Bracia rywale/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia rywale
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Dawno to już temu, na probostwie w Borusławicach, w Lubelskiem, (na mappie ich nie szukajcie) — siedział ks. Celestyn Paczura. Nie wiem, jak tam dziś jest, wówczas było to sobie, ot — miasteczko, jakich u nas wiele. Kościół pod inwokacyą Św. Floryana, patrona od ognia, murowany, sięgał piętnastego wieku, choć w późniejszych kilka razy był przerabiany, czego ślady na nim zostały. Plebania też, szpital przy niej i szkółka, wszystko było murowane i stare. Z Firlejowskiego jeszcze nadania do probostwa należały znaczne grunta, łąki i lasu kawałek, które dobry folwarczek składały, ale że na to nikt nie łożył, a szło zawsze dzierżawą, nie wiele z tego mieć było można.
Ks. Celestyn Paczura, który od wikaryusza tu siedział, a teraz był proboszczem, człowiek dobroci osobliwej, spokojny na podziw, serdeczny, a można było rzec, że nieprzyjaciela nie znał. Naówczas musiał mieć lat pięćdziesiąt i kilka.
Jak kościół za starym cmentarzem, tak i probostwo za swemi zabudowaniami, nieco było za miasteczko wysunięte. Droga tędy wielka prowadziła do Lublina; kilka mizernych domków za kościołem jeszcze stało nad nią, ale życie miejskie skupiało się głębiej około rynku.
Około probostwa cicho było i spokojnie, chyba gdy na targ tygodniowy, albo na cztery doroczne jarmarki, większy zjazd się trafił — naówczas tędy ludzi więcej i wozów się przesuwało. Na Św. Floryana też 4 Maja, dla odpustu koło kościoła gwarno było, bo na ten dzień z Rzymu miał ołtarz wielkie indulgencye. Na małym wzgórku, wśród lip i klonów już starych, stała murowana plebania, obszerna dosyć i wygodna. Dziedzińce wszystkie, tak jak cmentarz murem były obwiedzione. Ku drodze do muru przyparty stał szpital, ze zwykłym obrazem przedstawiającym Łazarza, któremu psy rany liżą i z wielkim krucyfiksem u drzwi. W tem samem podwórzu z plebanią była i szkółka, i kuchnia proboszczowska, i pomniejsze zabudowania dla chudoby. Wszystko to cechy nosiło nie dzisiejszego wieku, mury były grube, nizkie, kominy potężne, okna małe, kraciaste, a większa część izb miała sklepienia.
Wprost dziedzińca furtka wiodła na cmentarz, gdzie się dawniej grzebano, i po dziś dzień wiele grobów i kamieni pozostawało, a nieboszczykom pokoju zakłócać nie chciano, bo się trafiało, że kopiąc grób nowy, stare kości i szczątki trumien dobywano — nowy cmentarz trochę opodal założono. Tamten już, nie murem, ale parkanem był obwiedziony, i poznać można było łatwo, że w uboższych powstał czasach, — którym stało na mury gorzelni i obór, ale na rolę Bożą zabrakło.
Na starym cmentarzu przy kościele, zaraz od wnijścia z probostwa, stała wielka w XVII wieku fundowana dzwonnica, w której oprócz wielkiego dzwonu, Floryanem zwanego, wisiało jeszcze trzy mniejsze..
Tuż i kościół za szkarpami swemi rozsiadał się wygodnie, przy którym dwie były kaplice, także późniejszemi czasy dostawione.
Budowa była mocna i piękna, częściami, jak to z okien znać było, z XV wieku, częściami z późniejszych. Wieżyczkę z sygnaturą i większą nad chórem organowym, już późno wzniesiono, i te miały cechy nowsze. A że kościołowi szczęściło się zawsze z proboszczami, którzy się o dom Boży starali, aby go utrzymać pięknie, dziwnie się tu wiele rzeczy zachowało, mimo wojen, zawichrzeń i różnych kraju losów. Poszło to pewnie tak tradycyą od pierwszego, co tu siedział po ufundowaniu, a którego imię nawet w wizytach kościelnych nie pozostało, — następcy wstydzili się okazać mniej dbałymi i duch jednego gorliwego człowieka, choć pamięć jego zagasła, żył w pokoleniach następnych.
Można powiedzieć, że od progu począwszy, było na co popatrzeć i czemu się dziwować...
W samem wnijściu kazał się pochować jeden z fundatorów, obyczajem wieków pobożnych, jak się to naówczas często trafiało, na kamieniu nie dopuszczając wyryć imienia swego nawet, tylko słowa pokorne:

Hic jacet peccator —
Orate pro eo.
(Tu leży grzesznik — módlcie się za niego.)

Z tych wyrazów, które lat więcej dwóchset ścierały nogi pobożnych parafian, ledwie teraz ślad pozostał...
W sklepionej kruchcie pod chórem, w prawo u murowanego słupa, stała bardzo stara kamienna chrzcielnica, w kształcie wielkiej czaszy, na nieforemnej podstawie. Na bokach jej też napisy były i godła nieczytelne, ale poważna staruszka, choć nie piękna, poszanowanie obudzała. Ileż to rąk, z których już i kostka nie ocalała, czerpało z niej wodę święconą! W kruchcie były na prawo drzwi do składu, w którym się pogrzebowe przybory, katafalk, drewniane lichtarze i stopnie mieściły, z wielu innemi odwiecznemi gratami. Tu chowano i rycerzy drewnianych wielkopiątkowych, i wszystko, co do tego obchodu służyło, i stary żłobek wystawiany na Boże Narodzenie. W lewo wschody wiodły na chór do organów, także na klucz zamykane, aby się nie wszyscy tam cisnęli. Było to łaską organisty, komu dał wstęp na górę, a nie każdy jej mógł dostąpić. W kruchcie stanąwszy, cały ów kościołek można obejrzeć było, który, choć nie wielki, pięknemi proporcyami się odznaczał. Sklepienie wsparte na słupach, łukowate, dochowało się bez uszkodzenia... Słupy tylko dawniej gotyckie później poprzebierano modniej i nie bardzo się godziły ze sklepieniem. Nowszą była ambona rzeźbiona z drzewa, i ołtarz wielki, cały złocony, z figurami Św. Floryana, Wacława i Wojciecha a Stanisława. Dawniejszy szafiasty, gdy się smak zmienił usunięto na lewo, ale pozostał w całości. Nie było to arcydzieło, przecież w nim i kunsztu i uczucia więcej może czuć się dawało, niż w nowej strukturze, pokaźniejszej a zimnej...
Po nad kratką, która prezbiterjum oddzielała od kościoła, w górze też znajdowała się dawna z piętnastego wieku Tęcza, z Chrystusem na krzyżu i figurami Matki Boskiej i Św. Jana. Zaraz poznać było łatwo, iż, one z ołtarzem na lewo w pokrewieństwie zostawały. Szafiasty ów ołtarz nalewo mieścił N. Pannę, w prawo nowszy odpowiadający mu Św. Antoniego Padewskiego. Stalle w prezbiteryum z drzewa dębowego ostały się stare, tylko części ich niepotrzebnie ktoś olejno pomalował. U ścian w lewo był cały szereg grobowców kamiennych i marmurowych, a z tych część tylko herbami bez napisów się odznaczała, na prawo też znajdowało się ich parę. Drzwi dwoje, żelaznych, przezroczystych, przedziwną robotą ślusarską, wiodło z obu stron do przybudowanych kapliczek.
Ławy i konfessyonały stare się uchowały, wiele przy nich chorągwi zblakłych i formy nie dzisiejszej, po lat dwieście liczyło. Utrzymanie staranne dało im to długie życie. Przypatrując się z blizka, co krok się spotykało pamiątkę ciekawą... W posadzce kamiennej z napisami grobowemi minąć się nie było podobna. Niektóre z nich wmurowane były w słupy, inne w ściany... Ex-votów, malowanych tabliczek, obrazów zapylonych mnóstwo się spotykało wszędzie. Co dopiero mówić o zakrystyi, ornatach i o małym skarbcu, gdzie w skrzyniach i ksiąg i graduałów i chórałów pełno było... Żaden może mały kościołek na prowincji takiego nie miał zapasu monstrancji i pacyfikałów, kielichów, relikwiarzy, począwszy od piętnastego wieku. W czasie wojen szwedzkich kilkakrotnie uwożono te skarby do lasu, zakopywano je, a ks. proboszcz Derszniak, któremu nogi przypiekali Szwedzi nad wolnym ogniem, zmuszając go do powiedzenia, gdzie pochował kościelne rzeczy, został kaleką na całe życie, aby te drogie pamiątki ocalił...
Proboszcza tu nigdy o nic głowa nie zabolała, a gdy się zjechało duchowieństwo na odpust, czy na pogrzeb, nie potrzebowało z sobą kielichów przywozić — zawsze ich dosyć miała zakrystja... Toż samo z ornatami, z których jeden perłami szyty leżał w pokrowcu, mało kiedy używany, drugi z figurą Chrystusa rzeźbioną i haftowaną i herbami fundatorki, tylko się ciekawym pokazywał. Gdy przyszło z assystencyą celebrować, i kapy i ornaty dobrane występowały, że nieraz bogatsze kościoły zazdrościły Borusławicom. Ale tu nie było proboszcza i nie było dziedzica, ażeby more antiquo coś nie przyłożył do tej żywej kroniki... W szufladach leżały te karty pobożne, jak historja wieków trzymających się za ręce, i kroczących drogami jednemi....
Teraźniejszy proboszcz ks. Celestyn Paczura tak się kochał w swoim kościołku jak ks. Derszniak, który dlań nogi utracił. Wizerunek tego męczennika, który później o kulach mszę świętą odprawiał, wisiał dotąd w zakrystyi z opisem łacińskim całego wypadku. Szwedzi cierpliwością proboszcza przerażeni, bo się im nadludzką wydawała — porzucili go i uciekli, a włościanin znalazłszy odwiózł do Lublina, gdzie u Ś. Ducha przeleżawszy kilka miesięcy, ks. Derszniak do zdrowia powrócił, i żył jeszcze lat piętnaście.
Do grobowców starych w ścianach i na posadzce co to się tam różnych podań wiązało, które z ust do ust przechodząc, przyozdabiane, poetyzowane stały się tkaniną fantazyi pobożnych na wątku przez rzeczywistość dostarczonym!... Jeden dziaduś podawał drugiemu, zakrystjan następcy... — a gdy historya dwa pokolenia przeżyła... jak mur była mocną...
Ks. Celestyn Paczura, choć się niby z mieszczańska zwał, szlachcic był czystej krwi, ale z tej małej, ubogiej szlachty, co nigdy na wierzch nie umiała, czy nie chciała wypłynąć. — W Lubelskiem Paczurowie Ostoje mieli wsi kilka, jeszcze niedawnemi czasy. Brat ks. Celestyna, pan cześnik Medard Paczura trzymał kawał ziemi dziedzictwem, lecz nie pilnował gospodarstwa i marno to poszło. Żona zmarła ze zmartwienia, dzieci się przy klucznicy wychowywały, aż p. Medard, który nieustannie jeździł, sejmikował, służył wszystkim oprócz siebie, umarł w samą porę, gdy już mu i to, co zostało a wisiało, zabierać miano.
W spadku po nim ks. Celestyn wziął dwóch chłopaków, o rok tylko wiekiem się różniących... których mu owa klucznica płacząc odwiozła... bo nikogo na świecie, prócz tego stryja nie mieli. Trzeba było znać skład domu i gospodarstwo proboszczowskie, żeby zrozumieć, jakim to ciężarem mogły się stać dwie gęby młode... Wprawdzie probostwo miało niby folwark, zwany Plebanką, o którym wspominaliśmy, lecz z tego niewiele było pociechy. Trzymał go od dawna ubogi człek obarczony familią, niejaki Hołłowicz, szlachcic zamaszysty, gadatliwy, umiejący proboszczowi biedę swą w strasznych przedstawiać kolorach. Ten, sam Bóg wie, czem i jak się proboszczowi za dzierżawę wypłacał. Rzadko się ks. Paczura z groszem obaczył. Dostawiano po trosze zboża, owsa, grosz wpływał kapaniną — nie było z tego pożytku. Dochody kościelne szły na kościół i jego utrzymywanie. Dosyć że ksiądz biedę klepał, ale ks. Paczurze łatwiej ją było znosić niż komu innemu, bo nie wiele dla siebie potrzebował — a pogodę i wesołość miał taką w duszy, że mu jej nic, chyba cudze nieszczęście zamącić mogło.
On sam, przy wielu postach a bardzo skromnem życiu, obchodził się małem; zapraszano go też to tu to owdzie często, więc głodnym nie bywał. Nakarmić tylko kościelne sługi i wymaganiom ich uczynić zadość, kłopotem było niemałym. Stara klucznica Magdalena, wiecznie zajęta, spiesząca się i stękająca, nie miała od nich spokoju, i nie dawała go też ks. Paczurze.
Na wikcie proboszczowskim był organista Matłachiewicz, człek daleko więcej wymagający od samego proboszcza, bo się miał za znakomitego męża, co nieledwie z łaski na małym organie borusławieckim grywać raczył. — Temu i piwo codzień być musiało i — jak tylko nie post, mięsa kawałek koniecznie. Nie tylko z klucznicą się o to do upadłego wadził, ale i ks. Paczurze dojadł raz nie jeden. A pozbyć się go nie chciał, bo co miał dobrego to głos donośny, czysty, że gdy zaśpiewał, miło było posłuchać. Wiedział o tem dobrze Matłachiewicz i korzystał, wielkim będąc dla proboszcza ciężarem. Nieraz też zabałamuciwszy się w miasteczku i na chór się opóźnił, i z głową zaprószoną na nieszpór przychodził, co ks. Paczurze wielce było niemiłem. Ale znosił.
