Przejdź do zawartości

Car jedzie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Car jedzie
Podtytuł Sztuka w 1 akcie
Wydawca St. Gajewski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JÓZEF MASKOFF.

CAR JEDZIE
SZTUKA W 1 AKCIE.





KRAKÓW
NAKŁADEM ST. GAJEWSKIEGO.

CZCIONKAMI DRUKARNI LITERACKIEJ
POD ZARZĄDEM L. K. GÓRSKIEGO.
1902.






OSOBY

DZIADEK
PANI
CÓRKA
SYN
KOREPETYTOR
KUCHARKA
MŁODSZA
STRÓŻ
REWIROWY
POMOCNIK KOMISARZA
KOMITETOWY


Rzecz dzieje się w mieście.


Scena przedstawia przeciętny salonik. W głębi dwa okna i drzwi balkonowe. Przy oknach story, po prawej od widzów drzwi do pokoju dziadka i drugie na 1-m planie do dzieci. Po lewej 1 plan wejście główne, kanapa, stół, fortepian, meble w pokrowcach, na stole lampa niezapalona, stół do połowy przykryty serwetą, na nim filiżanki, bułeczki w koszyku. Na ścianach sztychy i fotografie. Na podłodze czerwone chodniki. Atmosfera ładu i porządku. W chwili podniesienia zasłony story u okien spuszczone, drzwi balkonowe zamknięte. Pani, kobieta lat czterdziestu, ubrana ciemno, twarz łagodna, spokojna. Wchodzi cicho, spogląda na drzwi pokoju dziadka i cichutko otwiera drzwi od balkonu, wychodzi na balkon, stoi tam chwilę. Z przedpokoju wychodzi kucharka, zwykły typ miastowej kucharki i zbliża się do balkonu.


SCENA 1.
Pani, Kucharka.
Pani.

Czy to ty Magdaleno?

Kucharka.

Ja... co? nie widać?

Pani.

Ani śladu!

(Pani wychodzi do pokoju i zamyka drzwi od balkonu).
Kucharka.

Niech pani pozwoli, ja zamknę, bo się zacinają.

Pani.

Nie! Nie!.. Magdalena narobi hałasu, starszy pan się zbudzi... Magdalena wie, że starszy pan zakazał dziś i jutro wychodzić na balkon.

Kucharka.

A toż wiem. W innych domach to państwo powynajmywali okna i balkony, pobrali nawet suto za to wynajęcie. Ino starszy pan się tak uparł.

Pani.

Niech Magdalena tyle nie rezonuje. Proszę iść do kuchni i swojej roboty pilnować.

Kucharka.

Cóż będę tam robiła? Obiad dla dzieci stoi na blasze odkąd już! A to dzieci trzymają koło tych łazienek odkąd! Od rana. Kiedy już on przyjechał z kolei a dzieci jeszcze nie widać.

Pani.

Straszny natłok ludzi, powoli i po porządku rozpuszczają dzieci. Zanim do domu dojdą, minie kawał czasu.

Kucharka.
(wychylając głowę za balkon)

Wielmożna pani pozwoli choć spojrzeć... cudności ta brama. Co to białego barchanu na te gronostaje wyszło. Odziałyby się ze dwie ochrony na zimę.

Pani.

Proszę Magdaleny nie wychodzić. Bardzo proszę.

(turkot).
Kucharka.

O!.. jeszcze pan policmajster leci... o... jak ludzi rozgania.

Pani (szybko)

Niech Magdalena zejdzie. Zamknę drzwi.

Kucharka.

Wielmożna pani się boi jakiego nieszczęścia? Sprawiedliwie. Ludzie tak dziś szeptali po mieście.

Pani (niespokojnie)

Co mówili? co?

Kucharka.

Że no niby to nowe porządki i że to dziwne, że tak kazali narodowi na ulicę wypłynąć. Dawniej to i bramy zamykali i nie wolno było nikomu na ulicy stanąć jak on leciał. A leciał jak wicher, tylko huczało... Czerkiesy, Wielmożna Pani wie, te czarne w takich spódnicach z tyłu, z przodu... A z nas kto mógł do bramy, do sklepu. A dziś... wszyscy powylegali... niby tak z dobrej woli. Ale ludzie wiedzą, że to nie z woli, ino z musu, bo dziś nam Jacenty to mówił, żebyście wszyscy powylegali przed bramę krzyczeć hurra jak najjaśniejszy będzie jechał... (tajemniczo) to się wie, że to niby Jacenty tak mówi, ale ten nasz strugaj i rewizowy to jedna dusza... W mieście mówili, że to nie dobrze tak ludzi wodzić na pokuszenie.

Pani.

A dzieci tam! Boże!... od rana jak poszły, ledwo żyję... Bóg wie, co się jeszcze może stać!... Och!.. niech on cały dojedzie do tych Łazienek!.. Boże miłosierny.

Kucharka.

Proszę pani, do czego też nasze dzieci cesarzowi potrzebne?

Pani.

Straż trzymały.

Kucharka.

Jak to?

Pani.

No... zamiast policyi, po dwóch stronach od domu do Łazienek.

Kucharka.

Słyszane to rzeczy, żeby takie dzieci udawały stójkowych.

Pani.

Magdaleno... niech Magdalena zapuści storę na balkon.

Kucharka.

Dobrze proszę pani. I Róźki nie widać. Poszła pod kościół św. Aleksandra, stoi tam z ołtarzykiem i liliją. Mnie też namawiali, ale ja nie chciałam. Na procesyę dobrze, ale na takie parady sensu niema, co?

Pani.
(chodzi niespokojnie od drzwi przedpokoju, do drzwi balkonu)

Jeszcze ich niema!...

Kucharka.

Niech się pani nie boi... Bóg miłosierny będzie czuwał, nic się im niebożątkom nie stanie... Panna Wandzia iść nie chciała... Miała łzy w oczach jak wychodziła.

Pani.

Cicho... stróż...


SCENA 2.
Pani, Kucharka, Stróż
(wchodzi, ubrany w nową bluzę, buty wyszwarcowane, mina zucha, z głupia frant, patrzy po kątach, zuchwały a uniżony)
Stróż.

Dzień dobry Wielmożnej pani. Ja... wedle śtandaru.

Pani.

Czegóż Jacenty chce? Założył Jacenty chorągwie jeszcze rano.

