Buda na karczunku/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Buda na karczunku
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1897
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.

W dość znacznej odległości od tymczasowych siedzib kolonistów, za lasem, nad samym prawie brzegiem rzeki, znajdował się dwór z ogrodem i folwark, nabyty przy parcelacyi, wraz z większą przestrzenią gruntu, przez zamożnego szaraczka, który się na handlu końmi sporego grosza dorobił.
Była to niegdyś ładna rezydencya; dom obszerny, na wysokiej podmurówce, z dużemi weneckiemi oknami, z gankiem i pięterkiem; przed domem rozciągał się dziedziniec szeroki, z klombami i trawnikiem, za domem zaś był ogród, w części dziki, w części owocowy, ozdobiony aleją grabów, ciągnącą się dokoła całego ogrodu, wzdłuż parkanu. Z tej alei, po łagodnej pochyłości wzgórza, schodziło się do rzeki.
Zarówno dom, jak i ogród świadczyły, że niegdyś mieszkali tu ludzie zamożni, dbający o wygodę i porządek, ślady tego pozostały jeszcze, ale w ogóle znać było, że przeszedł po nad tą siedzibą duch zniszczenia i upadku.
Kilka szyb stłuczonych zaklejono papierem, na dziedzińcu trzoda ryła trawniki, a na sztachetach, tuż koło domu, suszyła się bielizna, wisiały garnki, dzieżki od mleka, skopki i różne statki gospodarskie.
Brama od ogrodu była otwarta na oścież; jedna jej połowa, wyrwana z zawias, leżała na ziemi, druga ledwie się na jednym haku trzymając, podobnego oczekiwała losu. Kury, kaczki, prosięta wchodziły swobodnie i niszczyły resztki kwiatów na rabatach, źrebaki pasły się na ślicznie kiedyś utrzymanych gazonach.
Folwark też dość dziwnie wyglądał; zabudowania obszerne, jak dla wielkiego majątku, zawielkie były dla siedmiowłókowego gospodarstwa, a materyał budowlany miał taką wartość w oczach kolonistów, że postanowili podzielić się nim w naturze. Rozebrano więc ogromne stodoły, obory, owczarnie i szopy, wywieziono drzewo i cegłę, a na folwarku pozostały zabudowania ucięte, skrócone do jednej trzeciej lub jednej czwartej części poprzedniej długości.
Dziwny sprawiały widok te poobcinane budynki, połatane tarcicami, gałęźmi sośniny, słomą. Przestrzeń pomiędzy niemi zwiększyła się, drzewa mające stanowić ochronę od ognia, znalazły się odosobnione, ogólna symetrya zniknęła, a zrujnowany i połamany parkan dopełniał obrazu zniszczenia. Na miejscu stodół były twarde klepiska, na miejscu obór i owczarni kupy mierzwy, poprószonej słomą, wszędzie pełno gruzów, rumowiska, wiórów, potłuczonej cegły, powyważanych z fundamentów kamieni.
Przykry to widok był, sprawiał wrażenie pustki, ruiny, cmentarzyska. Oczywiście chwilowem to tylko być miało, przejściem do nowej formy życia, do innych sposobów pracy, przez innych robotników podjętej.
We dworze osiedlił się nowy właściciel, pan Gerwazy. Nazwisko miał takie, jak i wszyscy koloniści z Sakowa, ale znano go pod przydomkiem Talara, a jako człowieka bogatego, przez grzeczność Talarowskim nazwano. Jakże-bo prostym talarem ma być człowiek, liczący w swoim majątku, jak fama niosła, dwadzieścia kilka, a może nawet i trzydzieści tysięcy rubli. Tak przynajmniej ludzie twierdzili.
Dawniej takich w rzędzie krociowych pieniężników stawiano, a chociaż obecnie pojęcia o krociach uległy pewnej reformie, jednak urok bogactwa, choćby niezbyt wielkiego, istnieć nie przestał, zwłaszcza dla tych, co sami posiadają niewiele.
