Capreä i Roma/Księga I-sza/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Capreä i Roma
Podtytuł Obrazy z piérwszego wieku
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1860
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na commons
Inne Cała księga Isza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XXIV.

Rzym znał tylko Caligulę z jego uwielbianego ojca i nieszczęśliwéj matki; syn rodziców z któremi walczyć nie mogąc Tyberyusz pozbyć się ich musiał zdradliwemi środkami — odziedziczył po nich miłość tak serdeczną jakby była zasłużoną. Przykładała się do zwiększenia jéj i skryta nienawiść ku Tyberyuszowi, którego dwudziestokilkoletnie rządy tyle krwi rozlały i tak spodliły Rzym stary...
Wieść o zgonie starca natychmiast wyniosła Cajusa, na którym wszystkie spoczęły nadzieje. — Niedowierzano wprawdzie z razu, sądząc że Cezar jeszcze probuje rozgłosu śmierci, aby nim zbadał kto jest jego nieprzyjacielem, ale gdy jedni za drugiemi gońce przybywać zaczęli do Rzymu, zapewniając, że martwe widzieli zwłoki, niesłychanym wybuchem objawiła się radość ludu rzymskiego.
Ulice i rynki napełniały się tłumami, które ściskając się ze łzami winszowały sobie oswobodzenia Rzymu, jak gdyby groźny nieprzyjaciel odszedł od wrót jego, lub płomień niszczący co go miał poźrzeć, zagasł stłumiony. Nocą spotykali się ludzie u drzwi zamkniętych świątyń, niosąc ofiary dziękczynne.
W jednéj chwili zmieniła się postać Rzymu, przed kilką godzinami milczącego i głuchego: krzyki radości rozległy się po Forum, powrozy zarzucone na szyję posągów walą je i kruszą, błotem zacierają imie tyrana w napisach; przewódzcy gminu wołają by trupa Tyberyusza do Tybru rzucić, wlec go hakiem do Gemonij... modlą się by ziemia matka nie przyjęła do swego łona cieniów jego, zsyłając je w miejsce pokuty bezbożnych.
Rzym ucztuje i święci wielki dzień, który nowe rozpoczyna rządy, nie wiedząc jaką wita jutrzenkę.
W Misenie głucho, — trup siny, rzucon samotnie spoczywa na łożu zasłaném purpurą; Cajus, którego już wszędzie okrzykują pretoryanie, myśli i naradza się z Macronem.
Niespokojny, chciałby co prędzéj pochwycić władzę, a wrzask ludu, rozradowanego śmiercią Tyberyusza, każe mu rozmyślać jak ją ująć i sprawiać. Z dnia na dzień, z tego posłusznego niewolnika jakim był przy Cezarze, Cajus stał się człowiekiem.
Nie zapomniał, że Tyberyusz był jego przybranym ojcem, a choć dla pozyskania serc ludu chciałby się połączyć z temi co nań miotają przekleństwa — czuje, że winien choć pozorną oznakę czci zmarłemu...
Zabierał się więc, mimo krzyku żołdactwa, które w mieścinie Atella, między Capuą a Neapolem chciało spalić Tyberyusza zwłoki — wieść je na stos do Rzymu i w liście do Senatu prosił by zmarłemu przyznano cześć boską.
Choć przez Macrona władał pretoryanami i w Rzymie wszystkich miał Cajus po sobie, w istocie jednak nie był niczém jeszcze, tylko wątpliwym spadkobiercą Tyberyusza. Dwa testamenta zostały po Cezarze, ale władzy swéj przekazać nie mógł, bo Senat tylko nią rozporządzał, w ciągu ostatniego panowania przetrzebiony i rozbity, spełniający rozkazy pokornie i z między siebie nawet dający ofiary panu.
