabłysły, jak u kota w ciemności, i dało się słyszeć pytanie:
— Za co to pana trzymano tak długo w kryminale... w Paryżu?
Pan Granowski zajrzał w oczy rannego ze spokojem i odrzekł bez żadnego wzruszenia:
— Za winy cudze, panie, przez pomyłkę sądową.
— Dlaczego pan tu z Włoch przyjechałeś?
— Bo tu właśnie, nie we Włoszech, jest mój kraj rodzinny.
— Dlaczego pan wszedłeś do Enkaenu?
— Żeby służyć krajowi.
— Dlaczego tak znaczne sumy ofiarowałeś pan na te jakieś tam, waryackie cele?
— Upatruję w tem pożytek dla naszej sprawy.
— Pijawka, imająca się wrzodu... — mruknął Śnica przez zęby. — „Pożytek naszej sprawy“... Pan jesteś człowiek niepewny, niebezpieczny... — dodał głośno.
— Niebezpieczny — dla kogo?
— Dla sprawy państw centralnych.
Tiens! Nie myślałem jeszcze o tem.
— Ja za pana o tem myślałem i stale myślę.
— Widzę to z podziwem.
— Siedzi w kryminale w Paryżu, a setki tysięcy rzuca na fiksacką politykę. W tem jest gruby kawał.
Pan Granowski uśmiechnął się pobłażliwie. Wzruszył ramionami, mówiąc:
— Cóż to ma wspólnego jedno z drugiem?
— To jest podejrzane.
— Pan zapewne ma jeszcze gorączkę.
— Nie. Po tem, com przeżył w bitwie, na polu, gdym leżał wśród trzasku czerepów, po tem, gdy mię przetrąciło, w czasie operacyi i teraz po nocach, — już we mnie nic miękkiego niema. Wiedz wasan o tem!
— A to dawniej było w panu coś miękkiego?
— Dawniej — bywało. Teraz niebezpiecznie jest ze mną wojować. To też panu nie radzę. Dawne maniery skończyły się.
— Może pan tedy zacząć nowe maniery.
— Żebyś pan wiedział!
— No, to poczekam... — mówił pan Granowski, dźwigając się z miejsca.
— Poczekasz pan u Montelupich.
— Aż tam?
— Aż tam!
— Nie wiedziałem, że pan i do tego jesteś uzdolniony.
— Jestem. Mam pana oddawna na oku, jako austryacki oficer.
— Puszczam mimo uszu to, co pan mówisz, bo to choroba pewnie przez pana gada. Ale pan we mnie, nawet temi chorobliwemi majaczeniami, wyzywasz pewną instytucyę polską, której jestem wybitnym członkiem!
— Właśnie tę instytucyę chcę także przed panem zabezpieczyć i ochronić.
— Panie Śnica!
— Zważyłem oddawna wszystko, co w tej chwili mówię. Sądziłeś pan, że już nie żyję. Szkoda, żem z panem wcześniej nie skończył. Gdy wstanę, pilnuj się pan! Pieniądze wszystkie niechaj będą w pogotowiu. Nic nie rozdawać! Ani grosza nie ruszać! To nie pańskie, tylko publiczne! Żeby mi ani jednego grosza nie brakło!
Pan Granowski wyszedł.


Powróciwszy do siebie tego wieczora, milioner Postanowił opuścić Kraków. Należało zejść z oczu „wściekłemu psu“. Szkoda było takiemu psu białego chleba łaski, której dostąpił był we Włoszech i w kraju. Ale już się rzecz stała... Krócej i prościej mówiąc, dobroczyńca Enkaenu postanowił „zwiać“, zniknąć starym obyczajem, przycupnąć w oddaleniu i złe przeczekać, jak je już nieraz w życiu swem przeczekiwał. Zdawało mu się dawniej, że ów Śnica przecież zginie, mazią się rozleje, marą przepadnie, tak czy inaczej zejdzie z drogi. Śniło się, że w najgorszym razie można go będzie zgiąć, przyswoić, kupić, nabyć, zażegnać, że oniemieje od podsuniętej znacznej łapówki. Ostatniemi czasy klarował się jeszcze inny sposób... Teraz, gdy ten zbrodzień był przez swe rany tak nie do rzeczy, nic innego nie pozostawało, jak, powtórnemi i potrójnemi rozmysłami wszystkie okoliczności przejrzawszy, zniknąć mu z oczu. Przebywanie w Krakowie nie było panu Granowskiemu potrzebne. Wydajność węgla kopalni „Xenia“ i całkowita administracya przejęta została przez wojskowość austryacką. Wszystkie sprawy co do wypłat czynszów i procentów uregulowane były przez mecenasa Naremskiego. Sprawy enkaenowe potrosze już nudziły, a nieraz nawet mierziły mniemanego gorliwca. Życie w mieście Krakowie było jednostajne, jednostronne, polityczne, zabójczo nudne. Teraz, gdy afera ze Śnicą tak dalece przybrała na ostrości i groźną się stawała dla bezpieczeństwa osobistego, trzeba było radzić gruntownie. Pan Granowski postanowił wyjechać na wieś, do krewnych, mieszkających w okolicach Suchego Potoku nad Wisłokiem, w starem dworzyszczu, gdzie Xenia po śmierci męża spędzała swe czasy wdowie. Dalecy owi krewni z otwartemi rękami, jak zdawna świadczyły ich serdeczne listy, wyczekiwali na przyjazd bogatego kuzyna, niezbyt dawniej życzliwem okiem widzianego. Zapewniano go, że w starym dworze znajdzie pokoik Xenii nietknięty, a każdy mebel, sprzęt, szczegół z pietyzmem przechowywany tak i na tem miejscu, gdzie w tej izdebce zostawiła go po raz ostatni. To istotnie wzruszyło i pociągnęło starego pana. Nikomu nic nie mówiąc, przeciwnie, mylnie poinformowawszy Jasiołda, panią Śnicową i wszystkich z Enkaenu o kierunku swej wyprawy, pan Granowski wyruszył z przedmiejskiego hotelu końmi do Debrzów.
Przybył na miejsce późnym wieczorem, rozkwaterował się zaraz w pokoju, przeznaczonym na mieszkanie i „przycupnął“. Pora roku i bieg wypadków sprzyjały przedsięwzięciu. Była późna, słotna jesień.
Dwór w Debrzach należał do najstarszych w całej okolicy. Był to dom drewniany, szeroko rozsiadły, z łamanym, „francuskim“ dachem gontowym, na podmurowaniu i dwiema wystawami na ceglanych słupach, od strony dziedzińca i od ogrodu. Zakończenie obudwu skrzydeł starego „pałacu“ zamykały dwie drewniane wieżyce, szerokie, nakryte kopulastymi dachami, na których szczytach skrzypiały dwie zardzewiałe chorągiewki na żelaznych szpikulcach. Każdy z tych dwu groźnych donjon’ów mieścił wewnątrz po dwie izdebki, na górze i na dole. Do górnych wchodziło się po schodach z zewnątrz misternie przystawionych, równie stromych, jak nadpróchniałych, gdyż, niestety, przez lat szeregi stały na szarugach i mrozach bez żadnego zgoła nakrycia. W sławnych na okolicę i widocznych zdala wieżach debrzowskich mieściły się pokoje gościnne. Pod nieobecność gości, kwaterowali tam w czasie wakacyj panicze, pod nieobecność paniczów sypiały pokojówki, wskutek czego donjon’y nie cieszyły się dobrą sławą. O dziewczynie mniej poprawnego prowadzenia się mówiono w najbliższej okolicy, że bywała „na wieży“. Sam dwór rozpadał się, jak to zwykle bywa, na dwie części. W jednej z nich mieściły się pokoje bawialne, duża jadalnia i sypialnie gospodarstwa, państwa Duszewskich, — w drugiej była jadalnia „codzienna“, różne klitki i zakamarki, śpiżarnie, wreszcie kuchnia „podręczna“. Dwa salony debrzowskie, wielki i mniejszy, były zazwyczaj zamknięte na klucz, a meble w nich ponakrywane pokrowcami. Latały tam mole, wisiały „lanszafty“, a w piecach się rzadko „przepalało“. W wielkiej „jadalni“ z wyfroterowaną posadzką stał na środku stół, który można było do nieskończoności rozsuwać, ale tego prawie nigdy nie czyniono, gdyż gości tyle nigdy nie było, i w tym pokoju nigdy prawie nie jadano. Kredens pod jedną ze ścian był nawet zasnuty pajęczyną. Na ścianach jadalni wisiały ogromne konterfekty przodków, portrety rodzinne. Były to jakoweś kopie, odstawiane przez miernego malarza ze wzorów niewiadomych, a jak złośliwi opowiadali, z opisów babuni Tekli. Panowie w wysokich kołnierzach, z ogromnemi chustkami, zawiązanemi na monstrualny węzeł pod brodami, zabarwionemi na niebiesko, — tupety, wcięte talie, rękawy w ramionach wydęte, zielone kamizelki, obcisłe ineksprymable, chude, niebieskawe palce z nadzwyczajnie arystokratycznymi paznogciami... Damy w batystach, krynolinach, fiokach, wyściskane gorsetami, omdlewające... Na początku tego szeregu przodków, — którzy w liczbie dziewięciu nudzili się w ciągu wielu — wielu lat w jadalni debrzowskiej, wiecznie pustej, i wyblakłemi jakby zgłodniałemi oczyma patrzyli na stół, zawsze zsunięty i nigdy nie zastawiony, — stał okrutny rycerz w tak zielonej, twardej i powykrzywianej zbroi, że w widzu budziło się niedowierzanie, czy ten namiestnik petyhorskiej chorągwi mógł choć przez godzinę wytrzymać w tak niewygodnych i żelaznych klubach. I ten portret był nowoczesną kopią czegoś innego. Widz, oglądający galeryę familijną, wychodził z pokoju z wrażeniami niezdecydowanemi. Każde oko mrużyło się jakoś niewłaściwie, a usta kryły uśmiech, zwany uśmiechem pod wąsem. Podniosłego wrażenia czci i kultu przodków galerya nie budziła.
Dookoła „pałacu“ na znacznej przestrzeni roztaczał się ogród. Były w nim drzewa owocowe i dzikie, aleje i kępy, rosnące według własnego upodobania. Potrosze z braku pilnego dozoru nawet drzewa owocowe nabierały czubów przesadnie strzelistych, albo za nadto zwisały krzywemi gałęźmi ku trawie, niepostrzeżenie dziczały i rosły według zupełnego widzimisię. Drożyny ogrodowe, niegdyś pilnie gracowane, literalnie porastały trawą i zielskiem, krzewem akacyi i białodrzewa. Dopiero jesień odsłaniała dawniejsze w ogrodzie przejścia i szlaki. W głębi ogrodu zaczynały się wyżłobione w wapiennych żwirowiskach parowy, zbiegające w dół do potoku, który w tem miejscu skręcał do Wisłoka. Te jary, piękne wądoły, zarosłe, dzikie urwiska przyleśne, nieprzebytym gąszczem kalin, leszczyny, jarzębin i jałowców okryte, czyli debrze, nadały, widać, nazwę całej miejscowości. Wśród tych żłobowisk, na wzniesieniu czerwieniło się w gruncie, niewiele już wznosząc się nad poziom, rumowie kamienne podmurowań dawnej jakiejś budowli, której kwadrat rozległy z głazów wapiennych można było z łatwością rozpoznać w ziemi. Było to „zamczysko“. Mówiono powszechnie, że stał tu niegdyś, „za polskich czasów“ — zamek okropny! Co to był za zamek, do kogo należał, kto go budował i kiedy, — tego nikt nie wiedział i powiedzieć nie umiał. Od strony rzeki, w głębi jednego z jarów widać było jeszcze ślad fundamentów, skarp i przymurowań, głęboko w rumowie wpuszczonych, — wywalone okrągłe otwory, w których musiały niegdyś tkwić odrzwia kamienne i zniszczone sienie, prowadzące do sklepionych pieczar. Tam, w głębi mury się jeszcze trzymały z tego tylko względu, że ten, ktoby je ruszył, byłby przez nawał ziemi zewnętrznej zasypany i zaduszony. Tych pieczar sklepionych, coraz głębiej jedna za drugą schodzących, było trzy. Po środku każdej leżała kupa gruzów, rumowia, kamieni, miału, — no, i, rzecz nieunikniona, — brudów. W ostatniej, najgłębszej i najobszerniejszej stały mury grube z ciosanego piaskowca. W jednem miejscu widać było wnękę głęboką, szczelnie niegdyś obmurowaną, która została naruszona od wybuchu jakiegoś naboju, podłożonego pod nią, gdy tam szukano niewątpliwych skarbów.
Pan Granowski chodził po ogrodzie i żywo interesował się ruiną „zamczyska“. Zwiedził pracowicie wszystkie trzy piwnice zamkowe i wiele razy obejrzał je ze ścisłością archeologa i budowniczego. Znał już oddawna wszelkie waryanty opowieści o tem, iż z pieczar zamczyska tajemny korytarz idzie do środka lasów bielickich, czy też do ujścia Wisłoka... Pewnej nocy, w kilka dni po przyjeździe, wyszedł cichaczem ze swego pokoju i, starannie rozglądając się na wsze strony, udał się w stronę ruiny. Gdy wkroczył do głębi i znalazł się w trzeciej komorze, upewniwszy się, iż za skarpami i załamaniami murów nikt światła dostrzec nie może, oświetlił latarką elektryczną stos gruzu, leżący pośrodku, zrośnięty już w jednolitą masę, — i zaczął przyniesioną motyką kopać jamę. Szczególniejszym zbiegiem wypadków w masie zwartego rumowia natrafił na starą metalową pieczątkę bez herbu, ze ślicznie wyrytym napisem w otoku: Je garde les secrets“. To go dobrze usposobiło. Gdy doszedł do kamiennego podłoża, wydostał z walizki, przyniesionej pod płaszczem, okutą szkatułkę z walorami i umieścił ją na dnie wybranego dołu. Potem uważnie nakrył skarb ziemią, gruzem, uklepał miejsce, jak było poprzednio, przyrzucił je brudami, ażeby niczyich nie nęcić oczu i nie budzić podejrzeń. Dokonawszy tego, wrócił w ciemności do siebie. Szkatułka, doskonale okuta, a wewnątrz nieprzemakalna, wyłożona blachą, przywieziona w walizie z Krakowa, zawierała sporo pieniędzy. Czynsze z kopalni, pobrane od wojskowości, reszty kapitałów, pościąganych z banków pan Granowski zmienił na dolary amerykańskie za sumę kilkukroć stu tysięcy reńskich. Inne walory zmienił na rosyjskie ruble, część sumy miał nawet w złocie, z trudem zdobytem, lecz osiągniętem w dość pokaźnej jeszcze ilości. Wszystko to zawierała okuta skrzyneczka. W poczciwych galicyjskich koronach przezorny kapitalista miał przy sobie sumkę podręczną, stosunkowo nieznaczną, któraby jednak przeciętnego galicyjskiego łazanka uczyniła krezusem. Umieszczając część swych pieniężnych zasobów w ruinie zamczyska, pan Granowski wykonywał plan dawno i pilnie obmyślany a roztrząśnięty w szczegółach. Przyszedł do przeświadczenia, wnosząc ze wszystkiego, co się wówczas działo w Galicyi, że „nawała moskiewska“, z miejsca, gdzie tkwiła, potoczy się dalej. Postanowił podejść pod tę nawałę, dać się jej przewalić przez siebie, przeszyć ją sobą, niejako, na wylot, jak to czynią świadomi pływacy na brzegu morza, gdy się rzucają głową naprzód w nadciągający wielki bałwan przypływu, — zobaczyć, co też będzie po tamtej stronie. Przedewszystkiem obliczał, że po tamtej stronie nie będzie Śnicy. Za sobą miał opinię austryacko-nieskazitelną, jako dobroczyńca Enkaenu. Przed sobą — doskonałą, starodawną, z minionych lat znajomość Moskali, ich języka, natury, zwyczajów i nawyków. To też postanowił cierpliwie czekać w Debrzach na tych gości. Kupa gruzów w trzeciej komorze zamku wydała mu się być schowkiem na pieniądze bardziej bezpiecznym, niż ogniotrwałe Safes jakiegokolwiek banku. Tam ich nikt napewno szukać nie będzie, a gdyby szukał, to go stare mury przytłuką.
