Buda na karczunku/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Buda na karczunku
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1897
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IX.

Jak słusznie powiedział Dominik Paliwoda, rolnik w tem jest podobny do pracowitej pszczółki, że przez całe lato, od wiosny począwszy, aż do późnej jesieni ugania się po polach i dopiero w zimie może sobie dokumentnie odpocząć i spożywać spokojnie owoce letniej pracy.
Spoczywano też i na koloniach, a zwłaszcza mężczyźni używali wywczasu, gdyż kobiecych zatrudnień zima nie przerywa, owszem, nowe jeszcze przynosi.
Latem, czy zimą trzeba jedzenie gotować, bieliznę prać, porządek w domu zrobić, a prócz tego przybywa do roboty przędzenie i tkanie.
Kto tego nie zna, może myśleć, że to głupstwo, a przecież rzecz jest ważna, potrzebna koniecznie, a dla kobiet bardzo przyjemna.
Czy ze zwyczajną kądzielą, z wrzecionem, czy też dla pośpiechu, przy kołowrotku, lubią one w kompanii zasiadać i prząść a gawędzić, albo też opowiadania ciekawego słuchać, albo pieśni zawodzić.
Niech na świecie mróz będzie, aż gonty na dachu pękają, niech śnieżyca z zawieruchą hula po polach i drogi zasypuje, niech głodne wilczyska wyją pod lasem — one sobie spokojnie w izbie zasiędą, piec je grzeje, na kominie drzewo płonie z trzaskiem, to niebieskim, to żółtym, to krwawym płomieniem migocąc, one siedzą sobie w wygodzie i w cieple, snują cienkie nitki i opowiadań ciekawych słuchają.
Gwarzą o nowinach różnych, o tem, co we wsi się stało; każda kobieta ma coś o mężu swoim, o dzieciach, do powiedzenia, a i dziewczyny, choć myśli swoich zdradzać nie rade, jednak to śmiechem, to rumieńcem nagłym, to spuszczeniem oczów, też coś mówią.
Skoro wątku do gawędy o tem, co się dziś stało, zabraknie, to uciekają się do bajek o zaklętych królewnach, o szklanej górze, o trzech braciach, z których dwaj byli mądrzy, a trzeci głupi, o wilkołakach i o różnych dziwach najdziwniejszych.
Zwykle która ze starszych opowiada, a młodsze słuchają, a chociaż trwoga je przejmuje, choć im się zimno robi na samą myśl o różnych dziwolągach i potworach, jednak słuchaćby rade, choćby przez całą noc i robota im przytem żwawiej idzie, tak, że wrzeciona im w palcach aż warczą.
Ważna to rzecz przędziwo; ze lnu, z wełny białych i czarnych owieczek, wyrabiają szlachcianki piękne rzeczy. Płótna niezbyt cienkie, ale mocne, jak rzemień, wybielone na słońcu, wzorzyste kilimki, którymi, czy to łóżko przykryć, czy siedzenie na bryczce zasłać, czy dla przyozdobienia domu na stole położyć. Wyrabiają wełniaki trwałe, jak żelazo, a ciepłe, płócienka na ubranie w rozmaite wzory.
Taki naprzykład Wątorek, który ogromnie skąpy jest i wolałby chorować, aniżeli wydać grosz w sklepie, sukno na ubranie zaledwie raz na dziesięć lat w mieście kupuje, a zazwyczaj chodzi w tem, co żona jego w domu na krosnach, własnemi rękami utka. Ma on cały garnitur, surdut, spodnie i kamizelę, uszyty ze ślicznego płócienka czerwonego w drobną niebieską kratkę. Wygląda w tem wspaniale, jak rak ugotowany, o trzy wiorsty zdaleka poznać go można. Młodzież, która modą iść lubi i na elegancyę zważa, śmieje się nieraz z czerwonego stroju Wątorka, ale ta sama młodzież w domu, przy robocie, także z domowego płócienka ma ubiór, bo to materyał mocny i prawie niezdarty, dziesięć tandetnych ubrań przetrzyma.
Przez całą zimę kobiety przy przędzy, przy krosnach są zajęte, ale gospodarze mogą wypoczywać do woli. Jeżdżą też po targach i jarmarkach, świeżo omłócone zboże sprzedają, dowiadują się, co na świecie słychać, bo i gdzież świeższych i pewniejszych wiadomości dostać, jak na jarmarku. Żydzi z całej okolicy, z różnych miast bliższych i dalszych, zwłóczą się, a oni wszystko jak najlepiej wiedzą.
Koloniści, znalazłszy teraz czas, różne spory i waśnie, podczas lata wszczęte, na jaw zaczęli wyprowadzać i sądom roboty przysparzać. Prawował się Tabiuka z Wątorkiem, Domarad zapozwał Buławę, Kołowrót Dominika.