Gerwazy przyszedł do fortuny własną tylko zabiegliwością i sprytem; po rodzicach dostał niewiele: trzecią część biednego gospodarstwa, kilkanaście długich i wązkich zagonków, odpowiedni dział z zabudowań i dobytku. Żona mu też fortuny wielkiej nie wniosła w posagu, gdyż wówczas, kiedy powziął zamiar wejścia w związki małżeńskie, nie miał jeszcze majątku i do wielkich partyj nie mógł być zaliczony, a tem samem o bogate panny konkurować. Wziął dziewczynę ładną i tęgą, podług upodobania i wyboru serca, ale z posagiem bagatelnym: kilkaset rubli, kilka zagonków, trochę ruchomości, dwie krowy — dobrali się wszakże oboje, jak w korcu maku i zaraz z początku wieść im się dobrze zaczęło.
Ona gospodarstwo prowadziła sama, on po jarmarkach się włóczył; konie kupował, sprzedawał, zamieniał i doskonale na tym handlu wychodził, kapitał podwajał i potrajał, a zakres działalności swej wciąż rozszerzał.
Dzieci im się nie wiodły; z sześciorga tylko jeden chłopak przy życiu pozostał; inne pomarły, zaledwie od ziemi odrósłszy.
Jedynak był dumą i nadzieją rodziców, zwłaszcza matki; on też stał się głównym powodem kupienia folwarku i przyjęcia udziału w parcelacyi.
— Tak nie może być — mówiła pani Gerwazowa do męża — na małej cząsteczce szlacheckiej nasz Adaś się nie wyda i nie do tego on jest, żeby sochę dźwigał i za broną chodził.
— A do czegóż taki wisus? — mruknął Gerwazy, który oponował żonie z zasady, chociaż w gruncie rzeczy zupełnie jej zdanie podzielał. — Co on lepszego odemnie?
— Nie do tego się mówi, żeby co lepszego miał być, ale ty wiesz sam, że kiedyś był w jego latach, musiałeś głową kręcić i pracować.
— To i on niech pracuje.
— On bogaty.
— Nie on, tylko ja. Ja i ty — dodał po chwili.
— Do trumny majątku nie weźmiemy, a milej ci będzie widzieć, że twoje dziecko jest w lepszym stanie. Już ja dużo, dużo, nad tem myślałam.
— Ciekawość, co też wymyśliłaś?
— Tobie się zdaje, że kobieca głowa, to nic. Możesz ty mieć swój rozum do koni, a ja mam swój do dziecka.
— Ciekawość, ciekawość...
— Tylko tak sobie nie dworuj; ja wiem, co mówię. Nasz syn nie może tak pozostać, jak teraz. Dwadzieścia cztery lat chłopcu na Boże narodzenie minęło, żenić mu się czas.
— Oho!
— Nie chciałbyś to wnuków doczekać — co?
— Tak mi z wnukami, jak i bez — odrzekł Gerwazy.
— To nieprawda.
— Skoro mówię...
— Ale tak nie myślisz; wiem, że co innego masz w głowie. Zresztą, zawsze na świecie taki porządek był i ty go nie odmienisz. Kto się żeni, pragnie dzieci; kto wychowa dzieci, prosi Boga o wnuki. Żebyś ty sto rozumów miał, żebyś tysiące jarmarków obejrzał i nie wiem jak mądrował, to nic inszego nie wymądrujesz, tylko, że trzeba Adamka ożenić.
— A no, wreszcie, niechby tam. Juści kiedyś musi to się stać.
— Źle, że się dotychczas nie stało.
— Nie wspominałaś nigdy, że ci tak pilno babką zostać.
— Jakiś ty dziwny, Gerwazy, jakże miałam wspominać? Dokądże to nasz Adaś przyprowadziłby żonę? Do tej marnej chałupy, w której gromadą siedzimy, jak żydy, z parobkiem, z dziewkami, z dobytkiem. Nasza synowa inszej wygody potrzebuje.
— Jeszcze jej nie znasz, a już wiesz, jakiej wygody zażąda.
— Nie znam, ale wiem, jakąbym chciała mieć.
— E! co grymasić, niechby jej tylko dobry posag dali, to może być jaka chcąc.
— A właśnie, że nie. Adaś jest bogaty i może nie patrzeć koniecznie na posag, tylko podług upodobania osoby.
— O, o!...
— Ma się rozumieć. Nasz syn jest edukowany, w szkole był, mundur nosił.