W pałacu „starszy pan“ zajmował jeden z pokojów prawego skrzydła. Był to dawny gabinecik Xenii Nienaskiej. Stały tam, w istocie, meble, jak je zostawiła, nienaruszone i nietknięte dla tego przedewszystkiem, że w tych Debrzach nigdy się wogóle w ciągu lat nic nie przestawiało, ani odmieniało. Rzeczy zostawione, stały jak je zostawiono. Chyba, że ktoś przestawiłby je w drodze aktu rewolucyjnego inaczej. Wówczas, przestawione inaczej, stałyby znowu w ciągu mrozów i upałów ad infinitum. W tym pokoju, oprócz sprzętów i mebli najniezbędniejszych, znajdowała się szafka mahoniowa w stylu empire, z drzwiczkami pięknie wykładanemi gzemsami i ozdobami z bronzu. Stare szyby we drzwiach tego mebla zasłonięte były od wewnątrz zielonem suknem, nadając całości wyraz uroku i tajemniczości. Pan Granowski, zamieszkawszy w pokoju, zwrócił uwagę na tę szafkę i chciał drzwi otworzyć. Okazało się jednak, że są na klucz zamknięte, a ten klucz gdzieś się zapodział. Zaczęto forsownie szukać i, pomimo długich i wrzaskliwych termedyj, nie znaleziono. Drzwi szafki otwarte zostały wytrychem przez kuchcika, uzdolnionego w tym kierunku. Na półkach wnętrza leżały rozmaite strzępy znoszonej garderoby, należącej niegdyś do Xenii Nienaskiej. Były tam jej jedwabne pończochy, bielizna, wiosenny, mało noszony kapelusz, nocne pantofle, jakieś zmięte bluzki, wstążki, sztuczne kwiaty, zużyte rękawiczki... Nieszczęśliwy ojciec drżącemi rękami porządkował, układał, przebierał te rzeczy. Serce w nim zamierało i samotne łzy kapały w każdą z pamiątek. Trzymał oto w ręku czarny, słomkowy kapelusz z rozkwitającemi różami... Odwracał go stroną wewnętrzną ku oczom swym i ustom, szukając kształtu głowy, która tkwiła w tem ozdobnem nakryciu. O, jakież słowo wyrazi okrucieństwo obrazu, który poszukiwanie odsłaniało przed jego oczyma! Ujmował w dłonie wątłą rękawiczkę i straszliwie cierpiał, patrząc na brzuśce wskazującego palca, odgniecione i starte, ślad cudnej, żywej ręki... Łkał beznadziejnie, niepocieszenie w głuche półki tej szafy, wdychając zapach ulubionej perfumy zmarłego dziecka, który wydzielał się jeszcze z flakonika, leżącego w kącie zasnutym pyłem. Patrząc pod światło na tę flaszeczkę, starszy pan myślał sobie, że taki oto okruch szkła i, — o, Boże! lotny zapach — przeżył Xenię! Tych samych miejsc dotykały się nadobne piersi jej, o te drzwi ocierały się jej ręce, ramiona, suknie. Te tiule, batysty, weby osłaniały jej barki, kibić i nogi. Jak podła czereda duchów odwetu, z każdego drobiazgu rzucało się na duszę zemściwe przypomnienie. A każde przypomnienie odsłaniało nowe, nigdy niewidziane oblicze istoty rzeczy. Każde było odkryciem prawdy, wyrzutem, oskarżeniem, zadaniem kłamu... Pradawne sprawy, w mroku czasu zaginione przypadki, dziecięce przygody, rączki czarujące, niegdyś — niegdyś zarzucone na szyję, wonne usteczka, szepcące w usta tamto wyznanie, drobne przewiny i ciężkie kary, które wracają teraz do serca, nawskróś je raniąc, łzy i radosne zapogodzenia się wśród objęć na wieki wieczne, straszliwe rozstania i lata tęsknot na nowo w jednej minucie przeżyte, pierwsze uśmiechy i pierwsze słowa, gdy się oczy ojca i córki znowu spotkały... Czemże było życie? — Tylko nią. Gdzież się życie podziało? — Z nią razem zmarło.
W rogu najwyższej półki, pod warstwą rzeczy, leżał jakowyś gruby zwitek papierów. Pan Granowski wyciągnął go na światło. Był to pakiet broszur, kajetów, rysunków, owinięty w grubą tekturę i owiązany w krzyż szpagatem. Na wierzchu widniał napis wielkiemi krzywemi literami ręką Xenii położony: „Papiery Ryszarda zabrane z jego pokoju w Krakowie“. Trzymając tę paczkę w ręce i odczytawszy napis, pan Granowski doznał najzjadliwszego wstrząśnienia, urazu w najczulszy nerw, pchnięcia w głębi jestestwa. To ten ją za sobą w grób pociągnął! Ten ją zabrał! Ten ją za sobą pojął w wieczną śmierć! Poszła za nim w ziemię i za ten straszliwy, ceglany mur w glinie! Kusiciel! Egoista! Oszukaniec niewinnej! Nocny złodziej, który nieświadomą podszedł i zgasił swym czarnym cieniem! Boleść rozszerzyła się, rozrosła. Wyciekła z serca, jak zaraza, i zatruła każdą żyłę cielesną. Jęk bezmyślny szczekał w duszy:
— Gdzie ją trzymasz? Gdzie ją masz? Coś z niej zrobił? Czaszkę bez oczu, bez nosa, bez warg, bez włosów... To moje dziecko! Tyś je, obcy, wydarł mi i zagarnął! W boleści oszalałej stary człowiek cisnął papiery Ryszarda Nienaskiego w głąb szafy. Ze szlochem bezsilnym, z głuchem stękaniem upadł na kolana przy drzwiczkach.


Niewesołe było życie młodego Jasiołda od chwili przewiezienia porucznika Śnicy do szpitala. Pani Celina spędzała każdą chwilę, wolną od pielęgnowania dziecka, przy boku chorego męża. Biegła do szpitala rano i nad wieczorem, a nieraz dopiero późno w nocy wracała do domu. Nieszczęśliwy sąsiad z górki słyszał każde jej wyjście, czekał na każdy powrót, tłukąc się z kąta w kąt po swym pokoju. Długie były godziny wyczekiwania znajomego odgłosu kroków na kamieniach dziedzińca, na wiadome skrzypnięcie drzwi wejściowych. Żmija niecierpliwego utęsknienia wiła się około trzewiów wewnętrznych, a każde drgnięcie i obrót jej przegubów zaznaczało się głuchem westchnieniem. Nieprzerwane ćmienie ślepego bólu, a w pośród niego narywający w głębi jestestwa skir beznadziejności, — zamroczyło młodemu świat i przemieniło go w pustynię. Nie widział ludzi, domów, sklepów i ich świateł. Obojętne dlań były ideje i wypadki. Wiedział o nich dobrze, lecz ich istota i życie nie mogły się przedostać do jego serca. Serce było jak gdyby obce w piersiach, — cudza, wprawiona substancya. Nic jego niedoli uśmierzyć nie mogło. Ani jedna pociecha nie mogła do niego znaleźć dostępu. Najbardziej wstrząsające wieści były, jakby łoskoty zewnętrzne i huki tępe dla przygłuchych uszu: nie mogły przerwać nielogicznej logiki doskonałych wywodów wewnętrznego cierpienia. Ono żyło samo własnem swojem życiem, przedziwnie skonstruowane i rozmaite, tworzące zamknięty świat i formę, kształtując swą własną istność, podobne do postaci i fenomenów życia płodu tajemniczego, który się począł w mrokach jestestwa.
Nieraz Jasiołd, posłyszawszy, że pani Celina wybiera się iść do szpitala, cichaczem ją śledził, ulegając idyotycznemu złudzeniu, martwo urodzonej nadziei, że może dziś właśnie nie tam skieruje kroki. Czaił się za drzewami plantacyj, biegł i przystawał, wtulał się w bramy i sadził na oślep, z oczyma pękającemi od złudnej nadziei, że ona zawróci w którąś ulicę, że nie pójdzie tam, dokąd codzień zmierza. A gdy czarna jej postać znikała we framugach drzwi uniwersyteckich, wlókł się do swej roboty, jak skazaniec na szafot, dźwigając na rękach i na nogach tysiącpudowe, a niewidzialne dla nikogo kajdany rozpaczy. Oczy jego zasłane były łzami, w których strugach błąkała się czarująca, jasnowłosa głowa. W mrocznych salach legionowej intendentury, gdzie miał zajęcie pisarskie, często przebierał rewolwery, dopasowywał do nich kule. Swym niewidzącym, oślepłym wzrokiem patrzał w ślepą dziurę małej lufy browninga. Mierziło go jadło i napój. Nienawistne się stało ludzkie towarzystwo i rozmowa z kolegami. Coś nieuchwytne, mgliste, jedno jedyne, — powab przygładzonych włosów nad białem czołem, wdzięk postaci, niejasna, nieokreślona nadobność, pochłonęła wszystko i jedynie była widzialna w tym wielkim mroku. Przypomnienie, — głos tego samego brzmienia, szelest do umiłowanego podobny, kształt w oddali czyjejś postaci, tamten w ruchu naśladujący, szum drzew jesieni, żywy świadek uczuć na śmierć skazanych — potrącał duszę w nicość głuchych stanów zatracenia. Cała jego istota omdlewać się zdawała na wspomnienie subtelnej gracyi ruchów, przechyleń kibici, gestów rąk, spojrzeń, uśmiechów, radosnych okrzyków i smutnych zamyśleń. Był w tem zagłębieniu się w ułudny obraz wieczysty podziw i nigdy niewyczerpana rozkosz wwiadywania się, sekretnego śledztwa, stały niedosyt nieskończonością odcieni upojenia, nigdy niepełna miara czystej rozkoszy, aż do utraty zmysłów. Tak niegdyś, we wczesnem dzieciństwie, zastanawiało go, dziwiło, wstrząsało i prowadziło aż do stanu uwielbienia czarodziejstwo rozkwitłych ponsowych i cielistych róż w ogrodach Łukowa. Nie rozumiał tych uczuć i w szczególniejszy sposób wstydził się ich przed samym sobą. Rosły w nim i bytowały, stając się składową częścią jego istoty. Teraz tęsknota, doprowadzająca do omdlenia, zasłaniająca świat i ludzi, wciąż popychała jego oczy i myśli w jednę stronę. W tej stronie świeciło słońce i rozlany był szczególny zapach. Gdziekolwiek pani Śnicowa postawiła stopę, było miejsce świetliste. Widać było w ulicach każdy sklep, w którym coś kupowała. Miły stawał się człowiek, z którym zamieniła wyraz obojętny...
Od chwili wyjazdu pana Granowskiego stan depresyi moralnej wzmógł się i zaostrzył. Starszy pan jakoś trzymał w ryzach uczucia młodzieńca. Teraz patrzano na Jasiołda w biurach intendentury, jak na protegowanego bez protektora i jak na „dekownika“, który szuka bezpiecznego schowka w kramach wojskowych. Jasiołd widział to wszystko, — a czuł, jak przez sen. Nie stać go było nawet na uśmiech pogardy. Żałował potrosze pana Granowskiego. Nie dlatego, żeby pragnął mieć go za powiernika, lecz że doświadczony i opatentowany cynizm starego pana był jakąś siłą, czemś w rodzaju dźwigara wśród tej bezsiły. Zresztą ten człowiek mówił rzeczy odmienne, zimno zdecydowane, nie miał w sobie połowiczności. Teraz, gdy go nie było, Jasiołd został sam, jak zapomniany badyl w jesiennem polu. Właściwie, — był znowu sam, gdyż samotność była jego stanem przyrodzonym. Był niby to jednostką gromadzką, karnym uczniem, posłusznym żołnierzem, wreszcie pospolitym robotnikiem i funkcyonaryuszem w biurze. Naprawdę, żył w odludziu, wiecznie zosobna, jakoś na zewnątrz od koleżeńskiego zespołu, choć w nim, jako najlepszy kolega, przebywał. Dopiero pani Celina i ów pan Granowski przybliżyli go do ludzi. Niestety, — zbliżenie duchowe do pani Śnicowej naraz, od przybycia samego męża, przemieniło się w klęskę... Pan Granowski gdzieś znikł. Gdyby zaś nie był znikł, młody Jasiołd byłby się może dowiedział, co znaczyło zbliżenie się ludzkie, braterskie, niemal ojcowskie tego człowieka...
Koledzy ze „wschodniego“ batalionu krzywem okiem patrzyli na krok Jasiołda, na jego zajęcia w intendenturze, przebywanie w towarzystwie „enkaenowców“ i porzucenie pracy w cegielni. Poczytywali go, jeśli nie za odstępcę, to za typ słaby, bez charakteru. Niektórzy rzucali sąsiadom na ucho, jako charakterystykę Jasiołda, określenie: — „karyerowicz“...
Jasiołd i to odczuwał dokładnie. Dowodzenia pana Granowskiego, ciągłe przebywanie wśród przygotowań do walk z Moskalami w sklepionych izbach intendentury, wieści, nadchodzące „z frontu“ legionu zachodniego, a nadewszystko atmosfera ogólna — oddziaływały potrosze na imaginacyę i nastrój młodego człowieka. Nie do tego jednak stopnia, żeby się miał wyprzeć idei swych towarzyszów. Tkwił duchowo w zespole tych współbraci, lecz smutek wewnętrzny poganiał go w przeciwną stronę. Pewnego dnia, — już w grudniu, — gdy szedł, jak detektyw, za panią Celiną, biegnącą do męża, wiatr wyhuczał nad jego głową, w konarach drzew decyzyę. W istocie tak było: wiatr wyhuczał... Tegoż jeszcze popołudnia Jasiołd zgłosił się, jako ochotnik, do piechoty legionowej, został wciągnięty na listę, dostał kartę wojskową, wdział na się szary strzelecki przyodziewek w intendenturze. Zaraz począł chodzić na mustrę. Jeszcze dwa, trzy dni nocował „na górce“. Pocichu wchodził, pocichu wychodził. Żegnał się ze swoim kątem, z przeżytemi uczuciami. Ostatnie trzy dni... Ostatnie dwa dni... Już pojutrze! Już jutro! Ostatnia wreszcie zeszła noc... Och, jakież słowo wyrazić zdoła żal, wypełniający po brzegi jej ciemną czarę? Któż wypowie zemdlenie młodego serca? Któż zdoła wysłowić podźwignienie go przez wolę, która z nieustraszoną decyzyą patrzy w nadchodzące wygnanie?
Rano młody żołnierz miał już iść do koszar na stałe i wraz z „pułkiem“ swym wyruszyć niezwłocznie „na linię, w pole“. Przed niewesołem jutrem zeszedł na dół pożegnać panią Śnicową i wyrazić jej wdzięczność za wszystko dobro, które mu wyświadczyła. Wsunął się do przyciemnej kuchenki i poprosił służącą, żeby powiedziała pani o jego przybyciu. Pani Celina była jeszcze w rannym szlafroku i z włosami byle jak związanemi w węzeł na tyle głowy. Trochę zdumiona, wśród swoich udręczeń z racyi choroby męża, tą ranną wizytą, otworzyła drzwi do kuchenki i zawołała sąsiada do pierwszego pokoju. Na widok jego munduru wydała lekki okrzyk, stłumiony lękliwy okrzyk. Zadrżało serce Jasiołda. Ucho jego dosłyszało w tym cichym okrzyku odgłos wewnętrznej trwogi. Zdawało mu się, przyśniło mu się, przywidziało mu się, że to on sam taki wydał jęk nad swoją niedolą, że to jego własne w tamtych ustach ozwało się westchnienie. Oczy pani Celiny zaszły tumanem, jakby zaniewidziały. Wargi jej drgnęły i pobladły. Stała przed swym gościem z obwisłemi rękami. Nie powitała go, ani zadała pytania, czemu się ubrał w ten mundur. Jasiołd nie tłómaczył jej swego postępku. Chciał coś powiedzieć, ale mu się oczywistą rzeczą wydało, że przecie ona i tak wszystko wie. Wiedzieli przecie obydwoje i tak wszystko a wszystko. Trudno orzec, dlaczego i wskutek jakiego zuchwalstwa podniósł oczy aż do najwyższej wysokości, która dlań na ziemskim padole istniała, aż do oczu pani Celiny. Zaczął patrzeć w jej oczy, patrzeć z głębi swych ciemnych nocy, z za nieudźwignionej tęsknoty swych ciężkich dni. Nieziemskiego doznał szczęścia, gdy oczy jej pojęły mowę jego oczu, gdy zatonęły w jego oczach na nieskończoną jednostkę czasu. Uśmiech szczęśliwy razem i żałosny wypłynął na jej usta. Myśl jakaś przeraźliwa sfałdowała jej czoło. Uczucie niewiadome, — wstyd czy boleść, szalony gniew, czy obłąkana rozwaga, falą czerwoną przepłynęła przez lica. Z oczyma zatopionemi w oczach przetrwali oboje moment swój niewysłowiony, pierwszy i ostatni w życiu, jeden jedyny. Powiedzieli oczyma wszystko, wyraźniej, niż słowy i uczynkiem, o rozkoszy wzajemnego upodobania w sobie, wstąpili w dusze swe i oddali sobie, — dusza duszy, — uścisk pozdrowienia i uśmiech pożegnania, pocałunek ducha duchowi w wieczystem rozłączeniu. Zdawało im się wtedy, że, objąwszy się, płyną samowtór, kiedyś, po wiekach wieków, gdzieś u Boga w niebie... Szczęście wstąpiło do serca Jasiołda i szczęście wstąpiło do serca pani Celiny w tej minucie gorzkiego rozstania. Dowiedzieli się prawdy i w bezsłownem milczeniu zaprzysięgli się na tę prawdę przed jakąś wszechmocną siłą. Wszystko inne stało się nieważne i drugorzędne. Nasycili jeszcze spojrzenie spojrzeniem, cichy uśmiech cichym uśmiechem, podali sobie ręce i rozstali się.
Właśnie służąca Wikcia wbiegła do pokoju, żeby wydobyć z łóżeczka małego Stasia, który się zbudził i rozkrzyczał. Jasiołd rzekł z ukłonem:
— Nie będę przeszkadzał. Pewnie pani będzie gotować mleko dla małego.
— A tak. Ale to przecie jeszcze czas.
— Ja się spieszę, bo mam stanąć w koszarach o dziewiątej. Jutro rano wyruszamy.
— Jutro rano!... Dokąd?
— Nie wiem, proszę pani... Dokądś, na linię. Coś mówią, że nad Nidę, w stronę Pińczowa.
— Kiedyż pan znowu będzie w Krakowie?
— Gdybym to wiedział...
— Proszę o nas pamiętać, gdy pan przyjedzie.
— Będę pamiętał! A proszę pozdrowić ode mnie porucznika Śnicę.
— Dziękuję panu.
— No, to już idę. Cześć!
— Żegnam pana...


