Chłopi (Czechow)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Chłopi
Pochodzenie Nowele
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia »Czasu«
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Мужики
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.


W święto Wniebowzięcia, o jedenastej wieczorem, dziewczęta i chłopcy spacerujący po łąkach, podnieśli nagle krzyk i wrzask i pobiegli w stronę wsi; ci, którzy siedzieli na górze na brzegu urwiska w pierwszej chwili nie mogli zrozumieć co się stało.
— Pożar! Gore! — rozległ się na dole rozpaczliwy krzyk. — Palimy się!
Siedzący na górze obejrzeli się i oczom ich przedstawił się straszny, niezwykły obraz. Z jednej z chat podniósł się ze słomianej strzechy ognisty słup wysokości sążnia, kłębił się i sypał na wszystkie strony iskry, jak gdyby fontanny. W jednej chwili cały dach zajął się żywym płomieniem i rozległo się przeraźliwe trzeszczenie ognia.
Przyćmiło się światło księżyca i już cała wieś była zalana czerwonem, drżącem światłem; po ziemi pełzały czarne cienie, czuć było spaleniznę. Ci, którzy biegli z góry, zadyszali się, nie mogli mówić, pchali się, przewracali i nieprzyzwyczajeni do jasności, nie poznawali się nawzajem. Strasznie było. Strasznem było zwłaszcza to, że nad ogniem, w dymie, latały gołębie, a w karczmie, gdzie jeszcze nie wiedzieli o pożarze, dalej śpiewali i grali na harmonii, jak gdyby nic nie było zaszło.
— Wuj Siemion pali się! — krzyknął ktoś na cały głos.
Marya rzucała się około swej chaty, płacząc, załamując ręce, zgrzytając zębami, chociaż pożar był jeszcze daleko, na drugiej stronie wsi; wyszedł Mikołaj w pilśniowych butach, wybiegły dzieci w koszulkach. Przy chacie dziesiętnika uderzyli w żelazną deskę. Bem, bem, bem... rozległo się w powietrzu, a od tego niezmordowanego, niespokojnego dzwonu ciężko się robiło na sercu. Stare baby trzymały obrazy. Wypędzali z podwórza na drogę owce, cielęta i krowy, wynosili kufry, kożuchy, kadzie. Kary źrebak, którego nie dopuszczali do stada, gdyż wierzgał i ranił konie, wypuszczony na wolność, ze rżeniem, przebiegł całą wieś raz i drugi, potem nagle zatrzymał się obok wozu chłopskiego i zaczął go kopać tylnemi nogami.
Zadzwonili i z tej strony, w cerkwi.
Dokoła palącej się chaty było gorąco i tak jasno, że na ziemi dokładnie widać było każde źdźbło trawy. Na jednym z kufrów, który zdążyli wyciągnąć, siedział Siemion, rudy chłop z długim nosem, w czapce nasuniętej aż do uszów, w surducie; żona jego leżała zemdlona, twarzą ku ziemi i jęczała. Jakiś osiemdziesięcioletni staruszek, niziutki, z długą brodą, podobny do Gnoma, nie tutejszy, ale widocznie zajęty pożarem, chodził dokoła bez czapki, z białym węzełkiem w ręku; na łysinie jego odbijał się ogień. Starosta Antip Siedielnikow, smagły i czarnowłosy, jak cygan, podszedł do chaty z siekierą i wybił wszystkie szyby jedne po drugiej, niewiadomo poco, potem zaczął rąbać ganek.
— Baby, wody! — krzyczał. — Maszynę podawa-aj! Ruszaj się!
Chłopi, którzy dopiero co bawili się w oberży, ciągnęli teraz ze sobą sikawkę. Wszyscy byli pijani, potykali się i upadali, wszyscy mieli bezradny wyraz twarzy i łzy w oczach.
— Dziewki, wody! — krzyczał starosta, również pijany. — Ruszajcie się, dziewki!
Baby i dziewczęta biegały na dół, gdzie była studnia i wciągały na górę pełne wiadra i cebry, a po wylaniu wody do sikawki, znów biegły. Nosiły wodę i Olga, i Marya, i Sasza i Motka. Pompowały kobiety i chłopcy, kiszka syczała, a starosta, skierowując ją to w drzwi, to w okna, przytrzymywał palcem strumień od czego jeszcze bardziej syczała.
— Zuch, Antip! — dawały się słyszeć pochwalne głosy. — Starajcie się!
A Antip właził do sieni w sam ogień i stamtąd krzyczał:
— Pompuj! Pofatygujcie się prawosławni, wobec tak smutnego zajścia!
Chłopi stali tłumnie opodal, nic nie robiąc i patrzali na ogień. Nikt nie wiedział zaco się wziąć, nikt nic nie umiał, a dokoła stały sterty zboża, siano, śpichlerze, kupy suchego chrustu. Stał tutaj i Kirjak, i stary Osip, jego ojciec, obaj podchmieleni. I, jakby się chcąc usprawiedliwić z bezczynności, stary mówił, zwracając się do kobiety, leżącej na ziemi:
— Czego się kumo frasujecie! Chata zaasekurowana, czegoż wam!