Usiłował był Wincenty pogodzić zwaśnionych, lecz na nic się jego wymowa nie zdała, pszczółka bowiem ma żądło, którem się broni, zaś szaraczkowy szlachcic proces.
Ponieważ ludzie z kolonij z nadejściem zimy częściej w okolicznych miasteczkach zaczęli bywać, przeto i widzieli trochę, co się dzieje i słyszeli od ludzi; na skutek tego i o młodym Talarowskim coraz częściej mówiono i różne jego sprawki na wierzch zaczęły wychodzić.
Pogłoski, powtarzane z początku pocichu, jakby z niedowierzaniem, stawały się coraz głośniejsze i rozbrzmiewały po koloniach z dodatkami, na jakie fantazya opowiadających zdobyć się mogła, nikt jednak nie znał rzeczy tak dokładnie, jak Icek Ufnal.
Dla niego nastał czas kłopotów i wielkiego łamania głowy, z jednej strony nacierali żydzi, żeby zrobił z długami swego klienta jaki porządek, z drugiej znów klient prosił i błagał, żeby wierzycieli łagodzić i terminy odraczać.
Pierwszym trzeba było dawać bardzo wiele obietnic i prócz tego trochę pieniędzy, od drugiego znów brał Icek sporo pieniędzy, a jeszcze więcej karteczek z obligami, za obietnice bardzo wątpliwe, oraz za malowanie najbliższej przyszłości w możliwie czarnych kolorach.
Z wierzycielami coraz trudniej szło, ponieważ zaczął ich ogarniać niepokój.
Ile razy Icek wjeżdżał do miasteczka, wnet otaczała go gromadka żydów, zdenerwowanych, żywo gestykulujących i ci, zamiast powitać go przyjaznem słowem, życzyć mu poczciwie dobrego roku, rzucali mu tylko krótkie zapytanie:
— Ny?...
Icek w odpowiedzi dawał im dwa wyrazy uspakajające:
— Ny, ny!... — co miało znaczyć w obszerniejszym wykładzie: Bądźcie spokojni, kochani przyjaciele, miejcie odrobinę cierpliwości, wszystko się ułoży porządnie, dobrze i na naszą wspólną korzyść. Nie bójcie się, ponieważ sprawy pilnuje wasz przyjaciel i zarazem trochę wspólnik, człowiek doświadczony, przezorny i uczciwy, Icek Ufnal.
Wiadomo, że tyle sensu, a nawet znacznie więcej, można wpakować we dwa małe wykrzykniki: «ny, ny!» — przy wygłoszeniu ich z należytą intonacyą, lecz finansiści nie kontentowali się króciutkim tekstem i żądali komentarzy.
Na to odpowiadał Icek:
— Czekajcie, gałgany, ja też chcę żyć. Pozwólcie mi sprzedać towar, załatwić interesa, a później możemy gadać, choćby do późnej nocy.
Czasem poprzestawano na uspakajającym wykrzykniku i krótkiem wyjaśnieniu, czasem dyskusya musiała przeciągnąć się dłużej, ale jednego razu trwała aż do północy i byłaby nie skończyła się do rana, gdyby nie nagła propozycya, rzucona przez Icka.
— Wiecie co? — rzekł — nie ma innego sposobu, tylko jeden z nas musi do starego pojechać i z nim się rozmówić. Wybierzcie delegata; co do mnie, z góry na wybór się zgadzam, byle tylko ten honor nie spadł na mnie, bo stary jest gwałtowny człowiek i wielki awanturnik.
Na te słowa zrobiła się w zgromadzeniu cisza, przerwał ją sam Icek, rzuciwszy lakoniczne pytanie:
— No, kto?
— Ja nie mam czasu!
— Ja nie mam zdrowia!
— Ja się boję!
— Ja nie chcę!
— Ja nie jestem, Bogu dziękować, głupi!
Icek uśmiechał się ironicznie i po chwili zapytał:
— Dlaczego robiliście tyle gwałtu? Sposób jest, ponieważ się każdy z nas boi do starego iść, można napisać do niego list; on podrze papier ze złości, ale naszemu zdrowiu to nie zaszkodzi.
— Icek ma racyę.
— Pisać list!
— Zaraz pisać!
— Na to jest czas — odrzekł Icek. — Za parę miesięcy, tak samo jak dziś, można będzie kosztem dwóch groszy dostać arkusz papieru i kopertę...
— Ale dlaczego czekać?
— Dlatego, żeby młody mógł się tymczasem spokojnie i bez żadnej przeszkody ożenić.
— Niech się żeni, owszem, co nam to szkodzi?
— To nam dużo pomoże. Jemu ojciec na taki interes pieniędzy da, jemu trochę posagu dadzą, a moja głowa w tem, żebyście wy swoje pieniądze odebrali, no, i żebym ja odebrał, bo przecie jestem w części waszym wspólnikiem.
— Icek dobrze mówi!
— Icek zawsze ślicznie mówi, tylko wy swoją gwałtownością wszystko zepsuć możecie. Dajcie czas, nie róbcie gwałtu!