Sprawa tak codzienna i prosta, jak rozstanie się zakochanego młodzieńca z piękną mężatką, stała się przecież wielkiem nieszczęściem Jasiołda. W koszarach, w wagonie kolejowym, w marszu, w obozie, wszędzie, gdziekolwiek był, przymierał z żalu. Żył jakby w chmurze bezkształtnej, bezbrzeżnej, pełnej niewysłowionej odmiany. Musiał bez przerwy, biernie uważać, jak żal kąsa mu duszę. Wszystkie zdarzenia mijały, ni to obrazy snu bez początku i końca. W ciągu tygodnia leżenia nad Nidą, podczas srogiej i ostrej zimy, w okopach legionów, — tęsknił za panią Celiną. Obraz jej żywy oddalał się coraz bardziej, a żal, przeciwnie, zbliżał się i powiększał. Ciężka a subtelna żądza, niejasne, pachnące dobro, które było nią samą w jego duszy, zamykało się wszystko w najdroższem jej imieniu. Czasem do zapamiętanej piękności, odrębnego bytu, który był wcielony w głębinie jego duszy, przebiła się z zewnątrz melodya i słowa jakowejś pieśni, a w jej kantylenę spływały tajemniczo ciemne fale wewnętrznego smutku. Czasem uczulanie, uświadomienie sobie ogromu utraconego dobra, stawało się nie do zniesienia. Jak natężona i nie dająca się utrzymać sprężyna, wybuchała żądza śmierci. Śmierć mogła być jedynym lekiem na wewnętrzny ucisk, któremu wola nie mogła rady. To śmieszne pożądanie straszliwego zjawiska było zupełną o niem niewiedzą. Jasiołd nie chciał już nigdy zobaczyć pani Celiny, ani nie pragnął rozmawiać z nią, bawić się i zamierać w obopólnym uśmiechu. Wiedział wszystko, co wiedzieć należało, że ona jest cudzą żoną, uczciwą mężatką, szlachetną matką. Rozumiał, że uczucia jego głupie i śmieszne. Ale nie mógł zapomnieć tego momentu, gdy przez niebiańską chwilę patrzyli w swe oczy. Zatapiał się całą duszą w to zdarzenie i kołysał się na skrzydłach szczęścia. Nic nie było w stanie wydrzeć mu rajskiej rozkoszy tego wspomnienia. Wiedział, że chwila taka już nie powtórzy się nigdy i nawet nie marzył o tem, żeby się powtórzyła. To też chciał sobie po prostu umrzeć z tą chwilą w sercu.

Bezcenne, a wiecznie żywotwórcze w jego duszy wspomnienie było bez przerwy napastowane przez nieznośne obrazy. Widział panią Celinę w objęciach Śnicy, przebywał, jako niemy świadek, przy łożu jej sypialni. Patrzał oczyma rozpalonemi, które pękały z rozpaczy na wszystko, co się tam działo. Zewsząd i ze wszystkiego biły nań te widoki i obrazy. Z książek, które czasami zabłąkały się do rowów strzeleckich, z rozmów, z wszetecznych śpiewek, a wreszcie ze wszelkich fenomenów życia. Było to szczególne zjawisko, — zapewne skutek złudzenia, a niemniej przecie pewnik niemal matematyczny, — iż Jasiołd dostrzegał wszędzie ścisły i jasny związek ze swą miłością. Jeżeli czytał książkę, spotykał na jej stronicach sytuacye, wyrazy, zdania, uwagi, dowody, niemal dokumenty, zahaczające się o jego wewnętrzną sprawę, — najczęściej napastliwie, drwiąco i podle osądzające jego wewnętrzne uczucie. Nieraz musiał precz cisnąć ciekawą książkę, gdyż drżał, że wyczyta na stronicach jej, dotąd jeszcze niepoznanych, jakieś oskarżenie, czy wyrok nie do zniesienia. Te książki, dziwne baśnie, nieprzerwane plotki o życiu rodzaju ludzkiego, zdawały się od dawien dawna doskonale wiedzieć o jego przygodzie duchowej i o wszystkiem, co taił wewnątrz siebie. To samo było z kolegami, którym kufel patrzał z oczu, a dziewka była pierwszym i jedynym tematem rozmowy. Ich zwierzenia i przypowiastki, zawsze odarte ze wstydu, brutalne, ohydne, bestyalskie, — ciągła gwara o burdelach, kurwach, pogwałceniach, o francy i tryprze, a wszystko wyrażone w sposób nadzwyczaj swawolny, dowcipny, cyniczny, żołnierski, kawalerski, chamski, — zdawały się bez przerwy szydzić, drwić, natrząsać się z głupiej jego miłości. I ci wszyscy, widziało się, doskonale wiedzą, co się dzieje w duszy głuptasa, samotnego naiwnika, który jeszcze nigdy nietylko nie gwałcił, nietylko nie posiadał, lecz nawet nie całował kobiety w czerwone jej usta. Samo poziome, pospolite, codzienne życie milionami swoich przejawów wtrącało się do wewnętrznej świątyni, do tamtej niedostępnej zakrystyi, do jednej, krótkiej chwili serca. Mnóstwem zelżywych podobieństw, nauczających przykładów i szyderczych potępień napastowało tę chwilę, usiłując zniweczyć ją i wytracić z pamięci. Stokroć podchodził ów wróg czarującego wspomnienia i pokazywał w szelmowskiem swem lustrze wszetecznictwo uciech tejże pani Celiny, — naturalne, pospolite, codzienne jej życie, życie normalnej, zdrowej, oficerskiej żony. Małe się stawało wspomnienie chwili pożegnania, nikłe i niedostrzegalne, jak ziarnko szaleju. Osaczało je podejrzenie, czy aby była ta chwila naprawdę? Czy aby nie była złudzeniem obłędu? Czy to wszystko nie było w pamiętnym śnie, wędrówce niebyłej po węgierskim kraju? Lecz wtedy pod przymkniętemi powiekami ukazywały się lazurowe oczy i łaskawy uśmiech płynął w ciemnem przestworzu. Tonący w morzu tęsknoty przywierał oczyma do tego widziadła i wszystką siłą wyobraźni pozywał je ku sobie. Umacniał je w swem sercu, jak rozbitek, który dotyka stopą lądu. Głęboko miłował niebiańskie swoje widziadło naprzekór wszelkiej zewnętrznej przeszkodzie i napaści. Patrzał zawsze w południową stronę, w niebo Krakowa. Wzrok jego widział tę jedynie stronę nieba i tam płynące obłoki. Ręce, nogi tam, zdawało się, zostały, serce tylko tam biło. Stąd, gdzie w istocie leżał w rowie i chodził na zwiady, uciekało z piersi na zewnątrz, daleko — daleko. Mimo takiego wewnętrznego nastroju, Jasiołd mężnie, dziarsko i wytrwale zdążał pochodzistą drogą wojenną. Zbyt często wszakże w tym czasie, co i dawniej już mu się dość obficie przytrafiało, spluwał rano nie flegmą, lecz czystą krwią. Poty go coraz bardziej po nocach oblewały i dziwne nieraz osłabienie zginało nogi i przeszkadzało w marszu. Krył się z tem przed kolegami, jakby z oznaką tchórzostwa, lub mazgajstwa, nadrabiał w marszu sztuczną tężyzną łydek i brawurą kroku, starał się być pierwszym w wytrzymałości na zmęczenie, brać najtęższych koniów w nieprzerwalności chodu.


W pierwszych dniach lutego szeregowiec Jasiołd wysłany został nocną porą wraz z innymi na patrolowanie. Wyszli z okopów, przebyli po lodach szerokie rozlewisko rzeki i podsunęli się szczęśliwie pod same okopy moskiewskie. W powrocie, wykonawszy pilnie lecenie, zaplątali się w walkę. Większy oddział nieprzyjacielski dopadł ich, usiłował otoczyć i zabrać do niewoli. Legioniści uderzyli bagnetami zaciekle i z taką brawurą, że zdołali się przebić. Nie wszyscy. Jasiołd, obsaczony przez kilku Moskali, bronił się do upadłego. Godząc weń ze wszech stron, żołnierze moskiewscy wołali.
Brosaj orużje, szczenok! Brosaj! Ej, ty, szczenok!
Znając język rosyjski, młody piechur dotknięty został do żywego zelżywem przezwiskiem „szczeniaka“. To też postanowił krwawo zmyć zniewagę. Uderzył w nich z szalonym impetem, w uniesieniu rozkoszy pierwszej walki. Ale pchnięty kilkakroć i z wielu stron, uderzony kolbami w głowę, stracił przytomność i runął na ziemię.


Słychać było wciąż w Debrzach za dnia i w nocy tępe łoskoty, idące ziemią. Ludzie ze wschodu, zdala jechali w popłochu obładowanemi furami, lub ciągnęli piechotą, pod przymusem, popędzając krowiny i szkapska, a na plecach dźwigając toboły. Trwoga padała na wsie i dwory, gdyż łoskot zbliżał się, wyraźniał, przeradzał w oddzielne huki. Raz wraz ktoś przybywał z wieścią przeraźliwą, raz wraz padał rozkaz wojskowych władz austryackich. Właściciele Debrzów zabierali się do ucieczki, gdy wieści nadchodziły coraz groźniejsze. Pochowano rzeczy cenne, zakopywano je w piwnicach, w ogrodzie, wywożono co najdroższe na zachód i umieszczano u znajomych i krewnych.
Pan Granowski wszystkich uspokajał, pocieszał i wyprawiał trwożliwych do Krakowa i do „Widnia“. Sam był dobrej myśli i wesołego usposobienia. Bawiła go żywa wędrówka obywateli. Obserwował sobie z pewną satysfakcyą to interesujące widowisko. Nikomu nic nie mówiąc, miał swe najniezbędniejsze manatki spakowane w wielkiej walizie i szykował się w tym rynsztunku do stawienia czoła wrogowi, do „mężnego zachowania się w obliczu nieprzyjaciela“. Krewni, którzy go u siebie gościli, ludzie wiekowi, postanowili wyjechać do dzieci i wnuków, mieszkających w okolicach Krakowa. Tym sposobem Debrze, wraz ze wszystkiem, co zawierały, miały de facto przejść we władanie gościa-kuzyna. Dwór opustoszał. Zostali folwarczni służący i jeden tylko najstarszy lokaj, emeryt. Ten byłby dla swych chlebodawców ciężarem w drodze i przymusowej gościnie, to też otrzymał rozkaz obsługiwania ostatniego we dworze „jaśnie pana“. Wrażeń w Debrzach nie brakowało. Najpierw przewalać się poczęły przez rozdół Wisłoka wojska austryackie w odwrocie, oddziały wszelkiej broni. Szli w porządku, staczając na przeciwległym płaskowyżu zażarte walki z następującymi Moskalami. Pewnego wieczora wpadł do dworu jeździec na koniu, oficer austryacki, Polak, sąsiad z dalszej okolicy, zmoknięty i zachlastany błotem po bączek czapki, i rzucił wiadomość, że na polach debrzowskich prawdopodobnie wybuchnie bitwa, więc kryć się i umykać, kto żyw. Pan Granowski dosyć flegmatycznie powziął tę wiadomość. Uzbrojony w świetną lornetkę, zjadłszy, jak zazwyczaj, doskonałe śniadanie, wszedł nazajutrz po owej zapowiedzi na schody jednego z donjon’ów, zasiadł pośrodku najwyższej izby i, mając okna na wschód i na zachód, czekał na bieg wydarzeń. Jednak na wschodzie i zachodzie leżała pustka i nuda pól zimowych, zlekka śniegiem przyjętych, porysowanych w zagony, zginające się symetrycznie. Martwota ziewała w tych przestworach, jak zawsze. Las twardą, spokojną ramą obejmował codzienny, niemy obraz. Obserwator zdrzemnął się nawet, mimo wczesnej pory, w postawie siedzącej i miał zamiar opuścić swój punkt wywiadowczy dla przybrania wygodniejszej pozy na dole. Ale oto błysk jeden, drugi i trzeci przeleciał wskroś spokojnego, leśnego błękitu. Wnet potem huk gromowy — raz-raz! I znowu, znowu zmieszany grzmot wielokrotny, to pojedynczymi, to częstotliwymi ciosami rozwalać się zdawał nudę i ciszę zagonów. Jakieś podświadome, zaskórne czucia, czy pradawne przyzwyczajenie wrażeń, złączyły się we wniosek: — burza!... Zarazem po drugiej stronie rzeczki, co pan Granowski stwierdził, rzuciwszy okiem w przeciwległe okno, w zaroślach jałowcowych, pokrywających dalekie garby pagórków, dały się słyszeć takie same łoskoty, tylko częstsze i bardziej ogłuszające. Niemal jednocześnie tynk z rogu sufitu i jednej ze ścian izdebki wielkim płatem grzmotnął na podłogę, zasypując i dotkliwie tłukąc obserwatora. W wiązaniach wieżycy coś srogo zatrzeszczało. Okno, zwrócone na stronę rzeki, wypadło całkowicie z futryn, jak gdyby je stary dom, po potężnem kaszlnięciu, wypluł z wieloletniej osady. Gdzieś, w głębi dworu, rozległ się krzyk przeraźliwy. Pan Granowski poznał głos starego lokaja, Kaliksta. Już wtedy ostrożnie złaził po zewnętrznych schodach, które się chwiały nie wiedzieć dlaczego, jakby z powszechnego strachu. Zanim jednak stanął na ziemi twardej, zrozumiał, że nie strach był przyczyną dreszczu schodów. Jakaś siła piekielna runęła w wieżę. Drewniane wiązadła, krokwie, bonty, ściany, drzwi, okna, schody, tynk i mnóstwo próchna, — wszystko runęło dookoła pana Granowskiego, strącając go z nóg i tłukąc porządnie. Przez jakiś czas starszy pan leżał na ziemi, nie bardzo wiedząc, co się z nim stało. Ale ktoś go podźwignął, ktoś gadał do niego wśród nieustannych łoskotów gromu.
— Kalikst, to ty? — spytał pan Granowski, czując, że już nie leży, lecz stoi, a nawet idzie, mogąc poruszać swobodnie rękami i nogami.
— Jaśnie panie! W nogi! W nogi!
— A łatwo ci tam paplać — w nogi! Ledwie się mogę poruszać... Czekajno... Otrzep mię!...
— Jaśnie panie! Co pary w gnatach!
— Po jakiemu ty do mnie gadasz?... Ale też spróchniałe te wasze wieże, niechże was nie znam! Stało to nieraz na wietrze i deszczu, na burzach i zawiejach, a samo próchno. Tylko dmuchnęli teraz i zleciałem aż na sam dół.
— Bitwa, jaśnie panie. Straszna bitwa!
— Masz zupełną racyę. Coś takiego, w istocie...
— Uciekajmy!
— Kpisz, czy co? W którą stronę? Dokądże mam uciekać? Ze wszystkich stron strzelają. Chodź ze mną do pokojów!
— Nie pójdę, jaśnie panie! Nie pójdę!
— Czemu, sługo?
— Wszystko się wali! Boję się!
— No, to czekaj tu na mnie! Zaraz wrócę.
Pan Granowski ze spokojem wszedł do dworu po schodach ganku od strony ogrodu. Ale już w sali jadalnej spostrzegł, że portrety przodków pospadały ze ścian i w swych złamanych ramach zagradzają drogę. Przez chwilę na odwrocie jednego z tych płócien obserwował z uśmiechem litości nazwisko współczesnego malarza, który odrabiał ów autentyczny konterfekt. Później pan Granowski wszedł do swego pokoju. Tu ujął w rękę skórzany sak podróżny, pled i zarzucił na ramiona gruby płaszcz syberynowy. Przez chwilę rozmyślał, wahał się i zastanawiał głęboko. Wreszcie otworzył mahoniową szafkę, wyjął plik papierów Nienaskiego i wrzucił go do wnętrza walizki! Uczynił to na skutek obawy, iż w tych papierach mógłby być jakiś projekt, czy szkic późniejszego testamentu przedśmiertnego, jakaś wskazówka, lub wzmianka, która mogłaby wpaść w ręce niepożądane przy rabunku dworu. Przez główny salon wyszedł do sieni. Ale zaledwie tam stanął, nagły prąd powietrza rzucił go na ścianę przeciwległą. Szklane drzwi na ganek rozwaliły się na ściężaj i olbrzymie gałęzie, niby miotła kolosalnych rozmiarów, wepchnęły się i zagrodziły wyjście. Pan Granowski nie mógł zrozumieć, co się stało. Ostrożnie wybrnął z pomiędzy suchych prętów i witek, zeszedł po stopniach przedsionka, usuwając nagie gałązki, i spostrzegł, że to wielki konar białego klonu, starca, od wielu lat osłaniającego dach dworu w Debrzach, ścięty jakby olbrzymią siekierą, runął u drzwi wejściowych. W głębi podwórca stał lokaj Kalikst z rozdziawioną gębą i załamanemi rękoma. Spostrzegłszy pana Granowskiego, począł coś pokazywać na dachu dworskim. Była to olbrzymia dziura, wyrwana w obudwu, południowej i północnej, połaciach dachu. Przez ten otwór widać było na wylot blady błękit nieba. Wieża z prawej strony, w której tak jeszcze niedawno pan Granowski zamierzał czynić spostrzeżenia, swój kopulasty dach doszczętnie straciła, a z rozwalonego jej kadłuba sterczały jakoweś spróchniałe kije i gnaty belek. Na drugiej wieży zardzewiała, blaszana chorągiewka przeraźliwie skwierczała, kręcąc się w kółko, jak podczas najsroższej, letniej burzy, co słychać było wyraźnie w przerwach między jednym a drugim grzmotem bateryj armatnich. Raz wraz dookoła dwu postrzegaczów gwizdały i furczały jakieś pociski, latały w powietrzu bryzgi żelaznych czerepów. Obadwaj byli tak pochłonięci widokiem ruiny starego dworu, iż z tych brzęków i gwizdań nie mogli sobie zdać sprawy. Nadewszystko stary lokaj, Kalikst, zwany zgrubiale Kaloszem, albo zdrobniale Kaluniem. Spędził w „pałacu“ całe niemal życie. Tu się uczył misteryów „wielkiego“ i „małego“ obsługiwania. Tu we czci, jeżeli nie duchowej, to cielesnej, sprawował codzienne i conocne swe urzędowanie, którego się wyuczył, jak wiewiórka biegu w kole... A oto teraz patrzał na ruinę w ciągu jednego kwadransa wszystkiego, co przywykł poczytywać za niewzruszoną na wieki potęgę. To też Kalunio chwytał się za głowę i coś bełkotał, razem modlitwy i przekleństwa, prośby i groźby. Co innego czuł pan Granowski. Tego niemal bawiło nowe widowisko. Złowroga postać szczytnej uciechy przejmowała go na widok drżenia ścian dworu od niewidzialnych ciosów. Z satysfakcyą patrzał, jak jeden ze starych kominów rozprysł się literalnie w okruszyny, w drobny pył, — gdy dzwoniły szyby okien i darły się połacie dachu, niby włókniste łachmany. Kalikst opatrzył się pierwszy:
— Jaśnie panie! To kule tak gwiżdżą!
— Tak myślisz?
— Kule!
— No, więc co?
— Uciekajmy!
— A ba! Owszem! Tylko — dokąd?
— A gdzie jaśnie pan każe, to umykajmy, aby ino stąd.