Stróż.

Tak... jeno się jedna zbakierowała. Tak pan rewirowy powiada, że jedna się perekosiła... Kazał siej czas naprostować.

Pani.

Niech Jacenty naprostuje... Ale proszę cicho. Starszy pan śpi... Niech Jacenty ciszej chodzi.

Stróż.

Ja nie winien, że u mnie buty ciężkie. Chodź ino ze mną.

Kucharka.

Co tam znowu?... czego mam iść?

Stróż (grożąc ostro)

Ino cicho! nie pyskować!...

Pani (do kucharki)

Niechno Magdalena mu pomoże.

Kucharka.

Ale... żeby starszy pan widział a potem nademną wydziwiał.

Stróż.

Starszy pan nie może wydziwiać jako to jest robota dla samego Najjaśniejszego Pana. Nie wolno wydziwiać! Tak napisane, mówi pan rewirowy.

Pani (szybko)

Magdalena żartuje...

Kucharka.

Ale... żartuje... Wczoraj mnie starszy pan tak zdzielił, jakem powiedziała, że Rózia idzie do feretronu.

Stróż.

Starszy pan nie może Magdaleny zdzielić, bo Rózia była potrzebna na delegacyę dla Najjaśniejszego Pana.

Pani.

Niech Jacenty idzie sobie na balkon i poprawia chorągiew sam. My nie mamy czasu.

Stróż.

Czas musi być, bo dziś wszyscy muszą mieć czas. Iluminacya też musi być... Najjaśniejszy pan pozwolił, że mogą być domy iluminowane.

(idzie na balkon).


SCENA 3.
Pani, Kucharka, Stróż, na balkonie.
Młodsza.
(Młodsza gruba, opiekła dziewczyna, ubrana biało jak do chorągwi, z welonem i lilią ogromną w ręku złamaną.)
Kucharka.

Róża już je.

Młodsza.

O Jezu miłosierny, mało mnie nie udusili.

Pani.

Nie widziałaś dzieci?

Młodsza.

Hale!... można tam było kogo widzieć. Narodu massa — tu i tam pełno.... Ledwo nas ze schodków nie postrącali. A potem jak już przeleciał on z nią — to my chciały iść do domu. Gdzie zaś!... Ani żadną ulicą się wydostać. Wszędzie policja i nie lzia, nie lzia!.. Więcej nas było, co już chciałyśmy wracać do domu. Biłyśmy się nawet... lelije nam całkiem połamali, ale się taki przez Wspólną wydostałyśmy i obleciały do koła...

Pani.

Idź się rozebrać.

Młodsza.
Jutro nam znów kazali przyjść, bo dziś się nie udało.... Jakoś się strasznie spieszyli czy, jak naród mówił, bali się; ale tak wydzierali do Łazienek... no...
Stróż.
(który od kilku chwil wszedł i wniósł za sobą długą chorągiew trójkolorową, którą naprawia.)

Czego to się Najjaśniejszy pan niby miał bojać?

Młodsza.

A Jacenty co się to mnie czepia. O! widzicie go!... Niech Jacenty pójdzie i donos zrobi do swego przyjaciela rewirowego. Ja go się strasznie boję... O je!

Pani.

Róziu! idź do kuchni!... Magdalena także.

(sługi, wzruszając ramionami, wychodzą).


SCENA 4.
PaniStróż.
Pani.

Niech Jacenty wynosi się na balkon z tą robotą.

Stróż.
(siada przy stole, bierze książkę, chwila milczenia. Stróż patrzy na nią — nareszcie mówi)
Stróż.

Proszę wielmożnej pani — coś muszę powiedzieć.

Pani.

Co?

Stróż.

Wedle tego balkonu.

Pani.

O cóż chodzi?

Stróż.

Tak być nie może. Ani dywana, ani kwiatuszka, ani nic... pan rewirowy bardzo głową kiwał.

Pani.

To zostawiono do woli lokatorów.

Stróż.

Ale to, proszę pani, nam w cyrkule zapaskudzi kamienicę. Pan gospodarz się boi.

Pani.

Za moje mieszkanie ja odpowiadam.

Stróż.

E!... to tam takie gadanie, oni notują i Pani Wielmożnej familią, ale i familią gospodarza także.

Pani.

To już moja rzecz. —

(chwila milczenia).
Stróż.

Proszę, wielmożnej pani!

Pani.

Cóż tam znowu?

Stróż.

A jakże będzie z tą iluminacyą?

Pani.
(krótko)

Nic nie będzie.

Stróż.

Bo po cztery świece a nie po dwie... Tu Nowy Świat to już tak być musi. — Dwie to na galówki — a na przejazd to już cztery... I to nie w butelkach a mają być w lichtarzach... Taki przykaz. Kazali nam stróżom powiedzieć.

(od chwili z pokoju dziadka wyszedł dziadek i słucha co stróż mówi. Dziadek ma lat 67 — jest siwy, spokojny, niski — złamany fizycznie — bez cienia pozy i przesady. Skupiony w sobie. Niema w nim żadnej pozy dawnego żołnierza. Jest to po prostu obywatel ziemski dawny — szlachetny w ruchach, ale bardzo prosty.)
Dziadek.

Wynieść stąd te łachmany.

(wskazuje na chorągiew).
Pani.
(zmieszana)

Dziadek już nie śpi?

Dziadek.
(do stróża)

Wynieść te łachmany.

Stróż.
(z podełba patrząc na dziadka)

Nijakie łachmany, ino śtandar. Jak go naprawię, to powieszę.

Dziadek.

Naprawiaj na balkonie. —

(wyrzuca stróża na balkon z chorągwią i zamyka drzwi)
Stróż.
(z balkonu)

No!... nie da pan naprawić śtandaru? Dobrze, niech taki krzywy będzie....

Pani.
(cicho)

Dziadku!.... proszę cię!... nie zaczynaj z nim, wiem przecie, że to donosiciel.

Dziadek.

Niech Bogu dziękuje, że mu kości nie połamię.

(po chwili)

Słyszałem, jak jechał.

Pani.

Drzwi były pozamykane i okna także.

Dziadek.

Słyszałem... Wołali... hurra!...

Pani.

O!... jak z pod ziemi było to wołanie.

Dziadek.
(cicho)

Wołali... hurra!...

Pani.

Musieli!

