Chłopi (Reymont)/Jesień/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Chłopi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Tłocznia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Deszcze się rozpadały na dobre.
Już od samego jarmarku świat zwolna zatapiał się w szarych, mętnych szkliwach deszczów, że tylko obrysy borów i wsi majaczyły blade, niby z przemiękłej przędzy utkane.
Szły nieskończone, zimne, przenikające szarugi jesienne.
Siwe, lodowate bicze deszczów siekły bezustannie ziemię i przemiękały do głębi, aż drzewo każde, źdźbło każde dygotało w bezmiernym bólu.
A z pod ciężkich chmur, skłębionych nad ziemią, z pod zielonawych szarug wychylały się chwilami szmaty pól poczerniałych, przemiękłych, rozpłaszczonych — to wybłyskiwały strugi spienionej wody, płynącej brózdami, albo czerniały drzewa samotne na miedzach, jak przygięte, nabrzmiałe wilgocią, trzęsły ostatniemi łachmanami liści i szamotały się rozpacznie, niby psy na uwięzi.
Drogi opustoszałe rozlały się w błotniste, gnijące kałuże.
Krótkie, smutne, bezsłoneczne dnie wlekły się ciężko przegniłemi smugami światła, a noce zapadały czarne, głuche, rozpaczliwe bezustannym, monotonnym chlupotem...
Przerażająca cichość ogarnęła ziemię.
Umilkły pola, przycichły wsie, ogłuchły bory.
Wsie poczerniały i jakby silniej przywarły do ziemi, do płotów, do tych sadów nagich, poskręcanych i jęczących zcicha.
Szara kurzawa deszczów przysłoniła świat, wypiła barwy, zgasiła światła i zatopiła w mrokach ziemię, że wszystko wydało się jakby sennem majaczeniem, a smutek wstawał z pól przegniłych, z borów zdrętwiałych, z pustek obumarłych i wlókł się ciężkim tumanem; przystawał na głuchych rozstajach, pod krzyżami, co wyciągały rozpacznie ramiona, na pustych drogach, gdzie nagie drzewa trzęsły się z zimna i łkały w męce, do opuszczonych gniazd zaglądał pustemi oczami, do rozwalonych chałup, na umarłych cmentarzach tłukł się wśród mogił zapomnianych i krzyży pogniłych i płynął światem całym, przez nagie, odarte, splugawione pola, przez wsie zapadłe i zaglądał do chat, do obór, do sadów, aż bydło ryczało z trwogi, drzewa się przeginały z głuchym jękiem, a ludzie wzdychali żałośnie w strasznej tęsknocie — w nieutulonej tęsknocie za słońcem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Deszcz mżył bezustannie, jakoby kto drobnem szkliwem przysłaniał świat, że Lipce całe tonęły w gęstych tumanach szarugi, z pod której tylko gdzie niegdzie czerniały dachy, to obmoknięte płoty kamienne lub te brudne kołtuny dymów, co się wiły nad kominami i wlekły po sadach.
Cicho było we wsi, tylko gdzie niegdzie młócono po stodołach, ale i zrzadka, bo wieś cała była na kapuśniskach.
Pustka leżała na błotnistej, rozmiękłej drodze i pusto było w obejściach i przed domami, czasami tylko ktoś zamajaczył we mgle i ginął wnetki, że tylko człapanie trepów po błocie było słychać, albo wóz, naładowany kapustą, wlókł się wolno od torfowisk i rozganiał gęsi, brodzące za liściami, spadłemi z wozów.
Staw szamotał się w ciasnych brzegach i przybierał ciągle, bo aż się przelewał w niższych miejscach na drogę po Borynowej stronie, sięgał płotów i bryzgał pianą na ściany chałup.
Cała wieś była zajęta wycinaniem i zwożeniem kapusty; pełno jej było po klepiskach, sieniach i izbach, a jak u niektórych i pod okapami siniały kupy główek.
Przed domami, wystawione na deszcz, mokły ogromne beczki.