— A zkąd Icek wie, że on się ożeni?
— Wiem, musi się ożenić, ja mu każę. Proszę was o pół roku cierpliwości.
— Co? pół roku, na taki głupi interes — to przecież w ciągu jednego tygodnia zrobić można.
— Tak wam się zdaje. U nas można, ale oni mają inny obyczaj.
Po krótkim targu stanęło na tem, że przez pół roku wszyscy wierzyciele będą siedzieli cicho i nie zaczepią starego Talarowskiego, ani osobiście, ani listownie; co do młodego, inna rzecz; będą go straszyli, ale delikatnie, tyle tylko, byle jakieś małe odczepne uzyskać, byle kapitał nie próżnował.
Na to się ogólnie zgodzono. Icek, zawsze dbały o dobro swego klienta, wystąpił z wnioskiem, że ponieważ młodemu człowiekowi, który chce się żenić, gotówka jest potrzebna, więc wartoby jeszcze na ten cel coś zaryzykować, ale zgromadzenie na to nie przystało.
— Jeżeli Icek chce na własną rękę...
— Jakto na własną? Czy nie jesteśmy w kompanii?
— My was w tym punkcie uwalniamy ze współki — rzekł najstarszy wierzyciel. — Róbcie ten interes sami i życzę wam dobrego zysku.
Na tem stanęło — a Icek wprost ze zgromadzenia udał się do zajazdu Jojny, gdzie właśnie młody Talarowski zabawiał się grą w bilard.
Nie chcąc przerywać partyi, Icek usiadł na ławeczce pod ścianą, przypatrywał się grze i rozmyślał na temat, jakie są na świecie rozmaite wesołe i zabawne sposoby, za pomocą których jedni ludzie od drugich wydobywają pieniądze.
Naprzykład, choćby taki bilard; napozór głupia zabawka dla dużych dzieci, stawiają kościane kule na stole, popychają je kijami i opowiadają sobie przytem różne historye, mało mające związku z mądrością, a przecież z takiego bagatelnego, bezmyślnego interesu wynikają rachunki i pieniądz płynie z ręki do ręki.
Zastanowiwszy się bliżej, Icek przyznaje w duchu, że jest to rozumny i pożyteczny wynalazek. Trudno przecież żądać od młodego Talarowskiego, który jest synem bogatego ojca, a wiec paniczem, oraz od jego towarzyszów, którzy chodzą w surdutach i udają paniczów, aby obracali pieniędzmi chodząc po wsiach, skupując cielęta i gęsi — wymyślono więc na ten cel kościane kule i długie kije. Pieniądze przez to są w ruchu i to w takim ruchu, który nie robi konkurencyi prawdziwym i fachowym handlarzom.
Icek patrzył i z przyjemnością widział, że jego klient zna swój interes dobrze, że białe i kolorowe kule są posłuszne jego kijowi. Widocznie w każdym fachu przy pracy i zdolnościach można się wydoskonalić i dojść do znacznej wprawy i biegłości.
Inni gracze gniewali się i miny mieli kwaśne, Adam tryumfował.
W chwili przerwy Icek zbliżył się do niego i szepnął:
— Jedno słowo.
— Dyabli cię przynieśli znów! — mruknął młody człowiek i wyszedł do numeru.
Icek nie stanął przy drzwiach, jak dawniej, ale usiadł na krześle, z kieszeni wydobył fajkę i zapalił ją bez ceremonii.
— Zawsze nie w porę włazisz i psujesz mi humor.
— Ja się dziwię — odrzekł Icek — gdy trzeba pieniędzy, to Icek jest w porę, a skoro przychodzi do oddania — to nie w porę.
— Mówiłem ci już...
— Aj, aj! żeby to chociaż było oddanie, ale to dopiero gadanie o oddaniu, a pan już się gniewa. Gdzie sprawiedliwość?! Niech pan pomyśli, coby to było gdyby wszyscy ludzie mieli taką niecierpliwą naturę? Ha! Co będzie, jak ja się rozgniewam, jak tamci się rozgniewają? Niech pan pomyśli.
Zrobił minę tryumfującą i puszczając ogromne kłęby dymu, patrzył na młodego człowieka.
— Przedewszystkiem zgaś to szkaradne fajczysko, bo wytrzymać nie można!
— Dlaczego szkaradne? Śliczna fajka. Czy pan wie, ile ona kosztuje? Czysta porcynela, zagraniczny kawałek towaru.
— Ale tytuń obrzydliwy, aż dusi!
— Aj, jaki pan grymaśny! U mnie w domu bardzo lubią ten zapach; moja żona nieraz prosi, żebym palił dla odświeżenia powietrza w izbie.
— A ja cię proszę, nie pal. Masz cygaro, bardzo dobre.