Dziadek.
...(jak echo)

Musieli! (po chwili) Ja modliłem się. Gdy jechał, ja poznałem turkot jego kół, powiadam ci... jak po sercu przejechał!

Stróż.
(wychodzi z balkonu)

Proszę wielmożnej pani, jakże z tą iluminacyą?

Pani.
(szybko)

Niech Jacenty idzie. To już nasza rzecz.

Stróż.

Ja odpowiadam, to ja muszę się upomnieć.

Dziadek.

Wynoś się precz!...

Stróż.

O!... wynoś się?... cie... Pan myśli, że ja taki frajer i że się ulęknę.

Dziadek.

Wynoś się!

Pani.

Dziadku!... (do stróża) Niech Jacenty wychodzi.

Stróż.

Póńdę! póńdę! ale tu takie przyjdom, co im pan nie powi tak jako mnie... a jakże — cie go!...

(wychodzi z furją)


SCENA 5.
PaniDziadek.
Pani.

Dziadku! błagam... proszę... zlituj się!... pohamuj się!...

Dziadek.

Nie mogę!...

(siada na fotel i zaczyna z wielką prostotą płakać)

Tyle przejść, tyle przejść... tyle krwi, tyle mogił... a dziś... bramy tryumfalne, deputacye... Łzy oczy zalewają... gorzkie łzy.

Pani.
(odchodzi także ku ścianie i ociera oczy)
(długa chwila milczenia)
Dziadek.

Gdzie dzieci?

Pani.
(cicho)

Jeszcze nie wróciły!

Dziadek.

I one tam! i one tam!

Pani.

Musiały!

Dziadek (kiwając głową).

Musiały...

Pani.

Zanotowaliby ich nazwiska... a potem, dziadku, biedne dzieci byłyby prześladowane. Najmniejsza wina i najmniejsze zaniedbanie byłoby pretekstem do srogiej kary... Wszak to łatwo przewidzieć.

Dziadek.

To byłaby ich katorga, Anielo... Nie łudź się, że ich dola będzie inna jak nasza. — Wcześnie im ręce okręcaj łańcuchem. Do taczkowego każ przykuwać woza....

Pani.

Co począć dziadku!... Wyjechać nie mamy środków. Uczyć ich w Galicyi skoro mają żyć tu i pracować — nie podobna. O!... ile ja się nadręczę... ile mnie to kosztuje także. —

Dziadek.

Tak... tak... niepodobna...

(dzwonek)
Pani.

Dzieci!

(biegnąc do przedpokoju).


SCENA 6.
Córka, Syn, Pani, Dziadek.
(Córka w mundurku pensyjnym, lat 16. Syn w mundurku, lat 9, wchodzą zmęczeni, okryci kurzem).
Syn.

Och!... umieram ze znużenia. Mamciu, strasznie jestem zmęczony.

(Córka nic nie mówi, rozbiera się, powoli, całuje matkę, dziadka w rękę i siada na kanapie — zamyśla się).
Pani.

Każę wam dać obiad!

Syn.

Mamciu! ja nawet jeść nie będę w stanie. Mnie się tylko pić i spać chce. Tyle godzin staliśmy w szeregu. Małośmy nie pomdleli.

(pije wodę)

Bo wie Dziadzio, on nigdy nie powie, kiedy właśnie przyjedzie...

(z pogardą)

Boi się to!... żeby mu się co nie stało... I dla tego miał przyjechać o trzeciej, to znów o piątej — to o czwartej. — A my tak pod słońcem i w kurzu... no!... popamiętamy to na całe życie. Chłopcy tak szemrali, że to... no...

Dziadek.
(patrząc na niego)

Aleście stali.

Syn.

Ale... niechby tam który chciał wyjść z szeregu... Wie, mamcia, notowali wszystkich. Po nazwisku wołali, czy my się zjawili. — Kilku nie przyszło, to zaraz ich zapisali osobno.

Dziadek.

A czy jutro nie pójdziecie.

Syn.

E!... dziadzio żartuje — dziadzio nie wie, że potem na cenzurze odbije.

Córka.
(spokojnie)

Ja byłabym i tak nie poszła... Ja nie mogę na to patrzeć... Czy dziadzio wie? Jej dali bukiet związany słuckim pasem. To niby nic... A przecież tak dziwnie... Tak jakoś strasznie, jak ona ten pas trzymała...

Dziadek.

Dobrze powiedziałaś... to było strasznie jak ona ten pas trzymała.

Córka.

I tak mi smutno... Jezus! jak mi smutno...

Syn.

Mamciu!... mnie głowa boli... ja pójdę się położę...

Pani.

Idź, Stefku! Poczekaj — rozbiorę ci łóżko...

Syn.

Nie — ja się położę ubrany. Dziś mam korepetycyą. Mamcia mnie obudzi. Mam trudną bardzo lekcyę... tłumaczyć Puszkina... Mamcia wie...

(wychodzi z Panią)
Dziadek patrzy na córkę, wreszcie ona idzie ku niemu i tuli się do niego cicho.
Dziadek.

Pst... nie płacz!... ja cię rozumiem...

Córka.

Dziadku... mnie serce mało nie pęknie.... Co się to dzieje! ja pojąć nie mogę.

Dziadek.

Nadzieje!... wieczne nadzieje!... Ułudy! Zawsze marzenia... Sądzą, marzą, iż tem ich opamiętają. I zerwali kwiaty na grobach i kwiaty te podają. Ale to nic! to na nic wszystko. On przyrzeknie, kwiaty weźmie i po dawnemu dławić nas będzie.

Córka.

Więc po co to wszystko dziadku? po co! Ja patrzyłam na twarze... ja to wszystko widziałam. W duszy każdego była trwoga, była straszna nienawiść. Och dziadku!... on jechał cały w szpalerze błyskawic, tak z oczu tłumu płynęły błyski. I sam leciał jak błyskawica, wiejąca równą nienawiścią. I w jego oczach był lęk, była straszna trwoga... To było straszne dziadku... straszne!...

Dziadek.

