Chłopski honor/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Chłopski honor
Podtytuł Opowiadanie
Pochodzenie „Zorza“, 1892, nr 41-47
Redaktor Maksymiljan Milguj-Malinowski
Wydawca Maksymiljan Milguj-Malinowski
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Józefa Jeżyńskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

A wówczas, kiedy w Zagrodach Wojciechowi Kalecie dzwony dzwoniły, o kilka mil ztamtąd na rozdrożu w karczmie, co ją Pohulanką zwano, pan Piotr Kalitkiewicz kuflem dzwonił i szklanicą, a pieniędzmi w kieszeni pobrzękiwał — bo mu się wiodło ogromnie.
Zwierz tak na przynętę i ryba na wędkę się nie bierze, jak głupi naród na obietnicę; byle kto miał wprawny język, a wyparzoną gębę, to już, gdzie tylko chce, głupiego zaprowadzi. — A pan Kalitkiewicz przemawiać umiał i pięknie, i do składu — i żaden strzelec, choć najlepszy, tak do zająca nie trafi, jak on do tych ludzi trafiać umiał...
Właśnie Pohulankę sobie za takie miejsce obrał, gdzieby się ludzie schodzili do niego, bo między lasami, na ustroniu leżała; mało kto przechodził lub przejeżdżał tamtędy, a to panu Piotrowi było na rękę. Tam mógł prawić swobodnie i bez żadnej przeszkody, tam też sobie całą kancelarję założył. Pomocnika miał w szynkarzu z Pohulanki, niemcu, który po okolicy jeździł i między ludźmi dziwne o tej Brazylji wieści puszczał. Czasem tu i Szmul z Zagród dojeżdżał i wszyscy trzej karty okrętowe sprzedawali, a Szmul kupował za bezcen rolę, bydło, sprzęty, całe gospodarstwa, od ludzi, którym za morze po wielkie szczęście było pilno. Jużcić, kto jedzie po brylanty, złoto i jedwabie, kto po niezmierne bogactwa sięga ręką, ten się nie będzie targował o marną krowinę lub szkapę, ale za byle co odda, aby tylko prędzej do swego raju się dostać. Tu też handel tak szedł, jak na wielkim jarmarku; Szmul i niemiec rady sobie dać nie mogli, więc sobie jeszcze z miasteczka kilku żydów do pomocy przyjęli... Kalitkiewicz, coprawda, w te handle się nie wdawał; on tylko za dobrą radę, za karty okrętowe brał od ludzi co mógł, a znów na każdego człowieka, co się ku granicy puścił, od Szmula brał zapłatę. Do granicy nie daleko było i tacy ludzie, co towary sekretnie przenoszą, podejmowali się przeprowadzać wychodźców nocami. Nie bardzo to bezpieczna była droga, bo można było kulką pod żebra dostać, albo w najlepszym razie do kryminału pójść, ale taki przemytnik nie pyta; onby za kilka rubli podjął się do piekła zaprowadzić.
Aż się kotłowało między ludźmi od tej Brazylji; gdzie się było obrócić — o niej tylko mówiono. Pytasz o kogo, to go albo już niema, albo się w drogę wybiera; istna jakaś warjacja na ludzi napadła. Jak owe głupie owce, co za baranem w ogień idą na oślep, tak i ten naród biedny, leciał tam, nie wiedząc gdzie i poco, na pewną swoją zgubę i nieszczęście. Przemawiali księża z ambon, ale to nic nie pomagało; obałamuconym ludziom zakazane jeszcze bardziej smakowało.
Przez kilka miesięcy dobrze pan Piotr kabzę nabił, a zmiarkowawszy, że policja na takich, co namawiają do Brazylji, ma oko, umyślił sobie w inne strony się przenieść i tam znów na głupich wędkę zapuścić... I byłoby mu się to udało, ale sam sobie zaszkodził. Posprzeczał się ze Szmulem przy obrachunku za owe biedne na zatracenie posłane istoty i pobili się nawet tak, że Szmul pół brody postradał, a Kalitkiewicz guza na czole nabił — i z przyjaciół wielkich stali się wrogami.
Piotr, jako już dobrze z tym swoim nowym fachem obznajmiony, nie chciał współki nadal ze Szmulem utrzymywać, wolał się zapoznać z głównym ajentem niemcem, co za granicą siedział i tam na siebie te interesa niegodziwe prowadził. Dla tego postanowił Piotr wyjechać. Mógł to zrobić bardzo łatwo w dzień, udawszy się wpierwej do powiatu po karteczkę, jaką zazwyczaj biorą ludzie co na kilka dni mają zamiar wyjechać. Ale że, jak to mówią, na złodzieju czapka gore, więc wolał nie włazić w oczy urzędnikom i wymknąć się nocą, mianowicie przy pomocy tych samych przemytników obwiesiów, co już tyle ludzi na zatracenie wywieźli.