— Juści nosił, bo nosił, ale tak mu się chciało uczyć, jak żydowi orać.
— Zawsze trzy klasy skończył, a ty nic.
— Bo ja nie miałem takiego ojca, żeby wikt za mnie opłacał i odzienie mi sprawiał.
— On, dzięki Bogu, miał i skoro jest edukowany, to i według małżeństwa musi mieć osobę edukowaną.
— Aha! może jeszcze z fortepianem?
— Dlaczego nie?
— I może, żeby po francusku...
— A cóżby to przeszkadzało?
— Pewnie; ona zacznie szwargotać, a ja będę z tobą jak na niemieckiem kazaniu. Taka może nas dyfamować, brzydkie słowo powiedzieć, a my będziemy się cieszyli, że to politycznie i z edukacyą. Ot, wybij sobie to z głowy, bo i twój kochany Adaś tyle rozumie po francusku, ile ja po turecku.
— Właśnie, że rozumie.
— A ty zkąd wiesz?
— Bo wiem, on jest taki zdatny, że każdą rzecz zna.
— No, no...
— Sprzeczasz się ze mną tylko dla przekory, ale sam miarkujesz, że trzeba coś zrobić.
— Może. A cóżbyś ty chciała?
— Dwór mieć swój, folwark, żeby było po pańsku.
— Alboś to nie pani na swoich śmieciach?
— A cóż mnie? Jabym tu do śmierci siedziała, ale dla dziecka. On panicz, jemu trzeba innego posiedzenia, obejścia, innej mody. Folwark kupmy.
— Gdzie go szukać? Ja nie czasowy, swego muszę pilnować.
— Już się nie frasuj, ja znajdę, a prawdę mówiąc, już znalazłam.
— Gdzie?
— Wincenty kolonistów zbiera, na wielki majątek się rzucają, akurat dla nas byłby dwór z folwarkiem i jakie dziesięć włók gruntu, a dla nich reszta. Pójdźno do Wincentego, pogadaj z nim.
— Gdzie mnie na takie duże gospodarstwo? Kto się niem zajmie, kto zarządzi?
— Adaś.
— Też znawca!
— Właśnie, że znawca. Rozważ sobie dobrze, a zresztą cóż ci szkodzi? Kupić, nie kupić, potargować wolno... przymusu nie ma.
Dotąd Gerwazemu dokuczała, dotąd przynaglała go, aż poszedł i rozmówił się z Wincentym.
Ponieważ warunki kupna były dogodne, a sama myśl posiadania folwarku, chociaż nie przyznawał się do tego, wydawała się szlachcicowi ponętną i łechtała jego próżność, przystąpił do współki i stał się właścicielem ziemi i owego dworu i folwarku, po nad którym przeszedł duch zniszczenia.
Nie żałował Gerwazy wydatku i kupna; po biednej chacie w Sakowie, dwór nowo nabyty wydawał mu się pałacem, tak w nim było przestronno i obszernie.
Gerwazowa, jako doskonała gospodyni, postanowiła zużytkować pokoje, aby pustką nie stały; zapełniła je tedy beczkami, workami, skrzyniami wszelkiego rodzaju i byłaby niezawodnie cały dom zamieniła na spiżarnię i ogromny skład rupieci, gdyby nie opozycya Adasia, który powiedział wręcz matce, że to niepolitycznie, że u wielkich państwa jest zupełnie inna praktyka.
Zawstydzona kobieta tłómaczyła się przed synem, że to jest tylko tymczasowo i przyrzekła, że skoro tylko wyporządzony zostanie lamus i spiżarnia, to pokoje będą uprzątnięte, zamiecione i urządzone według wskazówek Adasia.
— Ty, moje dziecko — mówiła — znasz świat i modę, rządź-że więc i dysponuj, jak ma być. Ja kobiecina swego chowu, na tem się nie rozumiem. Niech wszystko będzie ładnie i dobrze, a ty sobie pannę piękną upatrz, żeń się i w tych pokojach szczęśliwie mieszkaj.
Chłopak nic na to nie odpowiedział, nacisnął czapkę na głowę i wybiegł na dziedziniec.