Spieszono się nagwałt, bo deszcz prawie nie ustawał, a drogi robiły się grząskie, nie do przebycia.
I u Dominikowej dzisiaj wycinano.
Już od rana pojechała na kapuśnisko Jagna z Szymkiem, bo Jędrzych ostał i łatał ano dach, że to przeciekał w paru miejscach.
Pod wieczór to już było i jakby się ździebko mroczeć zaczynało, to stara raz wraz wychodziła przed dom i patrzyła w mgły, ku młynowi i nasłuchiwała, czy nie jadą jeszcze?..
A na kapuśniskach, leżących nisko za młynem, w torfowiskach, wrzała jeszcze na dobre robota.
Czarniawe mokre mgły leżały na łąkach, że tylko gdzie niegdzie błyskały szerokie rowy, pełne siwej wody, i wysokie zagony kapusty, siniejącej bladą zielenią albo rdzawej, niby pasy blachy żelaznej, a tu i owdzie majaczyły we mgle czerwone wełniaki kobiet i kupy wyciętych główek.
W dali przemglonej, nad rzeką, co płynęła z szumem wskroś gęstych zarośli, siniejących niby chmura, czerniały stogi torfu i wozy, do których donoszono kapustę w płachtach, bo z powodu rozmiękłego gruntu dojechać nie było można do kapuśnisków.
Docinali już niektórzy i zabierali się do domu, więc i głosy coraz mocniejsze rozlegały się we mgle i leciały z zagonu na zagon.
Jagna skończyła dopiero co swój zagon, zmęczona była srodze, głodna i przemoczona do skóry, bo nawet i trepy zapadały się w rudy, torfiasty grunt po kostki, że raz wraz je zzuwała, żeby wylać wodę.
— Szymek, a dyć się ruchaj prędzej, bo już kulasów nie czuję! — wołała żałośnie, a widząc, że chłopak nie może sobie zadać, wyrwała mu niecierpliwie ogromny toboł, zarzuciła go na plecy i poniesła na wóz.
— Parobek z ciebie tyli, a miętki jesteś w grzbiecie, kiej kobieta po rodach — szepnęła pogardliwie, wsypując kapustę do półkoszków, wysłanych słomą.
Szymek przywstydzony mamrotał coś pod nosem, skrobał się po kołtunach i zaprzęgał konia.
— Spiesz się, Szymek, bo noc! — naganiała go, znosząc co chwila kapustę na wóz.
Jakoż i noc nadchodziła, mrok gęstniał i czerniał, a deszcz się wzmagał, że tylko pluskało po rozmiękłej ziemi i rowach, jakby kto ziarnem sypał.
— Józia! skończycie to dzisiaj? — zawołała do Borynianki, która z Hanką i Kubą wycinała wpodle.
— Skończymy! Bo i czas do domu, taka plucha, że mnie już do koszuli przejęło. Jedziecie to już?
— Juści. Noc zaruteńko i taka ćma, że się drogi nie rozezna. Jutro się zwiezie resztę. Sielną macie kapustę! — dodała, pochylając się ku nim i patrząc na majaczące w mgle kupy.
— I wasza niezgorsza, a już co korpiele to macie największe...
— Z nowego nasienia była rozsada, dobrodziej przywieźli z Warszawy.
— Jagna! — ozwał się znowu z mgieł głos Józi — wiecie, a to jutro Walek Józefów śle z wódką do Marysi Pociotkowej...
— Taki skrzat! A ma to ona już lata? Widzi mi się, że jeszcze łoni krowy pasała!..
— La chłopa to już lata ma, ale i morgów ma tyla, że się parobki śpieszą.
— Będą się i do ciebie śpieszyły, Józia, będą...
— Jak się tatuś z trzecią nie ożenią! — zakrzyczała Jagustynka, gdzieś z trzeciego zagona.
— Co wam też w głowie, a toć dopiero na zwiesnę matkę pochowali — powiedziała przetrwożonym głosem Hanka.