Zakrystjan, kulawy Mamert, nie był tak wymagającym, ale mrukliwym, gderliwym, szukającym utrapienia. Dolegało mu coś zawsze, a gdy biedy nie stało, przeczuwał ją, domyślał się i prorokował. Taką miał naturę. Ten znowu do kościoła i jego porządku przywiązanym był nadzwyczajnie, godziny nie chybił i nikomu jej nie dał zapomnieć, kręcił się dzień i noc, zamiatał, sprzątał — zbierał, chował, przesuszał, liczył i chwili nie próżnował. Gdy na ławie siadł już po nocy, to stękał a narzekał, że mu się gęba nie zamykała, a człowiek był dobry z kościami. On i Matłachiewicz żyli jak pies z kotem, i to też nie było dla proboszcza przyjemnem, bo ich ciągle godzić i sądzić musiał. Jeden na drugiego intrygował, cierpieć się nie mogli. A oba byli potrzebni!
W szpitalu pod Łazarzem siedzieli jeszcze Wicicha stara babka, pobożna, milcząca, trzęsąca się już od wieku, bo utrzymywała, że ma lat sto blizko, i dziad, przygarbiony, z głową nieco krzywą, Hruszka... Nie był to zły człowiek — ale pił. Od tego nałogu nic go wstrzymać nie mogło. Zarzekał się kilka razy, i nie wytrzymał. Wszelako zasygnować i do dzwonu pójść, kościołek zamieść, posprzątać kulawemu Mamertowi pomagał.
Gdy się to wszystko do kupki zebrało, oprócz organisty, który był człek pokaźny, kulawy Mamert, trzęsąca się Wicicha, z przekrzywioną głową Hruszka, a w dodatku tak zwany głupi Bartoch, który nie mając tu żadnej oznaczonej funkcyi, wisiał przy plebanii, — ks. Paczura nazywał ich swoją komendą inwalidów.
Głupi Bartoch służył do wszystkiego w plebanii, dla tego że nigdzie indziej niktby go był nie zniósł. Spójrzawszy nań, widać było zaraz w nim zawalidrogę. Na bardzo nizkich, grubych nogach, krótki w sobie, ramion szerokich, z głową ogromną, jakby hydrocefal, najeżonym włosem, małemi oczkami, oddętemi wargami, z wejrzeniem osłupiałem, jąkającą się mową, Bartoch mało co rozumiał, mówił źle i trudno, tyle tylko że do rąbania drew, noszenia wody i na posyłki się przydawał. Do wielkiego też dzwonu można go było postawić czy na summę, czy w czasie pogrzebu, nie ustał nigdy. Owszem, coś się z nim takiego naówczas działo, że gdy chwycił za sznur, w początku zwolna się poruszał, potem coraz żywiej, a gdy podzwonne trwało, wpadał w jakiś szał, walił coraz gwałtowniej i oderwać go w końcu było trudno. Ciekł mu pot z czoła, wargi wisiały, oczy wychodziły na wierzch — z jakąś rozkoszą machał, rzucał się, miotał, i gdyby mu z rąk sznura nie wydarto, na śmierćby się zadzwonił.
Potem zwykle zaraz pod dzwonnicą jak padł w trawę, leżał długi czas, nim do siebie przyszedł i zwlókł się powoli do kuchni... Dziki był na pół człek — nie trzeba go było drażnić, bo gdy się wściekł na kogo, Boga i ludzi zapominał — acz to się rzadko trafiało.
Wszystka ta ludność z rąk księdzu proboszczowi patrzała, nie tylko ich nakarmić, napoić, ale i odziać było trzeba, a że się to koło kościoła kręciło, musiała odzież być od ludzi, zwłaszcza w dni świąteczne...
Na probostwie teraz nie było wikarjusza, obchodzić się bez niego musiał ks. Paczura, bo i sam, będąc wikarym jeszcze, z powodu długiej choroby swojego poprzednika — obsługiwał parafię bez pomocy niczyjej. — Różnie bywało. — Ale koniec z końcem się schodził przy Bożem miłosierdziu.
Mieszkania było dosyć — a jak teraz nawet — nadto. Na probostwie, wszedłszy w sień, która była dostatnia, (ztąd drzwi szły do lochu) — w lewo była jedna izba sklepiona tak duża, że w czasie stypy do chleba żałobnego osób w niej trzydzieści siąść mogło wygodnie, i jeszcze się było gdzie obrócić.
Jak za dawniejszych proboszczów, tak i teraz ozdób tu żadnych nie było... Stołów trzy z sobą zestawionych, ław kilka i stołków, u drzwi zamczysta szafeczka nizka, na ścianach Chrystus ukazujący bok rozdarty, Matka Boska bolesna naprzeciw, piec kaflowy zielony z ławą — i wszystko. Okna małe, w murze grubym, dwa nawet z błonami ołowianemi, nie wiele światła wpuszczały.
Ztąd do średniego pokoiku, gdzie był ołtarzyk domowy w kąciku, wchodziło się ciasnemi drzwiczkami, a przeszedłszy przezeń tuż i sypialnia ks. Paczury.
Łóżeczko maleńkie, twarde, dwa kufry, stół, na nim brewiarze, agendy i książek kilka — nad łóżkiem palma i gromnica, obrazki świętych... nic i tu więcej. Ks. Paczura mało żyjąc w domu, nie przywiązując się zbytnio do niczego, oddając, co miał z wielką radością, nigdy żadnego zapasu mieć nie mógł, ani się oń starał.
Za sypialnią dawni proboszczowie miewali skład, murowaną izbę z oknami kratą obwarowanemi, ale ks. Paczura nawet go nie zamykał, bo tu tak jak nic nie było, chyba się łom jaki zawieruszył. Klucze u niego w ogóle nie na wiele służyły.
Na przeciwko mieszkania proboszcza, było dawne wikaryuszowskie, teraz nie zajęte. Byłby je pewnie sobie przyswoił Matłachiewicz, bo mu tu wygodniejby było i przyzwoiciej, ale nie chciał być tak bardzo na oku. Wolał więc od tyłu, gdzie osobny wchód miała izdebka mniejsza, zajmować ją. A nie wiele i w niej gościł, bo jeśli nie w kościele, najczęściej był na mieście, u znajomych, albo i w szynku. Wikaryuszowskie mieszkanie, dwie izby, stało niemal puste, na różne służąc użytki. Bywało, że tam i gościa, gdy się trafił — ulokowano.
Na folwarku mieściła się klucznica stara, miał izbę Mamert, a kąt jakiś Bartoch. Ten jednak niekiedy się przespał w szpitalu, czasem na dworze — bywało że u żyda w szabas, bo go i tam do światła najmowano. Ani pościeli, ani schronienia stałego nie miał.
Taki był skład dworu ks. Paczury, gdy mu na chłopskim wózku, spłakana klucznica, przywiozła dwóch chłopaków, prawie równego wzrostu, żółtych, chudych, z najeżonemi głowami. Byli to synowcowie jego: — Wacek i Wicek. Biedne dzieci głodne, wystraszone, spłakane, zziębłe, stanęły u progu, w odartych kaftanach i drżały...
Spodziewał się ich już ks. proboszcz, ale w pierwszej chwili, ujrzawszy tak strasznie zbiedzonych, wylękłych, zmizerowanych, łzy mu się w oczach zakręciły. Kazano im w rękę całować i do nóg stryjowi padać — nie dopuścił do tego i obu wyściskał, a słowa jakoś zrazu wyrzec nie mógł. Dopiero nie rychło tchnął i uśmiechając się zawołał:
— Niech będzie Bogu chwała! Nauczy się to ministrantury i do mszy będzie służyć, aż miło!!
Pierwsza mu myśl przyszła o tej służbie Bożej.
Na folwarku, jak tylko dojrzano, że się wóz zatrzymał przed bramą i chłopców poprowadzono na probostwo — zbiegło się przez ciekawość, co żyło. Najprzód nadeszła, może najwięcej interesowana Magdalena klucznica, dla której nowy ciężar przybywający, dostarczał do gderania i narzekań obfitego materyału. Z załamanemi rękami już przez sień kroczyła. Dążył za nią kulawy Mamert, nie mniej kwaśny od niej i zgryźliwy; ze szpitala ciągnął powoli Hruszka, nie śmiejąc wchodzić, ale czyhając, by się czegoś dowiedzieć. Widząc, że wszyscy gdzieś idą, wpadł nie pytając po co i czego głupi Bartoch, i drzwi nawet za sobą nie zamknął, choć to była jesień i powietrze już ciągnęło dosyć chłodne.
Otoczyli wszyscy dzieci, przypatrując się im zdaleka. Ks. Paczura po pierwszem wzruszeniu już przychodził do siebie — i twarz ze smutnej wracała do zwykłego spokoju.
— Magdaleno — odezwał się — Pan Bóg dał nam gości, na asindźkę to pono spada o nich myśleć... bo jejmość co ich przywiozła, dozoru nad niemi podjąć się nie może.
Podżyła niewiasta, chustką ogromną obwinięta, która tylko czekała, aby jej usta rozwiązano, poczęła wnet szybko:
— Ojcze, dobrodzieju! a gdzież mnie biednej, własne dzieci mającej, z pracy rąk utrzymującej się, nieszczęśliwej... nastarczyć dla nich... Biedna sierota... nie jestem w stanie... Póki nieboszczyk żył... ciągnęło się, choć z biedą wielką. Bywało różnie... Dziś — co ja pocznę? Bóg widzi!
Łamała ręce, słuchał ks. Paczura.
— A któżby od jejmości takiej ofiary wymagał, gdy i własne masz dziatki, na które pracować musisz?.. To się rozumie, iż synowcowie na mnie spadają, a Bogiem się świadczę... że z wdzięcznością ten dar z Jego rąk przyjmuję.
A! damy sobie rady z niemi! nieprawda mościa Magdaleno?...
Klucznica, chociaż ją litość brała nad dzieciakami, nie porwała się bardzo ochoczo do zaopiekowania niemi. Głową potrząsała długo...
— A juści! a juści! — rzekła — co się musi, to się zrobi... A juści... Nie na gody tu oni do nas przybyli.
— Bo też one do godów nie zwykły — dodała przybyła opiekunka — moja jejmościuniu, za życia nieboszczyka... o suchym chlebie nie raz się żyło... a rad był człek, gdy ciepłej polewki bez omasty dostał...
Ks. Paczura milczący słuchał... Dzieci się tymczasem strwożonemi oczyma po ogromnej izbie rozglądały.
Bracia sieroty podobni byli do siebie, rok różnicy w ich wieku mało był widocznym; twarzyczki mieli wychudłe i zwiędłe zawcześnie; ręce, które im z krótkich wyglądały rękawów, kości więcej miały niż mięsa... Odzież na obu łatana była, wyszarzana i biedna, obówie podarte, spodnie, z których powyrastali, sięgały im wyżej kostek. Ostrzyżone, widać na podróż, głowy ręką opiekunki — jeżyły się zębato powyrywanemi włosami.
Litość obudzało biedactwo — i wszyscy ją uczuli, gdy się im przypatrzyli. Ksiądz się zbliżył, aby z nich dobyć głosu. Spytał, czy umieją pacierze, czy choć cokolwiek z katechizmu wiedzą? żaden z nich nie ośmielił się odpowiedzieć, ale klucznica zapewniła, że i pacierza ich uczyła, i miejscowy organista przez miłosierdzie czytać ich nieźle ponauczał.
Ucieszyło to bardzo ks. Paczurę, który się odezwał wesoło:
— Ho! ho, droga tedy otwarta! dalej już wszystko pójdzie jak z płatka — byle dobra wola.
Chciał objaw tej dobrej woli usłyszeć z ich ust, ale chłopcy się przelękli, głowy pospuszczali, i łzy im się tylko potoczyły z oczu. Zobaczywszy to proboszcz, nie wymagał więcej...
— Ale oni głodni być muszą! — zawołał — jejmość, moja pani Magdaleno, a nakarm że tę zgłodniałą rzeszę... i panią, co ich przywiozła, też...
Widać było pewne zakłopotanie na twarzy klucznicy, lecz nic nie odpowiadając, szepnęła coś przybyłej do ucha, i chciała namówić, by z nią wyszła. Chłopcy, zobaczywszy to ruszyły przerażone za swą pierwszą opiekunką.
Ks. Paczura możeby był rad ich wstrzymać, lecz pomyślał, że winni byli ostatnią tę chwilę spędzić z poczciwą kobietą, która im miejsce matki zastępowała, zgodził się więc na to, ażeby szli z nią razem na folwark. Tuż za nimi ruszyli wszyscy ciekawi, a ks. Paczura sam jeden w wielkiej izbie pozostał.
Zaprawdę miał o czem się zamyślić, i nie dziw, że długo nieporuszony w miejscu, z oczyma wlepionemi w podłogę, jak wryty stał, wzdychając, modląc się może...
Lecz, po tej chwili trwogi i zwątpienia, jak gdyby mu nagle otucha jakaś do serca wpłynęła — podniósł oczy ku obrazowi Chrystusa i Matki Bolesnej — twarz mu się wyjaśniła znowu. Począł chodzić wielkiemi krokami.