I z tej trwogi — z tego lęku ma wykwitnąć palma zgody? Szaleństwo!.. Wieczysta będzie przepaść, którą nawet trupy nasze nie zdołały zapełnić. Wieczysta!.. I żadna brama tryumfalna nie potrafi objąć brzegów tej przepaści, choćby większe purpury i gronostaje z niej płynęły. On zawsze będzie po trupach jechał — zawsze... a po bokach będą stały takie jak ty, Wandziu, widma, takie twarze pobladłe, od dziecka w obroży i takie moje modlitwy, jak te, które ja w ślad za nim posyłałem cicho. — Turkotał jego wóz tryumfalny, na nim błyskał złotem pas słucki, a moja modlitwa biegła... biegła...

(po chwili)

Ta sama modlitwa, którą mówiłem zawsze w Tambowie na posieleniu z innemi. Ta sama modlitwa.

Córka.

Ja się nawet modlić nie mogłam dziadku. Gdy zawołali „jedzie!“ myśmy wszystkie były blade jak trupy. Gdzie spojrzałam, tam były tylko same blade twarze — ręce do piersi wtulone.

Dziadek.

Ktoś krzyczał hurra! kto?

Córka.

Nie my — nie my. Nam głos marł, usta były lodem ścięte. Za nami — za tłumem było trochę jakichś ludzi, ci krzyczeli i zaraz milkli, potem policya z nimi biegła dalej i oni znów wołali. Nie — my wszyscy mieli usta sine, zimne i ciche.

Dziadek.

Sine, zimne i ciche — tak jak ci, którzy umierali idąc do kopalń. Rozkuwali trupy i sypali na nich śnieg. A usta ich były zimne, sine i ciche. Potem myśmy szli dalej... Śnieg padał na nas bladych, sinych i cichych i na tamtych, którzy byli tak jak wy dziś...

Córka.

Dziadku!.. mnie strasznie smutno!

Dziadek.

Płacisz swoją daninę... płacisz swoją daninę. Ja już zapłaciłem swoją!

(dzwonek).

SCENA 7.
Ci sami.Rewirowy, Stróż (w przedpokoju).
Młodsza
(przebrana w codzienne suknie).

Proszę starszego Pana, rewirowy przyszedł o tę iluminacyę.

Dziadek (spokojnie).

Powiedz mu, że tu nasz dom i zrobimy co uznamy za stosowne.

(Młodsza wychodzi).
Rewirowy (w przedpokoju).

Czto eto „stosowne“. Skażytie czto nado czetyry swieczej... i cztoby zażgit’ nieprymienno...

Córka.

Pozwól dziadku — ja się z nim rozmówię.

Rewirowy
(wchodzi do pokoju).

Izwienitie!.. Ja na szczot iluminacyi.

Dziadek.

Proszę stąd wyjść! —

Córka.

Dziadek jest chory... niech pan wyjdzie proszę! —

Rewirowy.

Chory... chory... ja proszę żeby tu było tak, jak w innych domach. Tu główna ulica, tu musi być tak, jak powinno.

Dziadek (powstrzymując się).

Będzie jak powinno.

Stróż (wsuwając głowę).

Aby to potem na mnie nie spadło.

Rewirowy.

Da... proszę żeby nie było osobiennych nieprzyjemności... Mnie tu kazali dać baczenie. Ja muszę mój rewir obejść. Miłościwy Pan pozwolił na illuminacyę — tak illuminacya być musi... Izwienitie!.. A!.. jeszcze... Trzeba zapalić wcześnie... bo Najjaśniejszy Pan będzie raczył jechać tędy do teatru. Tak oto żeby wcześnie... I także story żeby podnieść, bo to dziwnie a potem niewolno...

Stróż.

Ja podniosę!

Dziadek.

Nie ruszać!

Rewirowy (do stróża).

Ostaw! pan sam zrobi bo pan zrozumie, że niewolno mieć spuszczone story... Eto podozrytielno... A teraz izwienitie.

(wychodzi ze stróżem).
Dziadek.

Iluminacyę! iluminacyę!.. gdyby tak zapalić mu na iluminacyę drzewa tych szubienic, które były na placu Trzech Krzyży... albo te lampki które zabierają z grobu pięciu poległych.

(wstaje i kieruje się do swego pokoju).

Jak smutno! jak smutno!...

SCENA 8.
Dziadek, Córka, Korepetytor.
Korepetytor
(młody chłopiec, blady — z twarzą piękną, szlachetną, rozmarzoną).
Córka.

A to pan!.. Którędy pan wszedł? Nie słyszeliśmy dzwonka.

Korepetytor.

Wszedłem przez kuchnię. Myślałem, że pan śpi.

Dziadek.

Nie, młody panie... spać nie mogę... dziś wielka uroczystość... wjazd tryumfalny... raduje się serce moje, że dane mu na starość dożyć takiej chwili... Radosny dzień? co?...

Korepetytor.

O!.. tak!..

Dziadek.

Pan zapewne pełnił straż?..

Korepetytor.

Nie.

Dziadek.

Nie?.. To dobrze!.. Ale pana zanotują... Nie boi się pan?

Korepetytor.

Ja się nigdy niczego nie bałem.

Dziadek.

Jeśli tak — szkoda że pan żyjesz teraz — wielka szkoda! Co pan zrobisz ze swą odwagą?.. Dziś nie trzeba mieć odwagi... to na nic...

Korepetytor.

Kto wie!..

Dziadek.

Ja panie wiem i widzę. Spojrzeć dość, słuchać dość... Choć story zasłonięte, ja widzę jak wiewają flagi.

Korepetytor.

Nie potępiaj pan... Nie wiesz jeszcze nic.

Dziadek.

Wiem! wiem! przyrzecze wam... och! jak dużo! A może i tego nie raczy. Kto to wie... Oni mają swoje kaprysy. Zatnie się czasem i nic nie powie. I ten może się zaciąć. Będą śpiewy, będą kwiaty, będą mowy — a on będzie milczał. A najstraszniejszy taki, który milczy! Najstraszniejszy! — Pamiętajcie...

(odchodzi)
Córka (gwałtownie).

Edek!

Korepetytor (biorąc ją za rękę).

Wando!.. Widziałaś!.. widziałaś!..

Córka.

Widziałam i wszystko we mnie od tej chwili drży i płonie. Ta ścieżka wysłana słońcem i po niej pędzące powozy. A w nich on, od którego zawisło szczęście albo niedola nas wszystkich, on, który mógłby mówić, a nie może lub nie chce...

Korepetytor.

Czy nie chce... czy nie może — to dla nas jedno. On odpowiada... Tamto — rząd — ministrowie — nie uchwytni... On jest. Widoma władza — widomy znak... i nad nim spełnić się musi...