— Czego ja dla pana nie zrobię — rzekł Icek — mogę nawet fajkę wytrząsnąć i cygaro zapalić, ale to mniejszy interes — ja przyszedłem głównie po to, żeby zapytać, co będzie?
Adam nie odpowiedział zaraz, usiadł przy stole i zamyślił się, Icek zaś obojętnie palił cygaro i z widoczną przyjemnością lubował się ostrym jego zapachem. Przeszło tak w milczeniu kilka minut, poczem Icek znowu pytanie powtórzył.
— Albo ja wiem — odrzekł Talarowski.
— Trochę zadługie myślenie było na tak krótką odpowiedź — rzekł Icek, uśmiechając się złośliwie.
— Nie wiem, nie wiem! — powtarzał młody człowiek — daj czas, kilka dni, tydzień, przecież się coś obmyśli. Może matka mi da, może...
— To całe szczęście, że ja za pana myślę i że ja coś wiem.
— Co?
— Owszem, niech matka da, bardzo dobrze; to będzie na procent, a na kapitał pan się musi ożenić.
— Co?
— Ożenić się pan musi na kapitał, i to w prędkim czasie, inaczej będzie pan miał gorzkie życie. Tu nie ma co namyślać się, trzeba, ja pana proszę, ja panu każę.
— Zdaje ci się, że to łatwo.
— Śmieszne rzeczy pan powiada; no, no, żeby wszystkie interesa były tylko takie trudne! Wielka rzecz ożenienie, trzeba tylko kawałek kawalera, trochę panny, cokolwiek posagu i już jest ożenienie! Czy ja mam to panu tłómaczyć, no, no, pan-by jeszcze mnie nauczył.
— Nie mam nic upatrzonego w tej chwili.
— Na co patrzeć, na co daleko szukać, albo to u nas, na koloniach, nie ma takiej panny, co akurat dla pana pasuje?
— Na koloniach nie ma.
— A gdzie pan będzie szukał? Po dworach? Z przeproszeniem pańskiem, to nie jest pewny interes, tam mają swoje grymasy, chcą zaraz hrabiów... No, a pan jest bardzo śliczny i edukowany kawaler, ale nie hrabia. W bliskości ja nie znam takiego miejsca, gdzieby pan mógł żony poszukać, chyba gdzie daleko. Trzebaby jeździć, upatrywać, dowiadywać się — na niepewne. To ryzyko i strata czasu... Niech pan mnie posłucha i jedzie na kolonie, pan wie, kogo ja mam na myśli, Wincentego wnuczkę. Ona jest też dziedziczka, a Wincenty pieniędzy ma. Wszyscy to mówią i ja wiem, że ma. No, dlaczego pan nic nie mówi? Czy moja rada zła? Rodzona matka lepiej nie kierowałaby pana, jak ja. Tylko ja widzę, że pan się nie umie poznać na mojej życzliwości i dobrem sercu.
Młody człowiek słuchał i nie odpowiadał, patrzał na Icka, jak gdyby spodziewając się bardziej przekonywających argumentów, ten znów zaczął udawać wielką obojętność, ziewnął kilka razy bez ceremonii, wstał, wziął czapkę z kąta i zabierał się do odejścia.
— Czas do domu — rzekł — zmęczony jestem, ledwie chodzę. Z powodu pańskich interesów straciłem pół zdrowia, muszę odpocząć, nie będę tu prędzej, jak za tydzień. Co do tej panienki z kolonij, wola pańska, ja się przecie z nią nie ożenię. Chce pan, to dobrze, nie, to drugie dobrze. Niech się pan żeni z hrabianką, z wielką dziedziczką, z kim się panu podoba, aby tylko prędko, bo na moje sumienie, ja już dłużej nie mogę zwodzić tych żydków. Oni swego chcą, oni przeklinać mnie będą. Jeszcze parę tygodni, w najgorszym razie parę miesięcy, mogę kręcić, a potem niech pan sobie robi, co chce. Do widzenia, życzę zdrowia i prędkiego namysłu.
Rzekłszy to, wyszedł i pozostawił młodego człowieka, pogrążonego w dumaniach.
Po chwili wrócił.
— Co chcesz jeszcze? — zawołał Adam.
— Jedno słowo, bagatela, tak jak nic; nawet nie wspominałbym panu, ale w interesie trzeba o wszystkiem wiedzieć.
— Więc co, o czem, co mam wiedzieć? — spytał niecierpliwie.
— Gdyby pan myślał o tej panience z kolonij, to niech pan wie, że tam jeden kawaler się kręci już.
— Jaki? — zapytał Adam, zrywając się z krzesła.
— Józefowej syn, ten, co na jesieni powrócił, co ma pełne pole pieńków, kawałek góry, trochę zwiezionego drzewa i cygańską budę z gałęzi... Pan wie, ten, co u Dominika na komornem siedzi.
— Ten młynarczyk?
— Opowiadają, że skoro postawi sobie wiatrak, to będzie całkiem młynarz. Albo ja wiem?
