Całe życie biedna/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Całe życie biedna
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data powstania 1839
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

B to wieczór, w pokoju pani Podkomorzynéj paliła się na stoliku świeca pod umbrelką, psy spały na poduszkach, Jejmość włożywszy na nos okulary i odebrawszy młódki, zasiadała do marjasza z Bałabanowiczem, który utarłszy nosa i zwinąwszy chustkę w naleśnik przysuwał sobie poufale krzesełko. Zegar w sieniach bił siódmą, służba była w kuchni, a Jan tylko jeden zasypiał na ławce i marzył o Anieli.
— Dziwi mnie to, Bałabanosiu, rzekła Ciotka rozdając karty, że P. Mateusz tak rzadko i coraz rzadziéj bywa w Złotéj-Woli.
— Co pani chce, odpowiedział biorąc karty plenipotent, to człowiek najniewdzięczniejszy! Nie umie on szanować pani i wygląda tylko co najrychléj sukcessij!
— Masz racją Bałabanosiu, może to być, rzekła Podkomorzyna, ale tak się to ułożyło, tak to udawało konkurując, jakby co poczciwego, ty sam byłeś za nim.
— Prawda to pani, rzekł Bałabanowicz po cichu, ale teraz mnie nie oszuka. Widzę ja go przez skórę, jak drży niewdzięczny i wyciąga ręce po dobro mojéj Dobrodziéjki, którego ja jak oka w głowie strzegę. Ach dodał wzdychając, to mnie boli, że się to wszystko temu człowiekowi dostanie.
— Masz racją, Bałabanosiu, ze czterdziestu! Dałam ci dublę! Ale cóż na to poradzić?
— Co? ja tego nieśmiem Pani powiedzieć.
— Przecież, mój Bałabanosiu?
— Prawdziwie, że tego niepotrafię powiedzieć — lękam się.
— Nie bójże się niczego.
— Pani mogłabyś pomyślić o zamążpójściu!
— W Imie Ojca! Czyś ty oszalał! A toż to pięćdziesiąt i —
— A kto tam lata liczy! odpowiedział prędko przerywając plenipotent. A pani Podstolina poszła za mąż w siedemdziesięciu, a Pani Szambellanowa miała ich pewnie sześćdziesiąt kiedy potrzeci raz zawarła śluby! Wiadomo Pani, że nie wiek starym czyni, ale niezdrowie. Dzięki Bogu Pani czerstwa jak rydz, zdrowa jak rybka i nie wygląda na trzydzieści.
— Pleciesz Bałabanosiu, pleciesz, ktoby zaś chciał się o mnie starać?
— I wieluby się takich znalazło! Pani —
— Pochlebnik z ciebie —
— Toby dopiero była fimfa dla P. Mateusza, mówił Bałabanowicz, bo on tak już jest pewny sukcessij, że radby moją Dobrodziéjkę, choć dziś widzieć na marach!
— Ach! cóżto za szkaradny człowiek, mój Bałabanosiu!
— Szkaradny pani! szkaradny! a chytry jak wąż! On to i mnie stara się ugłaskać, probując czy przezemnie nie trafi do Pani; ale mnie nie przekupi! Spędziwszy tyle lat, mam przywiązanie i wierność nienaruszoną dla tego domu i dałbym się zarznąć za moją Dobrodziéjkę!
— Poczciwy Bałabanosiu! bądź pewien mojéj wdzięczności! Poczciwy!
— On tak tylko czyha, że wcześnie już porobił układy o dobra, które po Pani na nich spaść mają.
— Czyż to być może?
— Tak jest! Wiem ja to z dobrych źródeł, całe sąsiedztwo wie o tém. Radbym szczerze, żeby mu Pani odjęła nadzieję i wyszła za mąż.
— Masz racją, Bałabanosiu, ale właśnież to takie czasy, żeby kto chciał konkurować o mnie. Staruszka składała to na czasy, w istocie pochlebiała jéj myśl podana, ale próżno szukała sobie w głowie pary, nikogo znaleźć nie mogła. Po trzeci już raz dawszy dublę, odezwała się.
