Bracia mleczni/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia mleczni
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie „Przyjaciel Dzieci“, 1873, nr 24-52
Wydawca Jan Münheymer
Data wyd. 1873
Druk Jan Jaworowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Można było przewidzieć łatwo, iż magister nazajutrz sprawę przed najwyższy trybunał szkolny wytoczy. Nie mógł też już postąpić inaczej, bo z wrzawy próżno wszczętej śmiano by się, gdyby się tak na niczem skończyć miało. Dowodów na winowajcę brakło, lecz moralne były wielkie. Któż inny mógłby się tu wkraść w nocy?
Suchorowski jeszcze przed szkolną godziną wyszedł z domu i wprost udał się do Narymunda. Erazm, który przeczuwając burzę, czatował, zszedł mu z drogi aby się z nim nie spotkać. Professor dopijał zimną kawę i łapczywie zajadał suchą bułkę, bo apetyt miał nie wybredny, jak ci wszyscy, którym na zaspokojenie go, łakocie i wymysły niepotrzebne. Gdy Suchorowski wszedł zamaszysto i hałaśliwie do pierwszej izby i — nie pytając, ku drugiej się posunął.
— O! o! cóż to mi tak rannego sprowadza gościa? wesoło zawołał professor.
— Ah! bieda professorze — odparł Suchorowski, siadając i rozpierając się nader poufale. Przychodzę się poskarżyć wam wprzódy, niżeli sprawę wytoczę przed władzę szkolną. Wasz to wychowaniec nie daje mi pokoju, zabiegając do mojego pana prezesowicza, któremu rola protektora smakuje. Wczoraj w nocy... przez płot wdarł się do naszego ogrodu dla cichej rozmowy... schwytałem go na uczynku... oberwałem mu kołnierz, możecie się przekonać na jego mundurze.
— Wczoraj wieczór? spytał professor spuszczając oczy mimowolnie — wczoraj wieczór mój chłopak był w domu... ale, za pozwoleniem — gdzież ten kołnierz od munduru?...
— Licho wie gdzie mi się podział, alem oberwał to pewna...
Narymund wstał z krzesła, poszedł do progu i zawołał Erazma. Chłopak blady jak ściana, ale śmiałym krokiem przyszedł. Mundur na nim był cały, kołnierza mu nie brakło... a ten wcale nowy nie był i dobrze zabrukany.
Po obejrzeniu go i wskazawszy w milczeniu Suchorowskiemu że się omylił, professor dał znak chłopcu by się oddalił. Suchorowski siedział milczący a gniewny. — O! o! rzekł — z chłopca filut niepospolity, postarał się o kawał kołnierza.
Narymund jakby nie słyszał i nie zważał, — dopił resztkę kawy, otarł usta i kiwając głową, poufałym tonem rzekł do Magistra:
— Kochany panie... ja już część moich zębów zjadłem, żyjąc z młodzieżą i ucząc się ją prowadzić, pozwól mi więc zrobić tę uwagę że masz złą metodę. Jesteś za surowym i za namiętnym, łagodnością i chłodną krwią młodzież się kierować daje.
— Waćpan z paniczami nie miałeś do czynienia, przerwał Suchorowski.
— Przepraszam, nawet z kilku, dodał Narymund, zrobiwszy prób parę, wyrzekłem się dozorowania dla nauki.... wolę suchy chleb jeść, a wolne godziny obracać na książki.
— Ja tu o teoryach wychowania nie myślę rozprawiać, zawołał Suchorowski, idzie snać o to, ażeby te wisusy nie tryumfowały... waćpan mi musisz dać satysfakcyę i Erazma surowo ukarać, albo, coby lepiej było, wypędzić go do kaduka.
— A tak dodał szydersko professor, wypędzić biedaka, ażeby paniczowi było przestronniej — zapewne?...
Suchorowski popatrzał nań.