— Jemu Wincenty wnuczki nie odda.
— Może nie odda, a może odda. Lubi go. Pan wie, że tacy staromodni ludzie mają swoje grymasy, chcą, żeby kawaler robił jak parobek, a był oszczędny, jak nie przyrównywając, żyd — a właśnie ten młynarczyk robi za dwóch parobków, a oszczędza, jak dwa żydy. Ciężko od niego co utargować... Nie dałbym trzech groszy, że jeżeli się pan nie pośpieszy, to on panu wnuczkę Wincentego zabierze.
— Niedoczekanie jego?
— Wiadomo... Pan go przelicytuje, pan bogatszy, ale to trudno, kto chce przelicytować, musi do licytacyi przystąpić, prawda? No, bądź pan zdrów, ja już jadę. Ja panu już nic nie radzę i nic nie każę, tylko proszę pamiętać, że trzeba coś zrobić, bo czas krótki.
Tym razem Icek odszedł naprawdę, nie zatrzymując się, nie czekając przededrzwiami...
Zaraz zaprzągł konia i odjechał. Gdy był już blisko folwarku Talarowskiego, usłyszał za sobą brzęk dzwonków i ujrzał siwego konia i małe saneczki.
Młody człowiek wyminął Icka i skręcił ku folwarkowi.
Przez trzy dni Adam nie opuszczał mieszkania, siedział w swoim pokoju przed kominkiem, zapatrzony w ogień; to znowu chodził od kąta do kąta, prawie nic nie jadł, prawie się do matki nie odzywał, tylko palił papierosa za papierosem i bił się z myślami.
Od dość już dawna obraz Hanusi nie schodził z przed jego oczu, burzył w nim krew, spokoju nie dawał.
Obojętność dziewczyny jeszcze bardziej podniecała go, a po ostatniem zajściu na koloniach, po zajściu, po którem nie wypadało mu pokazywać się tam więcej, myśl uporczywiej jeszcze, niż przedtem, zwracała się ku Hanusi.
Mógł ją widywać tylko zdaleka, w kościele lub w miasteczku, dokąd przyjeżdżała z babką niekiedy, ale oczywiście widzenie takie było tylko przelotne.
Na ukłon odpowiadała zaledwie dostrzegalnem skinieniem głowy, przyczem nie mógł nawet dostrzedz jej oczu, gdyż unikała jego wejrzenia.
Nieraz przychodziło mu na myśl prosić ojca, aby dawnym obyczajem udał się do Wincentego i prosił o rękę wnuczki; ale wstrzymywała go pycha, wygórowane pojęcia o swej wyższości, nauki Ździebełki, szyderskie i cyniczne uwagi rzekomych przyjaciół, towarzyszów hulanek, wreszcie daleko sięgające plany matki, która przy każdej sposobności przepowiadała mu najświetniejszą przyszłość.
Nie chciał się wyrzec dziewczyny, dla której musiałby tę przez matkę wymarzoną przyszłość utracić; żal mu również było przyszłości owej, która go od Hanusi oddalała. Chciał mieć jedno i drugie i na skutek tego najdziwaczniejsze myśli przychodziły mu do głowy.
Raz zwierzył się przed swoim mentorem z miotających nim uczuć.
— Pomóż mi pan — mówił — bo mnie szaleństwo ogarnia; pomóż, jeżeliś przyjaciel.
— A cóż mam zrobić?
— Z wieczora, pocichu, bez dzwonków, zajedziemy saneczkami we dwóch...
— No i co?
— Zaczaim się, pochwycim, na kolej, do Warszawy, w świat i niech się dzieje, co chce! Wybierzem się dziś, albo jutro. Pieniądze mieć będę...
Ździebełko odpowiedział flegmatycznie:
— Adasiu, serce, wiesz, jak cię szczerze kocham; pić mogę z tobą, ile tylko chcesz, grać w karty, czy w bilard, choćby trzy doby z rzędu, mogę ci być przewodnikiem w podróży, wprowadzić cię w świat, ale na taki interes — wybacz, kochanie, przepraszam!
— Dlaczego, dlaczego?
— Bo nie głupim. Czy ty Adasiu, gorączkę masz, czy bredzisz? Wiesz-że ty, czem taka rzecz grozi?
— A niech grozi, czem chce, bylem ją miał.
— Aha! miałbyś, miał! Pominąwszy wszelkie dalsze konsekwencye, przed któremi można, dajmy na to, uciekać, pomyśl, co byłoby zaraz, doraźnie. Cóż ty sobie wyobrażasz, że kolonie, to stepy, a dziewczyna kociak, którego można złapać i schować w worek? Że nie broniłaby się, nie krzyczała? Ej, Adasiu, Adasiu, ładniebyśmy wyglądali, gdyby nas dogoniono i złapano. Jak cię kocham, duszko, ja nie mam swojej skóry, ani swoich kości na sprzedaż. Spodziewam się jeszcze, ma się rozumieć po wygraniu procesu, żyć jakiś czas spokojnie i we wszelkich wygodach, mieszkać w ciepłej stancyi, jadać smaczne rzeczy i wysypiać się na miękkiej pościeli. To jest moje postanowienie i od tego nie odstąpię nawet dla ciebie, choć wiesz, jak cię serdecznie kocham...