Córka (cofając się).

Co? co?

Korepetytor.

Ty wiesz co. Myśl musi dojrzeć w czyn. Niepewny byłem, wahający. Poddałem pod jarzmo kark. Ale oto — ty wiesz — ja cały miesiąc spędziłem — tam gdzie ich własny kraj... Rozumiesz... w Rosyi tej — która płomieniem wre, w której rozbrzmiewa szept „batiuszka, batiuszka nasz“... a ludzi zabija głód. Tam żyłem — ja żyłem tam. Jam wsłuchał się w straszny szum. Ten szum to płynie z serc — z młodzieży rosyjskiej serc... i w sercach tych terror wre. Jam poznał co to jest moc... zapomniał co znaczy lęk. Jam podległ głosowi Ich — a oni wybrali mnie — i rzekli: „idź i spełń!..“

Córka.

Dlaczego, dlaczego tu, dlaczego, dlaczego my?

Korepetytor (z egzaltacyą).

Nie wolno pytać nic! Wybrali to jedno wiem. Dziś się nie cofnąć wstecz. A z naszych nie wie nikt! Wstrzymaliby! o! ja wiem!
Lecz mnie nie wstrzyma nikt.

Córka.

Ty zdajesz mi się w śnie.

Korepetytor (gorączkowo).

Gdy chcesz — tak — wizye mam. W uszach słyszę ich szept, ich rozkaz — piorun — ich głos... Każemy idź i spełń! I ciągle wyciągnięta dłoń... Każemy idź! i spełń!

Córka.

Pocoś ty jeździł tam!

Korepetytor (w egzaltacyi).

Nie żałuj, nie żałuj nic. Tam jest ofiarny stos. To archaniołów legiony, dokoła pełnią straż. Jam wysłannikiem ich! Kazali — idź i spełń!

(ściemnia się).
Córka.

Spełnić się musi? —

Korepetytor.

Tak!.. i to dziś... tu!.. Nie drżyj, nie blednij!.. serce gołębicy odrzuć precz... wyrwij je z piersi... bądź silna i spokojna. — Patrz... czy ręka moja drży?..

Córka (powoli).

I ty to spełnić masz?

Korepetytor.

Ja!.. Nie padnę, nie omdleję jak Kordyan... We mnie siły tyle w tym dzisiejszym dniu. Wando! — Przez piekło ich szkół przeszedłem i przez piekło nędzy. Wychowałem się ich mową i strawa to była straszna bo na niej dusza mi wyrosła, w stal i w hart taki, że już nic ją zmiękczyć nie jest w stanie. Postanowiłem i będzie tak.

Córka.

I będzie tak!

Korepetytor.

Na drodze mojej — jestem sam! sam!.. cienia nie mam za sobą, cienia, któryby mój plan przeniknął... Nie wie nikt... Bóg... teraz ty... Lecz ty jesteś połową mnie, jesteś mną. Ty dawno wiesz... ty musiałaś mieć dziś tę samą myśl, dojrzała w tobie — rozwinęła się i teraz masz ją na dnie swego serca jak wąż zwiniętą i ukrytą. Czy masz tę myśl?

Córka (cicho).

Mam!..

Korepetytor.

Takich wężów, takich myśli strasznych jest dziś w mieście tysiące tysięcy. Każdy kto tam stał, każdy kto na turkot jego kół bladł, każdy dawał życie takiej myśli. Lecz wykonam ją — może tylko ja!.. Pewnie — jeden ja!.. Powiedzą — szaleniec! całe społeczeństwo przez niego ucierpi!.. tak powiedzą!.. Ale tak nie będzie. Nikt nie ucierpi. Ja sam... chwilę... bo i ja padnę...

Córka (cicho).

I kiedy? gdzie?

Korepetytor (wskazując balkon).

Tu... za chwilę...

Córka.

Matka moja... brat...

Korepetytor.

Nie odpowie nikt. Przybłęda... jestem wśród was, obcy ptak.
Inaczej nie mogę — nie. Ulica to zły grunt... Cierpiałby zanadto tłum!

Córka (cicho).

Wysoko... chybisz...

Korepetytor.

Ręką kieruje los. To jedno tylko wiem. Gdy wyjdę na balkon ten, nie zejdę z niego żyw.

Córka.

Tyś dla mnie wszystkiem był. Przez twoją świętą myśl — ja dzisiaj jestem tą... jakąm jest.

Korepetytor.

Gdy ze mnie będzie trup — oddaj-że innym ty — tę myśl, którąm ci dał.

Córka.

Nie widzę cię już... a pragnę tak ujrzeć cię... i smutek oczów twych.

Korepetytor.

Jam już wpół martwy ptak — lecz widzę zawsze cię — choć cię zasłania mrok.

(chwilę stoją w milczeniu trzymając się za ręce — słychać turkot, córka nerwowo drgnęła).

Nie drżyj... to jeszcze nie on!
Bądź zdrowa!.. Dzięki ci za twą łagodną dobroć i za to, żeś się obudzić do życia pozwoliła. W nędzy mej, w walce mej z myślą moją, tyś mi była wypoczynkiem i wielką osłodą. Dla biednego i smutnego miałaś szmer złotych słów i dźwięczny srebrny śmiech.

Córka.

Dla drzemiącej i obojętnej mej duszy tyś miał głos, który ścieżki prostuje. Odchodzisz odemnie w mrok — mam zostać sama znów. Straszno mi!

Korepetytor.

Będę zawsze przy tobie... nie lękaj się walki. Tyś już także silna i zbrojna.

(dzwonek)
(ściemniło się prawie zupełnie).

Iść muszę — przyjdę niedługo i... już stąd nie wyjdę Wando! nie wyjdę żywy!

Córka.

Tak! nie wyjdziesz żywy!

(Korepetytor wysuwa się, — w chwili gdy wychodzi, Pomocnik komisarza wchodzi i zatrzymuje go w progu).
(Cała scena powinna być grana bez cienia patosu, cicho i bez ruchów).


SCENA 9.
Korepetytor. Pomocnik komisarza. Córka.
Pomocnik komisarza.

Przepraszam. Pan kto?

Korepetytor.

Nauczyciel domowy.

Pomocnik komisarza.

Pan wychodzi?

Korepetytor.

Idę... jestem komitetowym.