— Co się tyczy surowej kary, mówił Narymund, tej przedewszystkiem nie jestem zwolennikiem, mój panie magistrze, — powtóre gdzież dowód, że chłopiec ten jest winowajcą?
Suchorowski porwał się z krzesła w gniewie.
— Będę więc przywiedziony do tego, że pójdę do dyrektora i prosić go będę, ażeby trutnia tego ze szkół wypędził, inaczej rodzice będą zmuszeni prezesowicza odebrać, co niezawodnie uczyni wrażenie.
Na profesorze Narymundzie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia, uśmiechnął się.
— Tandem tedy, wybąknął, przyszło by do tego, mój panie magistrze, że później dla honoru posiadania jednego prezesowicza, szkoła by musiała coraz po jednej jakiej poświęcać ofierze! Dziś Erazma, jutro drugiego, trzeciego, piątego.. ale, dalipan nie wiem czyby już nie lepiej było z bólem serca prezesowicza się wyrzec!... Popatrzał na rozburzonego i czerwonego od gniewu dozorcę.
— Szanowny panie, dokończył cicho i łagodnie, pomiarkuj czy to wszystko warto tyle wrzawy i hałasu? Gdybyś chłopca złapał na uczynku, byłby ukarany, ale jakiż dowód winy? Wszak nawet kołnierza nie ma?
Suchorowski wahał się i namyślał.
— Uczyń pan to dla mnie, odezwał się, a ukarz go na moje słowo, biorę to na sumienie — on był....
Narymund głowę dziwnie z jednego ramienia na drugie przełożył, wpatrując się w Suchorowskiego.
— Jakiejże pan chcesz kary?
— Wypędzić go! wypędzić!
Narymund nie odpowiedział nic. Po chwili rzekł zimno:
— Idź pan do dyrektora.
Radzca o tej godzinie, choć już zwykle ubrany, bo zrana pracował w kancellaryi, palił lulkę i siedział w szlafroku. Przyjmował on jednak pilne interessa mających. Na widok Suchorowskiego, zdjął czapeczkę, podał mu grzecznie krzesło, chciał go częstować herbatą która stała na samowarze. Magister odmówił, po drodze ochłonął nieco i namyślił się — postawę przybrawszy poważną i smutną. Dyrektor był w najlepszym humorze, a słodki i uprzejmy jak zawsze.
— Godzina, w której przychodzę tu, odezwał się, może już panu dyrektorowi dała do myślenia, że nie z samem uszanowaniem tylko stawię się do niego. Mam tyle utrapień z moim wychowańcem, iż mi niepodobna wytrwać, nie zasięgając światłej rady pana dobrodzieja i nie odezwać się do jego opieki.
Dyrektor spoważniawszy, skłonił się, Suchorowski mówił dalej:
— Nie ze skargą przychodzę, ale z żalem i z prośbą o pomoc.
Tu po swojemu opowiedział dozorca wczorajszą przygodę wieczorną, wyznając, iż w istocie na dowodach winy mu zbywało, a od Roberta nic się dopytać nie było podobna, a potem dokończył:
— Wyznam panu radzcy, iż trudności jakich ja tu doznaję z wychowaniem prezesowicza, nie będą zachętą dla innej majętniejszej szlachty i panów do oddawania swych dzieci.
— Ale cóż ja mogę? co ja mogę! zawołał dyrektor.
— Pan jesteś wszechwładny, chłopca łatwo usunąć pod jakimkolwiek pozorem, rzekł Suchorowski.
Dyrektor się skrzywił. — Zmiłuj się pan, bez powodu dziecko, sierotę biednego wydalić? Czyż pan myślisz że to nie zaszkodzi szkole. Więcej jest na świecie ubogich niż paniczów. Zrobię sobie nieprzyjaciela w Narymundzie, postąpię samowolnie, narażę na gadania, a ostatecznie — w szale jutro może się znowu znaleźć coś podobnego? Rzeczą jest pańską kierować tak wychowaniem i pilnować ucznia, ażeby w złem towarzystwie nie miał upodobania. To niepodobna.