W progu ukazał się Matłachiewicz.
— Niech będzie pochwalony — odezwał się.
— Na wieki wieków — rzekł stając proboszcz — a co tam?
— A nic! — śmiało począł organista. Jegomość słyszę ma gości! szyderskim dodał tonem.
— Bogu za to dzięki... sieroty mi zesłał...
— Albo to my wszyscy tu nie sieroty? mruknął organista... Niech tylko jegomość dobrodziej pomyśli, jak tu u nas i na te gęby trudno... co dopiero jak ich tu dwie przybędzie?
— Mój Matłachiewicz — przerwał ks. Paczura — nie psuj, że ty mi dobrej myśli, nie nadwerężaj nadziei, jaką w Bogu mam... proszę cię...
Łagodnie to były powiedziane słowa, ale z powagą, która organiście usta zamknęła.
— Zapewne — dodał — a co mnie do tego? co mnie do tego! Jaż ich karmić nie będę! Z życzliwości dla księdza proboszcza się rzekło, bo na sieroty są różne przytułki...
— To synowcowie moi — odparł proboszcz...
Matłachiewicz spytał o nabożeństwo jutrzejsze, i nagle, jakby urażony, wyszedł. Ks. Paczurze zachmurzyło się czoło. Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, gdy Magdalena żwawo wbiegła. Zobaczywszy ją, stanął z rezygnacyą proboszcz pewny, że nowe go spotkają wymówki...
Kobiece serce jednak litościwsze było... Spojrzawszy w oczy księdzu, nie chciała nań gderać stara klucznica, — westchnęła tylko...
Ręką podparła brodę i stojąc patrzała mu w oczy.
— Nakarmić to, odziać, fraszka — rzekła jakby sama do siebie — ale kto to będzie tego pilnował? Niechno jegomość pomyśli! Dziś to nic, ale jak się to cokolwiek odgryzie, obezna, oswoi — to tu tego wszędzie pełno będzie, i w ogrodzie, i na cmentarzu, i po izbach!
Milczał obwiniony...
— Jakoś to będzie — wybąknął wreszcie, — obmyśli się... zobaczycie... To ten, to ów zajrzy... No — a może się gdzie odda do szkółki... Nie frasujcie-no się... A jedli?
— Matko miłosierdzia! — przerwała klucznica — żeby jegomość widział, jak jedli, jak chlipali, — co chleba spożyli — strach... Gdzieś ich głodem morzyli... Zrobiłam jajecznicę z ostatnich jaj, no to tę i podróżna też jadła.. dzieciom na prędce zgotowało się polewki z okrasą... no i chleb... Jak się wzięli, ażem stojąc patrzała i dziwiła się.
— Chwalić Boga — chwalić Boga! rzekł śmiejąc się proboszcz... aby u mnie choć głodu nie zaznali... A gdzie ich pomieścimy?
Zamyśliła się stara Durska.
— Na wikarceby można — ale tak samych jednych — strach... a kogo im tu dać? Bartoch głupi...
— Niech się Hruszka w progu położy...
— Pijaniusieńki...
— Skaranie Boże...
— Ale już tam temu zaradzę — poczęła Magdalena — siana się im zaściele i kilimek... bo pościeli oni żadnej nie mają.
Radzili tak długo, poczęła i podgderywać klucznica i postękiwać, proboszcz zawsze w takich razach jeden miał ratunek — brał za brewiarz. Naówczas zamykały się usta i Durska odchodziła, choć mrucząc. Mogła wojować z księdzem Paczurą, ale nie z jego brewiarzem. I tego dnia, nie mając innego na nią sposobu, sięgnął proboszcz po starego przyjaciela, który przed przybyciem sierot, na stole był rozłożony... Wyszła klucznica.
Tym sposobem Wicek i Wacek dostali się do stryja na probostwo... Następny dzień był dla nich jeszcze dniem łez, tęsknoty i trwogi. Odjechała jedyna opiekunka, do której byli nawykli, znajdowali się w miejscu zupełnie obcem; postacie, co ich tu otaczały, nabawiały trwogą; począwszy od samego stryja. Największy pociąg jeszcze i ufność czuli do pani Durskiej, z którą się wczoraj przy jajecznicy i polewce zapoznali — ale instynktowo przestrach obudzał imponujący Matłachiewicz, który na pół głośno smarkaczami ich nazywał, nie mniejszą obawą napełniał widok kulawego, mruczącego Mamerta, pijanego Hruszki i głupiego Bartocha, tego śmiech nawet i wyszczerzone zęby straszne były...
Proboszcz dnia tego dał im swobodę. Dzień jesienny był dosyć ciepły... Tuż stojący kościół, dzwonnica, stary cmentarz, kostnica, ogród, w którym była stara grusza z wiszącemi jeszcze gdzie niegdzie ulęgałkami... kaczany od kapusty na ogrodzie wkrótce rozproszyły tęsknotę a obudziły ciekawość. Z ostrożnością puścili się w tę podróż odkryć po nowym dla siebie świecie, cicho i ostrożnie szepcząc na ucho różne uwagi, jakie się im nastręczały... Zrazu kościół i cmentarz obudzał pewną obawę... nie śmieli przestąpić furty dzielącej od niego dziedziniec.. Zakrystyan kulawy Mamert, wiecznie zajęty, dobre gderliwe człeczysko, pochwycił ich tu stojących.
— A poszlibyście ze mną do kościoła, tobyście się pomodlili i Panu Bogu podziękowali, że wam dał w sieroctwie taką opiekę.
Chłopcy uciekliby byli, ale Mamert popędził ich przez furtę przed sobą i zaprowadził niemal gwałtem do kościoła.
Gdy się otwarły jego drzwi, i w dali, w głębi, ukazał się ołtarz złocisty, wysokie sklepienia, pod któremi unosił się Chrystus w górze; chorągwie lśniące od galonów, rzeźbione figury aniołów, cała ta wspaniałość małego domu Bożego — chłopcy co dotąd nie widzieli nic, tylko mały, drewniany, ubogi kościołek swej parafii — stanęli zdumieni i zaciekawieni. Pusto tu było i cicho... Cisza dodawała majestatu i uroczystości małej świątyni, która się przez to, że była pustą i milczącą, większą wydawała się i wspanialszą. Weszli powoli chłopcy za Mamertem, który, śledząc ich wrażenia, oglądał się na nich... weszli — i pod kruchtą oba... Złożyli ręce... zaczęli szeptać jedyny pacierz, jaki umieli — od którego się ich wychowanie poczęło:

Ojcze nasz...






W rok potem, Wacka i Wicka poznać nie było już można.
Pokorne sieroty, niemal panowały na probostwie. Blade twarze chłopaków rumieniły się zdrowiem, wypełniły policzki, zajaśniały oczy, wygładziły nastrzępione włosy. Ani Matłachewicz, ani głupi Bartoch nie przerażał ich wcale, zawojowali Magdalenę, w łaskach byli u kulawego Mamerta, a Wicicha i Hruszka nazywali ich paniczami.
O księdzu Paczurze niema już co i mówić — powtarzał ciągle patrząc na nich:
— Prawdziwe to błogosławieństwo Boże... Sit nomen Domini benedictum!
Potrzeba ich było widzieć, jak gospodarowali raźnie w zakrystji, gdy ks. Paczura miał ze mszą wychodzić, jak ubrani w białe jednakowe komeszki, z niebieskiemi wstążkami, Wacek ze mszałem, Wicek z ampułkami, wiedli stryja do ołtarza, jak Wacek sygnował wychodząc, jak oba potem schyleni ku księdzu, raźnie głośno, równo odmawiali: Confiteor...
W dni uroczyste chlubił się nimi ks. Paczura, ich pojętnością, rozgarnięciem, żywością, nawet swawolą. Potrzeba było na nabożeństwo majowe, z którem razem przypadał odpust w Borusławicach, ustroić ołtarze, przygotować lampy, porozściełać kobierce — kulawy Mamert miał w nich pomocników ochoczych, tak, że teraz głupiego Bartocha pomocy nie potrzebował wcale. Bartoch z nałogu przybywał, ale nie mając co robić, albo się kładł na wznak pod dzwonnicą, lub siadał na progu kościelnym i coś tam do siebie mruczał. Miał obyczaj taki, on co z ludźmi rozmówić się nie umiał, że sam z sobą prowadził gawędy, wśród których często napadał go śmiech dziwny, śmiech niepohamowany, że oburącz sobie usta zatykać musiał. Spojrzał li kto naówczas na niego, uchowaj Boże, wnet namarszczył się, zagniewał, zrywał i uciekał...
Chłopcy oba lubili się zdala przypatrywać głupiemu Bartochowi, a niekiedy go nawet draźnili. Lecz raz cisnął kamieniem na Wacka, poczem go dwa dni nie było — i od tej pory strzegli się go zaczepiać.
Nie było już tu kąta teraz, nie tylko w plebanii, na cmentarzu, w kościele, ale w okolicy, któregoby chłopcy nie spenetrowali. Hamować ich trzeba było i karcić, tak to się do wszystkiego rwało. Proboszcz, nie mając kogo innego, za osobną opłatą, organistę czasowo dał im za nauczyciela pisania i rachunku. Z tym mieli prawdziwą męczarnię. Nie cierpiał ich Matłachiewicz, nienawidzili go chłopcy. Wzajemny wstręt jaki ku sobie czuli na pierwsze wejrzenie, był jakby, przeczuciem tych przyszłych stosunków. Niecierpliwy, przekorny, rad że im dokuczyć może, organista nie tylko ich po rękach klapał, klęczeć kazał, za uszy targał, ale przed stryjem obmawiał i skarżył, że z nich nigdy nic nie będzie, że na wisusów powyrastają, że słuchać nie chcą, o naukę nie dbają, a o jednej tylko myślą swawoli.
Widać jednak, że proboszcz, znając człowieka, niewielką do tego przywiązywał wagę, bo mu to serca do chłopców nie psuło... Nie zmienił nauczyciela, może dla tego, że w surowości widział pewny środek wykształcenia charakteru. Samą dobrocią wyżyć młodość bez szwanku nie może, tak jak srogością samą się psuje i zsycha. Jedno i drugie do poruszenia serca, nauki cierpliwości i pokory potrzebne. Walką jest życie, a człowiek do niego jak żołnierz musi się sposobić, wszystkiego zażywając, aby na wszystko był przygotowany.
Z ks. proboszczem chłopaki były tak swobodne, tak szczere, iż się niemi nacieszyć nie mógł, i powtarzał swoje: — Prawdziwe błogosławieństwo Boże!
Dobrze mu z niemi było. Wyjeżdżał do chorego czy na chrzciny, gdy dziecka do kościoła przynieść nie mogli — brał zwykle jednego z nich kolejno z sobą, a chłopaki pilnowały się dobrze na kogo szła kolej; tym sposobem się młodzież przetrzęsła, nakarmiono obficie gościa w obcym domu, trochę się chłopcy przecierały i z ludźmi oswajały. Dzikie też już wcale nie były. Gdy proboszcz wracał sam, chłopcy ledwie się ukazał za bramą, stały gotowe mu pomódz wysiadać, węzełki z bryczki zabrać i po rękach całowały. Nie było bowiem wycieczki, żeby ks. Paczura czegoś z sobą nie przywiózł do domu. Znano jego ubóstwo i dobroczynność, że łatwo o sobie zapominał. Każdy mu się czemś chciał przysłużyć, i choć on o tem nie wiedział, wetknięto mu coś do bryczyny. Często się nie rychło postrzegł, iż w nogach coś zawadza, schylał się: — Co to to jest? I pokazało się, że mu albo faseczkę masła, albo kobiałkę jaj i sera, albo koszyk owoców wetknięto...
Ks. Paczura się uśmiechał: — A bodaj ich! poczciwe ludziska — zawsze o mnie pamiętają!
Dostatku w domu mimo to nie było, ale i głodem nie marli. Hołłowicz, który trzymał dzierżawą Plebankę, folwark bardzo urodzajny, obarczony był dziećmi i z dobroci korzystał. Przytem nie najlepiej gospodarzył. Przyszło płacić, to się wypraszał, kwitki składał, o ustępstwa prosił, po rękach całował, a nic nie pomogło to, przyjeżdżała żona z dziatkami, jak zaczęli modlić, musiał ks. Paczura ustąpić.
Wszyscy mu mówili dawno, że powinien był dzierżawcę zmienić, albo ekonoma poczciwego wziąć, ale o tem proboszcz słuchać nie chciał. — Bójcie się Boga! mówił: tyle czasu siedzą na tej dzierżawie, gdzież to się podzieje? Trzeba Boga w sercu nie mieć, aby ich rugować. I Hołłowicz siedział. Żył, dzieci chował, a ksiądz biedę cierpiał, tyle tylko, że mu się wysługiwali i całowali po rękach.
Nigdy szczupłe fundusze tak dotkliwie się czuć nie dały ks. Paczurze, jak gdy chłopców mu Pan Bóg dał, bo bądź co bądź, jakieś wychowanie dać im było potrzeba, posłać gdzieś do szkół — a to musiało kosztować. Matłachiewicz ze swą nauką nie na długo mógł starczyć. Nie było w myśli stryja robić z nich uczonych wysoko ludzi, chciał mieć poczciwych i do pracy zdolnych, — na to zawsze jednak więcej trzeba było, niż mógł dać organista, który czytać i pisać i trochę rachunków ledwie umiał, a muzyki i organu z praktyki się tylko nauczył przy krewnym. Chlubił się z tego, że nigdzie nie bywając w szkołach, sam sobie wszystko był winien, a jak to się często tego rodzaju ludziom zdarza, więcej o sobie rozumiał, niż był wart...