— „Każe“? Nie, kochaneczku, dowcipny Kaluniu. To ty każ!
— Ja nie wiem!
— „Nie wiesz“? Doprawdy? A widzisz... Rozkazuj! Ja będę słuchał. Obaczno, jak to łatwo być panem, jakie to głupstwo rozkazywać. Rozkazuj mi, z łaski swojej, miły Kaluniu!
— Nie kazywałem do tej pory, tylo, com słuchał, to i teraz nie moja rzecz komandować.
— A ja ci właśnie komanduję, żebyś rozkazy dawał. No, jazda! Komanduj!
Kalikst cichcem i sprawnie dał nura w chrósty starego ogrodu. Ale nagie krzaki i pręty niewielką stanowiły osłonę przed gwiżdżącemi kulami. Jak niezliczone stado os, świstały pociski. Jeden z nich dosięgnął Kaliksta. Stary lokaj jęknął, począł oglądać swe nogi, chwytać się za łydki, utykać, kląć, płakać. Z nogawicy jego drelichowych portcząt zaczęła zrazu ciec, kapać, wreszcie chlustać żywa krew.
— Farbujesz, niezdaro! — krzyknął z oburzeniem pan Granowski.
— Koniec mój, widać, jaśnie panie... — mówił blady Kalikst, przyspieszając kroku.
— Co mię tam straszysz! Dymajmy!
— Jezusie, Marya! Ratuj, Panie Boże...
Dobiegli naoślep, nie wiedząc zgoła, w jakim dążą kierunku, do ruin starego zamczyska i wąwozu zwanego Końskim Padołem. Instynktowym ruchem, jak lisy przed pościgiem ogarów do nory, wśliznęli się do pierwszej pieczary podziemnej. Radość! Śmiali się obadwaj. Tu byli bezpieczni. Słyszeli huk wystrzałów coraz bliższy i wyraźniejszy, wzmagający się, potworny w swem rozpętaniu, lecz byli zabezpieczeni od samego ołowiu i bryzgów żelaza. Czasami tylko przed wylotem piwnicy zionęło nagłym miotem roztrącone powietrze. Kalikst przysiadł na ziemi i jął uroczyście ściągać spodnie. Jaśnie pan, pochylony nad nim, przyglądał się tej jego czynności. Okazało się, że pod nędznym drelichem nie było płótna. Wylazły nagie, chude, brudne gnaty lokajskie przed jaśnie wielmożne oczy. Pan Granowski z niezadowoleniem pokiwał głową. Z okolicy pośladka sługi krew ciekła obficie. Nie było rady! Jaśnie pan magnackim ruchem zrzucił spodnie, zdjął buty i ściągnął kalesony. Wnet podarł je na szmaty i zabrał się do przewiązania rany Kaliksta. Powierzchowne badanie wykazało, że stary sługa miał w tylnej części dwie rany na przestrzał, więc jego mizerny organizm, na szczęście, nie zatrzymał kuli. Dało się krew zatamować mocnym uciskiem bandaża. Krwawienie cokolwiek ustało.
— Patrz, na coś ty mnie naraził, stary darmozjadzie!... — mówił pan Granowski po ukończeniu opatrunku.
— Jaśnie panie, do śmierci będę...
— Z gołemi łydkami stoję na mrozie i muszę twoje brudy nietylko z obrzydzeniem oglądać, ale jeszcze opatrywać.
— Dopraszam się łaski...
— Co mi tam z twoich dopraszań! Leż na ziemi spokojnie, nie rusz się! Żebyś mi już nie krwawił, bo nie mam chęci znowu się w twojej farbie mazać!
Patrząc na Kalunia, posłusznie spełniającego jego rozkaz, pan Granowski przypomniał sobie chwilę, kiedy zjechawszy w jesieni do Debrzów, zobaczył tego sługę, jako pierwszą osobę, spotykającą go w progach domu. Witał go wtedy pieszczotliwem pogłaskaniem po twarzy i dobrem wielkopańskiem słowem:
— Jak się masz, stary idyoto!
— A to mię przecie jaśnie pan poznał... — z niemałą uciechą i roztkliwieniem uśmiechnął się wówczas Kalunio, wyszczerzając całą w obudwu szczękach obfitość spróchniałych zębów.
Teraz leżał na ziemi skulony i cichy, nasłuchując tylko bacznie na grzmoty i ryki zewnętrzne. Wśród tych głuchych uderzeń, które, jak łoskot wielkiej stępy, rozbijały wciąż niebo i ziemię, dawały się słyszeć rozpaczliwe krzyki ludzkie. Były tak straszne w swej nagiej zwierzęcości, że przerażały bardziej, niż dostojny huk armat. Darły się baby i wyły dzieci. Wrzaski te to się zbliżały, to oddalały od zamczyska. Nagle w otworze piwnicy stanęła kobieta z dzieckiem na ręku. Dwoje starszych tuliło się przy jej nogach. Kobieta jęczała jednym, nieprzerwanym skowytem, jakby kto z niej zdzierał skórę. Skóry z niej nie zdzierano, lecz wytaczano krew z dziewczyny, którą taszczyła za rękę. Dziecko całe, od stóp do głów, było umazane we krwi i zostawiało za sobą okrągłe, gęstniejące kałuże. Kalikst dźwignął się z ziemi i wyciągnął ręce do tego dziecka, żeby je opatrzeć. Ale uprzedził go pan Granowski. Ze wstrętem zakasał rękawy i ściągał z małego, folwarcznego brudasa przyodziewek, ażeby odkryć źródło krwawienia. Tymczasem w progi spelunki wbiegały raz wraz nowe osoby z wrzaskiem i kwikiem, zaiste nieludzkim. Wpadały baby z czworaków, oszalałe ze strachu, ciągnąc i niosąc dzieci. Przybiegali parobcy. Przywlókł się pisarz prowentowy z młodą żoną, wymalowaną i wyfiokowaną, w kolczykach, dyndających u uszu. Znalazła drogę do tej dziury nauczycielka ludowa ze wsi z kupą wylękłych dziewuch i chłopaków. Zajrzała tam żydówka, siedząca na komornem w najbliższej chałupie wiejskiej, bijąc się po głowie pięściami, targając łachmany i wrzeszcząc w niebogłosy jedno jedyne wciąż pytanie: gdzie są jej dzieci? Cały tłum bab, chłopów i dziatwy zapchał trzy jamy piwniczne. Cieplej, ale i smrodliwiej zrobiło się w podziemiu. Nikt o tem nie myślał wobec ciągłego huku armat, który potężniał coraz bardziej, wywierając się na równinę debrzowską ze wschodu i zachodu słońca. Wszyscy ci ludzie coś bełkotali, do siebie nawzajem i w próżnię, machali rękoma, tłukli się po norach, włażąc jedni na drugich, popychając się i szturchając w ciemności. Milioner, opatrzywszy jako tako postrzeloną dziewczynę, wciągnął spodnie na gołe nogi, zawinął się szczelnie w swój ciepły, obszerny płaszcz i próbował wysunąć nos z pieczary dla uniknięcia wyziewów, które ją napełniły. Ale o wydaleniu się na zewnątrz nie mogło być mowy. Pociski armatnie waliły w ogród, trzaskały raz wraz w kamienie podmurowań i śmigały przed samym otworem podziemia. Wielki dym wałęsał się między drzewami. Pan Granowski, narażając życie, wyjrzał z nory i zobaczył ogień. Paliły się zabudowania folwarczne. O tem od niechcenia, mimochodem, bąkali przybysze. Strzepnąwszy z niezadowoleniem palcami, starszy pan cofnął się do wnętrza. Minął pierwszą komorę i drugą, żeby zobaczyć, co się też dzieje w trzeciej. Tam względnie najmniej dawał się słyszeć huk strzałów i można było rozeznać ludzi, siedzących na ziemi. Niedostrzeżony przez nikogo, milioner przysiadł we framudze kamiennej, podparł głowę pięściami i zadumał się. Dokądże to, u licha, zabrnął! Gdzież jest w tej chwili? Czy to już aby nie sam, najostatniejszy kres? Katakumba? Grób murowany? Wszystko wywijało się jedno z drugiego, nienaturalne a pospolite, jak fenomeny pogrzebu. Kres? Nie! Nigdy! Zbyt mocno wierzył w swą gwiazdę. Nie tu jest miejsce jego zguby, wśród natłoku bab i chłopów! Otrząsnął się z dreszczów, które wałęsały się po jego grzbiecie, i postanowił rozrywać się widokiem bliźnich. Co też tu będą robili? O, dziwo! Nie modlili się, ani poddawali trwodze, lecz w najlepsze żarli się już, jak tam na powierzchni, żeby, widać, nie stracić wprawy. Na żonę pisarza, znaną panu Granowskiemu z plotek folwarcznych, jako osoba niezbyt westalskiego sposobu życia, ktoś z kąta szczekał dwuwierszykiem:

„Te kolczyki, co mam w uchu,
Zarobiłam na swym brzuchu“...

Przyzwyczaiwszy oczy do ciemności, milioner wypatrzył i poznał debrzowskiego paszkwilistę. Był to praktykant, kuternoga. Mąż zaczepionej uwodzicielki cisnął w napastnika niemniej swoistym dwuwierszem:

„Zamknij paszczę,
Bo ci naszczę!“

Parobczak, oparty plecami o ścianę, ryknął śmiechem, jakby kto w tem podziemiu wystrzelił z moździerza.
— A ty tu czego rżysz! — rzucił się na niego pisarz. — Chcesz rżeć, to rypaj na pastwisko!
— Chodź pan, panie pisarz, to i ja z tobą. Sam nie pójdę. Widzicie! Śmiać się człowiekowi nie wolno, jak się gęba ze śmiechu dre.
— Cicho tam! Zgoda! — warknął ktoś z kąta. — Śmierć w oczy zagląda, a te swarzyć się tu zeszły.
Pan Granowski, wpatrując się i wsłuchując z musu w gwar i sposób zachowania zgromadzonej czeladki, ujął po pewnym czasie osiągnięte rezultaty wrażeń w formułę ścisłą. Pomyślał, że cały ten zespół ludzki operuje umysłem, nie przekraczającym umysłu osła, i czuje sercem, nie rożnem od serca świni. Nie żywił też do tego stada ani o odrobinę więcej sympatyi, niż mógłby jej mieć na widok mieszkańców stajni, lub chlewa. Fizyczna, a jeszcze bardziej duchowa odraza, nieprzezwyciężona i wzmagająca się, do wszystkich wraz i każdego z osobna kazała mu odsunąć się jak najdalej. Rozumiał, że trzeba będzie opiekować się tem stadem ludzi, a nawet pomagać mu z wykalkulowanego właśnie, policyjnego, niejako, względu, ze zmysłu przystojności społecznej. W ciemni swej wnęki wciągnął na nogi dolną, wełnianą bieliznę, której parę egzemplarzy miał w swej walizce, wdział spodnie i znieruchomiał, zawinąwszy się szczelnie w gruby płaszcz, ażeby odzyskać zapas ciepła, utracony niedawno wskutek aktu przymusowego altruizmu. Miejsce, gdzie spoczywał, znajdowało się tuż obok środkowej kupy gruzu. Rozmyślał nad tem, czy też towarzysze niedoli domyślą się, że w tym kopczyku leży skarb niemały? Domyślą się zapewne. Będzie im tu za ciasno i za ciemno. Zechcą mieć więcej miejsca i powietrza. A może i nie... Przecie to Polacy i Żydowie którym nie wadzi ciasnota i brak powietrza. Rozmyślał także nad tem, czy nie uda się jakoś zapobiec rozgrabieniu „hopów“, w razie, jeśli ta banda nasyp rozkopie. Jakiegoby tu użyć podstępu, jakim figlem wystrychnąć na dudków miłe to sąsiedztwo? Na wszelki wypadek przywołał Kaliksta, rozesłał na pochyłości gruzu swój kosztowny pled i, z mniemaną pieczołowitością, na tem improwizowanem posłaniu ułożył starego sługę. Kalunio cmokał po rękach jaśnie pana, nie przeczuwając, że jest cerberem, broniącym dostępu do skarbów podziemnych. Ludzie, w trzech norach starego zamczyska zgromadzeni, poznawszy dostojną osobę z pałacu, nie zażywali tak już bezkarnie swobody języka. Na wzór Kaliksta zaczęto po kątach, na chustkach, szmatach i gałganach układać dzieci do snu, rozpościerano sukmany i chałaty i na nich, chłopskim porządkiem, to znaczy pokotem, układano się do leniwego spania. Ktoś bąknął, że wartoby wywiercić dziurę w sklepieniu, a na wzgóreczku, (kryjówce pieniędzy), rozpalić ognisko. Pan Granowski głosem i gestami suwerena, potomka hetmanów i senatorów, zabronił nawet myśleć o tem, gdyż nieprzyjaciel mógłby dym spostrzec i legowisko wytropić. Zaległo milczenie, przerywane chrapaniem, które, w przerwach od huku dział, dawało znać o niewinności dzieci i beztrosce parobków. Stare babska, klęcząc w najciemniejszym kącie, szeptały modlitwy. Żydówka w pierwszej komorze biegała w kółko, lamentując nieprzerwanym szlochem. Urwis w wystrzępionych portkach i ojcowskim kapeluszu, rozradowany tą całą historyą, jak gdyby mu darowano Debrze z przyległościami, wyściubiał co chwila łeb z dziury na zewnątrz i pędem wracał, niebaczny na tęgie, nietylko rodzicielskie, ale i sąsiedzkie, kułaki. Pan Granowski, jak na gentelmana przystało, spokojnie czekał na jakiś koniec tego wojennego kabaretu. Tłómaczył sobie, że to przecież nie może trwać zbyt długo. Strzelanina armatnia — bardzo dobrze. Ktoś jednak zwycięży, a ktoś ustąpi. „Nieprzyjaciel w popłochu tył poda“. „Wysunięte przednie straże planowo cofnięte zostaną bez przeszkody ze strony nieprzyjaciela“. Niepodobna przecie było przypuszczać, żeby na tym właśnie debrzowskim okólniku, między stodołami a czworakami, miała trwać wieczna bitwa, stałe „załamywanie się ataków nieprzyjaciela w ogniu dział przed naszemi wysuniętemi liniami“. Tymczasem na to się właśnie zanosiło. Huk armat był nie tak ciągły, natarczywy i częstotliwy, lecz trwał. Minęło południe i nadszedł wieczór. Swąd spalenizny rozwlókł się szeroko po dolinie Wisłoka, dym zajrzał do trzech pieczar i okrutną swą obecnością doniośł zgromadzonym o dokonywującem się zniszczeniu. Ów lekkomyślny dzieciak, z ciekawości wymykający się z nory, wrócił z wrzaskiem:
— Caluteńka wieś się pali!
Ludzie stłoczyli się u wyjścia z pieczar i w skostniałem przerażeniu oniemieli. Patrzyli na dziwowisko czerwonego odblasku, skaczące w pustem polu, poprzez otchłań nocy, jakby rachowało dalekie, nieruchome zagony. Naprzeciwko wzroku ludzi stał niemy las, który zgroza pożaru z ciemnej nocy wydobyła, i zdawał się, jako i ludzie, boleć oniemiałym zarysem swoim nad niepojętym w rodzinnem zakolu widokiem. Spokojny, suchy trzask pożaru dochodził aż do zamczyska. Ryk bydła, zamkniętego w oborach, i rżenie koni przejmowały serca ludzkie niewysłowionem przerażeniem. Daleki krzyk chłopski przeszył kiedyniekiedy odległość, łunę olbrzymią i same huki armatnie. Starsze dzieci zaczęły natarczywie dopominać się o jadło, młodsze darły się, nie zwracając uwagi na admonicye i razy niecierpliwych dłoni rodzicielskich. Ozdobna pani pisarzowa nienapróżno „suszyła zęby“ i szukała w ordynarnym tłumie, kogoby swemi wdziękami usidlić. Z nudów, czy z premedytacyą kokietki, poczęła rozczesywać wobec parobków i młokosów debrzowskich swe piękne włosy. W nocy, gdy pan Granowski u wejścia obserwował wraz z innymi łunę ognia, wśród głębokiej ciszy trzeciej pieczary, rozległ się nagle odgłos wściekłego szamotania się, sapania, jęków i razów. Pisarz prewentowy debrzowski, chude człeczę z żółtemi wąsidłami, wyleciało, jak z procy, z ostatniej do środkowej nory, — tu magnęło kilka kozłów, nakrywając się do cna nogami. Skoro tylko człowiek ten dźwignął się z pomiędzy kupy ludzi, których w swym upadku powywracał, — runął z powrotem do ostatniej piwnicy. Ale natychmiast dłońmi kawalerów z wielu stron sprany po pysku, wyleciał po wtóre, znowu nakrywając się nogami, charcząc i jęcząc. Chwilę leżał, zmasakrowany przez młodocianych zalotników, i wył w mokrą glinę, która mu gębę zalepiła. Gdy tak leżał, stanął nad nim ów chłopiec folwarczny, który się po trzech norach wciąż miotał, — z nową wieścią. Wieść ta zdawała się malca upajać, jak najtęższe wino. Szarpał pisarza za paltocinę i wykrzykiwał mu nad uchem:
— Panie pisarz! Panie! A wstajcież! Teraz ją Wicek zaczon trykać. Walek już z niej odlazł i poszedł spać. A teraz ją Wicek Sierpień tryka.
Pisarz na mokrej ziemi w kłąb zwinięty począł rękami umazanemi w glinie obcierać sobie skrwawioną twarz. Płacząc, jak małe dziecko, dźwignął się z ziemi i polazł znowu do trzeciej nory. Chłopak poskoczył przed nim i, niby życzliwy zwiastun, wypadł z radosną nowiną:
— Już i Sierpień układł się do spania. Szymański i Filipek wodzą się za łby. Ehe... Filip ją, widzi mi się, będzie trykał, bo Szymańskiego za grdykę dobrze trzyma... Panie pisarz! Filip! Filip!