— Co ta chłopu szkodzi. Kużden chłop to jak ten wieprzak, żeby nie wiem jak był nachlany, to do nowego koryta ryj wrazi... Ho, ho, jedna jeszcze nie dojdzie... nie ostygnie całkiem, a już za drugą się ogląda... pieski to naród... A jak to zrobił Sikora? W trzy tygodnie po pochowku pierwszej z drugą się ożenił.
— Prawda, ale i drobiazgu po nieboszczce ostało pięcioro...
— Rzekliście! ale ino głupie uwierzą, że la dzieci się ożenił... la siebie, bo mu markotno było samemu pod pierzyną!..
— Mybyśwa ojcu nie dali, oho!.. — zawołała energicznie Józia.
— Młódka ty jeszcze, to i głupia... ojcowy grunt to i ojcowa wola!
— Dzieci też coś znaczą i prawo swoje mają — zaczęła Hanka.
— Z cudzego woza, to złaź choć i w pół morza — mruknęła głucho Jagustynka i zamilkła, bo Józka rozgniewana zaczęła nawoływać Witka, co się był wałęsał gdzieś nad rzeką, a Jagna się nie wtrącała do tej rozmowy — uśmiechała się ino niekiedy, że się to jej jarmark przypomniał, i nosiła kapustę, a skoro wóz był już pełen, Szymek jął wyjeżdżać ku drodze.
— Ostajcie z Bogiem — rzuciła do sąsiadek.
— Jedźta z Bogiem, my też zaraz... Jaguś, a przyjdziesz do nas obierać, co?
— Powiedz ino, kiedy potrza, a przyjdę, Józia, przyjdę...
— A w niedzielę chłopaki wyprawiają muzykę u Kłębów, wiecie to?
— Wiem, Józia, wiem.
— Spotkacie Antka, to powiedzcie, że czekamy, niech się pośpieszy — prosiła Hanka.
— Dobrze, dobrze...
Pobiegła prędzej, żeby dognać wóz, bo Szymek odjechał był już o staję, że ino go słychać było, jak klął na konia; wóz grzęznął i zarzynał się aż po osie w rozmiękłym torfiastym gruncie, że na dołkach i w gorszych miejscach oboje musieli pomagać koniowi, żeby wyciągnął z trzęsawiska.
Milczeli oboje, Szymek wiódł konia i zważał, żeby nie wywrócić, bo dołów wszędzie było pełno, a Jagna szła z drugiej strony, podpierała ramieniem wóz i rozmyślała, jak się to trzeba wystroić na to obieranie do Borynów.
Mrok zapadał prędko, że ledwie konia widać było, deszcz jakby przestał, tylko mokra ciężka mgła wisiała, że oddychać było ciężko, a górą szumiał głucho wiatr i bił w drzewa na grobli, do której dojeżdżali właśnie.
Podjazd na groble był ciężki, bo stromy i śliski, koń utykał i co krok przystawał odpoczywać, że ledwie zdzierżeli wóz, żeby nie uciekł.
— Nie trza było tyle kłaść na jednego konia! — ozwał się jakiś głos z grobli.
— To wy Antoni?...
— Juści.
— A pośpieszajcie, bo już tam Hanka was wypatruje... Pomóżcie nam...
— Poczekajcie, niech ino zejdę, to pomogę. Pomroka taka, że nic nie widać.
Wjechali zaraz na groble, bo tak potężnie podparł, aż koń ruszył z kopyta i zatrzymał się dopiero na wierzchu.
— Bóg wam zapłać, ale też mocni jesteście, że laboga! — wyciągnęła do niego rękę.
Zamilkli nagle, wóz ruszył, a oni szli koło siebie, nie wiedząc, co mówić, zmieszani dziwnie oboje.
— Wracacie to? — szepnęła cicho.
— Ino cię do młyna odprowadzę, Jaguś, bo tam w drodze woda wyrwę zrobiła.