Znał go ksiądz dobrze, i troskał się zawczasu, dokąd odda chłopaków? wkrótce o tem czas już myśleć było. Odkładał po trosze, bo mu też i pomyśleć stawało się przykro, dzieci w świat puścić — zostać samemu.
Gdy chłopcy przybyli, kłopot był zrazu; wkrótce tak się do nich przywiązał, że nie wiedział, jak bez nich wyżyje. Wnieśli z sobą życie do domu, do zakrystji, do kościoła... a wesołe ich śmiechy jak świergot wróbli w krzewach potrzebne były uchu i sercu.
Wacek i Wicek roztropni byli oba, podobni do siebie charakterami, a że ciągle z sobą żyli, nabrali jednych obyczajów, ruchów, głosu, tak, że gdyby Wacek o pół cala nie był wyższy — trudno ichby było rozpoznać.. Młodszy jednak pojęcie miał nieco bystrzejsze i żywszy był, Wacek myślał powolniej, a postępował ostrożniej.
Nie tylko proboszcz, ale i parafianie przyzwyczaili się widzieć tych chłopaków i zajmowali się niemi, a odwiedzając ks. Paczurę, podpieszczali ich i psuli po trosze... W istocie przy summie, na processyach, w czasie nabożeństwa, para tych urodziwych chłopcząt w białych komeżkach, przyozdabiała uroczystość każdą. Niewinne te twarzyczki rozmodlone i jasne, mimowolnie aniołków na starych przypominały obrazach.
Na biedę rośli żywo i coraz się to swawolniejsze robiło, a do utrzymania trudniejsze; z Matłachiewiczem coraz szło gorzej, i nie było dnia, żeby skargi nie dochodziły proboszcza. Rzeczywiście zaś nie wiele oni byli winni, choć czasem figle płatali; tylko organista całą swą mądrość wyczerpawszy wprędce, dalej nie wiedział, co robić z nimi. Chwalił się on łaciną, ale jej tyle umiał, co z kancyonału i responsorjów, nie rozumiejąc, chwycił. Niechcąc się wydać z nieuctwem, wreszcie w końcu roku, rozgniewawszy się na Wacka, którego Wicek obraniał, trzasnął drzwiami, i poszedł oświadczyć proboszczowi, że więcej ich już uczyć nie będzie...
Ks. Paczura nic na to nie rzekł, wiedział i sam, że kiedyś na tem skończyć się musi, postękał, pochodził i kazał winowajców przywołać. Stanęli oba u drzwi, bynajmniej nie zlęknieni.
— Cóżeście tam znowu spłatali? hę? Matłachiewicz już was uczyć się zarzeka? — rzekł dobrotliwie, ale smutno ks. Paczura.
Wicek się posunął naprzód.
— Niceśmy nie zrobili — Wacek nie winien... Pan Matłachiewicz szuka tylko pretensji, aby bić i łajać...
— Mów Wacek! o co poszło? spytał proboszcz.
— O rachunki — odparł starszy. — Pan Matłachiewicz mówił, że jest omyłka, jam trzymał, że jej niema.... Dopieroż od wisusów zaczął wymyślać, a omyłki nie było.
— Nie było — dodał młodszy i na stole położył sekstern. Pleban nań popatrzał.
— Należało zmilczeć — rzekł — a nie odpowiadać zuchwale, zawsześ winien...
Chciał Wicek coś mówić, ksiądz pogroził z lekka.
— Idźcie, żeby mi tego więcej nie było. Matłachiewicz was uczyć nie chce. Do szkół iść będziecie musieli, nie ma rady.
Skłonili się chłopcy i wybiegli. Nie bardzo ich to zmartwiło. — Do szkół, do szkół! Brał wprawdzie strach, ale się razem uśmiechało... jechać w świat... tylu znaleźć towarzyszów, i z pod linii Matłachiewicza dostać się do prawdziwej szkoły!
Wylecieli jak burza z izby, jak huragan przebiegli sień pustą, w której się ich kroki rozległy, i wypadli na dziedziniec, a potem biegiem do furty i na cmentarz.
Cmentarz stary był najulubieńszem miejscem ich narad i przechadzek. W dziedzińcu zawsze coś przeszkadzało, chodzili ludzie, ktoś zawołał, posłano po coś... Czarna krowa, o której chodziły wieści, że bodła, nie dozwalała się przechadzać bezpiecznie. Na cmentarzu oprócz wróbli na lipach, nie było nikogo. Niekiedy głupi Bartoch legiwał pod dzwonnicą, lecz ten im nie przeszkadzał. U muru był rodzaj starego grobowca opadłego, czy ołtarza, przy nim leżał ogromny kamień szary, na którym zwykle bracia siadali i tu gwarzyli godzinami. W prawo i lewo porosły dziko chwasty, krzewy, bez, głogi, róże zdziczałe. Zakrywały one tak ten kątek, iż chłopcy się tu od oczu ciekawych schować mogli. Powyrywali trawy i pokrzywy, i tu sobie zrobili schronienie, które im było najmilsze. Nawet w deszcz bezpiecznie siedzieć mogli, gdyż rodzaj daszku do muru przypięty, zabezpieczał od niego.
Wprost tedy tam nieśli się z tą groźbą, która dla nich była zarazem jakby oknem otwierającym się na świat szerszy.
— Do szkół! do szkół! powtarzali biegnąc.
— Pojedziemy do szkół! bijąc w ręce wołał Wicek.
— I zbędziemy się tego niepoczciwego Matłachiewicza!!
— To dopiero! — wołał Wicek — to dopiero zobaczymy świata, bo jużci nie gdzie tylko do Lublina!
Ściskali się z radości.
— No, a mnie będzie żal Borusławic — przebąknął, oglądając się Wacek.
— Co ma być żal! wrócimy przecie na wakacje, na święta...
Gwarzyli tak, to się śmiejąc, to smucąc, ale zmianą doli szczęśliwi, bo każda odmiana młodym głowy zawraca, gdy posłyszeli w dziedzińcu ruch jakiś. Domyślając się, że proboszcz ich potrzebować może, pędem nazad puścili się w dziedziniec.
Ks. Paczura wyjeżdżał, bryczka była zaprzężona. Sądzili że którego z nich weźmie z sobą, kolej wypadała na Wacka, ale ksiądz zdala ręką tylko machnął, co znaczyło, że nikogo nie bierze, powrócili więc smutni na swe miejsca, puszczając cugle marzeniom.
I śmiechu, i sporu, i wrzawy było dosyć pod tym daszkiem i za temi gałęźmi, które spokojny jakiś osłaniały grobowiec.
Proboszcz tym razem ani do chorego, ani do znajomego w odwiedziny nie jechał: potrzebował się widzieć i rozmówić z Hołłowiczem, którego dwaj chłopcy byli już w szkołach; potrzebował z nim poradzić się o swoich.
Do Plebanki położonej pod lasem było małe pół mili — przebył je ks. Paczura zadumany i smutny. Myśl, że się z chłopcami rozstać przyjdzie, przykrą mu była. Ani się też spostrzegł, jak wśród tej zadumy zbliżył się do małego dworku.
Wyglądało to bardzo biednie, bo Hołłowicz, choć od dawna tu siedział, pamiętał, że był na dzierżawie, podpierał, łatał — żył z dnia na dzień tylko. Dworek był stary i niepokaźny, z ganeczkiem o dwóch słupkach przepasanych w połowie i wyrzynanych ze staroświecka. Dach na nim słomą kryty, w części był mchem porosły, gdzieniegdzie poodnawiany, aby nie zaciekało. Sam ganek tylko gonty czarne okrywały. Na małym stołku, co otaczał domostwo, w rogach na kołkach suszono hładyszki i wietrzono garnki, dalej rozwieszone były chustki. Z korytka pożywiał się zielem osypanem z wielkim apetytem wieprzaczek, w koło niego kręciły się kury, i gęsi z wyciągnionemi ciekawie szyjami... U studni gospodyni z zakasanemi rękawami i podwiniętym fartuchem coś miała z balijkami do czynienia. Dwoje cieląt pasących się na kawałku trawy, usłyszawszy turkot proboszczowskiej bryczki, pierzchły wierzgając z fantazją wielką, pozadzierawszy ogony do góry.
Obejrzała się gospodyni i poznawszy dobrodzieja, biegła mu już otwierać wrota, a Hołłowicz wdziewał opończę i stał w ganku, gotow sam biedz na spotkanie.
Wielki to bowiem gość był zawsze ks. Paczura, gdy Hołłowiczów nawiedzał.
Jejmość otyła niewiasta, która po domowemu i bez czepka na głowie, i bez chustki siedziała, poszła się co prędzej ogarnąć. Dwoje dziewczątek z sieni uciekało też, bo nie były do gościa odziane. W domku zawieruszyło się.
— Proboszcz! proboszcz! wołano na wszystkie strony.
Hołłowicz szczęściem zdołał nałożyć rękaw drugi, nim ksiądz nadjechał, zbliżył się do bryczki, podał rękę księdzu i w ramię go czule ucałował.
— A cóż to za szczęście, że jegomość dobrodziej o swych sługach pamiętał? zawołał jakby zdyszany ze wzruszenia.
— Jak się macie! jak się macie! mruczał ks. Paczura. I wchodzili już do pierwszej izby na lewo, która choć najparadniejsza, w tym momencie wcale na przyjęcie, nawet tak poufałego jak proboszcz gościa, przygotowaną nie była.
Jejmość, gdy bryczkę zobaczyła, zajęta była liczeniem motków, i część ich i talek zajmowała kawał pokoju. Na głównym stole leżało motowidło, kilka związanych kłębków na krześle. Oprócz tego, na stole gąsior był na pół próżny z jakąś cieczą mętną. Zobaczywszy to Hołłowicz, niezmiernie się zmieszał i na nieporządek babski narzekać zaczął. Uprzątnął żywo krzesło dla proboszcza. Wnet i jejmość w czepku na prędce narzuconym i chustce, którą się okryła, nadeszła z przeprosinami.
— Niech jegomość dobrodziej daruje, słowo daję — gospodarstwo kłopotarstwo, a czego człowiek sam nie zrobi, nie będzie z tego pociechy.
— Ale nie ma nic, nie trudźcie się! — mówił ks. Paczura — niech to sobie będzie. Ja na chwilę do państwa — i — z interesikiem.
Zmieszał się Hołłowicz, przeczuwał, że ks. Paczura o zaległość się mógł upomnieć, i wąsa pokręcił jakby go sobie chciał urwać.
Hołłowiczowa spojrzała z ukosa, blademi oczyma i nos utarła zaniedbany nieco... wśród gospodarskiej troski.
Czekali milczący, westchnął proboszcz. Ręce złożył i zadumany siedział, smutno mu było o tem mówić.
— Masz waćpan dwóch synów w szkołach? — odezwał się do Hołłowicza zwracając. Powiedzże mi, radbym wiedział, co cię to kosztuje, gdzieś ich umieścił?
Hołłowicz zwykł był zawsze, zwłaszcza przed proboszczem skarżyć się i narzekać; podniósł wnet ręce do góry. Sama jejmość wsparła się na stole i czekała, co powie, aby mu wtórować gorliwie.
— Co oni mnie kosztują? odparł dzierżawca. Co kosztują? Nie, niech już jegomość dobrodziej nie pyta! Zjadają mnie, niszczą mnie, rujnują, jak Bóg miły! Od gęby sobie człowiek dla nich musi oddzierać. Kosztują! a! — westchnął.
— Ale przecież? pytał ksiądz, któremu się twarz zachmurzyła.
Nie mogli Hołłowiczowie domyślić się jeszcze, w jakim celu zadane było to pytanie; dzierżawca musiał być ostrożnym.
— Co kosztują? powtórzył.
Wtem przerwała mu żona prędko i podkaszlując za każdem słowem:
— A! czy to tam się z tą szarańczą wyrachować można? Kto to wyliczy! Niby powiedziano, że tyle mają kosztować, a byłże jeden rok, żeby nas nie zdarli?
Ks. Paczura zmiarkował widać, że otwarciej się tłómacząc, prędzej do celu dojdzie.
— Widzicie bo, kochany mój Hołłowicz, ja moich dwóch malców muszę już do szkół oddać. Chciałem się was poradzić — gdzie? jak? rachowałem, że mi będziecie pomocą.
Spojrzeli po sobie gospodarstwo, i zaraz w istocie zmieniło się usposobienie. Hołłowicz przyszedł podziękować za zaufanie.
— Niech jegomość się na mnie spuści, ja to ułatwię, z duszy, serca, jak najlepiej.
— Jejmość — przerwał nagle — a kawa dla księdza proboszcza?
Choć niechętnie poszła, pani Hołłowiczowa, a dzierżawca się zbliżył do księdza.
— Oddać ich do Lublina, na stancyę do dyrektora — rzekł — ordynaryę się da, to od umowy, w dodatku za naukę coś, gotowym groszem. Już to prawda — dodał wzdychając — z tą ordynaryą! dawniej inaczej bywało. Dziś czego oni nie wymyślają. Bywało wyka, krupy, trochę okrasy, słonina i starczyło, teraz i masła chcą, i w krupach wybredni, i sadłoby się im zdało, i suszenina na post, i grzyby, — i nie wiem tam już co, choć dzieci tego nie widzą!!! Odemnie nawet ogórki kwaszone wzięli! Ale czego człek nie zrobi dla dzieci!