Adam upierał się przy swojem, ale stary wyjadacz perswadował mu wciąż.
— Wybij sobie z głowy te głupstwa, które do niczego nie prowadzą, nie patrz nawet w stronę kolonij, o dziewczynie nie myśl. Ładna jest ona, bo ładna, nie zaprzeczam, ale na świecie znajdziesz tysiące ładniejszych. Ja ci się nawet nie dziwię, ja cię rozumiem, ale wierz mi, kochanie, że to wszystko głupstwo. Gdy doczekasz lat moich i nabierzesz doświadczenia, sam z siebie śmiać się będziesz, na co daję ci uroczyste słowo honoru. Tymczasem dam ci zdrową radę: na tego rodzaju zacietrzewienie się najlepszem lekarstwem jest podróż. Nic tak dobrze człowieka nie rozrywa i nic tak nie ułatwia zapomnienia o niepotrzebnych głupstwach, jak wycieczka w świat, pomiędzy ludzi. Odrodzisz się, oszlifujesz się, nabierzesz politury takiej, że nikt cię nie pozna, gdy wrócisz. Mówisz, że pieniędzy nie masz, że ojciec skąpy nie da — i to głupstwo, Adasiu. Od wyroku ojca służy apelacya do matki, a gdy matka nie może, masz jeszcze jednę instancyę — do żyda. Wszystko można, tylko nie trzeba robić takich głupstw, które niebezpieczeństwem grożą.
Wygłosiwszy tę naukę, Ździebełko rozczulił się, ucałował Adasia w obydwa policzki i pożyczył od niego pięć rubli, na trzy poważne cele, a mianowicie: na dalsze poszukiwanie dokumentów, niezbędnych do procesu, na podzelowanie butów, tudzież na zapłacenie drobnej należności Jojnie.
Myśl wyjazdu uśmiechała się Adamowi, zaczął zastanawiać się nad nią.
Kto wie, może Ździebełko ma słuszność, może podróż da zapomnienie, uwolni chwilowo chociaż od ognia palącego w piersiach, od tej siły wielkiej, która ciągnie w stronę kolonij, jakby żelaznemi rękami. I pysze i próżności i żądzy używania myśl wyjazdu również dogadzała.
Zobaczyć naprzykład Warszawę, piękniejsze zajazdy i bilardy, niż u Jojny, błyszczące od złota i luster restauracye, teatr i te wszystkie cuda, o których tak wiele opowiadał Ździebełko.
Zobaczyć, poznać to, użyć, sprawić sobie ubranie pierwszej mody i wrócić tu do miasteczka, zaimponować przyjaciołom, powiedzieć im: Patrzcie, gdziem ja był, com widział!
A może i ta harda, nieprzystępna dziewczyna na takiego światowego młodzieńca innem okiem spojrzy, może nareszcie da się olśnić wielkoświatowym blaskiem i polorem.
Im więcej zastanawiał się nad pomysłem Ździebełka, tembardziej skłaniał się ku niemu. Przeszkody natury materyalnej nie były nieprzezwyciężone. Matka, ta dobra, poczciwa matka, nie odmówi prośbie ukochanego jedynaka, wydobędzie ze skrytek wszystko, co posiada; w najgorszym zaś razie, gdy jej zapasy nie wystarczą, znajdzie sposób na ojca.
Cierpliwość wierzycieli żydów można kupić za kilkadziesiąt rubli. Od tego jest Icek, niech łamie sobie głowę, niech wymyśla, co chce, aby przez kilka miesięcy było cicho — a później okoliczności mogą się zmienić... Jest ćwiartka losu na loteryę, jest zawsze w odwodzie możność bogatego ożenienia się, wreszcie, któż może wiedzieć, co jest, co przyszłość przyniesie?
Fortuna kapryśna, los zmienny; nieraz zdaje się, że odwróciła się od człowieka, że nie chce go znać, ani widzieć; aż nagle, ni ztąd, ni zowąd, niespodzianie, uśmiechnie się tak pogodnie i ślicznie, jak słońce, gdy na wiosnę zajaśnieje i ciepłem swojem kwiaty do życia powoła.
Zdarza się czasem takie nadspodziewane szczęście, zarówno w kartach, jak i w życiu.
— Wyjechać, wyjechać w świat — powtarzał sobie w myśli Adam — posłuchać rad zaświadczonego człowieka, a może się znajdzie zapomnienie, może, może...