— To dopiero ciemnica, co? — wykrzyknęła.
— Boisz się, Jaguś? — szepnął, przysuwając się bliżej.
— Hale, bałabym się ta...
Znowu zamilkli i szli tak przy sobie, że biodro w biodro, ramię w ramię...
— A oczy to się wam świecą, jak temu wilkowi... że dziwno...
— Będziesz w niedzielę na muzyce u Kłębów?
— A bo to matka mi dadzą...
— Przyjdź, Jaguś, przyjdź... — prosił cichym, przyduszonym głosem.
— Chcecie to? — zapytała miękko, zaglądając mu w oczy.
— Laboga, a dyć ino la ciebie zgodziłem skrzypka z Woli i la ciebie namówiłem Kłęba, żeby dał chałupy, la ciebie, Jaguś... — szeptał i tak przysuwał twarz do jej twarzy i dyszał, aż się cofnęła nieco i zadygotała ze wzruszenia.
— Idźcie już... czekają na was... jeszcze kto nas obaczy... idźcie...
— A przyjdziesz?...
— Przyjdę... przyjdę... — powtórzyła, obzierając się za nim, ale już zniknął w mgle, tylko odgłos jego kroków słychać było po błocie.
Dreszcz nią wstrząsnął gwałtowny i coś jak płomień wichrem przeleciał przez serce i głowę, aż się zatoczyła. Ani wiedziała, co się jej stało, oczy ją paliły, jakby zasypane zarzewiem, tchu złapać nie mogła, ni przyciszyć serca, namiętnie bijącego; rozkładała ręce bezwiednie, jak do obejmowania, rozprężała się w sobie, bo ją brały takie szalone ciągotki, że omal nie krzyczała... dopędziła wozu, chwyciła się luśni i choć nie potrza było, tak potężnie pchała, aż wóz skrzypiał, chwiał się i główki spadały w błoto... a przed oczami cięgiem widziała jego twarz i oczy roziskrzone, pożądliwe... palące...
— Smok nie chłop... chyba takiego drugiego we świecie niema... — myślała bezładnie.
Oprzytomniał ją turkot młyna, obok którego przejeżdżali i szum wody, płynącej na koła i z pod stawideł otwartych, bo przybór był ogromny. Woda z rykiem głuchym spadała nadół i, rozbita na białą miazgę, kłębiła się i jaśniała w rzece, rozlewającej się szeroko.
W domu młynarza, stojącym zaraz przy drodze, już się świeciło i przez szyby przysłonięte firankami widać było lampę, stojącą na stole.
— Mają lampę, kiej u dobrodzieja, albo i we dworze jakim...
— Bo to nie bogacze... Grontu to ma więcej od Boryny i na precenta pieniądze daje i na mieleniu to nie okpiwa, co? — ciągnął Szymek.
— Żyją kiej dziedzice... Takim to dobrze... Po pokoju chodzą... na kanapach się wylegują... w cieple siedzą... słodko jadają, a ludzie na nich robią... — myślała, ale bez zazdrości, nie słuchając Szymka, któren o ile mrukliwy był, o tyle, kiej się rozgadał, to już bez nijakiego końca.
Dowlekli się wreszcie do chałupy.
W izbie widno było i ciepło, ogień buzował się wesoło na trzonie; Jędrzych obierał ziemniaki, a stara nastawiała kolację.
Jakiś stary, siwy człowiek grzał się przy kominie.
— Skończyliście, Jaguś?
— A ino, telo że ta ździebko, może ze trzy płachty ostało na zagonie.
Poszła do komory się przebrać i wkrótce już się zwijała po izbie i narządzała jedzenie, pilnie poglądając i ciekawie na starego, któren siedział w głębokiem milczeniu, patrzał w ogień, przebierał ziarna różańca i poruszał ustami. A gdy siadali do kolacji, stara położyła łyżkę dla niego i zapraszała.
— Ostajcie z Bogiem... zajrzę tu jeszcze, bo może i w Lipcach ostanę na dłużej...