Pomocnik komisarza.

Wasza legitymacya?

Korepetytor.

Proszę!

(wyjmuje z kieszeni bilet i pokazuje. Komisarz czyta z trudem).
Pomocnik komisarza.

Da... czemu tak ciemno?..

(Idzie i podnosi roletę).

Trochę widniej... ładno!.. może Pan iść.

(Korepetytor wychodzi).
Pomocnik komisarza (do córki).

Pani dziadek gdzie?

Córka.

Chory. Śpi.

Pomocnik komisarza.

Koniecznie widzieć muszę. — Koniecznie. Abjazatielno... Dieło ważne i nagłe.

Córka.

Za chwilę dziadek mój wyjdzie.

(idzie do pokoju dziadka i mówi)

Dziadku — proszę tu na chwilę.

SCENA 10.
Córka. Dziadek. Pomocnik komisarza.
Pomocnik komisarza.

Pan daruje. Parę słów. — Pan wie o co chodzi.

(wskazuje okna)
Dziadek.

Wiem.

Pomocnik komisarza.

Pan zrozumiał chyba, że ja tu nie przychodzę z dobrej woli. Zmuszony.

(do córki)

Pani nas zechce opuścić. Ja z waszym diadią pomówić mam.

(córka wychodzi)
Dziadek.

Siadaj pan.

Pomocnik komisarza.

Dziękuję. Ja tylko parę słów. Pan ma krótką pamięć. Ja to panu przypomnieć muszę...

Dziadek.

Przeciwnie panie — ja mam pamięć doskonałą i dlatego jest tak dziś, jak jest.

Pomocnik komisarza.

A taki pan zapomniał, że pan do niedawna jeszcze był pod dozorem naszym. My ten dozór zdjęli, bo się nam zdawało, że człowiek w pana wieku nie będzie miał płocho w głowie.

Dziadek.

Dozór zdjęliście, bo oznaczona liczba lat po moim powrocie z wygnania upłynęła.

Pomocnik komisarza.

Tak... rząd panu tę łaskę wyświadczył.

Dziadek (gwałtownie drżąc).

Tylko słowo łaska wyrzuć pan ze swej mowy! — Łaski nigdy nie przyjmowałem. Nie podawałem się z Tambowa nigdy o łaskę — pieniędzy za przymusowo mi sprzedaną wieś nie wziąłem. Czego więc?...

Pomocnik komisarza.

To już pana fanaberye i wola. Ale dozór my znieśli, choć mieliśmy pana na oku. I dziś przy wstreczy najjaśniejszych państwa okazuje się, że my mieli racyę. Pan się upiera, u pana jednego okna ciemne... Ot czut’ czut’ zapłonie illuminacya, wszyscy oświecą wesoło — tędy miłościwemu Panu droga, a u państwa okna ciemne... To nie może być...

(gwałtowniej)

To nie może być.

Dziadek.

Będzie!

Pomocnik komisarza.

Ja nie chcę robić gwałtu... ja nie chcę sam mojemi ludźmi oświetlenia dostarczyć. Ale ja panu przypominam, że pan nie sprzeciwiał się za poprzedniego, w Bogu spoczywającego miłościwego Pana okien oświecać.

Dziadek.

Bo tamto było pod grozą, pod waszymi nahajkami — a to ma być z dobrej woli, bez przymusu, z serca... No, co zrobić... moje serce chce ciemności, memu sercu nie jasno, moje serce w żałobie.

Pomocnik komisarza.

Ja z panem nie poradzę... Ale upór pana może fatalne pociągnąć skutki. — My zanotujemy cały dom pana, jego familię i złożymy raport.

Dziadek.

Wyślecie mnie znów? Ja już tę drogę znani!

Pomocnik komisarza.

Więc nie? nie chce pan dobrowolnie oświetlić okien?

Dziadek.

Nie.

Pomocnik komisarza.

To ja się tem zajmę.

Dziadek.

Ani się pan waż. To mój dach, mój dom.

Pomocnik komisarza.

Panie kochany... władza ani dachu, ani domu niczyjego nie zna. Władza ponad wszystko... Żegnam.

(wychodzi).
Dziadek pozostaje sam — wchodzi cicho Pani.


SCENA 11.
Pani. Dziadek.
Pani.

Znów był ktoś z policyi?

Dziadek (krótko).

Tak!...

Pani.

Boże mój, Boże...

(siada przy stole i opiera głowę na rękach)

Stefek chory — ma rozpaloną głowę. Zmęczyli, wygłodzili dzieci... przytem to go zdenerwowało... już go więcej nie puszczę...

(chwila milczenia).
(Ciemno już prawie zupełnie, tak, że ledwo dostrzedz można sylwetki. — Przez okno, w przeciwległej kamienicy dostrzedz można jak zapalają kolejno illuminacyę; po 4 świece w oknie).
Dziadek.

Anielko!

Pani.

Co dziadku!

Dziadek (cicho).

Może... ty... masz inną myśl... ja ci nie narzucam.

Pani.

Taką mam jak twoja — nie krzywdź mnie — proszę cię!

Dziadek.

Dziękuję ci.

Pani.

Jest więcej okien takich jak nasze. Jest ich więcej... ciemnych i — Nie my jedni ojcze! Nie my jedni! —

Dziadek.

Nie my jedni! Bogu dzięki! Bogu dzięki!

(dzwonek).
Pani.

Znów policya... już ja ich teraz przyjmę.

Dziadek.

Nie — ja tu pozostanę. Ja będę bronić tych okien... będę je bronić...

SCENA 12.
Ci sami. Młodsza. Komitetowy.
Młodsza.

Jakiś pan nieznajomy... Mówi, że ma pilny interes.

Pani.

Poproś!

(Wchodzi Komitetowy — we fraku z rozetą — palto jasne, cylinder w ręku — wzrost średni, broda — układ nieśmiały. Wszedłszy rozgląda się, mruży oczy, nie widząc dokładnie w ciemności).
Komitetowy.

Przepraszam... nie widzę nikogo... tak ciemno.

Pani.

Pan sobie życzy? —

Komitetowy.

Przychodzę w bardzo przykrej missyi, w tak przykrej, że mi słowa zamierają na ustach... Rozumiem, mój Boże i każden ma swoje przekonania, swoje święte uczucia... ale dziś...

Dziadek (powoli z ciemności).