Słabość jego nie mogła w jednéj chwili się zmienić: było nawyknienie posłuszeństwa i niewoli, użył więc chwilowéj władzy i znaczenia, z których był dumny i zdziwiony, by na żądanie Macrona, na pokorny list Cajusa, przypominający mu że był synem Germanika, — odpowiedzieć uznaniem Caliguli jedynym spadkobiercą czci, władzy i dostojeństw po Tyberyuszu.
Cajus, udając smutek i pobożność, z ciałem zmarłego wyszedł uroczyście do Rzymu, a tłumy wszędzie wybiegały przeciwko niemu, witając w nim ukochane dziecię nadziei, najpieszczotliwszemi zowiąc go imiony. Caligula zdawał im się mieć wszystkie cnoty, których brakło Tyberyuszowi, a piérwsze jego kroki tak były zręcznie obliczone, aby cień swobód dawnych i gorliwą troskę o dobro ludu naprzód oczom ukazać. — Chciał się wzmocnić nim miał dać poznać.
W nocy wniesiono do Rzymu trup starca; nazajutrz rano Cajus, płacząc, powiedział mowę, w któréj skąpemi, ostróżnemi pochwałami uczcił zmarłego ojca i dziada, szerzéj się rozwodząc nad cnotami Augusta i Germanika, skromnie coś dodawszy o sobie. — W Kuryi Senatu wyrzeczona mowa ta pełna była pokory i nieśmiałości, — ale nim ją dokończył, tłum, sam ku temu skłonny i przez pretoryanów Macrona poduszczony, wpadł nagle, wielkiemi krzyki obwołując go imperatorem.
Rzecz była przygotowana.
Dano mu natychmiast wszystkie tytuły Augusta, których Tyberyusz przyjmować nie chciał, — aż do ojca ojczyzny — Cajus ich skromnie odmówił. Łzy ciągle miał na oczach, a stawił się im z taką pokorą, że Senat omamiony, sądził iż łatwo nim owładnie.
Czuł Cajus, że w społeczeństwie, w którém jedne i to już potargane związki krwi jeszcze jakiś ostatni węzeł szanowany stanowiły — długie lata zobojętnienia jego dla rodziny, chłód z jakim patrzał na śmierć matki i brata i tych, których zgonem się podniósł odjąć mu mogły miłość i wiarę ludu. Piérwsze więc kroki jego zmierzały ku temu, by dowieść, że się taił tylko z poszanowaniem i miłością rodziny, aby gniewu Tyberyusza nie zwrócić na siebie.
Podróż do Pandatarii i Pontii, po popioły matki i brata, przywiezienie ich uroczyste na ozdobnéj, chorągwiami obwieszonéj, galerze do Ostyi i Rzymu, nie inny cel miały — chciał się okazać pobożnym synem i bratem.
Cześć nadzwyczajna jaką pamięci i resztkom swéj rodziny wyrządził, wypłacić mu się miała przywiązaniem, które lud coraz wyraźniéj objawiał ku niemu.
Jakby na zamknięcie krwawego panowania Tyberyuszowego, ostatni akt tego posępnego dramatu jeszcze był mordem i rzezią zagrobowym jego poświęconą cieniom. W chwili gdy do Rzymu nadbiegła wieść o śmierci Tyberyusza, więzienia pełne były już na zgon skazanych, których życie tylko senatus-consultum o dziesięć dni przedłużyło.... Dziesiąty dzień przypadł właśnie w chwili śmierci cezara; wśród szału radości zapomniano o więźniach; strażnicy ani wypuścić ich, ani im życia przedłużyć nie śmieli. Zdało się im że w niepewności najbezpieczniéj będzie zamordować skazanych.
Tak się też stało: ofiary gniewu Tyberyuszowego uduszono w więzieniach, a hak oprawców powlókł je na Gemonije.
Los chciał, by się w ten sposób zamknęło panowanie okrutnika; wśród powszechnego wesela, nikt téj krwawéj nie dostrzegł plamy, a nadzieja przyszłości przygłuszyła jęki osieroconych rodzin.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.