Uklęknął na środku izby, pochylił się przed obrazami, przeżegnał i wyszedł.
— Kto to? — zapytała Jagna zdziwiona.
— Wędrownik ci to święty, od grobu Jezusowego idzie... dawno go znam, bo już tu nieraz bywał i przynosił świętości różne... Jakoś ze trzy roki temu...
Nie skończyła, bo wszedł Jambroży, pochwalił Boga i usiadł przed kominem.
— Ziąb taki i plucha, że aże mi moja drewniana noga skostniała.
— Wam też po nocy i takim błocku łazić... nie siedzielibyście to w chałupie i pacierze se przepowiadali... — mruczała Dominikowa.
— Cniło mi się samemu, tom do dzieuch wyszedł i do ciebie Jaguś pierwszej wstąpiłem...
— Kostucha waszej dziewusze na imię...
— Z młodszymi hula, a o mnie całkiem zabaczyła!..
— Ale?... — zagadnęła Dominikowa pytająco.
— Prawdę mówię. Dobrodziej był z P. Jezusem u Bartka za wodą...
— Cie... na jarmarku widziałam go zdrowym...
— Zięciaszek ci go tak sprał kołkiem, że aż mu wątpia odbił.
— O cóż, kiedy?..
— A o cóżby, jak nie o gront. Wadzili się już z pół roku, aż się i dzisiaj w połednie porachowali.
— Że to kary boskiej niema na tych zabijaków — ozwała się Jagna.
— Przyjdzie, nie bój się, Jagno, przyjdzie — rzekła twardo stara, wznosząc oczy na obrazy święte.
— A kto już pomarł, nie wstanie — szepnął Jambroży cicho.
— Siadajcie do miski, zjecie co jest.
— Nie od tegom, nie. Miseczce jednej, bele dużej, poradzę jeszcze — podkpiwał.
— Wam to ino przekpiwania w głowie i zabawa.
— Tyla i mojego, tyla, na cóż mi turbacje, hę?
Obsiedli ławkę, na której stały miski, i jedli wolno i w milczeniu. Jędrzych pilnował, żeby dokładać i dolewać, tylko Jambroży raz po raz powiadał jakie słowo ucieszne i sam się śmiał najbardziej, bo chłopaki, chociaż rade były się pośmiać, bali się srogiego wzroku matki.
— Dobrodziej w domu? — zagadnęła pod koniec.
— A gdzieby na takie błoto? Jak Żyd w książkach siedzi.
— Mądry ci on, mądry...
— I dobry, że nie znaleźć lepszego... — dodała Jagna.
— Juści... pewnie... na brzuch se nie pluje, ani drugiemu na brodę, a co mu kto da, weźmie...
— Nie pletlibyście bele czego.
Powstali od kolacji. Jagna ze starą siadły do kądzieli przed kominem, a synowie jak zwykle zajęli się sprzątaniem, myciem naczyń i obrządkiem. Tak już zawżdy u Dominikowej było, że synów swoich dzierżyła żelazną ręką i rychtowała ich na dziewki, żeby ino Jagusia rączków se nie pomazała.
Jambroży zapalił fajkę, pykał w komin, to poprawiał głownie i dorzucał gałęzi i raz wraz spoglądał na kobiety, ważył cosik w głowie i układał.
— Były pono u was swaty?
— Abo to jedne.
— Nie dziwota, Jagna kiej malowana. Dobrodziej powiedział, że i w mieście nie spotkać piękniejszej.
Jagna poczerwieniała z ucieszności.
— Tak powiedział. Niech mu Bóg da zdrowie. Dawno się już zbierałam zanieść na wotywę, dawno, ale jutro zaraz zaniesę.
— Przysłałby tu jeszcze ktoś z wódką, ino się boją ździebko... — zaczął pocichu.
— Parobek?.. — zapytała stara, nawijając na furkoczące po podłodze wrzeciono.
— Gospodarz na całą wieś, rodowy... ale wdowiec.