Siemion, rozmawiając to z tym, to z owym, opowiadał z czego powstał ogień:
— Ów staruszek z węzełkiem w ręku, to sługa generała Żukowa... Kucharzem był u naszego ś. p. generała. Przychodzi wieczorem: »pozwól, mówi, przenocować u ciebie«... No, wypiliśmy, rozumie się, po szklaneczce... Baba zajęła się samowarem, chciała starego poczęstować herbatą, ale w nieszczęśliwą godzinę nastawiła w sieni samowar, ogień poszedł z kominka wprost na dach, na słomę i kwita. O mało my sami nie zgorzeli. Spaliła się i czapka starego.
A w żelazną deskę bili bez przerwy, często też dzwonili w cerkwi za rzeką. Olga zadyszana, patrząc z przestrachem na czerwone owce i na różowe gołębie, latające w dymie, biegała to na dół, to na górę. Zdawało jej się, że dźwięki dzwonu jak ciernie wdarły się do jej duszy, że pożar nigdy się nie skończy, że zaginęła Sasza... A kiedy w chacie z trzaskiem runął sufit, wtedy na myśl, że teraz niezawodnie spali się wieś cała, osłabła nagle i już nie mogła nosić wody, a usiadła na urwisku, postawiwszy wiadra przy sobie; obok niej i niżej siedziały baby i śpiewały głośno jak przy nieboszczyku.
Ale oto z drugiej strony, z osady podmiejskiej przyjechali na dwóch bryczkach strażnicy i przywieźli ze sobą sikawkę. Przyjechał też konno młodziutki student w białym, rozpiętym kitlu. Uderzyli toporami, oparli o wręb dachu drabinę i weszło po niej pięciu ludzi, a na ich czele, student. Był on zarumieniony i krzyczał silnym, zachrypniętym głosem i takim tonem, jak gdyby gaszenie pożarów było dla niego zwykłem zajęciem. — Rozwalali chałupę, rozebrali chlew i płot i rozrzucili stóg.
— Nie dawajcie rozwalać! — dały się słyszeć surowe głosy. — Nie dawaj!
Kirjak skierował się w stronę chaty z miną stanowczą, jakby chcąc przeszkodzić w rozwalaniu, ale jeden ze strażników odepchnął go i uderzył go w kark. Rozległ się śmiech, strażnik uderzył go po raz drugi, Kirjak upadł i na czworakach wlazł nazad w tłum.
Przyszły dwie śliczne dziewczynki w kapeluszach, zapewne siostry studenta. Stanęły w pobliżu i patrzały na pożar. Porozciągane w różne strony belki nie paliły się już, lecz tylko silnie dymiły; student, pracujący przy sikawce, kierował strumień to na owe belki, to na chłopów, to na baby, przynoszące wodę.
— Żorż!— krzyczały dziewczynki z trwogą. — Żorż!
Pożar się skończył. I tylko kiedy się rozchodzić zaczęli, zauważyli, że już dnieje, że wszyscy są bladzi, trochę smagli; zawsze się tak wydaje wczesnym rankiem, kiedy na niebie gasną ostatnie gwiazdy. Rozchodząc się, chłopi śmieli się i żartowali z kucharza generała Żukowa i z czapki, która się spaliła; już mieli ochotę obrócić w żart, przykro im jakoby było, że pożar tak prędko się skończył.
— Pan dobrze gasił — rzekła Olga do studenta. — Pan by powinien do nas, do Moskwy: tam, to co dzień pożar.
— A czy wy z Moskwy? — zapytała ciekawie jedna z panienek.
— Tak jest. Mąż mój służył w »Słowiańskim Bazarze«. A to moja córka — wskazała na Saszę, która zmarzła i przytuliła się do niej. — Też moskiewka.
Obie panienki powiedziały coś po francusku do studenta, który podał Saszy dwadzieścia kopiejek. Widział to stary Osip i na twarzy jego zabłysła nagle nadzieja.
— Chwalić Pana Boga, jaśnie wielmożny panie, wiatru nie było — rzekł, zwracając się do studenta. — A to by z dymem poszli w przeciągu jednej godziny. Jaśnie wielmożny panie, pan jesteś dobry — dodał zmieszany, nieco ciszej — tak zimno, człowiek radby się rozgrzać... gdyby tak z łaski pańskiej choć na pół buteleczki.
Nic mu nie dali, burknął coś i polazł do domu. Olga stanęła na brzegu urwiska i patrzała, jak obie bryczki przejeżdżały rzekę wbród i jak państwo szli przez łąkę; tam czekał na nich powóz. Kiedy przyszła do chaty, z zachwytem opowiadała mężowi:
— A tacy piękni! Tacy dobrzy! A panienki... jak cherubinki.
— Żeby ich dyabli wzięli! — odezwała się Tekla ze złością.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.