Nad ranem zdało się ludziom, leżącym bliżej od otworu wejścia głównego do pieczar, iż widzą jakoweś cienie w rozdole rzeki i między chróstami. Cienie sunęły już to rzędem, już w pojedynkę, — były schylone, zgarbione, niektóre pełzające, jak szmaty ciemnej mgły. Chmury, przesłaniające światło księżyca, wlokły po ziemi czarne widma swoich postaci. Któż wie, czy przywidzenia nie były koszmarami snu, czy nie były cieniami chmur? Lecz oto ktoś w śmiertelnej trwodze poszepnął:
— Moskale!
Rozciekawiony tłum zwlókł się natychmiast z legowisk.
Daleko na pochyłości, dokąd sięgała jeszcze przygasająca łuna, ujrzeli wszyscy bezładny tłum ludzi, pełznących pod górę chyłkiem, na bałyku. Zalśniły W oczach lufy karabinów. Gdy ta gromada obcych żołnierzy dowlokła się do szczytu wzniesienia, rozległ się huk wystrzałów ręcznej broni i szczękający chargot karabinów maszynowych. Napastnicy, jak obłok rozpraszający się w górach, szybko tył podali i znikli w nizinie.
Pan Granowski przekonał się, że najsilniejsze, najbardziej wstrząsające wrażenia nie są w stanie pokonać konieczności snu. Rzucił tedy okiem wraz z innymi mieszkańcami dominium i wsi Debrze na perypetye „bitwy“, ale postanowił nie śledzić ich już dalej. Przysunął do siebie walizeczkę, otworzył ją w ciemności. Już poprzedniego dnia, wobec grozy sytuacyi, był we wszystko zaopatrzony. Teraz w sekrecie wyjadł część smacznego zapasiku: połowę pieczonego kurczęcia na zimno, jedną i drugą kromkę chleba z masłem, pociągnął z butelki tęgi łyk starego maślacza. Później zawinął się w swój obszerny płaszcz usunął Kalunia na sam koniec altruistycznie rozesłanego pleda, a sam zajął miejsce sługi. Głowę miał złożoną na szczycie wzniesienia, nogi wsunął pod jakąś posturę, która założyła bezprawny serwitut na jego pledzie, bez względu na prawdopodobną wędrówkę insektów, skulił się w sobie i twardo zasnął, jak na swem łożu florenckim. Obudził się późno, za dnia, gdy już wszyscy wstali i roili się w pieczarach, nieźle wyspany, ale z obrzydłemi ciągotami i łamaniem we wszystkich kościach szkieletu. Głód nie dawał spać tłumowi. Wszyscy rozprawiali o jadle. Dla zabezpieczenia wnętrza walizki od napaści zgłodniałego stada, jaśnie pan zorganizował wyprawę w celu przeszukania zgliszcz i wynalezienia zapasów żywności. Kilku parobków i smarkaczy ruszyło rezolutnie z pieczary najgłębszym wąwozem, później rowami i granicznymi gąszczami starego parku.
Gdy tamci wyszli, luźniej się zrobiło w podziemiu. Wtedy milioner, z niejakiem roztkliwieniem, zobaczył scenę następującą. W pierwszej „ubikacyi“, gdzie więcej było światła, roztasowała się nauczycielka debrzowskiej szkoły ludowej i zgromadziła dookoła siebie dzieci gospodarskie i folwarczne. Postanowiła, widać, nie tracić czasu, a głód i chłód zabijać nauką arytmetyki. Strzały armatnie, rozlegające się teraz nie hurtownie, lecz detalicznie, służyły za materyalny wykładnik w czynności umysłowej liczenia od jednego do dwudziestu, — dla niektórych elewów — do czterdziestu i pięćdziesięciu. Przedstawiciele klasy starszej wykonywali zadania na klepisku nory, pisząc na niem patykami swe mnożne, mnożniki, znaki mnożenia i iloczyny. Nauczycielka była to jejmość w pewnym wieku, osoba o twarzy bezbarwnej, szarej i porytej brózdami, o wypróchniałych zębach i wypełzłych oczach. Odziana była w syberynową salopę, czy też pelerynę, która u dołu posiadała bardzo dziwne, starożytne, niegdyś jedwabne frendzle, co czyniło szczególniejszy efekt na tle błotnistego i zagnojonego poziomu. Siewczyni oświaty okrywała swą głowę czapeczką filcową niezwykłej formy, przypłaszczoną z jednego boku w czasie nocnego drzemania na pięści. Przy tem nakryciu głowy tuliła się z boku kitka z jakiegoś zeschniętego i wykruszonego zespołu obnażonych drutów, dżetów i paciorków. Była to resztka jakiegoś, zapewne, wymysłu mody, którego przeznaczeniem ongi miało być ozdabianie sutego kapelusza. Obecnie w tej pieczarze ozdoba wraz z kapeluszem przypominała coś w rodzaju niby księżego biretu i coś w rodzaju niby hetmańskiej czapki Koniecpolskich, Kalinowskich, czy Kamienieckich. Nauczycielka miała już dobrze szpakowate włosy. Któż zgadnie? — może po kobiecemu chciała ukryć ich barwę pod tym biretem, nawet w tem schronieniu. Jakkolwiekbądź, doskonale wykładała arytmetykę swym uczniom, bez względu na brak z ich strony objawów entuzyazmu do tej pożytecznej nauki, oraz bez względu na huk wystrzałów. Gdy ukończyła lekcyę rachunków, zabrała się do nauki czytania na książkach, które, — o niewiarygodna przezorności! — zabrała ze sobą, uciekając z życiem. Uczyła tak pilnie, z takim spokojem, opanowaniem siebie i dusz dzieci, z taką pogardą głodu, przejmującego zimna i dzikiej wojny, huczącej nad ziemią, że, zaiste, pan Granowski, poniekąd, poniekąd, — wzruszył się tem widokiem. Przejęła go litość nad śmieszną naiwnością tej osoby. Ostrożność, właściwa jego naturze, kazała obejrzeć zjawisko z innej strony, odsunąć ten obraz dalej od oczu i sentymentalnej piękności tego widoku zadała skromne pytanie:
— Czy tylko, o nadobny widoku, nie dla mnie, krewnego dziedziców i legendarnego bogacza, jesteś ad hoc zrobiony z tychże dżetów na drutach?
Lecz długa i najpilniejsza obserwacya przygasiła zbawcze światło sceptycyzmu. Nauczycielka była zbyt naturalnie zabawna w każdym swym ruchu i tonie głosu, zbyt głęboko zatonęła w swej pracy, ażeby ja można było o inscenizowanie widowiska posądzić.
Pan Granowski musiał uznać ten obraz za rzecz samoistną w swej istocie, a nawet przyznał się wobec samego siebie do pomyłki w formule, jakoby wszyscy bez wyjątku troglodyci tego schowanka należeli do gatunku osła lub świni. Peleryna z frendzlami i kołpaczek ze strzelistym figlaskiem nadawały się do innej jakiejś kategoryi i żądały innej formuły, miały swą wzniosłość, do której nic dodać i od której nic odjąć nie było można, gdyby nawet całe to zjawisko zmierzyć zjadliwą męską drwiną.
Wysłańcy po zapasy wrócili, niosąc rozmaitą strawę. Jeden dźwigał w połach sukmany kartofle, wydobyte z kopców, ocalałych w alei poza dworem, i chyłkiem upieczone w zgliszczach. Inny taszczył w wiadrze, przy studni znalezionem, kiszoną kapustę. Ten — opalone bochenki chleba, wyrwane z jakiejś szafy na czworakach, jeszcze tlejącej. Tamten przydymione szynki i na pół zwęglone kiełbasy z dworskiej spiżarni o zgorzałych ścianach. Worki ich zawierały rozmaite pół-węgle, które się jeszcze dawały spożyć: zeskwarzone sery, spalone mięso, przyswędzone owoce, kiszone ogórki, które się ugotowały w swym własnym soporze, przepaloną mąkę, zgorzały owies... Tłum rzucił się na to dobro, w mgnieniu oka je rozszarpał i pożarł. Arystokrata patrzał na owo komunistyczne spożywanie półwęgli z wyniosłem lekceważeniem i stoicką, zaprawdę, obojętnością, gdyż wiedział dobrze, iż ma jeszcze w walizce niezłych zapasów na całą dobę. Spostrzegł również, że w workach przyniesionych znajdowały się nietylko zapasy żywności, lecz i przedmioty dworskie, rzeczy „skradzione“: posrebrzany lichtarz, noże i widelce, koszyk do owoców, bronzowy posążek Napoleona, żelazny pogrzebacz, damskie szczypce do fryzowania włosów... Ponieważ w głębszych pieczarach, mimo stałego przez wejście niezatarasowane kontaktu z czystem powietrzem, panował nieznośny zaduch odchodów dzieci, robiących pod siebie, bab, które w ciągu tylu godzin ze strachu, przed kulami nie wydalały się na zewnątrz z podziemia, fetor przyrodzony niechlujnych chłopów i żydów, pan Granowski nie mógł wysiedzieć w trzeciej komorze. Zabrał tedy swój tłomoczek i umieścił się przy wejściu, pozostawiając Kaliksta na pledzie ponad skarbem. Dzień był pochmurny, pełen mgły, sadzy, perzyny, dymu. Widok twarzy ludzkich w znużeniu i brudzie, podobnych do oblicz zwłok ruchomych, napełniał smutkiem duszę nawet tak zrównoważonego widza. Powtarzające się strzały budziły w człowieku bezgraniczną niecierpliwość, jak w czasie wściekłego i nieustającego bólu zębów, ślepą złość i uczucie martwej zemsty. Pan Granowski nudził się na śmierć. Wszystko w nim było poruszone do głębi i odwrócone na nice, jak ziemia rozpruta ostrem trzusłem pługa i wywrócona lemieszem. Jego rozum był jak gdyby roztrzęsiony na bagnetach, czy na widłach. Wszystko z dawnego życia nie nadawało się do użytku w tem nowem. Odrazą przejmował go widok ziemi i ludzi. Cóż tu czynić w tym tłumie? — zadawał sobie pytanie ten wędrowiec przez stosunki człowiecze. Zniżyć się jeszcze bardziej znaczyło stać się już prawe gliną... Lecz próżnowanie, a przedewszystkiem nuda, było to coś jeszcze gorszego, niż nicość. Wówczas to przyszły mu na myśl papiery imcipana Nienaskiego, nieboszczyka zięcia. Przejrzy je i dowie się, co zawierają. Skwapliwie i skrycie, aby nie zlustrowano głębi, otworzył walizkę i wydobył zwój papierów. Przeglądał je sztuka po sztuce. Były to przeważnie pierwsze szkice rozmaitych projektów budowli, które architekt Nienaski obmyślał, niejako, na świstkach woskowanego papieru. Domy, wille, kościoły, dwory, fabryki, a nadewszystko szkoły i wnętrza przeróżnych zakładów. Pan Granowski szczerze uśmiał się, czytając pod tymi projektami, na olbrzymią zakreślonemi miarę, cudaczne nazwy: „Instytut powszechny górniczy w Kielcach“, „Zakład w Krakowie dla geologii nafty“, „Zakład w Krakowie dla geologii węgla“, „Zakład powszechny nauk ekonomiczno-społecznych w Warszawie“, „Akademia handlowa w Łodzi“, „Studyum geograficzne w Warszawie“, „Studyum oceanograficzne na Helu“, (pan Granowski dopisał pod tym tytułem: „tuż w sąsiedztwie księżyca“), „Obserwatoryum astronomiczne imienia Armińskiego na górze Łysicy“, „Szkoła agronomiczna wyższa na górze Łysej w górach Świętokrzyskich“, „Szkoła dla dziewcząt w lesie nad Porąbkami w górach Świętokrzyskich“, „Kościół na górze Stróżnej“, „Dom artystów w Kamieniu“ — i t. p.
Przypatrując się tym zamachom twórczego ołówka, które, — wykonane najszczegółowiej w rzutach i przekrojach, — były jedynie nikłym śladem przekreślonego człowieka, starszy pan uprzytomnił sobie budowniczego. Wyniosła jego postać, czoło, spojrzenie, jasne ubranie, obcisłe, sznurowane sztylpy, — wszystko stanęło mu w oczach. Przewinęła się również we wspomnieniu jego pracownia o dwu dużych oknach, obszerna, przestrona, niemal pusta izba w Krakowie. Okna aż do górnych szyb zasłonięte arkuszami woskowego papieru, wielki stół, na którym leżą rysownice i liniały, pulpit pochyły do rysowania, i wysoki stołek do pracy... W głębi pokoju olbrzymi model gipsowy szkoły rolniczej, buda w samym zarodku przeidealizowana, dzieło szalonego... Na ścianie fotografie Xenii i siwa głowa Mickiewicza... Narzędzia ciesielskie, stolarskie i mularskie, rozrzucone i rozstawione we framudze przeciwległej ściany... Obok długie i szerokie półki, pełne książek, wydawnictw we wszelkich językach z zakresu architektury, ogromne jakieś albumy... Na tejże ścianie jedyna fotografia ruiny świątyni Posejdona w Pestum.
Pan Granowski po raz pierwszy w swem długiem życiu zatrzymał wzrok na wspomnieniu tej izby i na wspomnieniu postaci, stojącej w głębi.
Kimże był ten człowiek? Czem był na świecie?
Dotąd dla osieroconego ojca był tylko nienawistnym mężem Xenii, rabusiem, który ją ze sobą porwał w otchłanie śmierci. Teraz nasunął się przed oczy, jako był odrębny, jako samoswój człowiek. Z głębi swej marzycielskiej pracowni, z pod bladego światła szyb przesłoniętych patrzał w oczy pana Granowskiego jego wzrok, zawsze dawniej uprzejmy. Ten człowiek nieistniejący stał teraz na drodze wyniosły i natarczywy, zuchwały i natrętny, jakby teraz dopiero i on śmiał mieć wolę, jakby i on, cień, zdolny był do żywienia zemsty.
— I cóż? — pytał go drwiąco pan Granowski, — przeminąłeś, potentacie, jak twe rysunki. Mogę je rzucić w ogień, lub w wodę. Zginą, jak ty zginąłeś.
Cień milczał. Wspomnienie o nim rozwiewało się w nicość. Zwycięstwo było zupełne. Czemuż jednak zwycięstwo nie roznieciło w piersiach uczucia rozkoszy, lecz, przeciwnie, zostawiło nieznośny smak goryczy. Udręczenie bez miary było w uczuciu tego tryumfu. Gdyby na słowa ludzkie przełożyć to niejasne udręczenie, wyrazy byłyby takie:
„Zrobiłeś swoje poprawnie, bez zarzutu i całkowicie. Tryumfujesz. Zabrałeś pieniądze i zniweczyłeś mój zapis, poczęty w wielkiej męce śmierci. Jesteś panem. Mnie niema. Leżę w murowanym sklepie. Towarzyszem moim jest mól grobowy. Mózg mój jest garścią zgnilizny. Krzyk moich ust, do krzyku rozwartych nie rozlegnie już i nie usłyszą go ludzie. Najlżejszej nie doznasz przykrości. Z przeciwnikami dasz sobie radę. Imię twoje jest i będzie we czci. Opinia twoja będzie doskonała aż do ostatka. Czegóż jeszcze pożądasz? Zostaw mnie! Tryumfuj!“
Milioner cmoknął ustami, jak smakosz nazajutrz, po spełnieniu wczoraj wielu kielichów celnego wina. Z niechęcią odwrócił wszystkie rysunki w poszukiwaniu, czy pod nimi niema tam czegoś jeszcze. Na spodzie leżał cienki kajet w brunatnej okładce, zapisany ręką zgasłego architekta. Stary pan zagłębił się w odczytywanie zawartości kajetu. Zeszyt był twardo niegdyś złamany na dwoje. Stronice jego stanowiły szereg kolumn podłużnych, wzdłuż których biegło pismo. Na jednej stronie były drobnym charakterem wyłożone notatki, cytaty, zdania rozmaite, a na przeciwległej — równorzędnie uwagi, widać, posiadacza kajetu, bo jego również pisane ręką. Były tam przedewszystkiem zdania wyjęte z pism Michała Montaigne’a. A więc, naprzykład, z rozdziału „O skrusze“: „Nigdy niemal nie żałuję i nie oddaję się skrusze. Moje sumienie jest zadowolone ze siebie, jednak nie jako z sumienia anielskiego lub końskiego, lecz jako z sumienia ludzkiego“. Niżej: „Wśród czynności duszy są i czynności niskie. Kto duszy z tej strony nie ogląda, nie może powiedzieć, że ją poznał“. Albo: „Oceniając nas według naszej zasługi, nigdy nami dość pogardzać nie można“. Wreszcie: „W głębi serca wszystko jest dozwolone“.
Naprzeciwko ostatniej myśli stało w drugiej kolumnie zdanie Nienaskiego: „Jest to najbezwzględniejsze złudzenie. Mogłoby to być, ale w głębi sumienia końskiego“. Wszystkie zaś myśli Montaigne’a, których było przytoczone mnóstwo, ujęte zostały w nawias i naprzeciwko nich wszystkich była wyrażona myśl: „Montaigne, — oświecony wszechstronnie, jak u nas Knapski, szlachcic szesnastego wieku, subtelny sybaryta, (połowa krwi semickiej), znawca zdrowia duszy najgenialniejszych mężów świata Grecyi i Rzymu, smakosz zatwardziały w swym, doprawdy, nieustraszonym dobrobycie duchowym...“
Pana Granowskiego głęboko zastanowiła myśl Montaigne’a: „W głębi serca wszystko jest dozwolone“. Ucieszył się. Doznał w całem ciele miłego ciepła. Było mu tak błogo, jak gdy ominie wielkie jakieś niebezpieczeństwo, gdy wstrętna zmora rozwieje się o poranku, a bezkostne widziadło odwali się nareszcie z piersi. był to jak gdyby ogłoszony publicznie wyrok rozgrzeszający, nieomylne słowo łaski z ust superarbitra wieków. Cóż znaczyło sentymentalne zastrzeżenie poczciwca z Krakowa, obnosiciela swych dostojnych cnót, Nienaskiego? Pan Granowski wmyślił się w formułę Montaigne’a, wżarł się w nią tysiącem wspomnień, rozdzierał ją drapieżnymi pazurami nocnych męczarni. Przypomniał sobie te godziny, gdy Xenia była umierająca na tyfus plamisty, gdy nie czyniono już nadziei, żeby mogła tę straszną chorobę przetrzymać. Przypomniał sobie, jak wówczas nerwami i sercem rozpaczał, a w tajemnicy przed samym sobą bał się, żeby przypadkiem nie wyzdrowiała. On — ojciec! Gdyby wyzdrowiała, straciłby cały, wielomilionowy majątek. Przypomniał sobie, jak biedne gardziołko, które przecie tak bezgranicznie miłował, drżało w gorączce, a on, wpatrzony w nie, „w głębi serca“, w istocie, w skrytości duszy pragnął, ażeby przestało poruszać się w oddechu. Gdy czasem ukazywało się było słabe polepszenie, lękał się przecie i trząsł w sobie, że oto wielkie pieniądze uciekają od jego rąk. Istne męki Tantala. Widział teraz swe owoczesne czucia radosne, czucia wyczekiwania na coś szczęsnego, albowiem jedynie śmierć córki miała mu dać wymarzone rozkosze posiadania niezmiernych bogactw. I widział zarazem wszystką swą owoczesną, bezdenną rozpacz.