— Dziecków cudzych kolebała nie będę...
— Odchowane, nie bój się, Jaguś, odchowane.
— Co jej tam po starym... ma jeszcze lata... poczeka se na młodego, jak się jej uda jaki.
— Takiego nie braknie, a bo to młodych brak? Jak świece chłopaki, papierosy palą, w karczmie tańcują, gorzałkę piją i ino patrzą za dzieuchami, która jakie morgi ma i trochę gotowego grosza, żeby balować było za co... Gospodarze juchy, do połednia śpią, a po połedniu taczkami gnój wożą i motyczkami orzą pole...
— Na poniewierkę takiemu Jagny nie dam.
— Nie próżno mówią, żeście we wsi najmądrzejsza...
— Ale i za starym też uciechy nijakiej dla młódki...
— A bo to do uciechy niema młodych.
— Staryście kiej świat, a pstro wama jeszcze we łbie — powiedziała surowo.
— I... gada się, byle ozór nie skiełczał.
Zamilkli na długo.
— Stary uszanuje i na cudzy grosz niełasy — podjął znowu Jambroży.
— Nie, nie, ino obraza boska z tego bywa.
— Mógłby zapis zrobić — rzekł serjo, wytrząsając fajkę na trzon.
— Jagna ma dosyć swojego — odpowiedziała po chwili, wahająca już i niepewna.
— Więcejby on dał, niźli wziął, więcej...
— Rzekliście!
— Co wiadomo, nie z wiatru wziąłem ani z pomyślonku, nie od siebie przyszedłem...
Milczeli znowu. Stara ogładzała długo rozwichrzoną kądziel, potem pośliniła palec i jęła wyciągać lniane włókna lewą ręką, a prawą puszczała w wir wrzeciono, że z warczeniem kieby bąk kręciło się po podłodze i furkotało.
— Jakże? ma to przysłać?
— Któren?
— Nie wiecie to? a dyć tamten! — wskazał przez okno na światła, ledwie migocące przez staw u Boryny.
— Dorosłe dzieci, dobrego słowa nie dadzą i prawa do swoich części mają...
— Ale może zapisać to, co jego... jakże?... A chłop dobry i gospodarz nie bele jaki, i pobożny i krzepki jeszcze, sam widziałem, jak se korzec żyta zadawał na plecy. Już tamby Jagnie nic nie brakowało, chyba tego ptasiego mleka... a że wasz Jędrzych na bezrok do wojska staje... to Boryna z urzędnikami się zna, wie, do kogo trafić, mógłby pomóc...
— Jak ci się widzi, Jaguś?...
— Mnie ta wszystko jedno, każecie, to pójdę... wasza w tem głowa, nie moja... — mówiła cicho, wsparła czoło na kądzieli i zapatrzyła się w ogień bezmyślnie i słuchała wesołego trzaskania gałązek. Ten czy tamten, wszystko było jej zarówno — wstrząsnęła się tylko nieco na przypomnienie Antka.
— Jakże? — pytał Jambroży, powstając z ławki.
— Niech przysyłają... zrękowiny nie ślub jeszcze... — odrzekła wolno.
Jambroży pożegnał się i poszedł prosto do Boryny.
Jagna wciąż siedziała nieruchoma i milcząca.
— Jaguś... córuchno... co?...
— A nic... wszyćko mi zarówno... Każecie, to pójdę za Borynę... a nie, to ostanę przy was... bo mi to źle z wami...
Stara przędła dalej i mówiła cicho:
— Najlepiej chcę la ciebie, najlepiej... Juści, że stary on jest, ale krzepki jeszcze, i ludzki, nie tak jak drugie chłopy, uszanuje cię... Panią se będziesz u niego, gospodynią... A jak zapis zrobi, to już go tak narychtuję, żeby gront wypadł wpodle naszego, koło Żyda pod górką... a choćby i ze sześć morgów zapisał... Słuchasz to? ze sześć morgów! A trza ci iść za chłopa... trza... po co mają wygadywać na ciebie i na ozorach obnosić po wsi... Wieprzkaby się zabiło... a może i nie... może... — umilkła i już w głowie układała sobie resztę, bo Jaguś jakby nie słyszała jej słów, przędła machinalnie i, jakby jej nie obchodził los własny, tak nie myślała o tem zamężciu.