Suchorowski czując się pobity, nie odpowiedział nic. Dyrektorowi przykrem było odprawić go zrażonym i nieprzyjaznym, począł się tłumaczyć, ściskać go, przepraszać, lecz ostatecznie, zaspokoić nie było sposobu... Wstał pan magister...
— Uczyń więc pan to dla mnie przynajmniej, ażebyś mojego Roberta do siebie przywołać rozkazał i dał mu surowe napomnienie.
— Przyślij mi go pan — rzekł dyrektor.
Suchorowski kwaśny z tem odszedł.
Działo się to przed samem rozpoczęciem lekcyi — tak, że powracający dozorca spotkał uczniów idących do klass, nastręczył mu się jakby naumyślnie nienawistny ów Erazmek, który przeszedł koło niego z miną nieco szyderską, a o kilka kroków dalej spotkał żywo idącego Wanderskiego, którego wyjście z domu o tej godzinie coś niezwykłego zwiastowało.
Spojrzeli na siebie. Stary się przybliżył.
— Pani prezesowa przyjechała i prosi pana do siebie — zawołał.
— Gdzież jest? szybko rzucając się, krzyknął Suchorowski niespokojny.
— Nocowała, późno przybywszy, w austeryi, a od pół godziny u nas już siedzi. Ja muszę powracać, żeby jaki taki obiad przygotować, a pana prosi prezesowa, abyś synowi dziś od lekcyi uwolnienie wyrobił.
Suchorowski się obruszył.
— Po co? To źle, to niepowinno być, niech idzie na lekcyą! Ja właśnie potrzebuję na osobności rozmówić się z panią prezesową.
Skłonił się i szedł nazad. Suchorowski się namyślił i wrócił do dyrektora, ale mocno podrażniony. Radzca już przebrany w mundur wychodził z pokoju, sposępniał zobaczywszy natręta.
— Z nową prośbą, ale już nie od siebie przychodzę, wybąknął magister. Niespodzianie wcale nadjechała matka mojego wychowańca. Jest to przeciwko systemowi memu, lecz żąda uwolnienia na dziś od lekcyi.
— Ale bardzo dobrze! bardzo chętnie! odezwał się, wolniej oddychając dyrektor. Przyjdę tam sam złożyć czcigodnej prezesowej moje uszanowanie.
Suchorowski nie miał więcej nic do powiedzenia, popędził do dworku, niespokojny był bowiem, że tyle czasu mieli Robertek i Wanderski do uprzedzenia, tłumaczenia i oskarżenia go przed skłonną nadzwyczaj do pobłażania synowi prezesową.
We dworku od pół godziny już porządek cały był przewrócony; przybycie prezesowej musiało tem życiem studenckiem wstrząsnąć do posad jego i gruntu.
Od pierwszych drzwi otwartych na roścież, znać było że tu przybyli goście, co się nie zwykli mieścić w takim ubogim dworku i którym tu było dziwnie ciasno i niezręcznie. W sieniach stały dwa pudła ogromne z tajemniczym jakimś ładunkiem, na nich spoczywały szale, salopy i parasole.
Prezesowa była wielką panią i panią wielkiego świata, więcej daleko niż sam prezes, który to swoje państwo wielką prostotą obyczajów pokrywał. Nigdyby ona była nie dozwoliła na oddanie syna do szkół takich, gdyby nie wyraźna, uparta, nieprzełamana na ten raz wola męża. Po raz pierwszy odwiedzała syna na tem wygnaniu, w tej biedzie, na tej próbie, na której widok oczy jej zalewały się łzami; prezesowa była nadzwyczaj czułą.