Gerwazy, był to mężczyzna średniego wzrostu, krępy, barczysty, twarz miał koloru ceglastego, opaloną od słońca, tylko czoło białe, jak słoniowa kość. Oczy niewielkie, żwawe, bystro spoglądały z pod brwi gęstych, czarnych, wąsy były równo przystrzyżone nad wargą, żeby nie przeszkadzały w jedzeniu. Włosy miał trochę szpakowate, głowę nosił wysoko, w każdym jego ruchu, w każdym geście, znać było pewność siebie i przeświadczenie o swoim rozumie, wyższości i bogactwie.
Ubierał się nie z waszecia, ale zupełnie po miejsku. Na codzień, na podróże, włóczenie się po jarmarkach, na targi, używał butów z wysokiemi cholewami, kożucha i burki z kapturem, ale w święto nosił krochmalone gorsy, kołnierze i mankiety, nie zapominał o jaskrawym krawacie i szpilce z koralową główką. Miał czarny garnitur, kamasze, kapelusz kastorowy, porządne palto, w razie niepogody kalosze i parasol. Używał okularów w talmigoldowej oprawie, miał «porte-cigarre» skórzane i tabakierkę srebrną.
Żona jego do elegancyi przyzwyczaić się nie mogła; żwawa i ruchliwa kobiecina w zwykłym domowym wełniaku i w chustce na ramionach, traciła wszelką swobodę ruchów w sukni, przez krawca zrobionej, żenował ją kapelusz na głowie, nabawiały kłopotu rękawiczki, a parasolki nie potrafiła otworzyć. Trudno ją było namówić do wyjazdu, jeżeli wyjazd połączony był z koniecznością ubrania się w «cudaki», tylko w niedziele i święta to czyniła, jedynie z pobożności, gdyż nie opuszczała nigdy sumy i kazania.
Synek był wielki elegant, marzył tylko o tem, ażeby się stroić, bawić i używać wszelkich przyjemności życia. Krawcy miasteczkowi nie mogli mu dogodzić ani krojem, ani gatunkiem materyału. Gniewał się na nich, przeklinał, przyrzekał, że nigdy w życiu nie da im nic do roboty, że pojedzie do Warszawy umyślnie tylko po to, aby się w elegancką garderobę zaopatrzyć — ale po niejakim czasie znowuż odwiedzał Judkę lub Abrama i nowe zamówienia robił.
Judka, człowiek doświadczony i znający stosunki swoich klientów, uśmiechał się do młodego człowieka, prosił go siedzieć, pokazywał próbki materyałów, wreszcie brał miarę.
— Ny — mówił — ja wiedziałem, że pan do mnie przyjdzie, że pan nie będzie szukał warszawskich majstrów.
— To już ostatni raz... A jeżeli Judka sfuszeruje, ubrania nie wezmę. Szukajcie kogo, żeby je kupił.
— Panicz powiedział kilkanaście słów, a w tych słowach trzy omyłki.
— Jakie omyłki? Co znów?
— Pierwsza omyłka, że Judka sfuszeruje. Panicz wie dobrze, że to się nigdy nie zdarza, bo Judka jest majster i dla pierwszych panów szyje. W zeszłym tygodniu przerabiałem szlafrok. Jak pan myśli: czyj to był szlafrok?
— A licho go wie!
— Za przeproszeniem, to był hrabiowski szlafrok! Pana starszego hrabiego z Oblazłówka. A jak panicz myśli, jaki to był szlafrok?
— No przecież Judka mówił — hrabiowski.
— Nietylko hrabiowski, ale i aksamitny też był. Ha, ha! śliczne odzienie, śliczny kawałek roboty! Jak go przerobiłem! Nie chwalę się, ale stanik od damskiej sukni nie może tak być dopasowany do damy, jak ten szlafrok był dopasowany do swojego hrabiego. Hrabia w nim tak wygląda jakby go kto ulał z aksamitu! No, to widzi pan, że Judka nie jest fuszer. Druga omyłka w tem, że panicz ubrania nie weźmie. O to ja się nie boję.
— Bo nie wezmę, jeżeli będzie źle leżało.
— A w czem panicz będzie chodził?
— Moja w tem głowa.
— Z przeproszeniem, ale głowa nie jest krawiec i ubrania nie zrobi. Trzecia omyłka w tem, że panicz powiedział: ostatni raz.