Słuchał proboszcz myśląc, zkąd to wszystko było wziąć, a i pieniądze w dodatku za naukę.
— A to ich dwóch jeszcze! westchnął zakłopotany.
Hołłowiczowi żal się go zrobiło.
— Że dwóch to nie ma nic — rzekł — za dwóch zawsze mniej się da razem, jedno przy drugiem, mniej niż od jednego wymagają.
Poszli tedy do szczegółów, ile mąki, krup ile, jaka okrasa. Nadeszła Hołłowiczowa z kawą i wtrąciła się do rozmowy, upewniając dobrodzieja, że mąż jej to wszystko ułatwi jak najlepiej. Oboje mieli tę myśl, że proboszczowskich synowców umieszczając na tej samej stancyi co własnych synów, coś się im też okroićby musiało. Jedno przy drugiem. Nie miał tego na sumieniu dzierżawca, bo za to swój trud i pośrednictwo ofiarował.
Tak pierwsze preliminaria do umieszczenia chłopaków omówione zostały. Rozumiało się samo przez się, iż ordynarya z dzierżawy po dobrych cenach odliczoną być miała, choć oboje Hołłowiczowie zapewniali, że jak najtaniej ją porachują.
— Już niech jegomość dobrodziej będzie pewien, mówiła jejmość, że my łask jego dla nas pamiętni, nie nadliczym. Mielibyśmy na sumieniu. A! niechże Pan Bóg uchowa.
— Jak najsumienniej!!! mruczał Hołłowicz, ręce obie zaciśnięte mocno podnosząc do góry, z wyrazem wielkiego przejęcia się sumiennością.
— Ani prószynki cudzej, dziękić Bogu, nie ma się na duszy! mówiła pani.
Proboszczowi niepodobna się było oddalić z domu na dłużej, umówionem więc zostało, iż dzierżawca chłopców miał odwieźć do miasta i ze swymi umieścić. Właśnie pora po temu nadchodziła.
Chcąc się ze swoimi dwoma już ze szkół na wakacye przybyłymi popisać, Hołłowicz mrugnął na żonę, która zawahawszy się wyszła.
W istocie nie łatwo ich było tak na prędce odszukać, matka domyślała się, iż młodszy musiał siedzieć w grochu, starszy zaś mógł z fuzyjką pójść do lasu, a tam go, jak wiatru w polu, jak igły w stogu siana — odszukać nie było łatwo.
Oprócz tego, aby się przed proboszczem stawić mogli, i około czupryn i odzieży trzeba było radzić.
Młodszy na wsi, dla oszczędności chadzał bez butów, starszy miał łataną na lato katankę.
Zakłopotana matka wyszła, lecz szczęśliwiej się stało, niż się spodziewała: starszy, wróciwszy z lasu spał na sianie w szopce, — młodszy był niedalej niż w agreście za dworkiem. Obu wnet umyto, uczesano, przyodziano i dobrze im poleciwszy, jak dobrodzieja w rękę mają całować — wprowadzono do izby.
Starszy Hieronimek był jak tyczka od chmielu cienki, wyrosły, chudy, z twarzą długą, wyglądał głupowato, ale swawolnik był i psotnik na całą szkołę pierwszy choć pozornie trzech niby zliczyć nie umiał. Młodszy pucołowaty, faworyt matki, obżartuch, leniwy, nie wiele miał intelligencyi, ale gdy do ogórków i grochu trafić trzeba było, instynkt przedziwny. Oczy miał piwne i kose.
Stawiono obu przed proboszczem, który kilka im zadał pytań, aby też mieć wyobrażenie, jak ich tam uczono. Młodszy posłyszawszy zadane pytanie, otworzył usta, spojrzał na matkę, potem na ojca, oczy spuścił i zmilkł.
Słowa z niego dobyć nie było sposobu. Matka go tłómaczyła, że był lękliwy. Starszy, gdy kolej nań przyszła, począł się krztusić, jakby miał już coś powiedzieć, odchrząknął, nogą dwa razy tupnął, poprawił kołnierz od koszuli, chrząknął jeszcze raz, powtórzył pytanie, przekręcając je i z pomocą litującego się księdza, wybrnął z biedy. Rodzice byli pewni, że się doskonale popisał. Po czem obu odprawiono na świeże powietrze. Młodszemu, ponieważ się skutkiem natarczywego egzaminu rozpłakał, dała matka sera kawałek, i zaraz go poszedł przypiekać, bo w ten sposób urządzony najlepiej mu smakował. Starszemu pogłaskała głowę i nalała troszkę kawy. Tak się to szczęśliwie skończyło. Proboszcz nie był bardzo zbudowany, wiedział jednak, że takie dorywcze egzamina nic nie dowodzą, a ufał łasce Bożej, iż jego chłopcy, z ochotą do nauki, czasu tracić nie będą.
Oprócz tego myśleć trzeba było o oporządzeniu ich do szkoły. O tem już nic nie wspominając ks. Paczura, kawę wypiwszy, spytawszy o gospodarstwo, zabrał się do powrotu.
W miasteczku Borusławicach był Chaim krawiec z powołania, do niego się udać nieodzownem się stało. Nie lubił go proboszcz, gdyż chytry człek, złośliwy, na każdej rzeczy coś obciął, i nie było najściślej obrachowanej rewerendy, z którejby mu się na parę czapek lub na kamizelkę nie okroiło.
Była to rzecz dowiedziona, zaklinał się, przeczył, chwytano go na uczynku potem. Sukna potrzebował dużo, zestępowywało się u niego nad miarę, suknie były ciasne, a kamizelka... gdzieś się pokątnie sprzedała.
Sukno szaraczkowe dobre i mocne, miał już ks. Paczura dawniej kupione, i było go tyle, aby na wyrost można uszyć odzież i żeby na połatanie stało... Ociągał się tylko z szyciem, bo, jak mówiono wyżej, Chaima nie lubił, a innego krawca nie było. Choćby nawet dla bezpieczeństwa kazano mu szyć na folwarku, na oczach Magdaleny, proboszcz przekonany był, że upilnować go nie było sposobu. Musiał się rezygnować na to, aby być oberzniętym.
Następowało obuwie, bo w mieście buty szyć im kosztowało podwójnie. Jedne buty nowe i jedne przyszwy były konieczne. O te się po bożemu jeszcze umówić było można z Seredowiczem. Seredowicz szewc, katolik pobożny, należący do bractwa i starszyzny, śpiewał godzinki w kościołku i na probostwie mile był widziany. Temu zaufać było można, iż skórę da dobrą, podeszwę trwałą i cholewy, któreby nie jedne przyszwy wytrzymać mogły. Był on nadwornym probostwa dostarczycielem, robił buty księdzu, buty gospodyni i Mamertowi. Poczciwy, miłosierny człek opatrywał też dla miłości Bożej, nawet głupiego Bartocha, któremu każdej zimy dawał stare buty, jak jałmużnę.
Naostatek szła jeszcze bielizna, którą z zapasu płótna, jaki miał ks. Paczura, uszyć musiała sama Magdalena, z pomocą którejś baby z miasteczka. Sześć koszul zdawały się bardzo dostateczne.
Ordynarya, grosz żywy i ta wyprawa, stanowiły wydatek znaczny, lecz nieuchronny. Mówił sobie w duchu ks. Paczura, iż na czem innem oszczędzi.
Nazajutrz nie tracąc czasu, posłano po Chaima, aby miarę brał i na folwarku fabrykacyę odzieży rozpoczął. Dowód ten nieufności obszedł mocno krawca, ale mu wprost powiedziała Magdalena o ostatniej kamizelce defraudowanej, i żyd warunki przyjął. Z oczu mu jednak widać było, iż czyni to, aby dowiódł, że mimo pilności, on swojego nie zmieni obyczaju.
Tegoż dnia przywołano i Seredowicza, który zapewnił, że buty będą „na urząd“, acz przestrzegł zaraz, że ta młodzież, co na nic nie zważa, w błoto dla swawoli lezie, najlepszego obuwia długo nie ponosi.
Cały ten dzień zszedł na troskach podobnych, którym się chłopcy przysłuchiwali z kątów, a gdy Chaim poszedł sukno stępować, pobiegli za nim, aby mu się przypatrzyć. Rozognione ich wyobraźnie już się widziały w tych nowych sukniach, w nowych butach, odnowionemi od stóp do głów. Przy każdej teraz zręczności Magdalena przypominała im, co kosztują, i jak być powinni wdzięczni stryjowi, który tak na nich łoży, nic nie żałuje, i sam nowej rewerendy potrzebując, odmawia jej sobie, aby ich poprzyodziewać.
Dni to były niezwykłego ruchu na probostwie. Do Chaima, który był gaduła, schodzili się wszyscy na folwark, już dla plotek, już dla przypatrywania się robocie, miał bowiem sławę o tyle zręcznego, o ile niesumiennego majstra.
Matłachiewicz ubolewał, że dla tych urwisów, z których nigdy nic być jego zdaniem nie miało, proboszcz tyle i takiego sukna poświęcał. Ujmowała się za nimi Magdalena, szwargotał Chaim, a chłopcy to przez okno, to od drzwi zaglądali. Dopieroż gdy przyszło przymierzać sfastrygowane, każdy był innego zdania: Chaim bronił swej roboty, Matłachiewicz utrzymywał, że odzienie jak wór leży, ksiądz domagał się, aby było szerokie i na wyrost. Prowadzono obu w tych bez rękawów opończkach z folwarku, jak w processyi na plebanię, tu się musieli i z jednej i z drugiej strony prezentować, aż póki ks. Paczura wyroku swojego nie wyrzekł. Wszędzie być miały zakładki. Ubranie na długie lata starczyć miało — a no, ta młodzież tak wyrasta prędko!
Już się Chaima robota kończyła, już i powolny a sumienny Seredowicz wkrótce gotowym być obiecywał, gdy dopiero ks. proboszczowi na myśl przyszło, że tu jeszcze i dwóch skrzynek dla nich było potrzeba, aby mieli gdzie złożyć rzeczy i książki i uczyli się je utrzymywać w porządku. Nie było gotowych na probostwie, znowu więc troska, aby i suche były i porządnie okute, a ks. Paczura przebąkiwał, że pomalowaneby być powinny, przeciw czemu Magdalena zaprotestowała.
— Jeszcze czego — rzekła — żeby ich elegancyi uczyć i psuć. Do czego się to zdało!
Proboszcz się dał przekonać, i skrzynki kupiono w miasteczku bardzo proste, do kłódek. Obaj bracia poczęli zaraz tegoż wieczora uczyć się zamykania ich i odmykania, przyczem Wickowa kłódka nie wytrzymała. Lament wielki, a litościwa Magdalena w sekrecie kazała ją naprawić. Ślusarz zaręczał, że dopiero teraz trzymać będzie lepiej niż nowa, towar był tandetny.
Słowem roboty było dużo, troski mieli wszyscy dosyć, a Mamert stękał najbardziej, że mu chłopaków miało w zakrystyi zabraknąć i do nabożeństwa. Za złe miał nawet proboszczowi, że dla nich nie wiedzieć jakiej edukacyi szukał, gdy czytania, pisania i ministrantury byłoby dla nich dosyć na życie całe.
— A mało to ludzi z tem żyje, Pana Boga chwali i na zbawienie zarabia, bez gorszenia ludzkiego! At! takie czasy! Mądrości się wszystkim chce. Aby tylko dusz przez to nie pogubili.
Do tych, co po chłopcach tęsknić mieli, należał i głupi Bartoch.
Prawda, że w początkach bywały między nim a nimi nieporozumienia, że kilka razy do passyi go doprowadzili, lecz później i oni mu się strzegli dokuczać, i on się do nich przywiązał. Zdaleka lubił bardzo przypatrywać się ich swawoli, ruchami rąk i nóg wyrazistemi jakby dopomagając do niej. Gonił ich oczyma, może zapożyczając u nich wesela. Bawiła go ich zręczność, puszczał się czasem biegać, gdy się na wyprzódki ganiali, ale dopędziwszy ich zasapany, uciekał. Zblizka bowiem nie śmiał nigdy do ich zabaw się mieszać. Gdy dzwonił, a chłopcom też napadła ochota do sznurów, nie bronił im nigdy tego.
Przygotowania do wyprawy dla chłopców, czyniły go widocznie smutnym. Stawał zamyślony nad skrzynkami, które na słońcu u ściany folwarcznej suszono, wpatrywał się w nich zdala, jakby w pamięci wesoły obraz ich chciał zatrzymać. Wszyscy po trosze, jak on, nie mówiąc o tem, żałowali chłopaków i przewidywali, jak na probostwie bez nich pusto będzie i smutno.
Zbliżała się ta chwila rozstania. Hołłowicz, który pilno się dowiadywał, kiedy wszystko będzie gotowe, przyjechał raz ostatni dla oznaczenia dnia. Ks. Paczura zobaczywszy go, aż posmutniał, nie śmiejąc się do tego przyznać, iż rad był zwlec odjazd dzieci.
— Ale czego bo się tak spieszycie? rzekł do Hołłowicza — u mnie jeszcze nie wszystko gotowo, to tego, to tamtego brak, bieliznę doszywają.