Była to osoba powagi wielkiej, a elegancyi większej jeszcze, wychowana za granicą, przywiązująca nadzwyczajną wagę do poloru, obyczaju i tonu wyższego towarzystwa. Niegdyś nadzwyczajnej piękności, była majestatycznie i po królewsku wdzięku pełną, pomimo lat czterdziestu. Do tego uroku i blasku, przywiązywała też cenę nadzwyczajną a toalety pani prezesowej słynne były na całą prowincyę. Suknie sprowadzała z Warszawy, a nawet z Paryża, zresztą corocznie odbywając podróże do wód, z małemi wycieczkami ku Paryżowi, dopełniała olbrzymią garderobę drobnemi kupnami, w których wytworny smak przewodniczył najlepiej.
Wniósłszy bardzo znaczny majątek prezesowi, który czule do niej był przywiązany, czystem sumieniem mogła też wymagać utrzymania — wedle stanu, nawyknienia i stopnia, jaki zajmowała w społeczeństwie. Dom to był prawdziwie pański, wytworny, a utrzymanie jego, jak mówiono przechodziło nawet siły prezesa, który miał się zadłużać.
Prezesowa ani nawet przypuszczała, by na dogodzenie jej najbujniejszym fantazyom zabraknąć mogło. Gdy w ostatnich czasach prezes przyciśnięty jakoś, był zmuszonym odmówić jej garnituru ze szmaragdów, kilka dni zalewała się łzami, i nie utuliła, aż zapewnieniem, że w przyszłym roku klejnoty te otrzyma.
— Takie teraz ciężkie czasy! mówiła potem wzdychając une misère de vingt mille francs, które mój dobry Ignaś musiał mi odmówić. To maluje najlepiej położenie!!
Prezesowa nie ruszała się nigdy inaczej z domu jak poczwórną karetą, poszóstnie, a kocz idący za nią, umyślnie na ten cel zbudowany, wiózł dwór kuchnię i tłumoki. Dwóch służących, panna garderobiana, szwajcarka i dama do towarzystwa, daleka kuzynka, wdowa po kapitanie Zboińskim, nie licząc kucharczyka, woźniców i konnego kurjera, towarzyszyli jej zawsze. Wszystko to pozostało w zajętej na użytek wyłączny pańskiego dworu austeryi. Prezesowa wzięła tylko z sobą panią Zboińską i jednego sługę w pełnej liberyi, który teraz już w ciasnej kuchence dworku cygaro palił.
Skromny sprzęt i przybór dworku niemal łzy wycisnął z oczów pięknej pani. Załamała ręce na widok prostego stołu, twardych krzeseł, nizkich pułapów, poplamionej atramentem podłogi.
— Patrzaj Zboińsiu! patrzaj! jak ten biedny Robertek w tej chacie męczyć się musi. O mój Boże! co za tyran z tego Ignasia, który wymaga od dziecka takiego zahartowywania. A! co za powietrze! na miłość Boga! Zboińsiu! tu czuć okropnie kuchnię — otworzyć okno! zakadźcie! Jak można żyć w takich wyziewach.
Rzucono się tedy przewietrzać.
Robert, którego w namiętnym uścisku długo trzymała Matka, szczęśliwy był i rozpromieniony.
Gdy przyszło posadzić Prezesowę, okazał się zupełny brak siedzenia, któreby przyzwoicie służyć jej mogło. Twarda kanapka czarno bejcowana, przybrukana znacznie — wedle wyrażenia Zboińskiej etait inpossible. Wanderski domyślił się z pokoju Suchorowskiego wysunąć jedyny w domu fotel, na ten rzucono haftowaną poduszkę Robertka, a zamiast stołeczka pod nogi, musiano z kuchni okryte serwetką wnieść pudełko. Prezesowa śmiała się i lamentowała razem.
— Ale jakże wy tu żyjecie, mój Wanderski, wołała obszedłszy z obawą wszystkie kąty — ekonomy u nas lepiej mieszkają. Robertek może się nabawić choroby, to okropne! Przecież ja go do wojska nie myślę oddawać, po co to hartowanie! To niedorzeczność! Delikatne natury takiego obejścia się nie znoszą.