— Ma się rozumieć.
— Oj, oj, żebyśmy tak oba mieli szczęście, jak przed tym ostatnim razem było dużo ostatnich razów i jak po tym ostatnim razie jeszcze będą ostatnie razy.
— Warszawa nie za morzem.
— I to prawda, ale czy tam są porządni krawcy?
— Juści lepsi niż tu.
— Co panicz mówi? Oni są fuszery, oni nie umieją ludzi szanować, liczą drogo i chcą mieć pieniądze zaraz, na stół. Czy oni wiedzą, że panicz jest pana Talarowskiego synek, że u takiej osoby mieć pieniądze, a w banku mieć pieniądze, to wszystko jedno jest; czy oni co wiedzą? Panicz powiada: ładny krój. Niech nasze wrogi będą tak skrojone! Warszawski krawiec umie tylko wykroić komu kieszeń, a my jesteśmy delikatni ludzie i wiemy, jak komu dogodzić i ile pokredytować.
Ten ostatni argument był bardzo ważny, gdyż Gerwazy pieniędzy synkowi dawał nie wiele, o oszczędności zaś i potrzebie szanowania grosza mówił bardzo dużo, a chłopak zasad tych nie podzielał, rwał się do życia i jego przyjemności, wiedział, że jest synem bogatego ojca i chciał imponować ludziom, rzucać pieniądze.
Z biedniejszymi rówieśnikami swymi we wsi wdawać się nie lubił, pracy z nimi nie podzielał, nie stanął tak, jak oni, do kosy, sierpa lub cepa, nie chodził za pługiem, nocą z końmi na pastwisko nie jeździł, uważając się za wyższego pod względem stanowiska i rozumu. Natomiast lgnął do pisarzy, do kancelistów z miasteczka, lubił z nimi zabawiać się wesoło, w karty grać i kieliszki wychylać, a rozpacz ogarniała go na myśl, że pieniędzy dość na to nie posiada. Towarzysze robili mu niekiedy przycinki, wspominając w rozmowie o skąpstwie, o bogatym biedaku, a każde takie ironiczne słówko, każdy złośliwy uśmiech wstrząsały nim, niby prąd elektryczny.
Bladł i czerwienił się naprzemian, zagryzał wargi aż do krwi i w takiej chwili gotów był bez namysłu ważyć się na wszystko, byle tylko zaimponować towarzyszom, byle im pokazać, że i on potrafi być rozrzutnym.
Przy braku zatrudnienia, przy zupełnej swobodzie, w chłopaku zaczęły kiełkować, a następnie krzewić się złe ziarna, a nie było komu wykorzeniać tego chwastu, gdyż ojciec ciągle prawie po za domem przebywał, matka zaś kochała swego jedynaka do szaleństwa, patrzyła na niego, jak w obraz i miała to przekonanie, że cokolwiek Adaś robi — dobrze robi, że jako kawaler bogaty i edukowany powinien bywać w świecie i szukać lepszego towarzystwa, aniżeli to, jakie znaleźć można w cichej wiosce szlacheckiej, wśród pracowników pługa i kosy. Matka też radziła, i dość skutecznie nawet, na skąpstwo ojca. Miała ona w skrzyni, gdzie ubranie chowała, na samem dnie, pod stosem szub, kożuchów, spódnic, płótna i drelichu własnego wyrobu, oszczędności z kobiecego gospodarstwa, przez długie lata zebrane — i kiedy tylko Adaś był smutny, kiedy użalał się na los, na niemożność zabawienia się i życia z ludźmi, głaskała go po głowie i mówiąc: nie martw się, dziecko drogie — znikała w komorze.
Po długiej chwili, gdyż niełatwo było do tak ukrytego skarbu się dostać, powracała z paczką banknotów w ręku, uradowana, uśmiechnięta, na myśl, że Adaś rozweseli się i ożywi.
Chłopak czasem dziękował rodzicielce swej za pomoc, czasem nie, wymykał się z domu natychmiast i znikał, przepadał na cały dzień, czasem i na kilka.