— Toby im resztę można nadesłać — rzekł dzierżawca.
— Czyż to tam o dzień, dwa chodzi! — rzekł ksiądz wzdychając. Jużbym rad, aby wszystko było, jak należy, w porządku. Parę dzionków.
Zamilkł dzierżawca.
— Jegomości dobrodziejowi bo podobno chłopców żal będzie — dodał.
— A pewnie, nie zapieram się! żal... pustka tu po nich zostanie. Ale co robić, dla dobra to ich, egoistą się być nie godzi. Więc kiedy?
— W Poniedziałek — wyrwało się Hołłowiczowi.
— We Wtorek może?
— We Wtorek, ale pewno.
— Co robić! niech i tak będzie.
Chłopcy bodaj stali podedrzwiami w czasie tej rozmowy i pierzchnęli natychmiast, roznosząc wiadomość po całym dworze. Powtarzano sobie: — we Wtorek.
Ks. Paczura nie odstąpił od tego, aby chłopcy dnia naznaczonego do mszy świętej mu służyli, po której dać im miał błogosławieństwo i dopiero „w drogę pokoju i szczęśliwości“ odprawić. Posmutniał jeszcze, biedny stary.
Tymczasem chłopcy w swej izbie pakowali się i rozpakowywali, stały skrzynki otworem, do których i jabłka ofiarne i różne strzępki najpotrzebniejsze wchodziły. Magdalena ciągle coś przynosiła, proboszcz zaglądał, żeby się przekonać, czy umieli sobie dawać radę. Wicek kałamarz był schował do kufra, i dopiero Mamert mu uczynił tę uwagę, że atrament z bielizną nie dobrze się godzi. Jeden Matłachiewicz, trwając w swej niechęci dla chłopaków, z drugich się wyśmiewał, a sam wcale się nimi nie zajmował.
Nadszedł ów Wtorek naznaczony, i rano, mimo że deszczyk kropił, co, jak wnosił już proboszcz, podróż mogło powstrzymać, nadjechał Hołłowicz węgierskim wozem wyładowanym, gdyż i dwu swoich synów zabierał, a siano i owies zwykł był brać z sobą w drogę.
Na przedzie było wysłane siedzenie, a gdy jeszcze upakować przyszło dwie skrzynki Wacka i Wicka, obawiać się zaczął ks. proboszcz o osie. Uczynił nawet tę uwagę, lecz dzierżawca mu zaręczył, że nie ugiąwszy się stodołę by uniosły. Szli wszyscy do kościołka, a przodem chłopcy oba. Ks. Paczura tak powoli, jakby chwilę wyjazdu odwlec pragnął. W zakrystyi już leżały ich dwie komeżki białe, które po raz ostatni wkładać mieli. Stał Mamert z założonemi rękami, spoglądając na przygotowania do mszy. On już był zawczasu i przykrycie zdjął z ołtarza i świece zapalił. W kościołku, na wieść o tej mszy na intencyą dzieci, zgromadzili się z plebanii wszyscy, nie wyjmując głupiego Bartocha klęczącego w kruchcie koło chrzcielnicy. Chociaż msza czytaną być miała, Matłachiewicz grać musiał na organach i śpiewać.
Z miasteczka też przybył Seredowicz, kilku mieszczan i babek. Im żal było chłopiąt szczególniej dla tego, że ich przy nabożeństwach brak być miało.
Ze wzruszeniem powoli mszę świętą czytał ksiądz Paczura. Po ostatniem przeżegnaniu, przy którem spojrzał na klęczących synowców, jakby łza mu się zakręciła w oku. Powrócili do zakrystyi. Tu, po modlitwie krótkiej, ksiądz włożył komżę i stułę i wyszedł do ołtarza z agendą, pomodlił się klęcząc, zwrócił się dając znak chłopcom, by bliżej przystąpili, i cichym głosem nad schylonemi ich głowami odczytał błogosławieństwo.
Teraz wszystko było skończone; kulawy Mamert gasił świece wielkiego ołtarza, zasunięto obraz patrona, wszyscy poszli na probostwo.
Skromne śniadanko czekało w wielkiej izbie, do którego i dwu synów Hołłowicza wezwano. Widząc wszystkich smutnych, dzierżawca starał się być jak najweselszym, humoru i ochoty dodawał.
Nie skutkowało to jednak. Ks. Paczura coraz to spojrzał na swoich chłopaków, uśmiechnął się do nich i coś szepnął. Młodszy Hołłowicz tymczasem chleb sobie obficie masłem smarował, a starszy z talerza ściągał, bo ich tu nic więcej nie obchodziło.
— Niechże się jegomość dobrodziej już nie frasuje — zawołał dzierżawca, który też darami Bożemi nie gardził i gębę miał pełną — już ja ręczę, że lepszego dyrektora i dozoru na całym świecie niema jak u Miniewskiego. Przeszło już przez jego ręce dzieci dosyć. Rygor jak należy, dyscyplina zawsze pod ręką.
Skrzywił się proboszcz.
— A! rószczką dziateczki Duch Święty bić radzi! — mówił Hołłowicz, a doroślejszych dyscyplina rozumu uczy.
Chłopcy, którzy dotąd znali tylko linię Matłachiewicza, pospuszczali oczy.
Śniadanie miało się ku końcowi, talerze stały zupełnie puste, a masła resztę palcem już do ust młodszy syn dzierżawcy przenosił. Proboszcz wstał, rzucili mu się chłopcy do nóg, bo ich Magdalena nauczyła, lecz ks. Paczura podniósł ich zaraz i do piersi przycisnął.
— Niech Bóg błogosławi — rzekł stłumionym głosem — prowadzi i odprowadza. Uczcie się, Boga bójcie i wracajcie mi zdrowi.
Szli wszyscy, żegnając się do progu, Hołłowicz powtarzał jeszcze.
— Niech jegomość dobrodziej będzie spokojny.
W sieniach nikogo nie było, ale przed plebanią, choć deszcz ciągle kropił, stali wszyscy. Zapłakana stara Magdalena oczy chustką ocierała; kulawy Mamert usta oddął, aby nie pokazać, iż mu się też płakać chciało. Wdali Wicicha i Hruszka i głupi Bartoch, kiwali chłopcom głowami. Z otwartemi ustami, skrzywiony okrutnie, z ręką za pasem, stał Bartoch z oczyma wlepionemi w chłopców. Jednego Matłachiewicza, który wprost z kościoła poszedł do miasteczka, nie było.
Zaczęło się tedy pakowanie na ów wóz węgierski, na który siadł naprzód sam Hołłowicz, dalej posunął się starszy syn jego, który miał się przy nim umieścić, młodszy wcisnął się w środek. Siedzenie na przodzie przeznaczone było dla Wacka i dla Wicka, niezbyt może wygodne, lecz dające im czuć obie skrzynki drogie, które tylko trochę sianem przysłano. Gdy się usadowili tak wszyscy, woźnica obejrzał, proboszcz przeżegnał, trzy konie wyciągnęły się dobrze, nim wóz z miejsca poruszyły. Chłopcy kłaniali się jeszcze czapkami i głowami, a stojący ich żegnali błogosławiąc. Proboszcz natychmiast do izby powrócił, wstydził się łez swoich.
Wóz stuknął na progu bramy, wytoczył się i za murem zniknął. A na probostwie zapanowała cisza tak smutna, jakby już tam nikogo nie było.





Następnej niedzieli, jak zawsze na summę, dosyć się parafian zebrało. Kollatorem i najbliższym sąsiadem był pan starosta Andrzej Chryzostom Sniehota. Zwykle nań czekano z summą, a nigdy na nią nie chybiał. Między nim a ks. Paczura stosunek był dziwny, bo starosta i wielce szanował i zapraszał proboszcza, i rad był widocznie pozyskać sobie jego względy — a proboszcz, choć mu okazywał uszanowanie i nie miał powodu do najmniejszej niechęci, mimo dobroci swej dla wszystkich, zdala się od dworu w Zalesiu i od pana starosty trzymał.
Gdy się spotykali, jak najlepiej byli z sobą, bo ks. Paczura z nikim źle być nie mógł; przecież poufałości i zażyłości brakło. Starał się o nią widocznie pan Sniehota, unikał jej proboszcz. Przecież gdy się o staroście zgadało, oddawał mu ksiądz sprawiedliwość wszelką i przymioty jego wynosił. Ale był powód dla którego, mimowolną czuł doń odrazę ks. Paczura. Pan starosta miał jedną wadę, nałóg czy manię, bo nie wiedzieć, jakby to nazwać wypadało — był pieniaczem.
Takich już dziś na świecie niema. Starosta pieniał się nie dla zysku, nie ze złośliwości, nie przez chciwość na dobro cudze, ale przez dziwną do prawowania się namiętność. Niepokoił tem ludzi, narażał się im, pieniądze marnował, a bez procesu żyć nie mógł.
Opowiadano o nim, że gdy mu raz szlachcic w sprawie o granicę chciał dla miłego spokoju dobrowolnie ustąpić — zburczał go.
— Chyba punktu honoru nie masz? jak to może być, ażebyć sobie bez oporu dał brać z przed nosa? hę? Mnie się zdaje, że mi się to należy, ale to jeszcze nie racya. Któż to wie? mogę się ja mylić! nie chcę cudzego dobra mieć na sumieniu. Niech sąd rozpozna przy kim słuszność, musisz się kochanku prawować, to nic nie pomoże.
Proces dla starosty był rodzajem walki, ożywiał go, dawał mu ochotę do życia, wesołość, różność, gdy mu brakło tego zajęcia, smutniał i nudził się. Kosztowało go to nieraz dużo, ale o to nie dbał. Kupił pono był Zalesie jedynie dla tego, że tu miał widok na trzy sprawy ważne, dwie graniczne o bardzo znaczną dyfferencyę, która się na seciny włók liczyła, trzeci o summę na dobrach opartą, jakoby spłaconą, przy tem uległą już przemilczeniu, o którą się upomniano. Mniejszych różnych spraw, jakie chwytał i prowadził, zliczyć było trudno. Więc jeździł po sądach i trybunałach, naradzał się z prawnikami, sam pisał informacye, wglądał we wszystko, gardłował, przymawiał się od kratek, a znano go z tego, iż prawo na palcach umiał, i radzono go się też chętnie. Dom był zawsze pełen mecenasów, regentów i gości. Szczęściem państwo Sniehotowie dzieci nie mieli a fortunę znaczną, która na te fantazye starczyła.
Sam pan starosta człek wzrostu bardzo słusznego, chudy, kościsty, trzymał się zawsze prosto, głowa do góry, czuprynę nosił mocno podgoloną, i nastrzępioną, wąs też podstrzygał. Zwykł się był chętnie pod barki brać i ręce za pas zakładać, z czem mu było do twarzy i człek był prezencyi wielkiej. Przytem grzeczny niezmiernie, kłaniający się, wesoły, w komplementach przesadnych łacińskich wyegzercytowany i wymówny, anegdot różnych starych i nowych zawsze obfito miał w zapasie. Pić bardzo nie lubił, ale do kielicha, gdy było potrzeba, stanął, i tych co słynęli z tego, że czysto koło szkła chodzili, zawsze pobił. W domu, gdy obyczaj nakazywał, poił, sam wolał trzeźwym być. Tak samo z jedzeniem, nie gardził niem, ale do niego wagi nie przywiązywał. W plikach papierów siedział ciągle.
Gdy mu zajęcia nie stawało żywego, naówczas lubował się w przeglądaniu starych procesów rozmaitych, szczególniej o posiadłości ziemskie i nikt od niego lepiej nie znał status causae ordynacyi ostrogskiej, albo sławnego owego procesu kapituły wileńskiej.
W papierach u niego ład był większy niż w gospodarstwie, w którem sami się ekonomowie rządzili i niemiłosiernie go okradali.
Sama pani Sniehocina, Anna imieniem, z domu Brzechwianka, kobieta była miłującą spokój, cicha, pobożna i dobra, a dla jegomości gotowa i cierpieć i milczeć i czynić, co kazał, byleby mu z tem dobrze było, to też może przykładniejszego małżeństwa nad to na świecie nie było. Szanował ją Sniehota i z wielkiem był dla niej przywiązaniem, ale miał taki obyczaj niedobry, że mimo to przy niej często na kobiety wyrzekał, prześmiewał i przykrość jej tem czynił.
Szło to tak sobie żartami, — a pani starościna, ostrzelana już z temi wybrykami, milczeniem je pokrywała.
Bezdzietni, samotni, krewnych nie mając blizkich, rozrywali się, jako mogli, on procesami, ona wychowywaniem dziewcząt, których u niej zawsze, pod jej okiem, pięć do sześciu bywało w fraucymerze. Gdy z nich która dorastała, przyjętem już było, że starosta dawał dwa tysiące złotych posagu i sutą wyprawę. Sprawiano wesele jak własnemu dziecku, i te wychowanki starościnej, wszystkie jakoś szczęśliwie jej poszły, a dobrze się za mąż powydawały. Jedna nawet bardzo majętnemu człowiekowi poślubioną została. Starościna zwała je dziećmi swemi, a obchodziła się z niemi jakby rodzone jej były.