Co — dziś?

Komitetowy.

Dziś jest taki dzień, w którym powinniśmy połączyć się wszyscy, aby działać wspólnie dla dobra kraju.

Dziadek.

Zgaduję... Pan przyszedł tu z tem samem, z czem był przed chwilą rewirowy i komisarz. Chodzi... o te okna.

Komitetowy (cicho).

Nie widzę pana — słyszę tylko głos jego. Czuję w tym głosie wielką obelgę, jaką mi Pan ciskasz. Powinienbym odejść... a przecież... widzi pan, że ja mam szczere pobudki, bo oto stoję tu jeszcze i sądzę, że zechcesz pan szanowny zrozumieć, wniknąć w nasze położenie... odczuć, że na tem cierpiemy my, którzy gwarantowaliśmy, iż wszystko będzie jak należy.

Dziadek.

Wy gwarantowaliście? Wy? — A któż wy jesteście?

Komitetowy.

Komitet.

Dziadek.

Kto was wybierał? Cały naród? Wyście gwarantowali za krocie serc... Czy wy znacie choć jedno z tych serc? Czy wy wiedzieliście, jakie serca biją u nas? za temi oknami? co?... Ja was nie znam! Idźcie swoją drogą.

Komitetowy.

Nie z pychy, ani osobistych pobudek działamy. Żaden z nas nie ma nadziei osobiście coś zyskać...

Dziadek.

Pan może... ale frejlin i kamerjunkrów się namnoży — bądź pan pewien.

Komitetowy.

O to nie dbamy. My coś więcej zdobyć chcemy.

Dziadek.

Wolność!

Komitetowy.

Choćby jej cień! Choćby cień cieniów — ulg trochę...

Dziadek.

Za straszne poniżenie dla tych trochę ulg.

Komitetowy.

Nie widzę pana — po głosie przecież sądzę, że starcem musisz być. Dla pana skończone życie. Ale są młodzi, którzy walczą i walczą o wszystko — o rodzinną mowę, o naukę, o prawo myśli — wolnej myśli... Dla nich, dla tych naszych dzieci myśmy zrobili ustępstwo i każden z nas coś ze siebie dał...

(słychać płacz Pani w ciemności).

Ktoś tam w ciemności łka! To jakieś serce matki, które mnie rozumie — bo i ja mam dzieci, dzieci które chodzą do szkół i które kształcić się muszą.

Dziadek.

W tem siła, w tem potęga, w tem zwalczenie pewniejsze niż przez stawianie tryumfalnych bram. Gdy nowe pokolenie będzie zdrowe duchem, a umysłem potężne — nie zginiemy.

Komitetowy.

Ależ na to trzeba wolności myśli, trzeba zdjąć kajdany i obrożę, trzeba pozwolić się rozwijać tym umysłom...

Dziadek.

I macie nadzieję to uzyskać!

Komitetowy.

Mamy... cień nadziei. — Coś przecież uzyskamy. Kto wie!

Dziadek.

Dziećmi naszemi drogę mu ogrodziliście. Dzieci nasze stanęły jako wał ochronny.

Komitetowy.

I moje tam były. I moje tak samo tam stały. Sądzimy, że on widząc te setki dzieci zastanowi się — pomyśli, że je gnębić nie trzeba... Pan musisz mieć dzieci, wnuki — dla nich pan ustąp — dla nich... My wszyscy zdławiliśmy w sobie żal, my wszyscy dziś nakształt mar. Partya przeciwna nam usiłuje wywołać jakiś grom, zgubić nas. Przez tych kilka dni posiwieje nam włos. Taka trwoga, taki lęk...

Dziadek.

Jakby chmura ołowiana. — Tak na kraj nasz zleciał on!

Komitetowy.

Taka trwoga... taki lęk. Aby prędzej minął dzień. Cały kraj nadzieją drży!

Dziadek.

Biedny kraj! o biedny kraj!

Komitetowy.

Biedni my i biedny kraj! Nie potępiać należy nas, chwytamy łacno nadziei cień. — Jakże wielka rozpacz w nas i jakież straszne nasze łzy — jeśli dzisiaj jedzie on — pośród kwiatów, środkiem bram!

Dziadek (jak echo).

Jakże wielka rozpacz w nas! Jakżeż straszne nasze łzy!

Komitetowy.

Tak! To ostatni skargi jęk, to już skarga wszystkich skarg — Nie wesela bije dzwon — Raczej to podziemny krzyk — A ten grany jemu hymn — Konających w pętach głos.

(słychać znów łkanie Pani).

Ktoś znów płacze, ktoś znów łka... Dzisiaj trzeba stłumić łzy — zaciąć zęby — stłumić głos.

Dziadek.

Krzywd niepomnieć?

Komitetowy.

Jakże to? Krzywd niepomnieć?... Niepodobna. W serce wrosło, w duszę wrosło... Lecz gdy stało się już tak — że tu zleciał groźny ptak — nam o sobie myśleć wara. Może cierpieć cały kraj, dziecko moje, wnuki twoje... pomnij pan!...

(wysuwa się z pokoju).
Długa chwila milczenia, wreszcie dziadek mówi stłumionym głosem.
Dziadek.

Świećcie w oknach!... gromnic rząd! — Nad tem Boski tylko sąd! — Nie chcę myśleć nic! już nic!...

(wychodzi do swego pokoju).
Pani idzie do kuchni — spotyka we drzwiach korepetytora.
Pani.

Kto to?

SCENA 13.
Pani. Korepetytorpotem Córka, Syn, Stróż.
Korepetytor.

To ja... przychodzę na lekcyę.

Pani.

Stefcio chory powrócił z Pragi. Ale niech pan wejdzie i siądzie — proszę.

(wychodzi do kuchni. — Wchodzi córka).
Korepetytor
(usiadł przy stole i siedzi nieruchomy, oświetlenie z ulicy go oświeca).
Córka.

Jesteś już?

Korepetytor.

Ach — to ty?

Córka.

Stanie się?

Korepetytor.

Nie może być inaczej.

(wyjmuje rewolwer oddaje jej szybko).

Masz... weź... ukryj... w stanowczej chwili mi oddasz...

Córka.

Dziękuję ci...

(z kuchni młodsza i Pani wynoszą świece zapalone i stawiają w oknach).
Pani (przechodząc, mówi do córki).

Dziadek kazał.