A bo to jej źle było przy matce? robiła, co chciała, i nikt jej marnego słowa nie powiedział. Co ją tam obchodziły gronta, a zapisy, a majątki — tyle co nic, abo i mąż? Mało to chłopaków latało za nią — niechby tylko chciała, to choćby wszystkie na jedną noc się zlecą... i myśl jej leniwie się snuła, jak nić lniana z kądzieli, i jak ta nić okręcała się ciągle jednako na tem, że, jak matka każą, to pójdzie za Borynę... Juści, że go nawet woli od innych, bo kupił jej wstążkę i chustkę... juści... ale i Antekby kupił to samo... a i inne może... żeby tylko miały Borynowe pieniądze... każden dobry... i wszystkie razem... a bo ona ma głowę, żeby wybierać! Matki w tem głowa, żeby zrobić, jak potrza...
Zapatrzyła się znowu w okno, bo poczerniałe, zwiędłe georginje, kołysane przez wiatr, zaglądały w szyby, ale wnet zapomniała o nich, zapomniała o wszystkiem, nawet o sobie samej, zapadła w takie prześwięte bezczucie, jak ta ziemia rodzona w jesienne martwe noce — bo jako ta ziemia święta była Jagusina dusza — jako ta ziemia. Leżała w jakichś głębokościach, nierozeznanych przez nikogo, w bezładzie marzeń sennych — ogromna, a nieświadoma siebie — potężna, a bez woli, bez chcenia, bez pragnień — martwa, a nieśmiertelna; i jako tę ziemię brał wicher każdy, obtulał sobą i kołysał, i niósł tam, gdzie chciał... i jako tę ziemię o wiośnie budziło ciepłe słońce, zapładniało życiem, wstrząsało dreszczem ognia, pożądania miłości, a ona rodzi — bo musi; żyje, śpiewa, panuje, tworzy i unicestwia — bo musi; jest — bo musi... bo jako ta ziemia święta, taką była Jagusina dusza — jako ta ziemia!..
I długo tak siedziała w milczeniu, ino te oczy gwiezdne świeciły się, kiej spokojne wody w wiośniane południe, aż ocknęła znagła, bo ktosik otwierał drzwi do sieni.
Wbiegła Józka zadyszana, przypadła do komina, wylewała z trepów wodę i rzekła:
— Jaguś, jutro u nas obieranie, przyjdziesz!
— Przyjdę.
— W izbie będziemy obierali. Jambroży tam siedzą u tatula, tom się chyłkiem wyrwała na wieś, żeby ci powiedzieć. Będzie Ulisia, i Marysia, i Wikta, i pociotkowe drugie... i chłopaki przyjdą... Pietrek obiecał się ze skrzypicą...
— Któren to?
— A Michałów, co za wójtem siedzą, co to w kopaniu przyszedł z wojska... i tak mówi pokracznie, że go i wymiarkować trudno...
Natrzepała, co ino mogła, i poleciała do dom.
Cisza znowu objęła izbę.
Czasami deszcz uderzał w szyby, jakby kto przygarścią piasku rzucił, to wiatr szumiał i baraszkował w sadzie albo dmuchał w komin, że głownie się rozsypywały po trzonie i dym buchał na izbę... a cięgiem warczały wrzeciona po podłodze.
Wieczór ciągnął się wolno i długo, aż stara cichym, drżącym głosem zaśpiewała:

Wszystkie nasze dzienne sprawy...

A chłopaki z Jagną wtórowali zcicha, a tak przenikliwie, aż kury w sieni na grzędach krzekorzyć zaczęły i pogdakiwać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.