Dwór w Zalesiu, u państwa Sniehotów, już niemal na pański zakrawał, jeździli karetą poszóstną, mieli dworzan kilku, kapelana bernardyna w domu, starego krewniaka quasi marszałka dworu, a służbę pośledniejszą bardzo liczną, — zaleski dom też poprawiony i dobudowany dosyć się prezentował pokaźnie. Była w nim i sala z chórkiem, i pokojów gościnnych dosyć i różnych zakomórków a schówek do zbytku — a choćby się zjechało jak najwięcej miłych braci, miejsca dla nich nie zabrakło. Piwnica i kuchnia, zasposobione dobrze, starczyły na wszelkie wypadki.
W stajni kilkadziesiąt koni zawsze było w pogotowiu. Gościnność starodawna, uprzejma, braterska, drzwi otworem, a łacniej kogo zatrzymano gwałtem, niżby się go pozbyć miano.
Ze szczególnym był ks. Paczura szacunkiem dla starościnej — jednak nie wezwany nigdy do Zalesia nie zajrzał, a po nabożeństwie bywało, iż się nawet z panem Andrzejem nie widząc, dawał mu do domu odjechać. Wprawdzie Sniehota, mając kapelana w domu, pomocy duchownej tak dalece nie potrzebował, a przecież za proboszczem, którego lubił — tęsknił.
Bywał ks. Paczura u nich zwykle na Wielkanoc, na św. Andrzeja i św. Annę, rzadko inaczej. Jednak kollatorowi należne uszanowanie okazywano. Czekano ze mszą świętą w niedzielę na niego, na którą do parafialnego kościoła z obowiązku nigdy przybyć nie omieszkał, choć miał w domu kaplicę. Trzeba było choroby ciężkiej, by Zalesie chybiło, a i w takim razie, przysłano kogo i ze dworu. Mieli kollatorstwo ławkę swoją suknem wybitą, podawano im pierwszym patynę do pocałowania. Szli za celebrującym na processyi. W czasie obchodu Bożego Ciała, starosta księdza niosącego ciężką firlejowską monstrancyę zwykle podtrzymywał. Jednak stosunki były ceremonialne i chłodne.
Z ks. Serafinem, kapelanem starostów, ks. Paczura był w najlepszej komitywie, często gęsto pomagał mu on do spowiedzi i posług duchownych, ale to nie zbliżało go do Zalesia.
Tej też niedzieli chwilę czekać musiano, nim się poszóstna kareta i za nią bryka ukazała. Gdy ją spostrzeżono na drodze, dano znak i głupi Bartek na summę uderzył w dzwon wielki, za którym mieszczańskie chłopaki ruszyły resztą dzwonów. Lud, który stał na cmentarzu, zaczął płynąć do kościoła. Mamert świece wszystkie, wielkie i małe zapalał. Matłachiewicz już był na chórze, na który kilku swoich wybranych puścił.
Stanęła landara przed bramą, i ukazał się starosta, jak zwykle, wyprostowany, z miną pańską, pod rękę wiodąc drobną i małą żonę swą, osłonioną czarnym welonem. Za nimi szli ks. Serafin i dwoje dziewczątek jednakowo ubranych, z paninego fraucymeru, oraz stara Ościńska, która miała dozór nad niemi, i ów majordomus, rezydent marszałkujący p. Prawutyński Hieronim, też okazałej postaci człowiek, który z powodu słabych nóg, na lasce się podpierał...
W kościele ustąpili się im wszyscy tak, że mimo ścisku, mogli dojść wygodnie do swej ławki, przy której Prawutyński zajął miejsce z boku.
W tejże chwili zasygnowano na summę i ks. Paczura wyszedł z zakrystyi, ale — zamiast dwu chłopaków, do których już byli wszyscy nawykli, takich zręcznych, pięknych, z miłemi twarzyczkami, na których serce się patrząc radowało, Mamert dobrał dwóch z miasta dzieciaków i to z wielką biedą, których ledwie wyuczono jako tako do ampułek i mszału, nie wymagając ministrantury. Jeden od Seradowicza, chudy był i cienki, a niezgrabny, bo już na stołku szewcowskim siedząc, nogi sobie pokrzywił; drugi pędrak mały, co go ledwie za kratkami widać było, pyzaty, ciężki i przestraszony, ledwie szedł. Wszyscy zaraz dostrzegli zmianę, a staroście tak ubytek dwóch serwitorów był jakoś przykry, że mu to w nabożeństwie dystrakcyę robiło.
Odezwał się aż, wstając na Ewangelię do jejmości: — Co się to z księdza chłopcami stało? — Naturalnie starościna odpowiedzieć nie mogła. Inni też w kościele zaraz zauważyli, iż zmieniono służbę przy ołtarzu, wszystkim brakło Wacka i Wicka. Najbardziej jednak bodaj staroście.
Po nabożeństwie i odśpiewaniu pieśni, na którem dotrwali państwo oboje, starosta, co się bardzo trafiało rzadko, szepnął coś żonie, i wyszedłszy na cmentarz, zamiast do powozu wprost — skierowali się oboje na plebanię.
Ks. Paczura, który się tych odwiedzin nie spodziewał, gdy mu o tem dano znać, pośpieszył za nimi tak, że ich we drzwiach napędził. Szedł też i ks. Serafin i Prawutyński, tylko Ościńska z dziewczętami wprost do Zalesia odjechała.
Witano się z wielką grzecznością a proboszcz drzwi otworzywszy do sali, zapraszał.
— Nigdybym jegomości dobrodziejowi moją wizytą naprzykrzony nie był — ozwał się starosta, — gdyby nie szczególna okoliczność. Tknęła mnie absencya dwóch chłopaków, do których nawykły oczy nasze. Czy uchowaj Boże nie pochorowali się?
— Bo to teraz choroby różne dziecinne panują — dodała starościna.
— A! nie, dzięki Bogu — wzdychając odparł proboszcz; — dura lex, sed lex, trzeba było oddać do szkół. Czas nadszedł. Ściskało mi się serce, zwlekałem... w końcu... trzeba było... trzeba było.
Smutny wyraz twarzy dowiódł, jak po nich ks. Paczurze bardzo było tęskno.
— Powiem panu staroście — dodał skłonny jakoś tego dnia do otwartości proboszcz — że i dla chudej plebańskiej kieszeni i dla serca stryjowskiego ciężki to był casus, a no... co było robić!!
Rozśmiał się, twarz chustką ocierając. Starosta i starościna spojrzeli po sobie.
— A ja, ks. proboszczu dobrodzieju — rzekł starosta poważnie — Bóg widzi, patrząc na chłopaków, miałem do was zanieść prośbę.
Żartobliwą zrobił minę.
— Oto moja dobrodziejka — wskazał na żonę, — zawstydza mnie, sromoci, nie może językiem, to factis mnie upokarza... Wychowuje sieroty dziewczęta naumyślnie, aby światu pokazała, co to za nieużyty i twardy człek ten jej mężysko... Cierpiałem, cierpiał — aż miarka się przebrała — vicisti Galilee, postanowiłem albo mojej jejmości dorównać, lub ją zawstydzić, i — choć dwu chłopców wziąć na wychowanie. Przyznasz jegomość dobrodziej, że jej pięcioro dziewcząt to jeszcze nie dochodzi wartością dwóch chłopaków...
Rozśmiał się i popatrzał po słuchających.
— Chciałem się właśnie, dodał, dopraszać łaski waszej, abyście mi te sieroty wasze powierzyli. A tu — czy moja jejmość zaintrygowała? hę? przyznajcie się?
Proboszcz stał zakłopotany, uśmiechała się pani.
— Gdzie się chłopcy podzieli? zapytał starosta.
— Wyprawiłem ich z Hołłowiczem do Lublina do dyrektora — rzekł ks. Paczura.
— Niech i tak będzie — przerwał starosta — ale pozwólcie, aby nie na waszym koszcie byli, lecz na moim, inaczej mi moja jejmość oczy wykałać będzie.
Ks. Paczura stał mocno skonfudowany, gdy starosta ruszył go uścisnąć.
— Proszę o to jako o łaskę — jako o środek jedyny utrzymania zgody i pokoju między małżeństwem...
— Panie starosto... mruczał proboszcz.
— Nie wymówisz się — nie pomoże! Chłopców biorę na mój koszt, aż do wyzwolenia ich... inaczej nie będzie.. Jest to dla mnie konieczność — jejmość biorę za świadka...
— Ale tak! tak! poczęła żywo starościna — dla świętego spokoju... bo ja mu go nie dam inaczej.
Zaczął proboszcz dziękować.
Dawniej — inaczej się dobrodziejstwa świadczyły i przyjmowały. Dziś jest więcej dumy w ludziach, bo miłości mniej jest. Dawniej dawał brat bratu, a prosił jak o łaskę, by przyjęto; przyjmowano bez sromu, bo każdy oddawał drugiemu, co wziął od pierwszego.
Pojęcia i uczucia z obu stron niezmiernie się odmieniły w tym względzie. Duma nie dopuszcza od obcego przyjmować nic, a dziś i brat jest obcym, gdy dawniej obcy był bratem.
Ks. proboszcz, zawahawszy się pół chwili, ani mógł, ani chciał odrzucać ofiary możniejszego pana, któremu ona czyniła przyjemność, dla dzieci była rękojmią swobodniejszego rozwijania się, a może lepszej przyszłości...
Oboje starostwo poweseleli, ucieszył się ks. Serafin, a że chciano podziękowań uniknąć, zaprosił nazajutrz na obiad proboszcza do Zalesia Sniehota. Kareta podeszła pod bramę dziedzińca, i wyjechali.
Ks. Paczura pozostał w niej długo jak upojony, modląc się po cichu i sam nie wiedząc, jak Bogu dziękować za to dobrodziejstwo.
Jeszcze stał tu, gdy nadszedł Hołłowicz, który był z ekonomem ze wsi sąsiedniej zagadał się na cmentarzu.
— Słyszałeś, co się stało? zawołał do niego proboszcz... łaska z nieba spadła na moich chłopców... Starosta ich wychowanie na siebie bierze!
Hołłowiczowi wcale to nie było na rękę — skrzywił się nieco i głową pokiwał — lecz winszować musiał. Cała spekulacya na ordynaryi i dyrektorze — upadała...
— A no — rzekł — winszuję — jeśli jest czego?... da się to widzieć — Pańska łaska na pstrym koniu jeździ.
— Daj-no pokój — daj — nie denigruj przed czasem... Wola w tem dobra jest — niech im Bóg płaci.
Zamilkł Hołłowicz. Biedny człek naprzódby był wolał bodaj swoich dwóch synów dać staroście, potem zatrzymać tych dwu dla ordynaryi... Smutno mu się zrobiło. Pomyślał tylko: Są ludzie szczęśliwi.
Nazajutrz proboszcz, kazawszy nową rewerendę wytrzepać, ustrojony siadł na bryczkę i do Zalesia pojechał. Ks. Serafin go, mówiący pacierze na gościńcu schwycił — i poszli razem z nim pieszo.
— Widzicie, dobrodzieju mój — a nie mówiłem? — odezwał się ks. Serafin — a nie dobry ze starosty człek? Serce złote!... Ma swoje ale... a któż go nie ma? W piersi się uderzmy.
— Albożem ja kiedy, uchowaj Boże, ujmował mu? — zawołał proboszcz.
— Ja tego nie mówię — a no — serca do niego nie mieliście. Tymczasem kto go jak ja zna bliżej, na pasek św. Franciszka patryarchy naszego, ojcze mój — złoty człek. Myślicie, że mu kto poddał tę myśl względem chłopców! Uchowaj Boże! W modlitwie mu przyszła, gdy tych chłopców przed oczyma nie stało... A tak się tem cieszy — rozśmiał się bernardyn — jakby proces wygrał.
— Otóż to te procesa! wtrącił po cichu ks. Paczura — mój ojcze — do czego to? do czego?
Caro infirma, rzekł Bernardyn, oto ja ks. proboszczowi powiem coś, czego sam byłem świadkiem. Toczył się proces w Morochowszczyźnie ze szlachcicem, z Wybranowskim. Zaciął się Wybranowski, i choć nie majętny stawił mu czoło — do upadłego. On też — w to mu graj. Lat sześć trwało to pieniactwo, wodzili się po trybunałach, kondemnowali, apellowali, ciągali, rwali, aż nareszcie, co łatwo było przewidzieć, Sniehota wygrał. Wybranowski padł... tak, że się już na ostatni trybunał fantował, i zastawił dwa pasy i karabellę sadzoną... A tu trzeba było koszta jeszcze opłacić. Wyrok wyjęto... Sniehota nasz posmutniał — wprost tedy do Morochowszczyzny, do szlachcica... Gdy przed dworek zajechał, Wybranowski myśląc, że urągowisko, z szablą wyszedł w ganek, a ten mu na szyję: — Niech cię uściskam — zrobiłeś mi satysfakcyę prawdziwą, nie dałeś się — broniłeś, dojadłeś mi, — szanuję. — Otóż widzisz, przyjechałem, aby ci wszystko wrócić i dyfferencyę i koszta. A mnie to po co? Jam charakteru w waści macał a nie worka. Przyjaciołmi bądźmy i kwita.
Odtąd Wybranowski go pod niebiosa wynosi.
Doszli do dworu, a tu ich starosta przyjął i sama starościna serdecznie, i proboszcz rad nie rad dał się ująć dobrocią. Umówiono się o utrzymanie chłopców, do których zaraz starosta posłał Prawutyńskiego, aby opatrzył, co było potrzeba. Sama starościna posłała im bieliznę, suknie, — słowem chcieli, aby im na niczem nie zbywało.
Za to pretendował Sniehota, aby część wakacyi spędzali u niego, i w czasie świąt, choć parę razy z probostwa przybywali do Zalesia.