Któż wówczas sprawił w nim to wszystko nikczemne? Kto spełniał w nim owoczesną niewidzialną zbrodnię? Kto mu podsunął do serca uczucia niewiadomymi otworami wnikające weń, jak zaraza? Ach, ileż to razy dusił w sobie te wspomnienia, zadeptywał je nogami, jak gdyby zadeptywał mogiłę Xenii w otchłani wiecznej! Nigdy jednak nie było o tem zapomnienia — odpuszczenia. Ta rzecz się stała. Xenia umarła, jak sobie wtedy życzył. I przeżył w ciągu szeregu piekielnych dni i piekielnych nocy straszliwą boleść jej utraty. Aż oto teraz to maleńkie słowo francuskiego nihilisty: „W głębi serca wszystko jest dozwolone“. O, słowo dobrotliwe! O, słowo miłosierne! O, rozgrzeszenie, niweczące głupstwo skrupułu, zaszczepione w sumieniu przez dalekich przodków i rozrośnięte w ogrom męczarni! Wszak wszystko, co się działo wówczas, działo się w głębi serca. Nikt nie widział. Nikt nie słyszał. Ludzie słyszeli jedynie ojcowski płacz, współczuli ojcowskiej żałobie. Ludzka też to, widać, była rzecz i pospolita, skoro ten zdrowy duch wielkiej Francyi orzekł, iż te rzeczy są dozwolone.
Lecz czemuż znowu to zaprzeczenie wiecznego opozycyonisty przeciwko wszystkiemu, co naturalne, ludzkie, uznane za prawdę? Zdało się panu Granowskiemu, iż ów zmarły, pisząc słowa: „Jest to najbezwzględniejsze złudzenie“, — wiedział, kto, kiedy i w jakich warunkach będzie je czytał. Zdało mu się także, iż tamten chytrze i złośliwie przewidział, co się stanie, co będzie w sercu ojca, z radością patrzącego na śmierć córki... Zaniosła się w nim iście szatańska nienawiść do tego przywłaszczyciela. Oczy starego człowieka cofnęły się pod powieki i szukały w mroku wiecznym cienia Nienaskiego, żeby mu jeszcze raz rzucić w twarz znak tryumfującego potępienia. Wyjął z notesu ołówek i pod zaprzeczeniem z rozkoszą napisał wielkiemi literami: „W głębi serca wszystko jest dozwolone“ Tem potwierdzeniem wyroku Montaigne’a kupił sobie spokój i ciszę.
Odwrócił kartę zeszytu i czytał skargę nieszczęśliwej kobiety, wyjętą z dramatu jednego z poprzedników Szekspira, mistrza Webstera, p. t. Duchess Malfi: „Przywykłam do rozpaczy, jak oćwiczony galernik do wiosła... Rozkosz czemże jest? Chwilą ulgi w chorobie, spoczynkiem, na to nam danymi, ażeby starczyło nam sił do cierpień dalszych i większych. Czy to w dumie, czy w skrytobójstwie, czy w rozkoszy odnajdujemy zgubę naszą. Zawsze, jak dyamenty, ścierają nas prochy z naszej własnej rozkruszonej istoty“...
Na innej stronicy znalazł tekst pieśni pogrzebowej, utworzonej niegdyś, na pograniczu pogaństwa i chrześcijaństwa, w języku starosaksońskim:
„Dom twój nie posiada wysokich ścian. Nie będzie on wysoki, nie będzie niski, gdy się w nim znajdziesz. Ściana u nóg jest niska, ściany boczne nie są wysokie. Dach znajdzie się nad samą twą piersią. Takiem będzie twoje mieszkanie w ziemi chłodnej, mrocznej i czarnej. Bez drzwi jest dom ten i wnętrze jego ciemne. W nim mocno przytrzymany będziesz, a klucz od niego piastuje śmierć. Obrzydły jest ten dom ziemny, strasznie w nim mieszkać. Któż kiedy zapyta, jak ci się dom ten podoba? Któż kiedy otworzy twoje drzwi i szukać cię będzie? Wkrótce ohydnym się staniesz, wstrętnym dla oczu“...
Pan Granowski z odrazą odwrócił tę kartę i wiele następnych. Były tam cytaty najrozmaitsze, z mnóstwa książek przeczytanych, których same tytuły odstraszały.
— Wesołemi myślami zajmował się ten młody człowiek. Takiemi myślami raczył Xenię... — myślał z pogardą.
Niemal połowa kajetu zapisana była drobnem pismem i po łacinie. Na to czytelnik już ledwie rzucił okiem. Z niechęcią zobaczył tytuł tych wyciągów: Tomasz z Akwinu Summa theologiae. Niebieskim ołówkiem podkreślone były w tych kolumnach cytat niektóre zdania. Te pan Granowski, niejako, fizycznie postrzegał, z trudem wydobywając sens z zapomnianej łaciny. Przebiegał tedy oczyma takie myśli:
Charitas est singularis amicitia hominis cum Deo. Amor super communicationem hominis cum Deo fundatus est charitas. Charitas non est aliquid creatum in anima sed est ipse Deus. Bona temporalia, quae homini divinitus conferuntur ejus quidem sunt quantum ad proprietatem, sed quantum ad usum non solum debent esse ejus, sed etiam aliorum qui ex eis sustentari possunt ex eo quod ei superfluit.
Święty Ambroży: Est panis famelici quem tu tenes, nudi tunica, quam in conclavi conservas, discalceati calceus qui penes te marescit, indigentis argentum, quod possides intemmatum.
In casu extremae necessitatis omnia sunt communia. Unde licet ei, qui talem necessitatem patitur accipere de alieno ad ei sustentationem, si non inveniat qui sibi dare velit“.
Naprzeciwko, w drugiej kolumnie widniało zdanie Nienaskiego:
„Czy to nie z przepastnej głębiny tego niebezpiecznego wersetu wyłowił swoją teoryę społeczną Jan Wacław Machajski?“
Święty Ambroży: Proprium nemo dicat, quod est commune. Plus quam sufficeret sumptui, violenter obtentum est.“
W przeciwległej szpalcie Nienaski dopisał:
„Na ten głos, rozlegający się z zamierzchłej chwili ludzkości, odpowiada krzyk najbardziej nowoczesny: Grabit’ nagrablennoje“!
Niżej zaś była podana następująca uwaga ogólna:
„Jeżeli to jest Summa“ chrześcijaństwa, to należy stwierdzić, że bardzo znaczna część księży kanoników, prałatów, proboszczów wcale nie należy do społeczeństwa chrześcijan“.
Odczytywanie tych wszystkich urywków, wciąganych do kajetu w różnych, widocznie, czasach, bo różnemi barwami atramentu i z różnorodną wyrazistością pióra, nie wniosło do serca, tak uciszonego cytatą z Montaigne’a, spokoju ani ulgi. Przeciwnie — poraziło serce. Ten świat myśli był jeszcze ohydniejszy, niż otoczenie ludzkie. Pan Granowski wrzucił papiery do walizki i, zatrzasnąwszy ją, oparł głowę o mur podziemia. Tuż nad nim schylało się sklepienie, przepuszczające wodę ziemną, ociekłe wilgocią, a bliżej otworu wejściowego pokryte szronem. Poziom, rozciapany nogami, cuchnął nawozem. Brudne, jęczące kobiety roiły się wciąż, jak mrowisko. Wciąż gadały coś, swarzyły się, napastując jedna drugą ze szlochem nieznośnym. Straszliwa w swej męczarni żydówka, której dzieci gdzieś uciekły w czasie początkowego ostrzeliwania wioski, dostała obłędu i biegała teraz w trzech pieczarach, wyjąc, bełkocąc, śmiejąc się przemierzłym chichotem, tańcząc, szarpiąc na sobie gałgany. Jej nagie łono dyszało z nieopisaną szybkością, oczy wychodziły z orbit, twarz była rozpalona i jakby dwakroć większa, niż przedtem, a bicie jej serca było prawie widoczne dla oczu i głośniejsze się wydawało, niż częstotliwy huk armat. Ta przeraźliwa istota zatruła życie do reszty wszystkim obecnym. Szarpała każdego człowieka, skacząc do gardła najtęższym chłopom ze swemi rękami, podobnemi do szponów, prosiła, tłukła pięściami, biła i pluła, gdy ją odtrącano, jako wstrętną żydowicę. Oczy jej były nieme, jak ślepa przepaść i straszne, jak ziemia, po której brodzono. Naga i biała jej czaszka, z której w przystępie szału zdarła perukę, połyskiwała wciąż w mrocznej głębi pieczar, jak potworny księżyc w nocy, lśniła to tu, to tam, wysoko i nisko. Krzyk jej, chargot, już to polski, już żydowski, wypełnił podziemie, wrzał w niem wciąż we wszystkich miejscach. Nieludzki szloch, wycie matki, przelewające się raz wraz we wrzask zaiste szatana, przejął wszystkie „zdrowe“ serca jednostajną i zgodną nienawiścią do tego monstrum ludzkiego. Gdy wciąż, bez przerwy szarpała dzieci jedno po drugiem, szukając swoich, gdy budziła śpiące, wydzierała strwożone z rąk matek, plując wściekłą pianą z wykrzywionych warg na te, które nie były jej dziećmi, — ktoś jej poszepnął, pokazał palcem do zrozumiałości, że jej kindry widziano ot tam, na polu, za tamtem wzgórzem, ot tam, tam właśnie, daleko, daleko. Wpatrywała się długo w miejsce wskazane, mrugając szybko powiekami, dysząc z wewnętrznem rzężeniem. Klasnęła w swe powykrzywiane kikuty, zaśmiała się radośnie, aż w żyłach słuchaczów zastygła żywa krew. Wreszcie, ku powszechnej uldze, wypadła z jamy i pędem, susami, skokami, jak wściekły pies, pognała wąwozem i nagiem, pochyłem pustkowiem, po przydętych zagonach... Zdrowy, ogólny śmiech poszedł jej śladem.
Wyzbywszy się waryatki, ludzie wrócili do myśli o założeniu ogniska. Znowu poczęli gadać o przebiciu dziury w sklepieniu trzeciej komory, gdyż tam przy ogniu byłoby najcieplej, a dymu nikt spostrzec nie może, bo ta dymu nad Debrzami tera nie brak, gdy się wszystko dymi: dwór, wieś, drzewa, każda żerdź i każdy kołek w płocie. Pan Granowski znowu odradzał, gdyż naruszenie starego sklepienia może sprowadzić ruinę całego schronu. A gdzie wówczas uciekać przed kulami i gdzie spać? Na to rozmaici mądrale wioskowi orzekli dosyć szorstko, jak wobec powagi zastępcy dziedzica, że w takim razie trzeba palić ognisko w trzeciej komorze, a dym będzie się wywalał przez wejście, bo ta trzecia izba leży najniżej, więc dym będzie się miał ku górze. Zawszeć będzie cieplej, dzieci nie poświerkna z zimna. Zastępca dziedzica znowu kategorycznie zabronił myśli o takiej próbie opalania lokalu. Wystąpił znagła, jako właściciel tych gruzów. Tłómaczył, iż się wszyscy poduszą, że dym nie będzie wychodził pod niskimi stropami, że wreszcie ogień się nie rozpali. Chłopy uparcie trwały przy swojem i w sposób niezupełnie uprzejmy zwalczały zdanie pańskie, na podstawie swych doświadczeń co do ognia i dymu, zda się, głębszych, dłuższych i bliższych prawdy, niż twierdzenia „ślachcica“. Była chwila, że zakopany skarb znalazł się w niebezpieczeństwie. Na szczęście udało się jednakże przekonać zwolenników powrotu do zupełnego troglodytyzmu. Napalono w pierwszej stancyi, przy samem wejściu, ognisko znaczne. Parobcy nanieśli tlejących głowni z najbliższych zgliszcz dworskiej stajni i wnet ciepły, radosny ogień rozgrzał i pocieszył pospólstwo. Zeszli się ze wszystkich kątów i radośnie patrzyli w oblicze odwiecznego i nieśmiertelnego pocieszyciela. Znalazł się jakowyś „garnuś“, przyniesiony między innymi gratami przez dostawców żywności. W nim grzano wodę i zasypano garść kaszy. Wieczór nadchodził, a z nim przerażający smutek nocy w tych warunkach. Dla ludzi z chałup i czworaków ten sposób życia nie był dziwny i obcy. Pokazało się, iż napoły chlewna stopa życiowa istot z folwarku ma swe pożądane strony na czas powietrza, głodu, ognia i wojny. Nie spada się ze zbyt wysoka zbyt nisko. Dla pana Granowskiego ta druga, nadciągająca noc ukazała perspektywę pobytu w czemś, co było prawie grobem, pozbawionem samotności i ciszy, która groby przesyca i otacza. Zimno strzęsło w nim każdą żyłę i sięgnęło do szpiku każdej kości. Smutek wtargnął do jego duszy i do cna ją pokonał. Oto dowiedział się ojciec, jak było jego córce w sklepie grobowym. Uczuł długość czasu i zrozumiał samotność, która trumnę otacza. Patrząc żywemi oczyma na mokre sklepienie i wyczuwając kośćmi zgniliznę poziomu, dał duchowi zawrzeć swe ciało w krypcie mogilnej. Lecz martwe zwłoki, ziemi powierzone, nie czują już nic z tego, co raduje i nęka ludzi. On zaś w swym grobowcu ogólnym porwany został jak gdyby przez śmiertelną chorobę duszy. Ujrzał nagle wszystko, cokolwiek robił w szeregu długich lat, dzięki jedynej pasyi swego życia. Zrachował sam ze sobą wszystkie swoje uczynki. Cóż miał w ręku? Cóż miał za sobą? Co mu ze wszystkiego przyszło? Willa „De Granno“? Automobil? Lokaj? Służba? Ukłony, uśmiechy, komplimenty? Gdziekolwiek rzucił okiem, wszędzie był nieprzyjaciel. Ani jednego przyjaciela! Wszystko, na czemkolwiek położył dłoń, było przeklęte. I, o bezdenna rozpaczy! — wszystko było złe do gruntu. Przerażenie poraziło jego serce i wnętrzności. Zajrzała w oczy zimna rozpacz.


Obszar dominium i wsi włościańskiej Debrze stał się terenem zawziętej, iście piekielnej, walki między dwiema armiami. Zdawało się, że spalone budynki, dymiące jeszcze zgliszcza są skarbem nieoszacowanym, o który dniem i nocą toczy się ten bój zażarty. Pociski trzaskały wciąż w głownie i wyrywały z ziemi drzewa, świstały w nagiem powietrzu i raziły wszystko żywe, cokolwiek znaleźćby się mogło w tym obszarze.
Ataki powtarzały się ciągle, dniem i nocą. Zamknięci w podziemiu starego zamczyska widzieli raz wraz wojska rosyjskie lub austryackie, biegnące doliną wśród gradu kul na zdobycie wyniosłości jednego lub drugiego płaskowzgórza i mieli sposobność obserwowania ucieczki to jednej, to drugiej strony. Kilkakrotnie Moskale opanowali zgliszcza i gęstą, zwartą masą, uszykowani w głębokie kolumny, szli na zdobycie lasu za pustem polem. Lecz im się to nigdy nie powiodło. Widziano, jak w głębi doliny kopią szybko mogiły dla poległych i, strzelając a strzelając, cofają się na tamtą stronę rozdołu. Ludzie w pieczarze zamknięci nie mogli wychylić się na zewnątrz pod grozą śmierci od błędnych pocisków. To też przeszli najstraszliwszy okres głodu. Dzieci całemi dniami płakały i jęczały, prosząc się o jakikolwiek posiłek. Starzy wyglądali, jak wychudłe ptaszyska. Oczy były jastrzębie, czy sowie, usta powykrzywiane, lub złowieszczo uśmiechnięte. Straszne febry, gorączki, niewiadome choroby, bezsenności napełniły jaskinie jękiem, stękaniem, modłami chorych i przekleństwami zdrowych. Lokaj Kalikst umarł którejś nocy z gangreny, która się z czasem wdała w jego ranę, źle opatrzoną. Pan Granowski musiał go wywlec z lochu do dalszego wąwozu, zwanego końskim padołem, gdyż tam wyrzucano kości zdechłych koni i zakopywano gnaty krów, które padły z zarazy, oraz owiec, chorych na motylicę. Jeden tylko parobas pomógł dźwigać w głowach zwłoki zmarłego biedaka. Reszta odwróciła się ze wstrętem, lub ze strachem od nieboszczyka. Pogrzebaczem, który przyniesiono podczas wyprawy na dwór, pan Granowski z trudem wykopał płyciutki grób w grudzie ziemnej. Ledwie udało się przykryć trupa bryłami ziemi, żeby żywym pod nosem nie cuchnął. Nikt, z wyjątkiem owego jedynego litościwca, nie chciał pomóc w tej pracy. Ludzie się rozwydrzyli, stali bydłem zleniwiałem, dzikiem, zbestwionem, zbuntowanem. O byle co chłopy dusiły się za gardziele, rozkwaszały nosy i łamały sobie nawzajem żebra razami kułaków. Strach było do człowieka mówić ostrzejsze słowo, wydać rozkaz, żeby nie pchnął nożem zamiast posłuchu lub odpowiedzi.