Zboińska ruszała też ramionami, milcząco potwierdzając te uwagi.
Wanderski stał zimny.
— Niech pani prezesowa dobrodziejka, raczy wierzyć, rzekł, że dla naszego kochanego Robertka, wszystko by to niczem było, młodzież niepotrzebuje wiele, gorzej mu co innego dokuczy....
Robert zarumieniony, tylko się uśmiechnął, prezesowa rzuciwszy oczyma po ich twarzach, odgadła a raczej domyśliła się o czem była mowa. Suchorowskiego lubiła dosyć, zmarszczyła się nieco i ramiona jej drgnęły, w tej chwili przyszła jej na myśl historya Radyga i z wybuchem nowej czułości, rzuciła się ściskać syna, wynosząc pod niebiosa jego szlachetne poświęcenie.
— Mój Wanderski, dodała, żebyś mi koniecznie Radyga przyprowadził, proszę cię.
Robert w rękę Matkę całować zaczął.
— Już jeśli mi pani raczyła to polecić, przerwał stary, to też mi za złe nie weźmie, że całej tej historyi następstwa opowiem. Właśnie my wczoraj przebyli z tego powodu krytyczną chwilę, i Wanderski nie oszczędzając dozorcy, opowiedział wszystko.
Na twarzy prezesowej słuchając z uwagą, widać było wrażenie przykrego uczucia, którego doznawała. Walczyła widocznie między przywiązaniem do syna, a wiarą w przydanego mu nauczyciela. Zatruwało jej to chwilę szczęścia. Spojrzała na Zboińską, która spartą na fotelu stała zafrasowana, ruszały ramionami obie. Wanderskiego przywiązanie do Roberta przemawiało za nim.
— I ja bym paniczowi nie pozwalał, mówił kończąc, gdyby w czemkolwiek starszemu i przełożonemu uchybił, albo żeby w tem była jaka naganna swawola, ale litość dla biednego sieroty, zajęcie się jego losem z tak szlachetnego płyną źródła, pani dobrodziejko, że go w sercu niszczyć się nie godzi.
— Poczciwy Robertek! zawołała prezesowa, jednakże, widzisz, mój kochany Wanderski, Suchorowski ma poniekąd także słuszność, że się im poufalić zbytnio nie daje. Dziecko może być najpoczciwsze, ale to to zawsze towarzystwo nie dla naszego syna, grubych obyczajów, bez wychowania.
— Ale chłopak sprytny i poczciwy! zawołał Wanderski — i do naszego panicza tak się przywiązał...
— A spodziewam się! dorzuciła pani Zboińska, wszystko mu też winien.
Po Wanderskim nastąpiły tłumaczenia i prośby Roberta, który korzystając z chwili, do nóg się rzucił Matce, błagając ją aby mu Erazma wziąć do domu pozwoliła.
Wanderski, który stał i słuchał, uśmiechnął się.
— Panicz z dobrego serca, ale pono żąda tego co jego protegowanemu nie będzie bardzo miłem, rzekł z cicha. Dopóki tu u nas Suchorowski jest, nie wyżyłby tu Radyg pewnie, a drugiego dnia by go pan dyrektor wykurzył, przeciwko temu to zaprotestuję w interesie sieroty, bo jemu u professora źle nie jest, a u nas z tego będzie piekło.
Prezesowa nic nie odpowiedziała — zostawując rzecz do namysłu — posłała tymczasem po Suchorowskiego, którego niebytność i niestawienie się natychmiastowe, nieco ją już obraziło. Powinien był przeczuć, odgadnąć przybycie, wreszcie, na tak długo odchodzić Robertka! Źle to już uprzedziło i usposobiło panią Prezesową.