Zawołał więc dwóch najwprawniejszych, z takich, co najmniejsze ścieżyny i przejścia leśne znają, co widzą w nocy, jak koty, a słyszą jak zające!
Niczem się oni w życiu swojem nie trudnią, jak tylko przemycaniem towarów lub przeprowadzaniem koni kradzionych z kraju. A chociaż obaj byli pochodzenia wiejskiego, jednak roboty żadnej nie mieli i nigdy ich nikt ani przy orce, ani przy żniwie, lub przy kopaniu kartofli nie widział.
Żyli akurat jak sowy; po całych dniach spali, o Bożym świecie nie wiedząc, a nocną porą puszczali się dopiero na żer. Jeden z nich zwał się Kostek, drugi Kuba. Gdy tylko Piotr posłał po nich, stawili się zaraz w Pohulance, bo miarkowali, że zarobek jakiś mieć będą.
Kalitkiewicz, bojąc się żeby szynkarz rozmowy nie podsłuchał, wyprowadził owych przemytników do lasu, aby tam porozmawiać swobodnie. Mrok już zapadał, powietrze było wilgotne, zimne, dojmujące, drobny deszczyk aż do kości przenikał.
— Śliczna będzie nocka, — mruknął Kuba do swego towarzysza, — właśnie jakby naumyślnie dla nas.
— Dla czego to Pan Bóg codzień takich nie daje — odrzekł Kostek, jeno albo jest ciepło, że się niepotrzebni ludzie po spacerach włóczą, albo księżyc psia kość świeci jak latarnia, że cały świat jak na dłoni widać. Żeby wszystkie noce były takie jak dziś, toby się może człowiek czego dorobił — a tak, głodem przymiera...
— Nie narzekaj, — odezwał się Kalitkiewicz, — mało to ja sam daję wam roboty!
— Ot, taka robota! — pędzi się całe stada bab, dzieciaków: jedno piszczy, drugie płacze, inne zostaje w tyle... cudem, że się to jakoś przeszwarcuje.
— Słuchajcie, — rzekł Piotr, — dziś nie popędzicie stada. Pójdziecie tylko z jednym człowiekiem. Zapłata będzie dobra...
— Ho! ho... a cóż to za człowiek?
— Ja.
— Pan?! to i pan do Brazylji chce uciekać.
— Nie głupim; wolę ja tu pracować na kawałek chleba!
Kuba na cały głos się roześmiał, Kostek go za rękaw pociągnął.
— Czego zęby szczerzysz, głupi! albo to nie robota ludzi namawiać? Zresztą co ci do tego, pan płaci i każe się prowadzić, a ty prowadź, bo od tego jesteś...
— Jużci prawda...
— Nie ma o czem gadać, — rzekł Kalitkiewicz — wszyscy pracujemy, darmo na świecie nic. Mnie widzicie nie bardzo ta przeprawa na rękę, ale muszę za granicą być, bo mi kart okrętowych zabrakło, a ludziom chce się Brazylji. Obaczycie, że z tych stron jeszcze kilkaset ludzi wyjedzie. Więc słuchajcie chłopcy, trzeba mnie przeprowadzić — będą karty, to i dla was będzie robota.
— Ha, niechże będzie i tak, już my pana doprowadzim doskonale...
— O której ruszamy?
— Ja myślę, że za dwie godziny najlepszy czas będzie; niech się pan zbierze do drogi: ja na wieś wpadnę, bo kilku chłopów dziś miało chęć...
— Ani się waż! ja nie chcę iść z chłopami, nie chcę kompanji.
— Dla czego? weselej byłoby!
— Bajesz; albo ja wiem, jacy ludzie między nimi być mogą? Ciebie znam, Kostka znam, żeście oba uczciwi przemytnicy.
— O panie, niech się pan spyta wszystkich kontrabandzistów, cyganów, wszystkich złodziei końskich z okolicy, oni poświadczą, jacy my ludzie!
— Wiem, wiem, — rzekł Kalitkiewicz, — dla tego z wami idę: papiery przy sobie mam ważne i niech Bóg broni, żeby komu w ręce wpadły.