— Mówiłeś Bałabanosiu, że wieleby się takich znalazło, coby chcieli konkurować o mnie, a powiedzże mi choć jednego?
Przyciśnięty argumentem ad hominem Bałabanowicz chociaż przygotowany był nieco do tego pytania, sam niewiedział jak na nie miał odpowiedzieć. Jednakże niezmięszany tak zaczął.
— Znam ja jednego.
— Powiedzże mi Bałabanosiu! Któż to taki? Zawołała krygując się Podkomorzyna. Któż to taki, zmiłuj się.
— Nie wolno mi się z tém wygadywać, odpowiedział ostróżnie plenipotent.
— Ale zmiłujże się któż to taki? z nową natarczywością zagadnęła P. Dorota.
— Kto, nie mogę powiedzieć, ale go opiszę, rzekł wywijając się zręcznie Bałabanowicz. Jest to człowiek średniego wieku.
Średniego wieku! Któż tu jest średniego wieku?
— Przyjemnej postawy —
— Przyjemnej powiadasz — ?
— Dosyć przyjemnej. Człek znany z uczciwości.
— Z uczciwości! Któżby to taki?
— Szlachcic, chociaż bez tytułu.
— Bez żadnego tytułu?
— Bez żadnego, ale o tytuł łatwo.
— Masz racją Bałabanosiu, jednakże —
— Może go mieć na przyszłych Sejmikach.
— Niechże go ma.
— Człowiek majętny, któryby mógł pokazać parę kroć czystego funduszu.
— Parę kroć! a to dość! zawołała Podkomorzyna, myśmy się dorabiali z Podkomorzym, a on i tego nie miał, kiedy się ze mną żenił. Ale któż to taki, mój Bałabanosiu?
— Chciałbym szczerze dogodzić w tém jéj woli, ale żadną miarą nie mogę, odpowiedział stary rozkładając karty — Mogłabyś się Pani na mnie i na niego gniewać —
— Ale za cóż? mój Bałabanosiu — Która to wybiła?
— Pół do ósméj —
— Dopiero pół do ósméj! Któż to taki?
— Prawdziwie, że nie mogę powiedzieć, bo się.
— Bo co —
— Bo — ale to się odkryje.
— Ale ja chcę o tém zaraz wiedzieć!
Podkomorzyna była nagląca, a Bałabanowicz wahając się jeszcze, rozkładał i składał karty, wykręcał perukę, wreście powstał, odstawił krzesło, stanął, otworzył usta i rzekł.
— Ten konkurent o którym mowa, jestem Ja! To mówiąc upadł Podkomorzynie do nóg, która ze strachu upuściła karty, porwała się, odsunęła i zawołała.
— Ty śmiałeś! To ty! ty!
— Ja, odpowiedział Bałabanowicz na klęczkach, ja śmiałem, całe życie zbierałem fundusz, żeby go złożyć u nóg mojéj Dobrodziéjki, z ofiarą serca i wierności długiemi latami dowiedzionéj, którą, która — któréj — —
Tu mu wątku niestało, a Podkomorzyna przywykła do posłuszeństwa, walczyła z sobą nie wiedząc co począć.
— Jeśli mnie najnikczemniejszego sługę swego odrzucisz, pójdę i zagrzebię się na pustyni — rzekł.
— Ale na cóż na pustyni? Bałabanosiu? Zmiękczona szepnęła Podkomorzyna, ale zkądże ci ta myśl przyszła?
— Karmię ją od lat dziesięciu!
— W istocie?
— To była jedna moja nadzieja.
— A ja o tém nic niewiedziałam! Ale ty mówiłeś o parę kroć funduszu?
— Ja go mam pani —
— Zkądżeś ty to wziął?
— Z possessij.
— Masz racją Bałabanosiu! A gdzież szlachectwo?
— Ja go mam —
— Ale to być nie może —
— Mam wywód dokumentalny —
— To być nie może! to być nigdy nie może, mówiła Podkomorzyna jakby sama do siebie, ty tyle lat byłeś sługą moim.