Pewnego zimowego przedświtu, w tęgi mróz, huk armat stał się szczególnie szybkim i gwałtownym. W istocie ziemia drżała, jakby w nią piorun walił nieprzerwanie. Najbardziej chorzy oniemieli. Zgłodniałe dzieci przycichły. Nawet wytrwała nauczycielka zaniechała swej biednej lekcyi z kilkorgiem najposłuszniejszych i najzdrowszych dzieci, które jeszcze słuchały jej wykładu. Siedziała z głową odrzuconą w tył, opartą o mur z podwiniętemi nogami, zamknięta w swej pelerynie, jak w namiocie. Starodawny jej kapidron zsunięty był na czoło. Twarz, udręczona od tylu nocy i dni, była surowa, niemal groźna i prawdziwie wzniosła. Nie była to twarz ubogiej i śmiesznej pracownicy, lecz, zaiste, oblicze nieubłaganego prawodawcy. Bezsenność, głód, prywacye, okrucieństwo położenia wyryły na niej nie śmieszność właśnie, lecz szczególne dostojeństwo. Pan Granowski stwierdził, iż mniej ma w swej zewnętrzności dystynkcyi, o którą bez przerwy się troskał, niż ta wiejska kobiecina. Przypatrywał się jej z uwagą w czasie piekielnego bombardowania. Strzały nie biły teraz w zgliszcza wsi i dworu, lecz, jak lotna pokrywa, osłaniały dolinę i przyległe płaszczyzny, trafiając kędyś w okolicę za lasem debrzowskim. Las ów zdawał się szarpać i szamotać, gdy nad jego zawsze równy i spokojny grzebień wylatywały w olbrzymich bryzgach słupy i kopuły wyrzuconej ziemi. Ostrzeliwanie trwało tak długo, iż ludzie zamknięci stracili nadzieję, aby kiedykolwiek ustało. Przecież ustało. Wówczas przez dolinę i obadwa płaskowzgórza walić się poczęły masy moskiewskiego wojska, wciąż pędem lecąc. Szare ich płaty, jak chmury, zsuwały się z pochyłości i biegły na przeciwległe wzniesienie. Krzyk — ura! — rozdzierał powietrze. Zaśnieżone pole zciemniało od powłoki pędzących szeregów. Krzyk ich, podwojony przez echo, uderzył w las wielokrotnie. Zdawało się gromadzie, słuchającej z pieczary, iż ten tłum nieprzeliczony wielkich, brunatnych chłopów, przyłożywszy las do ust, jako surmę wojenną moskiewską, zadął w weń wrzaskliwie o swem zwycięstwie na dalekie polskie okolice: — ura! ura! ura!
Ludzie odetchnęli, gdyż huk strzałów ustał, a pojedyńcze odgłosy walki brzmiały tak zdala, iż ledwie je można było dosłyszeć. Doliną i polami ciągnęły teraz oddziały wojska mniej sprawnego, zatrzymując się tutaj, lub idąc dalej. Za nimi poczęły się ukazywać naładowane furgony, okryte wielkiemi, czarnemi płachtami, automobile, wozy ciężarowe, wreszcie nieskończony szereg zwyczajnych wozów trenu. Zgliszcza folwarczne obsiadła czerń żołnierska, gotując przy dymiących się jeszcze głowniach, grzejąc się i rozkładając wokoło. Przed wejściem do pieczar raz wraz słychać było gwar moskiewskiej mowy. Nikt jednakże do wnętrza nie trafił, czy się nie kwapił. Ludzie ukryci bali się nietylko poruszyć, lecz zakaszlać, lub kichnąć, żeby ich nie wytropiono i nie wymordowano co do nogi. Wszyscy czekali w trwodze na to, co będzie. Minęło południe i odwieczerze. Głód wygnał pewnego oberwańca z jamy i popędził ku obozowiskom i kuchniom Moskali. Nie upłynęła godzina czasu, a oto ów, — od czasów Xenofonta zawsze ten sam fiugàs, — wrócił z półbochnem doskonałego razowca i z jakimś krowim gnatem, widać, smakowitym, bo na pół już ogryzionym. Wszyscy obskoczyli wybrańca losu, prosząc choć o okruszynę chleba. Trzeba przyznać, iż nie skąpił jałmużny współtowarzyszom niedoli, głównie wszakże pod wpływem pewnika, który usilnie i wciąż podkreślał, iż te Moskale dają źreć, ile poprosić. To ośmieliło paru innych frantów. Wyśliznęli się z jaskini, jak widma, a wrócili z pajdami chleba, ćpając go tak zawzięcie, iż nie byli w stanie słowa przemówić. Jednakowoż kobiety, nawet starsze i najmniej ponętne, przezornie chroniły się do trzeciej jaskini z obawy przed sołdatami. Z wyjątkiem, naturalnie, pani pisarzowej, której skromna minka przypomniała pytanie młodych zakonnic przy zdobyciu Oczakowa, zacytowane przez Lorda Byrona w Don-Juanie. Sam pan Granowski w tym czasie był w okropnym stanie ducha. Zawinięty w płaszcz leżał na swym pledzie, skrwawionym przez Kaliksta. Nie ruszał się z miejsca. Nurtowała go silna gorączka. Koszmary zwidzeń, nietylko we śnie, lecz i na jawie, ukazywały mu przed oczyma wciąż idące rojowiska jakichś zwierząt, gadów, płazów, ryjów, mord, paszczęk, cielska potwornych bytów, które się wzajem zżerały, albo dzieliły na części, jak niezmierne glisty. Były to, poniekąd, w kształcie wyolbrzymiałym żywoty i prace tych pracowników straszliwych, którzy, pożarłszy już większość niezmierną rodu ludzkiego, każdego z nas pożywać będą w skłonieniu wiecznem. W pewnych tylko momentach zgorączkowane oczy postrzegały ludzi. Myśli uboczne, nieważne stwierdzały, że ta nędza przetrzyma wszystko. O sobie wiedział, że oto jest już gnojem. Nie widział nic sprawiedliwego w tym układzie rzeczy i biegu wypadków. Lecz wzgardził już tem wszystkiem. Odwiedzić Xenię w jej krypcie! Jedyne dobro postrzegał w zespoleniu się kości ojca z kośćmi córki. Wspólnie doświadczać, — nie widząc już, — jak w milczeniu i nieustannym czasie odpada ciało zetlałe, niby łachman zgniły aż do podszewki, — jak rozwiązują się kości, a piszczel ręki, ciężarem miłości wiedziona, do piszczeli ręki się potoczy, ażeby się na wieczność zespolić. Gdyby go była spotkała o którejkolwiek godzinie nagła śmierć, przyjąłby ją z pogodą. Och, patrzeć na ludzi, na ich zwierzęce zabiegi... Nie móc o sobie nic lepszego powiedzieć, niż się o nich myśli i mówi... Przypatrzył się już dostatecznie smętnemu gatunkowi ludzkiemu na wyżynie i na nizinie, w bogactwie i w tałałajstwie, w kryminale i w tej kryjówce. Dosyć widoku! Przypatrzył się również sobie. Miał aż nadto dosyć. Nic ciekawego nie przewidywał już na przyszłość. Przeszłość zatruta była przez nieznośny wyrzut sumienia. Spać! Zapragnął śmierci. Pogłaskać Xenię dotknięciem drewien trumiennych! Powitać ją pocałunkiem całunów! Śmieszną wydała mu się trwoga ludzi wobec matki wieczystej... Przypomniało się zdanie starożytnego mędrca, które niegdyś spostrzegł był w szkicu Francisa Bacona p. t.: Of Death: Pompa mortis magis terret, quam mors ipsa“. Teraz widział ją w całej istocie i prostocie, tę mors ipsa. Była dlań naturalna i upragniona, jak smak wody, lub pożądanie snu. Wyciągnął ręce i opierał je o zimne, mokre, cieknące sklepienie nawisłego muru. Nie myśleć już o głupstwach ziemi! Przejść dokonaniem tę sprawę między doczesnymi zabiegi i spokojem! Na wargach spalonych przewijał się szept niegdyś zasłyszany, a zawierający jedyny sens, słowo prawdziwe, wzdychanie z ziemi wszystkich kości pogrzebionych: „Oświeć oczy moje, abym nigdy nie zasnął w śmierci“... Już tam być! Tam! W „domu“!
Lecz i w tym „domu“ leżał obcy, przybysz, uzurpator. I tam przedzielał ojca od córki. Jeszcze inna przeciwność nasunęła się teraz przed oczy: front moskiewski. Oddzielił go od Krakowa, od krakowskiego cmentarza i od „domu“. Pocóż było przybywać w to miejsce przeklęte, ażeby zgotować sobie taką przeszkodę? Tak, aż do ostatniej minuty śmiał się szatan...
Pan Granowski wydobył notes i na wyrwanej kartce pisał zlecenie do ludzi, którzy będą ciągnąć do dołu jego zwłoki, jak on sam ciągnął niedawno trupa Kaliksta. Za cenę skarbu, wskazanego im w trzecim zakamarku, może który z nich, wzruszony wielkością dziedzictwa, kiedyś, po wojnie, odnajdzie zwłoki ojca, przewiezie je i złoży obok zwłok córki... Tyle oto zostało z zabiegów mocnego człowieka, taki rezultat jego walk ze światem...
Zmierzch zapadał i pan Granowski nie mógł już widzieć liter, które kreślił. Ktoś zasłonił blask dzienny, padający z wejściowego otworu. W tym otworze stanął Moskal ogromnego wzrostu. Na „poluszubku“ z długowłosej skóry baraniej miał narzuconą szynel, koloru rozoranej ziemi. Jedną połą tego obszernego płaszcza okręcił swą lewą rękę, a na tej ręce cości piastował. Kędzierzawa główka dziecięca wyglądała z pod szerokiego kołnierza szyneli. Czarne, śliczne, żywe oczy wpatrywały się w ciemniejącą głąb pieczary. Sołdat zniżył głowę, żeby nią nie uderzyć o sklepienie i postąpił kilka kroków naprzód. Stanął pośrodku pierwszego lochu, rozglądał się wokoło długo i pilnie i zawołał nareszcie w swoim moskiewskim języku:
— Ej, wy! Lodzie!
Nikt mu nie odpowiedział.
— Ej, wy! Kto tu między wami starszy?
Pan Granowski z niechęcią podźwignął się z ziemi, usiadł i spytał:
— No, a co tam?
— Tyś tu starszy? — dopytywał się sołdafon.
— Ja nie starszy, ale barin z tego spalonego dworu.
— Dobrze! Słuchaj, barin! Oto dziewczynka.
— Cóż to za dziewczynka?
— Nie wiem ja tego. Znalazłem ją i niosę na rękach. Trzy tygodnie ją niosę. Dalej już nie mogę, bo zabronili. Starsi zabronili. Tu ją kapitan kazał zostawić. Ludzie jacyś przyszli do ognia, powiadają, że inni siedzą w ziemiance. No, to przyszedłem. Bierzcie dziecko!
— A gdzie je znalazłeś?
— W polu znalazłem.
— Jakże to, samo w polu?
— Tak, samo w polu.
— Skądże się tam wzięło?
— Któż to wie? Wojna! Mamę, mówi, zabili, a kto zabił, nie umie powiedzieć... Płacze.
— Ty sam może, „ziemlak“...
— Nie. Nie naszej ręki to dzieło. Chcesz, wierz, nie chcesz, nie wierz. Mama, mówi, w polu zabita leżała, nie odzywała się, nie odzywała. Ani w dzień, ani w nocy, choć ty, mówi, krzycz na nią z całego gardła. Aż tak, mówi, poczęła mama śmierdzieć, że ona, ot tyla, poszła od mamy precz drogą. Z głodu, widzisz, i z tego fetoru poszła drogą. Rozumiesz?
— A gdzieżeś ty ją napotkał?
— Ona to mnie napotkała. Przyszła do naszych rowów starych, już opuszczonych, bo wojska pobiły stryjaków i szły naprzód. Mnie samego władza zostawiła porządku pilnować. Rano rowy obchodzę, porządku pilnuję, patrzę, leży w rowie dziecko małe, samo. Jadło zgniłe badyle kartoflane, liście buraków, w polu zbutwiałe, pokrzywę zwiędłą z rowów przy drodze. Patrzę ja z za przykopy, aż ziemię czarną rączką zgarnia, do ust pcha i je, ziemię czarną rączką, rozumiesz? Syruju ziemlicu ruczkoj skriebiot, w rotik sujet, da jest, ruczkoj, słysz, ziemlicu syruju, barin. Ponimajesz?
— Cóż mię tak rozpytujesz, czy rozumiem? Rozumiem.
— Ale ty dobrze słuchaj! Pełne usteczka miała...
— I cóż? Wziąłeś ją?
— Wziąłem, panie. Jak było nie wziąć? Malutka taka... Patrz, ledwie tyla... Nóżeczki — jakie to! Widzisz? Malutkie! Pięć lat? Nie więcej. Prawda?
— Czy ja wiem? Pewnie, że nie więcej.
— Panienka, barczonoczka, rozumiesz? Czyściutka taka! A wychudła, wychudła...
— Przecież jej dałeś jeść.
— Jak było nie dać? Dałem. W pochodzie idziemy. Ja teraz przy trenach. Idziemy dniami, nocami. A to u mnie na ręku, pod szynelą śpi. Chleb spożywamy i zupę z jednej miski. We śnie płacze u mnie na ręku: mama, mama! Boże miłosierny, zmiłuj się... Żal!
— A niema przy niej pisma jakiego, znaku?
— Nic niema, panie. Panienka — i tyle. Sonieczka, Zosią, goworit, — uśmiechnął się sołdat, nie mogąc dobrze oddać śmiesznego dlań i godnego pogardy polskiego spieszczenia.
— Więc tu ją chcesz zostawić? — zapytał pan Granowski.
— Muszę. Kapitan surowo kazał. W pochodzie nam nie wolno. No, bierz ją, panie!
Gdy trzeba było podnieść się i odebrać dziecko, pan Granowski doświadczył szczególniejszego w sercu rozruchu. Ach, szalona radość! Niebiańska! Ciepło i światło zajaśniało w pieczarze. W starych kościach ocknęło się życie i zdrowie. Domyślił się ciężkiem, trudnem rozumieniem, wśród głuchego, wewnętrznego szlochu, że to Xenia, jego jednorodzona, w dziękczynieniu za niedawne pragnienie odwiedzin, za żądzę pocałunku kości od kości, przysłała mu podarunek z za świata. Wyciągnął ręce. Ale w tejże chwili stara nauczycielka, przysłuchująca się oddawna rozmowie z sołdatem, podsunęła ręce pod znalezioną dziewczynkę. Chciwość miłosierna paliła się w jej wzroku i w tych chudych, drżących, wyciągniętych dłoniach. Gadała w pośpiechu jakimś łamanym, rusińsko-polskim językiem.
— To ja ją już wezmę. Ja, stara baba... Staraja wiedma... Nie męska to rzecz dzieci piastować. To tam już mnie się patrzy... Już do tego, to ja... Co tam komu do niej? Chodź, Zosiu, Zosieńko, chodź malutka!...
Ale dziecko uczepiło się kurczowo sołdackiej szyi, kołnierza, rękawa, wreszcie buta.
— Michajło, Michajło! — wołało rozpaczliwie, tuląc się do olbrzymiego chłopiska Wielkorosyi.
Gdy on się ku niemu nachylił, zdawało się, jak gdyby olbrzymie drzewo zgięło się do drobnego źdźbła. Wzruszonym głosem szeptał w moskiewskiej mowie:
— No, żegnaj, Sonieczka!... Żegnaj! Przyjdę, jeszcze przyjdę! Napewno przyjdę... Nie bój się teraz! Pamiętaj! Nie bój się! Z pola przyjdę. Nocą...
— Michajło! — jęczała Zosia.
— A ty, panie, uważaj! — zwrócił się sołdat do pana Granowskiego, surowo mu grożąc wielką rękawicą, — żeby jej tu krzywdy nie było. Uważaj! Jeżeli Bóg ustrzeże a pozwoli, przyjdę, zobaczę. A gdybyś jej krzywdę jaką wyrządził, pamiętaj! Niema kary zbyt wielkiej na ciebie! Już ja ciebie znajdę. No, żegnaj!
Zawrócił, jak na mustrze, i z cichym jękiem wyszedł z podziemia. Dziecko, zanosząc się od płaczu, skoczyło za nim, ale je nauczycielka powstrzymała. Pan Granowski nie protestował na razie, ale po chwili rzekł do nauczycielki z ukłonem:
— Jestem Granowski, ze dworu w Debrzach.
— Wiem, jaśnie panie... — odrzekła ze śmiesznym dygiem.
— To tam „jaśnie“... Biorę, pani, na siebie tę sierotkę. Wyjdę zaraz na świat i zajmę się jej losem. Będę śledził, czyja ona jest, a może uda się znaleźć rodziców, lub krewnych. Jeśli nie odnajdę nikogo, uznam ją za swoją, dam nazwisko, dom, opiekę, wychowanie, naukę...
Nauczycielka opuściła ręce i przymknęła powieki. Twarz jej stała się znowu martwo spokojna, jak dawniej. Oczy z pod rzęs smutno patrzyły na główkę małej Zosi. Po chwili rzekła:
— Ja nie mogłabym jej dać nic. Literalnie nic a nic. Ale choć na tę jedną noc może mi jaśnie pan da maleństwo, pod pelerynę. Przypomniałaby się matka...
— A czy pani nie ma gorączki? Mnie się zdaje, że pani musi mieć gorączkę z jakiejś malaryi, czy influency.
— Być może. Ale tu wszyscy mamy gorączkę.
— Ja już nie mam. Więc to ja wezmę pod płaszcz tę małą. Zresztą wyjdziemy stąd wszyscy niedługo.
— Dokąd?
— No, na świat.
— Między tych zbójów, Moskali?
— Trudna rada.