Uczciwi więc ci ludzie, ugodzili się o zapłatę i w parę godzin później Piotr wymknął się cichaczem z karczemki. Kostek z Kubą mieli na niego czekać przy mostku na grobli. Poszedł tedy omackiem prawie, potykając się co krok, ledwie że ów mostek znalazł, ale na nim, ani przy nim nikogo nie było widać. Strach go wziął, bał się być w lesie sam, z pieniędzmi, z temi dużemi pieniędzmi, które na krzywdzie ludzkiej zyskał, zdawało mu się że oto wnet z za drzewa wyskoczy kto, chwyci go za gardło i powie: oddaj coś drugim wydarł!
Trwogą zdjęty, pacierz szeptać zaczął, czego już od wielu lat nie czynił, aż tu nad samem uchem usłyszał głos Kuby...
— Ho, ho, nabożny z pana Kalitkiewicza człowiek!
— Jesteście tu? zawołał Piotr.
— Jużci, że jesteśmy i widzimy pana jak na dłoni; a śmiejem się, że nas pan nie widzi.
— Ach, bo też taka noc...
— Nie gadałby pan Kalitkiewicz: noc prześliczna — ale nie traćmy czasu, nie gościńcem nam droga, tylko krzakami; bierz no Kostek pana pod pachę... a pan niech się nie zraża, jak gałązka po gębie uderzy, albo noga się po kolano w bagno zapadnie, swoja to rzecz. Z początku przykro, a potem przyzwyczaić się można. Jużci w chałupie, pod piecem wygodniej, ale za granicę tamtędy droga nie idzie. No Kostek, ruszaj! Tylko, panie, gadać ani krzyczeć nie można — iść i pewno nogami stąpać.
Pochwycili Piotra pod pachy i poczęli z miejsca tak prędko, jakby nie ciemną nocą, po krzakach, ale w samo południe po najlepszym gościńcu. Kostek, trzymając Kalitkiewicza pod rękę, namacał wypchany pugilares i śmiejąc się rzekł do Kuby:
— Miałeś ty rację Kubuś, dzisiejsza noc bardzo będzie dobra...
Kuba się roześmiał i przyśpieszył kroku. Ze dwie godziny szli tak, po krzakach, bagnach, błotach; w Piotrze, nieprzyzwyczajonym do takiego chodzenia, duch zamierał. Nogi drżały pod nim, pot zalewał mu czoło, oddychać nie mógł...
— Zlitujcie się, prosił, dajcie odpocząć.
— Kuba! — odezwał się Kostek... naprawdę niechby pan Kalitkiewicz spoczął już nareszcie.
— Ano, to niechże spocznie...
Ledwie te słowa wymówił, schwycił Piotra za gardło, i gębę mu brudną szmatą zatkał, jednocześnie Kostek zarzucił mu na nogi postronek i zanim Kalitkiewicz zmiarkował co się z nim dzieje, już był związany, jak baran, zakneblowany, że nie tylko krzyknąć, ale i pisnąć nie mógł i obdarty ze wszystkiego co przy sobie miał. Pugilares z pieniędzmi, zegarek, dwa pierścionki, palto porządne, surdut, wszystko zdjęli z niego do czysta i jeszcze żartowali sobie:
— Bądź pan zdrów! panie Kalitkiewicz, a prawdziwie panie Kaleto z Zagród. My jedziem do Brazylji... może każesz się kłaniać komu?.. Zostawiam ci moją własną sukmaninę, bo chłodno, — i to mówiąc narzucił na niego obszarpaną siermięgę, — nie wspominaj o nas źle...
— Mówiliśmy, żeśmy uczciwi ludzie i naprawdę tak jest! Moglibyśmy cię byli pchnąć nożem pod żebra, żebyś nawet nie zipnął, nieboraczku, ale nie chcemy takiej duszy paskudnej brać na swoje sumienie...
— Bo gryzłaby, jak gnida — dodał drugi.
— Bywaj zdrów i śpij spokojnie — dobranoc. Raniutko tędy zwykle straż przejeżdża, to cię podniesie i gębę ci odetka... a nie opowiadaj o nas dużo, bo cię jaka niespodziana zemsta spotkać może.
Zniknęli wśród ciemności, jak złe duchy, a Kalitkiewicz, zmordowany, zziębnięty, pozostał na wilgotnej ziemi, nie mogąc się ruszyć, ani nawet jęku z siebie wydobyć. Szarpał się z początku, szalał, ale postronki silniej jeszcze wpijały mu się w ciało... Potem gorąco mu się zrobiło i zapadł w taki stan, co to niby sen, a nie sen, niby śmierć, a nie śmierć, niby coś, co mu się majaczyło, że żyje, ale pamięć o sobie zatracił i zupełnie odrętwiał...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.