— I zawsze nim będę, do śmierci —
— Na cóż śmierci Bałabanosiu! Ale zkąd ci taka myśl przyszła?
— Ja sam nie wiem, Pani —
— Wstańże już, wstań, ludzieby mogli nadejść, nie klęcz dłużey! Cóżeś ty powiedział! toby całkiem pomięszało porządek, toby było nieprzyzwoitém —
— Tyle podobnych bywało przykładów, że —
— Nigdybym się tego nie była spodziewała! mówiła ciągle Podkomorzyna, jakby sama do siebie i zdjęła okulary, odsunęła karty, chodziła zamyślona, Bałabanowicz stał jak na węglach.
— Niechcę ja mówić za sobą, przerwał po chwili, ale przypomniałbym Pani niewdzięczność tego P. Mateusza, którego warto ukarać —
— Masz racją — jednakże! Coby to ludzie gadali!
— Ludzieby mówili, żeś pani dobry wybór zrobiła, wyprobowanego i zaufanego człowieka, i nagrodziłaś wierne usługi —
— Powiedzże mi jak ci to na myśl przyjść mogło!
— Ja sam nie wiem! ja nie wiem, ale jeżeli pani nie przyjmiesz ofiary, ja —
— Tylko mnie nie strasz Bałabanosiu —
— Ja jutro zdaję rachunki i idę —
— Dajże pokój! wszak ci to tego tak obcesowo robić nie można! Ja się muszę namyśleć, ja muszę to rozważyć! prawdziwie! ktoby się to był spodziewał!
To mówiąc siadła pomięszana Podkomorzyna, a plenipotent uczuł, że w niego duch wstępował i już dobrze wróżył sobie, pierwsze lody były złamane, zostawało rozumnie rzecz doprowadzić do końca. Ale to go nie przestraszało, znał on dobrze swoją panią i wiedział, że gdy jéj da do wyboru pójść za niego, lub całkiem go porzucić, pewnie na pierwsze się zgodzi.
Tak tego wieczora przygotowawszy ią, następnych Bałabanowicz przywiódł ją do dania sobie słowa, wystawił jéj konieczność uczynienia sobie zapisów, wzajemnie dla oka, na krociach kradzionych, ułożył dożywocie i potajemnie wszystko gotował do ślubu. Wkrótce z indultem w kieszeni, jednego wieczora zaczął naglić podkomorzynę o wyznaczenie szczęśliwego końca swoim konkurom i tak ją usidlił, że zezwoliła na niezwłoczny ślub, który się odbył w sali, przy dwóch tylko zaufanych świadkach. Nazajutrz całe sąsiedztwo wiedziało niesłychaną nowinę, rozwożono ją umyślnemi posłańcami od domu do domu, przyjaciele podkomorzego byli w nieopisaném oburzeniu na zuchwalca, inni śmieli się do rozpuku z nowego stadła, inni wyciągali dziwaczne wnioski, zabijając podkomorzynę na sławie, inni jeszcze temu nie wierzyli.
Trudno wszakże było wątpić, bo Bałabanowicz zmieniwszy nagle ton i sposób postępowania, ze sługi stał się panem, wniosł się do pałacu, i zaczął się jak szara gęś rządzić.
Wnet Złota-Wola inną całkiem powierzchowność przybrała, a ex-podkomorzyna postrzegła wkrótce, że wielkie zrobiła głupstwo. Ale już było po czasie. Bałabanowicz zebrawszy wszystkie klucze do swojéj kieszeni, pół dnia pijany, nawet do marjasza swojéj dobrodziejce służyć już nie chciał. Porzuciwszy possessją, swoje konie, stada i remanenta przeniósł do nowego mieszkania; i jak gdyby jéj na świecie nie było, zapomniał o żonie, która myślała, że się świat do góry nogami przewrócił, gdy nagle znalazła się tak małą, postradawszy swobodę i wszelakie znaczenie w domu. —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.