Zdecydowany był zwierzyć się matce z projektem. Ona dobra, ona taka bezmiernie, bezprzykładnie dobra, ułatwi to, pomoże — i zapewne byłoby wszystko po myśli poszło, według zamiarów, gdyby nie ten przeklęty Icek!
On wszystko popsuł jednem słowem, jedną, może nawet bezmyślną, wcale nieuzasadnioną uwagą, że jest ktoś, komu mogą oddać dziewczynę.
To się nie stanie, to być nie może, młynarczyk nie będzie tryumfował! Nigdy!
Adam mógł się pogodzić z myślą, że nie będzie widywał Hanusi, że odjedzie, straci ją z oczu, że może kiedyś zczasem zapomni o niej, ale przypuszczenie, że ktoś inny ją weźmie, wprawiało go w szał zazdrości. I żeby to jeszcze ten kto inny był nieznanym, obcym człowiekiem, przyjezdnym z dalszej okolicy, ale ten spokojny, chłodny, a jednak taki pewny siebie, ten młynarczyk! Na to pozwolić niepodobna, do tego dopuścić nie można, choćby przyszło nawet wyrzec się przyszłości, świetnych związków i tych nadziei różowych, które matka snuła.
Nie da się wziąć siłą, ani podstępem, drogą boczną, to trudno — trzeba pójść utartym gościńcem, legalną drogą, ale on tryumfować nie będzie!
Nie miał Adam nigdy do Janka sympatyi; nawet, gdy jeszcze dziećmi byli, nie lubił go; ale teraz, gdy stanął mu na drodze, jako współzawodnik, jako rywal, znienawidził go tak, że myśleć spokojnie o nim nie mógł. Wciąż stawał mu przed oczami obraz tego silnego a spokojnego człowieka, który z taką obojętnością zagroził mu połamaniem kości.
Nie, niech co chce będzie, ale ten Hanusi nie dostanie. Przecież Janek nie może się z nim mierzyć pod względem majątkowym, bo co folwark i kapitał, to nie marny kawałek niewykarczowanej nowiny i nędzna buda na wzgórzu.
Gdzież porównanie? Wincenty rachunkowy jest, pieniądze lubi, nie będzie się wahał w wyborze.
Tak postanowiono i tak być musi, choćby się wszystkiego wyrzec wypadło.
Długo się namyślał, zanim przed matką się zwierzył.
Spodziewał się opozycyi z jej strony, zaklinania, płaczu, perswazyi, ale ku wielkiemu zdumieniu swemu, wprost przeciwne słowa jego zrobiły wrażenie.
— O mój drogi! — rzekła — ja dla ciebie o czem innem marzyłam, ale skoro tak chcesz, skoro w tem szczęście widzisz, niech tak będzie. Może i lepiej nawet, bo ja ci powiem szczerze... jabym się synowej, wielkiej pani, bała, nie wiedziałabym, jak ją nazywać, jak do niej przemówić i jaką ją robotą zatrudniać — a Hanusia, to dobre dziecko i swoje, prawie, że z naszego gniazda. Pamiętam ją jeszcze z Sakowa; po sąsiedzku, widziałam, jak się do roboty garnęła, jaką zdatność miała do wszystkiego — a ładna, bo ładna, jak malowany obrazek. Synek mój, Adamek, ma oko dobre, śliczną też sobie żoneczkę upatrzył. Oj, Adasiu, chyba, że Najświętsza Panienka wysłuchała mojej gorącej modlitwy, że cię taką myślą natchnęła. Codzień rano i wieczór w pacierzu prosiłam o żonę dla ciebie i tak oto mówiłam: Panie Boże Wszechmogący, daj mu szczęście, daj mu żonę dobrą, sprawiedliwą, poczciwą, a Matki Najświętszej prosiłam: Pokieruj nim, Matko, niech wybierze dobrze, niech będzie szczęśliwy, a ja przy nim, choćby jako sługa, abym na to szczęście patrzyła. Oj, ty, chłopcze kochany, ani ty wiesz, ani rozumiesz, jak ja ciągle o tobie myślę, ani wiesz, że oddałabym wszystko za ciebie i dla ciebie. Tyś panicz, a ja prosta kobieta, od zagona, od dzieży, nie mam nauki, nie potrafię pięknie przemówić, ale, ale... kochać cię, dziecko moje, ja umiem!...
To rzekłszy, objęła go za szyję, przytuliła serdecznie i rozpłakała się rzewnemi łzami. Adam, chociaż zepsuty i samolub, czuł się jednak trochę wzruszonym tym objawem serdecznej miłości. Wziął szorstką rękę matki i do ust przycisnął.
— Tyś dobre dziecko — rzekła — ludzie obmówili cię, ale to nieprawda...
— Co, matko?
— Plotki na ciebie roznoszą, że niby hulasz, że pijesz, że podobno w karty się zabawiasz... ale ja temu nie wierzę... Ja wiem, że to zazdrość jad na ciebie miota. O! do mnie nie przyjdą i nie powiedzą wprost, bobym do oczów skoczyła, garnkiem ukropu w twarz rzuciła. Umiałabym się ująć za dzieckiem. Nie, nie powiedzą mi, boją się, tylko ogródkami, zdaleka, rzucają przykre słówka, niby kamienie do ogrodu, ale ja na to nie zważam...