Zaraz też, już teraz nieustraszenie, pan Granowski wydostał z walizki resztę pieczonego kurczęcia, kromkę chleba z masłem, kawałek cukru, — i wręczył te przysmaki dziewczynce. Przyjęła je z pewnem ociąganiem się, ale przyjęła. Gdy się zabrała do ogryzania nogi kurczęcia, otulił ją swym obszernym płaszczem i ogrzał ciepłem własnem. Dziecko, posiliwszy się dobrze, usnęło w jego objęciach. Zarazem ciepło maleńkiego ciała, czy szybkie bicie maleńkiego serca, rozkosznie upajało opiekuna. Dbał o wygodę snu małej wygnanki. Gdy się budziła dla naturalnej potrzeby, pieczołowicie ją wysadzał, a później otulał płaszczem aż po szyjkę i przygarniał do siebie. Dziewczynka przez sen, w nagłych przecknieniach, szukała, widać, swego poprzedniego opiekuna, rosyjskiego żołnierza, gdyż paluszki jej, błądząc po twarzy pana Granowskiego, trwożliwie drżały, usta szeptały niespokojnie: — „Michajło! Michajło“, — a z piersi wydzierał się ludzki, niezmierny dla tak małej piersi, zaiste, sędziwy jęk. Ale kamienny sen, szczęście dzieciństwa, porywał ją w swój nurt niezgłębiony, w niezgruntowaną czeluść zapomnienia o rzeczywistym, najohydniejszym ze światów. Lecz i tam goniły ją, widać, koszmary piekielne, bo małe jej ciałko drgało i prężyło się, ręce rzucały naprzód, jak do walki i obrony, a z piersi nie mógł wypaść krzyk dziki przeciwko napaści przywidzeń. Tak to i ten bezgrzeszny był mógł już z psalmistą zawodzić: — „jeśli rzekę — pocieszy mię łóżko moje i ulży mi, będziesz mię straszył przez sny i przez widzenia strachem mię strzęsiesz“...
Pan Granowski w połowicznem drzemaniu czuwał nad snami dziecka. Gdyby mógł, zmieniłby naturę i formę widziadeł ze złych na dobre. Gdyby mógł, włożyłby inne obrazy w tajemniczą widownię uśpienia. Lecz nie było to przecie w jego mocy. Nachylał się więc tylko nad tamtym światem, jak wędrowiec z ziemi dalekiej nad doliną nigdy niewidzianą. Serce jego doświadczało ulgi i radości, gdy służył temu dziecku. Objęła go rozkosz współczucia, ni to małe rączki dawno zmarłej córki Xenii, gdy jeszcze była na świecie i gdy jeszcze była małem dzieciątkiem. Z serca, które już widziało się być próchnem, poczęła uchodzić zgniłość w żywą służbę dla tego bytu małego, który bezpiecznie spał na dłoni, pod jego głowę podłożonej. W głębokich mrokach tej nocy rozlegał się nad duszą starego człowieka głos, nie głos, jakoby pukanie w oślizłą ścianę, w mur, przegryziony zaskórnemi wodami. Nie wiadomo było, jak to nazwać. Wreszcie ozwało się raz, drugi, trzeci to świetliste, radość w sobie niosące wezwanie, to ciche słowo podpowiednie:
— Pokuta! Pokuta! Pokuta!
Z tem słowem w sercu stary pan głęboko zasnął.
Obudziło go głośne moskiewskie wołanie:
— Wstawać!
Blask mroźnego poranka wpadał do pieczary. Kilku żołnierzy w grubych szynelach, w baszłykach, obwiązanych dookoła uszu, z karabinami w rękach uwijało się po podziemiu. Kazali troglodytom, wszystkim bez wyjątku, wychodzić niezwłocznie na dwór, z dobytkiem, jaki tylko kto miał, czyli z uzłami“. Ludzie posłusznie wypadli z nory, popędzani kolbami karabinów. Ustawiono wszystkich w szereg. Każda jednostka miała położyć przed sobą uzieł“, rzeczy własne. Gdy jaskinie oczyszczone zostały z ludzi, żołnierze przejrzeli je dokładnie i starannie, opukali szczegółowo mury, lali wodę na ziemię dla zbadania, czy niema w którem miejscu rzeczy zakopanych. Niewiele dobytku, — żal się Boże! — mieli ze sobą zbiegli do pieczar mieszkańcy Debrzów. W zanadrzach i pod spódnicami w czasie osobistej rewizyi nic groźnego dla potęgi wielkorosyjskiej nie znaleziono. Jedynym objektem, budzącym podejrzenia, była walizka pana Granowskiego. To też przetrząśnięto w niej wszystkie bebechy i zbadano zawartość aż do ostatniej okruszyny zeschłego chleba. To zgłębianie wnętrza życiodajnego saka odbyło się w obliczu oficera, który stał przed szeregiem zbiedzonych kryjaków. Ów oficer był to pękaty człeczyna z nosem czerwonym, zlekka zadartym, w binoklach, które na mrozie zachodziły parą, iż je raz wraz przecierał i znowu zasadzał na mały swój nosek. Oficer ubrany był w doskonałą szynel i opakowany pod spodem w grube futerko, — aż trudno mu było nachylić się do wnętrza kuferka. Zaintrygowały go, rzecz prosta, papiery Nienaskiego. Chwycił je w swe grube, futrzane rękawice i zaczął szybko przeglądać. Zobaczywszy plany, rysowane na woskowanym papierze, wskazał na nie panu Granowskiemu wielkim palcem rękawicy i groźnie zapytał:
— Co to jest?
— Są to plany architektoniczne, rysowane na wiele lat przed wojną przez mego zięcia.
— Co za plany?
— Był to architekt, człowiek bogaty. Miał zamiar budować rozmaite szkoły, instytuty, uniwersytety, akademie, kościoły.
— Weź to! — rzekł oficer do kaprala, wręczając mu cały zwój papierów Nienaskiego.
— Panie oficerze! Proszę o zwrot tych papierów, gdyż są to jedynie pamiątki rodzinne. Dlatego je przechowuję.
— Dam ja panu pamiątki rodzinne! — warknął oficer, wyszczerzając na petenta palisadę wyzłoconych zębów.
— Mogę udowodnić, że to są pomysły zgoła fantastyczne, rzeczy niewinne.
— Milczeć! Rozpatrzy się te niewinne plany.
W czasie tej rozmowy, którą pan Granowski prowadził, trzymając małą Zosię na ręku, w duszy jego obudziło się szczególne przywiązanie do tychże rysunków Nienaskiego. Nagle to wybuchło, jako erupcya niewiadomego uczucia. Postanowił za wszelką cenę odebrać z rąk sołdatów owe rysunki. Czuł w sobie poryw pasyi i fizycznie ją powstrzymywał, żeby nie rzucić się i nie wydrzeć fascykułu z rąk moskiewskich. Było z nim tak, jakby ktoś obcy podpowiadał, co ma robić, jakby ktoś drugi podniecał serce do czynu. Oficer patrzał w twarz pana Granowskiego i drwiąco się uśmiechał.
— Kto pan jesteś? — zapytał.
— Nazywam się Granowski. Jestem krewnym właściciela tego majątku.
Oficer skinął na dwu żołnierzy i ci poczęli rewidować ubranie barina. Ostrożnie go macali i miętosili. Wywlekli ze wszystkich kieszeni, co tylko w nich było, szczegółowo rozpatrzyli podszewki, kołnierze, szwy, guziki. Tymczasem oficer badał umiejętnie przegródki pugilaresu. Znalazł tam bilety wizytowe, paszport austryacki i około tysiąca koron. Rozejrzawszy się w tem wszystkiem, ociężałym ruchem zwrócił portfel właścicielowi. Ten przypomniał sobie dawniejsze metody, praktykowane niegdyś w urzędach rosyjskich, i postanowił spróbować szczęścia. Wydobył z pugilaresu połowę pieniędzy, a cztery setki koron ostentacyjnie w jednej z przegródek zostawił. Bilety wizytowe i jakieś jeszcze bezwartościowe kartki wsunął do bocznej kieszeni, a portfel podał wojownikowi, mówiąc:
— Panie oficerze! Przecież ja nigdzie nie uciekam. Zostałem tutaj, w nadziei, że mi się nic złego nie stanie. Niech mi pan zwróci tamte pamiątkowe rysunki, a ja je na każde zawołanie dam do rozpatrzenia, komu pan każe. Tak mogą zaginąć, a mnie będzie wielka krzywda. Na dowód, że nic nie zniszczę, proszę pana, daję na jego ręce ten pugilares z pieniędzmi.
— Jakto? — zakrzyknął oficer surowo, lecz dość niezdecydowanie.
— Na dowód, że nie uszkodzę tych papierów, wręczam panu, jako kaucyę, połowę mego majątku. Chodzi o to jedynie, żeby nie uszkodzono tych pamiątek.
Oficer obracał w rękach pugilares, a wreszcie łaskawym ruchem wpuścił go do bocznej kieszeni swego płaszcza.
Nu, ładno... — rzekł, biorąc z rąk żołnierza plik papierów Nienaskiego i wręczając go staremu panu.
Gdy się ta rozmowa toczyła, już ludziom gruntownie zrewidowanym pozwolono odejść i zbliżyć do ognisk pogorzeli, to też nikt z nich tej rozmowy nie słyszał i manipulacyi nie widział. Oficer wytarł znowu swe binokle i uprzejmie spytał pana Granowskiego łamaną polszczyzną, co zamierza ze sobą robić.
— Przedewszystkiem muszę się umyć...
— Słusznie, — rzekł tamten, patrząc z ordynarnym śmiechem na brudną twarz rozmówcy.
— Później chciałbym wyrobić sobie prawo przejazdu do jakiego miasta.
— Do jakiegoż miasta?
— Naprzykład, do Lwowa.
— Och, zaraz do Lwowa... Ale zobaczymy. Może...
— Przedewszystkiem jednak chciałbym mieć prawo poruszania się tutaj ze swobodą.
— Gdzie?
— Tu, na tym placu.
— No, cóż? Ruszaj się pan ze swobodą!
— Ale czy pan komendant nie zechciałby dać mi pozwolenia na piśmie?
— Czemuż aż na piśmie?
— Żeby mię nie zaczepiano, gdy zechcę coś robić?
— A cóż pan zamierzasz robić?
— Muszę pochować na cmentarzu, a przynajmniej w godziwem miejscu, lokaja, który umarł w tej piwnicy z ran podczas ostrzeliwania.
— Dobrze. Gdzież on jest?
— Tu obok leży, ledwie przysypany grudą. Przeniosę go gdzieindziej.
— Teraz, panie, trupy odkopywać i przenosić! Ale przenieś pan.
— Mogę więc mieć łopatę, lub rydel?
— Dam panu ludzi, którzy to załatwią.
— A nie! Uczyniłem ślub, że to sam i własnoręcznie zrobię. Był to stary i wierny sługa tego domu.
— Dziwne upodobanie i dziwne śluby! Ale owszem, bierz pan rydel, a nawet samą łopatę i kop sobie do woli. Wydam żołnierzom polecenie, żeby w niczem nie przeszkadzali.
— A czy pan kapitan będzie łaskaw wydać mi przepustkę do Lwowa?
— Spróbuję, spróbuję... — mówił służbista, oddalając się w kierunku pogorzelisk.
Pan Granowski umiał kuć żelazo, póki gorące. Rzekł tedy za odchodzącym:
— A więc pan kapitan raczy przysłać mi niezwłocznie przez żołnierza rydel, albo łopatę. Proszę o to zaraz, bo to sprawa bardzo pilna z pochówkiem tego sługi.
— Przyślę, — rzekł oficer.
Nosek Zosi czerwienił się na mrozie, choć cała jej figura aż do tegoż noska była szczelnie owinięta w pled zakrwawiony. To też milioner musiał rozgrzewać ten nosek pocałunkami. Dziewczątko boczyło się i krzywiło od ukłuć brody, nieogolonej w ciągu tygodnia, i od szorstkości wąsów, najeżonych, jak szypuły ostu. Wnet zadudniła ziemia, gdy nadbiegł ogromny sołdafon, niosąc na ramieniu szeroką, rosyjską łopatę. Pan Granowski dał Moskalowi guldena za fatygę, odebrał narzędzie i poszedł w kierunku grobu Kaliksta. Skoro tylko wszakże żołnierz się oddalił, kapitalista wrócił prędko do podziemi, pustych już zupełnie, posadził małą we framudze ocalałej ściany, otuliwszy ją pledem i swoim grubym płaszczem, a sam, wciąż wyglądając na zewnątrz, czy kto nie nadchodzi, co siły, co władzy w rękach począł swój skarb odkopywać. Ziemia w trzeciej komorze nie bardzo była zmarznięta, to też okute ostrze łopaty wnet stuknęło o wierzch skrzyneczki. Wyważywszy ją na zewnątrz, pan Granowski jednym zamachem łopaty odwalił wieko, wyciągnął schowane złoto, rosyjskie i amerykańskie walory, wrzucił tę całą zawartość do swej walizki, a pustą skrzyneczkę wpuścił do wnętrza dołu z powrotem, zasypał ją ziemią i udeptał po dawnemu miejsce. Wykonawszy to wszystko, wrócił z Zosią i walizką do prowizorycznej mogiły Kaliksta. Żołnierze bez broni łazili tam wszędzie dookoła. Kilku z nich pan Granowski przywołał znakami, umówił się z nimi, żeby za sowite wynagrodzenie wydobyli z ziemi w Końskim Padole zwłoki biednego lokaja, przenieśli go na wzgórek w parku i wykopali mu tamże głębokie schronienie. Ponieważ wiadomo już było powszechnie, że komendant forytuje owego barina, i że ów barin szczodrze płaci za każdą usługę, wykonano sprawnie i prędko, czego żądał. W trakcie kopania grobu, pan Granowski, pracując wspólnie z żołnierzami, wdał się z nimi w rozmowę. Usiłowali mówić niby to po polsku, przypochlebiali się tą znajomością mowy. Jeden z nich perorował:
— Nu, a czego boją się Polaki, czego? Sami nie wiedzą. A boją się.
— Widać mają jakąś przyczynę, że się tak boją.
— Nie mają! Jakaż tu przyczyna? Sam papa rimskij pisał nam i zaprietił, cztoby my nie rostorgali Polakow.
— Papa rimskij? Patrzcie!
Wierno. Papa rimskij. Ichnij ksiądz samyj wysokij, czto w Rimie sidit, pisał nam, szczaditie, goworit, Polakow...
— W Rimie powiadacie?
Tak toczno, w Rimie, ot na południ, tam, gdie Turka.
— A jakże wam się podobają ci Polacy?
Niczewo, naród on tichij, smirnyj, choroszij. Tolko ot...
— Cóż takiego?
Żidiuga tut wsiem da wsiem, znajetie, zaprawlajet.
Rozmówki tego rodzaju toczyły się w trakcie przenoszenia zwłok Kaliksta do nowej mogiły. Zasypano biedaka bryłami grudy i przyklepano wzgórek łopatami żwawo, wesoło, sprawnie, kopcąc papierosy i podśpiewując. Gdy pan Granowski wypłacił żołnierzom nagrodę, ruszył w ich towarzystwie ku obozowisku, pieczołowicie niosąc w jednej ręce cenną walizkę, a na drugiej piastując małą Zosię. Gdy się wydostał z debrzowskich wąwozów i z zarośli starego parku, ukazał się jego oczom obraz przerażający. Pan Granowski przystanął w zdumieniu. Oczy oddawna wzwyczajone do krajobrazu, zastawionego budynkami dworskimi, przerywanego łańcuchem chałup wiejskich, błądziły teraz po dalekim, nagim przestworze. Krajobraz otworzył się na wszystkie strony. Pożar tlił się jeszcze wokoło, ale już przygasał, pożarłszy wszystko, co było zbudowane przez ludzi. Kupy dymiących się belek, zjedzone przez czerwony węgiel od strony ziemi, leżały chaotycznymi gnatami, okrywając żarzące się pod nimi rumiane ogniska. Błękitny dym niezliczonemi smugami płynął wysoko w jasnem, zimowem powietrzu. Z debrzowskiego dworu zostały jedynie bezkształtne, osmolone kominy, słupy ganku, podmurowania od strony ogrodu, w głębi gruzy pieców i rumowia przegród ceglanych. Wszystko inne tworzyło ogromne żarowisko, jeszcze palące się w obrębie resztek kamiennych z sykiem i trzaskiem. Stajnie i obory, pełne poduszonych w dymie, spalonych koni i krów, pełgały wciąż gorącym, najżywszym, zaciekłym ogniem! Drzewa przydomne i rozstawione między budowlami folwarku, zachowawszy swe grube pnie, żarzyły się jeszcze i dymiły lekkimi dymkami, idącymi ze wszystkich opalonych gałęzi, witek i prętów. Straszliwy spokój tego widowiska był wzniosły i oniemiający. Ogień niszczyciel, brat śmierci, pożarł był wszystko, wzniesione z nicości. Niewymowna melancholia unosiła się wśród dymów wielkiego zgliszcza. Jakoweś zdrowie, pokrewne mrozowi, śniegom zalegającym krainę, wichrom i ciszy nocnej objawiało się również w tym pożarze. Języki, chusty, iskry, jątrzenie się i wypryski, nawroty i wybiegi żrącego ognia czyniły oczywistą pracę niszczenia chorób i smrodów ssącego pogłowia. Fijoletowe perzyny, ni to śniegi nadobne, czarodziejsko pląsały w promieniach poranka.
Pan Granowski, oddawna ognia spragniony, — dziwna to powiedzieć, — rozumiejąc i czując ogrom zniszczenia, upajał się jego widokiem. Gorący blask ogrzewał jego twarz, przenikał poprzez odzienie i niecił w całem ciele żywą uciechę. Ręce bezwiednie wyciągały się do zarzewia. Mała Zosia coś radośnie wykrzykiwała, plaskając rączkami, które ogromny pożar łaskotał. Gdy pan Granowski usiadł na pniu zwalonego drzewa, wysunęła się z jego objęć i z rozkoszą patrzyła na podrywy i opady przygasających płomieni. Przywykała już do nowego opiekuna. Szczebiotała niefrasobliwie dziwacznym językiem i z nim i z sołdatami, których pewien oddział znał ją i witał. Po odpoczynku przed ogniem, pan Granowski udał się do komendanta. Po długich ceregielach uzyskał przepustkę, opatrzoną licznemi pieczęciami, na przejazd w kierunku Lwowa. Wyruszył też niezwłocznie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.