Gdy się Gerwazy przeprowadził na nową siedzibę, gdy zamiast cząstki szlacheckiej posiadał folwark, gdy zamieszkał we dworze, żona potrafiła mu wytłómaczyć, że Adaś, jako panicz, powinien mieć swego własnego konia i jeździć wierzchem, nie zaś trząść się na wozach lub na starej bryczce. Gerwazy z początku kręcił głową, ale wkrótce przekonany, ustąpił żonie, machnął ręką i rzekł.
— Niech tam.
— Więc przyprowadzisz mężu, kupisz?
— No, no...
— Ale co porządnego, nie byle podjezdka lub hetkę. Przecież ty znawca na koni, potrafisz wybrać...
Gerwazy ramionami wzruszył.
— Ot, gadanie!... Czy ja się znam?... A któż u kaduka będzie znawca, jeżeli nie ja?
— Ale słuchajno.
— Czegóż jeszcze?
— Kup też i siodło porządne z całem przysposobieniem, jak należy.
— Eh! moja Tekluniu, prawdziwie to mówią, dać kurowi grzędę...
— Jakże bez siodła?
— Jest stare na górze.
— Grat!
— Nie gadaj, rzemień zdrowy, ani jednej sprzączki nie brak.
— Ileż to taki nowy statek może kosztować? — spytała.
— Juści kosztuje, darmo rymarz nie da.
— Bo widzisz, ja... chciałabym ze swojego. Też przecie bez grosza nie jestem.
— Ot, kobiece zażądanie! Jak się uprze, rób co chcesz.
— Ale kupisz, kupisz... Mnie obiecywałeś nową szubę, to wolej nie sprawiaj, mam w czem chodzić.
— No, no! — mruknął Gerwazy, fajkę zapalił i wyszedł przed dom.
W tydzień później przyprowadził z jarmarku siwego źrebca, na widok którego Adasiowi aż oczy zabłysły.
— No, co? — pytał Gerwazy z dumą. — Ładna sztuka, hę?
— Śliczności!
— Ile wart, jak myślisz?
— Albo ja wiem...
— To mu się przypatrz. Czterolatek, z dobrej stajni. Tfu! jak ty konia oglądasz! Na łeb mu patrzy, znawca! Ty na nogi uważaj, na piersi, na krzyż, na lince go przepędź, obacz, jakie chody ma! Pod generałem mógłby chodzić, a harmatę toby w pojedynkę ciągnął. Weź go, daruję ci. Siodło nowe w bryce znajdziesz z trenzlą, z całym przyborem. Jeździj sobie, jeno trzymaj się dobrze, bo choć z dobrego konia spaść nie żal, ale jakbyś kark skręcił, tobyś już nie mógł spaść drugi raz...
Rozgadał się, małomówny zwykle Gerwazy, bo konia dobrego przed sobą widział, z taniego kupna się pysznił, przypomniał mu się jarmark i żyd, który od ręki pięćdziesiąt rubli odstępnego mu dawał...
W godzinę później Adaś dosiadł źrebca i zaczął harcować po dziedzińcu. Matka patrzyła z dumą na swego jedynaka, a jednocześnie przejmowała ją obawa, aby go koń nie zrzucił.
— Nie bój się, Tekluniu, uspakajał ją Gerwazy, alboż nie chłop dorosły, nie ma siły, czy co? A zresztą, chociażby i spadł, to nie do nieba poleci, jeno na ziemię gruchnie.
Obawa matki była próżna. Na hardym, niepokornym a gorącym koniu chłopak się trzymał nie sztuką, lecz siłą swoich muskułów.
W podskokach szalonych objechał kilkakrotnie dookoła dziedziniec, a potem zwrócił ku bramie, popuścił cugle i jak wicher popędził w stronę nowych kolonij.
Matka stała na ganku, Gerwazy, z fajeczką w ustach, na ławce przed domem usiadł.
— Ślicznie jeździ nasz chłopak! — rzekła kobieta.
— O! wielka sztuka! — odrzekł. — Ja stary, a też potrafię.
— Ty co innego, ty z maleńkości...
— Jakto co innego? Toć ojciec jego jestem!
— I panicz on — mówiła półgłosem — i edukowany i ładny... Prawda, Gerwazy?
— A juści... Tylko, że mu po łbie wiatr chodzi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.