(stawiają świece na jednem oknie i wracają do kuchni. — Córka i Korepetytor siedzą nieruchomo na swoich miejscach. — Po chwili Pani i Młodsza wnoszą znów świece, stawiają je na drugiem oknie. Młodsza wychodzi — Syn wychodzi z dziecinnego pokoju i zatrzymuje się na środku pokoju).

Syn.

Świeci się i u nas?

Pani.

Tak — Stefku.

Syn (podchodzi do Korepetytora).

Tak mnie głowa boli proszę pana. Mamcia powiedziała, że nie będziemy mieć lekcyi.

Korepetytor.

Może poczytasz ze mną cokolwiek.

Syn.

Jak Pan chce...

(idzie do stołu i zapala lampę, nakłada abażur, rozkłada książki).
Stróż (wsuwa głowę przez drzwi).

Zaświecone?

(Nikt mu nie odpowiada — Córka siedzi milcząca pod ścianą. Korepetytor zbliża się do stołu z Synem. Pani siada obok Córki milcząc, zamyślona).
Stróż.
(mówi do przedpokoju).

Proszę Pana rewirowego — zaświecili.


SCENA 14.
(Wchodzi Rewirowy).
Rewirowy.

Izwienitie!.. Ja muszę sprawdzić, czy tu nie ma nikogo obcego — a jeśli jest zapisać jego familję.

Pani (nie poruszając się z miejsca).

Proszę — niech Pan sprawdza.

Rewirowy (do korepetytora).

Pan kto?

Korepetytor.

Oto moja karta.

(podaje bilet).
Rewirowy.

Pan pozwoli....

(szybko obmacuje mu kieszenie na piersiach i po bokach).

Przepraszam... to moja powinność. Tu trzeba specyalnie się zachować w tym domu... Da!.. W innych pokojach?

Pani (j. w.)

Niech Pan zobaczy.

Rewirowy (uchyla drzwi do pokoju dziecinnego — potem do pokoju dziadka).

Da... ładno... niema nikogo prócz swoich... Izwienitie!

(wychodzi).
Syn.

Czy mam czytać?

Korepetytor (mimowolnie zdenerwowany spogląda na drzwi balkonowe).

Lepiej — przepisz tych kilka wierszy...

Syn (zdziwiony).

Po co?

Korepetytor.

Przepisz...

(Syn zabiera się do pisania).


SCENA 15.
(Długa chwila milczenia, wchodzi Dziadek, idzie na środek sceny i patrzy na świece płonące długo i w milczeniu).
Dziadek.

Co tu świec!... co tu świec!... Płoną okna całe w blasku.... złotem miasto dzisiaj lśni.... złoto krew zasłania łacno... Krew i łzy!...

(siada na krześle koło stołu — milczenie — zdaleka słychać turkot).
Syn.

Jadą!

(córka powstaje automatycznie, przechodzi przez scenę, zbliża się do stołu i nieznacznie kładzie przed Korepetytorem rewolwer — patrzą na siebie chwilę, poczem wraca na swoje miejsce).
Turkot coraz bliższy.
Syn (siedząc przy stole skulony).

Nie krzyczą... to jeszcze nie on. Policya leci wprzód!

(przejeżdża pod oknami hurkocząca dorożka oberpolicmajstra, turkot niknie w oddali. — Wszyscy siedzą jak martwi — Dziadek głowę oparł na rękach — w oddali słychać niewyraźne okrzyki „hurra!“. — Korepetytor wstaje z miejsca, jest blady, zdeterminowany, rewolwer kryje na piersi pod surdutem, zbliża się do drzwi balkonowych — widząc to Dziadek patrzy na niego wzburzony).
Dziadek.

Hej młody Panie! co to? Ciekawość tobą pcha... i radbyś dostrzedz w mgle... stęsknioną, upiorną twarz?

Korepetytor milczy.
(ponowny okrzyk „hurra“ troszeczkę bliższy).
Dziadek.
(powstaje).

Ja mówię odejdź precz! To hańba — słyszysz Pan!...

(turkot i krzyk „hurra“ coraz bliższy).
Dziadek.

Czy w młodej duszy twej? zamarł już wszelki wstyd?

Korepetytor.
(uczepiony klamki drzwi — otwiera je jednem pchnięciem).
Dziadek (chwyta go za rękę).

Nie wyjdziesz... to mój dom!...

(całą siłą odciąga go od drzwi).
Korepetytor.

Puść! puść!

(turkot pod samemi oknami. W szalonym pędzie przelatuje Carski powóz — okrzyki „hurra“. — W szamotaniu Dziadek wytrąca z ręki Korepetytora rewolwer, który pada na ziemię. — Dziadek przerażony rewolwer podnosi).
Dziadek.

O Jezu!... co to? broń?...

(chwila groźnego milczenia — słychać turkot pędzących powozów świty — oddalają się).
Dziadek.

A ja sądziłem, że...

Korepetytor.

Zbyt spieszny był pański sąd.

Dziadek (garnąc ku sobie Korepetytora).

Tyś nie ze siebie — nie, chciał spełnić ten straszny czyn — zastanów, zastanów się! Na ciebie podziałał wróg! Wróg ten chciał zgubić nas! Ocknij! ocknij się!...

(Korepetytor łka cicho).

Daj dłoń! daj skroń! jednakie jest serce w nas. Lecz nie tą bronią, nie. — Wywalczym przewagi moc. Nie w mordzie, nie we krwi, dziś nam majaczy świt. Serdecznej pracy znój, umysłów wielkich trud — a zwyciężymy ciemnie — i wejdzie jasny dzień.

(prowadzi go ze sobą do stołu, matka i córka zbliżają się powoli i siadają dokoła. — Dziadek siada i pociąga przy sobie Korepetytora).
Dziadek.

Wśród spójni czystych serc, w ofiarnej tęczy dusz, powoli dźwigniem gmach, olbrzymów godny Tum. — Więc niechaj pędzi wóz, wśród świateł jasnych stróg. — Tamta upiorna twarz — niech się nie kąpie w krwi. — Zemstą największą nań — niezgięta nasza moc — i jego trwożne sny! — i jego wieczny lęk!...

(rozpoczyna się znów turkot dorożek — wszyscy siedzą milcząc dokoła stołu, z balkonu widać wiewające końce chorągwi).
Zasłona wolno zapada.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.