Tak się to poszczęściło sierotom, a zarazem i proboszczowi, któremu, by ich wychować, jak należy, było ciężko, zwłaszcza przy takim dzierżawcy. Niezły był człowiek z Hołłowicza, ale i on i żona zbytnio o swojem pięciorgu robaczków pamiętali.
Zaraz tedy na święta Bożego Narodzenia, gdy ich przywieziono, nazajutrz się musieli jechać stawić i paść do nóg staroście. Okarmiono ich tam i ponatykano kieszenie i odprawiono do stryja. Tu była radość wielka, a opowiadanie nieskończone o szkole, o nauce, o różnych przygodach strasznych, jakie przechodzili. Chłopców po wszystkich kątach było pełno, pytała Magdalena, trzymał w zakrystyi kulawy Mamert, a biedny głupi Bartosz, jak cień się włócząc za nimi, zęby wyszczerzał i śmiał się zdaleka. Gdy ich wesołymi zobaczył, sam też podrygiwał, rzucał rękami, głową trząsł, ryhotał w kułak, a gdy nim ta radość owładła do szału, uciekał z oczu ludzkich.
Jeden Matłachiewicz utrzymywał, że się tylko w szkole gorszej swawoli nauczyli — wszystkich figlów i psikusów studenckich...
Proboszcz, który ich wziął na ścisły egzamin z łaciny, rad był z nauczycieli. Z historyi świętej też Wacek szczególniej wytrzymywał najsurowsze badanie. Nie można jednak zaprzeczyć, że czasu świąt było i swawoli dużo. Na żart chodzili po miasteczku z jasełkami, poprzebierani, straszyli pod oknami, Wicek się w kożuch na wywrót przystroił i jakieś niebywałe stworzenie reprezentował. Nie było w tem tak dalece nic złego. W czasie nabożeństwa w kościele raźno też dopomagali Mamertowi.
Na Wielkanoc potem przyjechawszy, oni z nim ubrali grób wielko-piątkowy w bocznej kaplicy, a może nigdy nie był tak ustrojony i oświecony jak teraz, nigdy drewniani rycerze nie stali butniej na straży i lampy nie były ustawione misterniej. Zieloności dużo po ogrodach napsuto, aby przybrać grób na podziw pobożnym.
Na święcone i proboszcz i oni pojechali do Zalesia. Tu zjazd był zawsze wielki, i przez tydzień nie schodziła zastawa ze stołów, a niekiedy na Zielone święta ją odnawiano. Wielkanoc w tym roku przypadała późno, a wiosna wcześnie nadeszła, więc zabawić się było można i w grodzie, a u starostwa był ogród staroświecki szpalerowy, w kondygnacyach, ze strzyżonemi drzewami, które podziwienie obudzały. Dwa świerki szczególniej ostrzyżone w kształcie długich pudełek z gałkami na wierzchu, były dla okolicy cudem świata. Co rok, na wiosnę przystawiano do nich drabinę i nielitościwie młode gałęzie ogromnemi nożycami postrzygano tak, że biedne drzewa na zewnątrz nie mogąc rosnąć, w środku gęsto zbitemi, czarnemi się okrywały wypustkami — i stały jak z muru ciemnego zbudowane. Oprócz tego duże długie ulice, jak zielone korytarze, dwiema okrągłemi altanami zakończone, w lecie nie przepuszczające promieni słonecznych mogły służyć za schronienie w największe upały.
Tu dopiero chłopaki się rozkoszowały, biegając na wyprzodki i przypatrując mnóstwu ptastwa, które się gnieździło po gęstwinie. Gniazd bocianich, czaplich, wronich, nie licząc drobnego skrzydlatego tłumu, co niemiara było. W sadzawkach cembrowanych mogli widzieć rzucające się karasie i liny... Tu też mnóstwo ślimaków dostarczało przedmiotu do ciekawych obserwacyj... Brano jednego z nich i przemawiano doń wedle starej formuły:

Ślimak, ślimak — wystaw rogi,
Dam ci grosz na pierogi...

Ślimak zwolna wysuwał rogi z pod skorupki i dostawał po nich gałązką, czem skonfundowany, na nowo uciekał, cały chowając się w swym domku... Ogród to był pełen dziwów i czarów, a osobliwszym w nim przedmiotem — dla którego widzenia nie żal było przebiedz w drugi jego koniec, — była grota cała muszlami wysadzana. Niegdyś tryskała z niej woda, lecz gdy prowadzące ją rury się popsuły, stała sucha; ściany jej, odziane całe kamyczkami świecącemi i skorupkami osobliwych barw i połysków, podziw obudzały w chłopcach. Po nad nią i do koła jej rosły różne dzikie krzewy, przypominające nieco to ich schronienie pod murem cmentarnym, w którym niegdyś siadywali. Tu jednak daleko było piękniej — a coś tajemniczego nęciło do niej. Słońce nigdy nie dochodziło do tego kątka, powietrze przesiąkło było jakąś wilgocią i zapachem dziwnym... Zdawało się, że jakieś poczwary, duchy i widma zamieszkiwać tu i gospodarować musiały, gdy ludzi nie było. Do wrażenia, jakie czyniła grota, przyczyniało się i to jeszcze, że — jak mówili pocichu dworscy — jeden z dworzan poprzedniego dziedzica z niewiadomego powodu odebrał tu sobie życie... Wiele lat upłynęło od tego czasu, a jeszcze okazywano na ziemi coś, jakby kształt nieforemny ciała ludzkiego przedstawiającego, szczególną okrytego pleśnią, która starta wracała... — tak pamięć nieszczęścia i występku przechowała się widomie. Nikt nigdy stopą nie śmiał dotknąć miejsca tego, ale mu się przypatrywano ze zgrozą. W samym końcu rozległego ogrodu była ciekawość jeszcze większa — wzgórze, na którem niegdyś miało stać zamczysko... Nie pozostało już teraz z niego nic, oprócz stosu kamieni i studni... Była ona kamieniami też ciosanemi ocembrowana, a tak głęboka, że gdy w nią kamyk ciśnięto, trzeba było czekać dobrą chwilę, nim upadł na dno. Chłopcy też nigdy nie omieszkiwali, wszedłszy na wzgórze, rzucić w głąb jej po kamyku...
Kaplica, w której gospodarzył ks. Serafin, stała także w ogrodzie, ale była drewniana i po kościołku w Borusławicach wydawała się małą. Staraniem pani samej ubrana była zawsze bardzo pięknie, a na Maj pełna kwiatów. Zwykle nawet przez cały dzień dla wpuszczenia powietrza stała otworem, lekką tylko kratką przezroczystą zamknięta. Można się więc było jej przypatrzyć, i cudownemu obrazkowi Matki Boskiej w ołtarzu, i pięknym ławkom, i mnóstwu drobniejszych wizerunków, któremi ściany były okryte. W czasie świąt Wielkanocnych drugiego już roku, gdy chłopcy tu przybyli i wybiegli oglądać te osobliwości, — czas był piękny, dzień prawie gorący, liście na drzewach już spore... Zapędzili się aż pod grodzisko, zwane górą zamkową... Nikogo tu niebyło, sami mogli hukać i gospodarować i dokazywać, jak się im żywnie podobało. Nagle Wicek schwycił brata za kołnierz i wstrzymał go, krzycząc: — Tst!
Stali wśród gąszczy, po za którą szedł szpaler... Właśnie tą ulicą idącą, spostrzegli całą gromadkę jakąś w sukienkach białych. Była to wypuszczona na przechadzkę kupka wychowanic starościnej, pod dozorem starej pani Ościńskiej, idącej za niemi. Dziewczętka wesoło podskakując, zupełnie się tak radowały wiośnie i ogrodowi, jak dwaj nasi młodzi Paczurowie. Skromniej tylko objawiała się ta radość i ciszej a ostrożniej tryskały śmieszki.
Przodem szły dwa małe dziewczątka, trzymając się za ręce, z włosami krótko poostrzyganemi, jedna ładna, druga ospowata i brzydka, chorobliwie a blado wyglądająca.
Obie miały w rękach po garści narwanych w cieniu przelaszczek... Za niem szły dwie drobinę słuszniejsze, osobną stanowiące gruppę, bo latami już nie dozwalały uczestniczyć w swawoli pierwszych. Na ostatku przy, a raczej przed samą panią Ościńską szła jeszcze starsza, może dziesięcioletnia dzieweczka z kosami zaplecionemi we wstążki niebieskie spadającemi jej na ramiona. Ta szła już jak osoba dojrzała, sama z sobą, zadumana, myśląca, w ręku trzymając jeden kwiatek, duży liliowy anemon, okryty srebrnym z wierzchu włosem, wątłe to zjawisko pierwszych dni wiosny, które wprzódy kwiat puszcza niż liście, i trwa... jeden dzień wiosenny.
Śliczną miała twarzyczkę zadumana dzieweczka, już prawie nie dziecinną, tak powagi pełną, a jeszcze rysami i krojem aniołkowatą i dziecięcą. Coś myślała, na kwiatek patrzała, to znów gdzieś tak w głąb, w świat, jakby czego szukała — co się przez całe życie znaleźć nie może. Oczy jej duże, czarne, myślące, z pod spuszczonej główki, błyskały ogniem jakimś, już zwiastującym myśl, cierpienie i rozpoczęte zawczasu życie.
Oba bracia skryci za krzakami, przypatrywali się dwom pierwszym trochę i dwom drugim także pobieżnie, ale ta ostatnia — ta ostatnia, idąca tak mierzonym krokiem, powoli, z tym w ręku kwiatkiem, z kosami długiemi, z oczyma czarnemi, wymierzonemi wprost na nich — przestraszyła ich niemal. Chcieli uciekać i stali jak wryci... Nie widziała ich sierotka, bo byli schowani dobrze za młode krzaki w gęstwinę, ale im się zdawało, że na nich tak temi oczyma strasznemi patrzała, że im coś mówiła niemi... Nie rozumieli tej mowy, a przeraziła ich, jak pytanie jakie, na które na świecie odpowiedzi nie było...
O co ona pytać mogła temi oczyma czarnemi — ta smutna dzieweczka?... Przeszła cała gromadka i już ją tylko widać było migającą za krzakami wśród zielonych gałęzi — a chłopcy jeszcze schyleni stali — i zdało im się, że przed nimi ciągle było widmo tego dziewczęcia pytającego oczyma?
Nagle obaj rzucili się uciekać... Strach ich ogarnął. Biegli aż na drugi koniec ogrodu, i tu dopiero stanęli zadyszani, patrząc się na siebie. Wacek był zadumany, a Wicek głową trząsł... Nie mówili nic do siebie... Odpadła ich ochota do swawoli, spoważnieli nagle... Żaden z nich drugiemu nie powiedział o tem zjawisku ani słowa, ale je tak dobrze zapamiętali, jakby nie jeden, ale sto razy mieli je przed oczyma. I gdy tegoż roku na wakacje przybywszy, pojechali znowu do Zalesia, upaść do nóg staroście, a żona jego wieczorem chcąc ich zabawić, do wielkiej sali z chórkiem pozwoliła przyjść sierotkom swym z Ościńską, aby grali w ciuciubabkę, pierścionek i cztery kąty a piec piąty — gdy weszła taż sama dzieweczka z pytającemi oczyma, poznali ją od razu. Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się i zrozumieli.
Tu się dopiero dowiedzieli z odezwania się przypadkowego Ościńskiej, iż to dziewczę zwano: Kocia — z czego Wacek wniósł, że mogła mieć imię Konstancji, i oba je dobrze zapamiętali... W czasie gry, gdy inne dosyć wesoło rozbawiwszy się swawoliły i śmiały, jedna ta Kocia pozostała poważną, jak jej wiekowi przystało, zamyśloną, i choć w grach była bardzo zręczną, bo jej nigdy ani złapać nie było można, ani na niczem pochwycić — milcząco się trzymała i z wielką na siebie pamięcią. Chłopcy usiłowali się zbliżyć do niej, ale tak się zręcznie im wymykała, iż musieli tego zaniechać... Strach ich jakiś ogarniał, patrząc na nią.
Ze wszystkich dziewczątek była najstarszą, rej też między niemi wiodła, najstaranniej była ubraną, a z pewnych oznak i troskliwych wejrzeń starościny wnosić mogli, iż szczególne u niej miała względy. Gdy wśród gry kosa się jej jedna rozpuściła, starościna ją do siebie przywołała, postawiła oparłszy o swe kolana i sama jej włosy zaplotła. — Dziewczę pocałowało ją w rękę, a pani w główkę...
Wszystko to Wicek i Wacek widzieli i zapamiętali. Na obu ich dziewczę w czasie zabawy żeby też choć raz spojrzało; dopiero gdy się rozchodzili — Kocia żegnając, każdemu z nich dała po jednem owem wejrzeniu pytającem, które ich przejęło i zmieszało tak, że się nawet zapomnieli jej odkłonić...
A gdy wrócili na probostwo, nic sobie nie mówiąc, myśleli bardzo niepotrzebnie o tej Koci, posiadawszy w kątach wielkiej izby, że aż ks. Paczura wszedłszy, musiał ich budzić.
— Co wam u licha — powróciliście, jakby starosta połajał — czy co?
— Ale! chowaj Boże! chowaj Boże! — odezwali się oba razem.
— Cóż was, chyba drzemka porwała?
Wyszli tedy oba w dziedziniec, i tak się zadumy skończyły...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.