Adam stał przed matką z pochyloną głową i milczał.
Nie śmiał się odezwać.
— A choćby — mówiła dalej — a choćby to nawet prawda była, choćbyś i hulał i pił i w karty grał, to przecież nie za cudze, ani za kradzione, tylko za swoje. Stać cię na to, możesz — a im zazdrość! O tak, zazdroszczą ci, żeś ładny, że masz edukacyę, że w klasach byłeś, że majątek na cię patrzy — precz zazdroszczą — i radziby cię ze sławy, z dobrego imienia obedrzeć, ale zasie im, wara! Niech ujadają za płotem, jak psi, do oczów nikt ci nie stanie. Siądź, synku, siądź, kochanie, mało kiedy ja do ciebie przemawiam, mało kiedy cię widzę, bo tobie nudno w domu, ty do świata ciągniesz, do zabawy... Ja to dobrze rozumiem, ale dziś, kiedy ci taka dobra myśl przyszła, kiedy oto jesteśmy razem, to wysłuchaj co ci powiem, Adasiu. Siadaj tu przy mnie, zrób mi dziś to święto, mój synku jedyny.
— Słucham was, matko.
— Ja wiem, że ludzie kłamią, że poprostu szczekają, ale przyznaj się, Adasiu, trochę hulałeś...
— Ano... niby trochę.
— Czasem nawet zadużo?...
— Może i zadużo...
— Tego mi nikt nie mówił, ale ja sama miarkowałam. Kilka razy, powróciwszy do domu, miałeś oczy czerwone i twarz jakby zapuchłą, spałeś długo, żaliłeś się na głowę i we śnie byłeś niespokojny. Ja miarkowałam, co to jest, ale nie mówiłam ci nic, myśląc sobie: młody szumi, niechże się wyszumi. Teraz oto przychodzisz względem tej Hanusi, względem małżeństwa, więc ja sobie znów myślę, że ty się ustatkujesz, Adasiu... Powiedz, kochanie, czy tak?...
— Ano, zapewne, matko, kawalerowi niejedno uchodzi, żonatemu nie...
— Oj, nie uchodzi, Adasiu, nie uchodzi; bo, widzisz, kawaler, to jakbądź, ale żonaty, to musi być stateczny, gospodarz, głowa domu, już na niego ludzie inaczej patrzą, już go inną miarą mierzą. I powaga dla żonatego i honory... Mogą cię wybrać, czy do kościelnego dozoru, czy na ławnika do sądu, czy na inny urząd... I widzisz, w kościele, jako że ten majątek twój, możesz przed wielkim ołtarzem w kolatorskiej ławce zasiadać — i na procesyi księdza prowadzić i różne honory na ciebie patrzą. Przecież wstydby było, gdyby ludzie mogli powiedzieć: o, łobuz, gdzie to się pcha! Trzeba, żeby stateczność twoja co innego w usta im kładła. Tobie Bóg Najwyższy dał dużo, Adasiu, bardzo dużo, boś i ładny i młody i z edukacyą i z majątkiem i żonę będziesz miał śliczną...
— Czy będę, matko? — zapytał.
— A dlaczegóż nie?
— Co ojciec powie? Może jemu nie będzie po myśli taka synowa.
— Bądź spokojny, ja mu wytłómaczę. Sam pojedzie i Wincentego poprosi, a ty się, dziecko, nie frasuj...
— Matko! — szepnął Adam nieśmiało.
— A co, kochanie?
— Koszt będzie. Trzebaby i ubrania nowego i prezent jaki dla panny...
— A ty, nieboraczku, pewnie pieniędzy nie masz?
— Zkąd? Ojciec nie daje, a to, co od was, matko, wyszło już dawno. Muszę przecie żyć w świecie, znajomości mam porządne.
— Jużcić prawda.
— A to wszystko kosztuje...
— Oj, kosztuje, kosztuje i grosz okrągły toczy się... Wydać łatwo, a zebrać trudno — dodała z westchnieniem.
— To jakże będzie?
— Musi jakoś być; zaczekaj, zajrzę ja do skrzyni, może tam jeszcze jaki grosik się znajdzie.
I poszła poczciwa kobiecina do stancyi, która jej za sypialnię służyła — otwarła skrzynię i z pod stosu ubrania, chustek wzorzystych, tkanin własnego wyrobu, ogromnych kłębków wełny, wydobywała paczki banknotów i składała je na bok, szepcząc:
— Nie żałowałam na zabawę, tembardziej nie pożałuję na ożenek. I co mi po tych pieniężyskach, których przecież do grobu nie wezmę... aby tylko dziecko moje było szczęśliwe!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.