Robert nie skarżył się, zapomniano wkrótce i o Erazmie i o szkole i o Suchorowskim, wzajemnie tyle sobie pytań do zadania miano. Robert potrzebował się dowiedzieć, jak się miał jego kucyk wierzchowy, czy stary Paweł polował szczęśliwie, czy owoce obrodziły w ogrodach... słowem tysiące pilnych interessów domowych. Pani Zboińska opowiadała nowiny ważne, chwaliła się nowem urządzeniem apartamentów, w ogrodzie stanęła znowu altana, na stawku był bat świeżo sprowadzony... Chwila do przyjścia Suchorowskiego zbiegła piorunem.
Na widok dyrektora, milczenie zaległo pokój nagle, Robert odbiegł od kolan Matki. Prezesowa się majestatycznie wyprostowała i przybrała postać i twarz surową i chłodną. Zboińska osłoniła się nieprzebitą maską tajemnicy..... udając roztargnioną i obojętną. Z najwyszukańszą salonową grzecznością stawił się pan dozorca, przeczuwający już co tu zastanie, ale rachował na swą zręczność i talent, że wrażenia pierwsze zmienić potrafi. Po chwili dopiero przekonał się, że prezesowa jakoś nie łatwo była do udobruchania, przy uczniu nic mu w pierwszej chwili mówić nie wypadało, rozmowa więc wszczęła się w ogóle o dworku, jego szczupłości, niewygodach i w ogóle o tem życiu spartańskiem w szkole, którego Matka nie była zwolenniczką. Suchorowski też przemawiał za wychowaniem prywatnem, daleko dla pana Roberta stosowniejszem... O historyi Erazma, która musiała wywołać pewne zdań starcie, nie było mowy... Na zapytanie pani: czy Robert może być na ten dzień od lekcyi uwolnionym, dozorca odpowiedział, iż pozwolenie już otrzymał, i że dyrektor sam z uszanowaniem Prezesowej służyć będzie.
Znalazła to nader naturalnem i nie byłaby się zdziwiła, gdyby uświęcając ten dzień uroczysty, pan dyrektor całej szkole dał wakacye...
— Po obiedzie, rzekła — zdaje mi się że będę musiała oddać wizytę dyrektorowej — rzekła usta ściągając Prezesowa — byleby tylko mi tam nic jeść i pić nie dawali! Ostatnią razą gdym tam była... ledwie ich okropną herbatę przełknąć mogłam... a musiałam chwalić i wypić dwie filiżanki... Cały dzień następny głowa mnie bolała, bo ja innej nad moją herbatę pić nie umiem.
W tej chwili pani Zboińska przypomniała obiad i co najprędzej przywołano Wanderskiego, aby się wytłumaczył z tego co pani prezesowej jeść każe.
— Nie będę się pieścić — rzekła sznurując usta, ty wiesz Wanderski, jak nie jestem wymyślna.. cokolwiekbądź, byle czysto, świeżo i zdrowo. Nie wymagam nic nadzwyczajnego.
Wanderski stał uśmiechając się.
— Więc cóż mi dasz? zapytała prezesowa, zupę jakąkolwiek, byle taką, jaką ja jeść mogę — pasztecików nie trzeba, choć nawykłam do jakiegoś hors d’oeuvre... no, ryba na... potrawka, pieczyste, legumina i deser... jaknajprostszy.
Stary się rozśmiał.
— Już to, proszę pani dobrodziejki, rzekł, my w naszej kuchence tylu pono potraw nie potrafiemy gotować, a choć kuchtę wziąłem do pomocy z austeryi... ale... ale...
— Więc cóż nam dasz? Tylko nie twórz trudności, mój Wanderski.
Stary spuścił głowę.
— Dam co mogę, odezwał się, buljon, sztukamięs, choć polędwicy na całe miasto nié ma.
— A ryba? wtrąciła Zboińska.
— Zkądże tu ryby dostać! ruszając ramionami szepnął Wanderski.
— No, no, obejdziemy się bez ryby.
— Na pieczyste jeszcze mam, a na legominę kaszkę zapiekaną z jabłkami.
Prezesowa odwróciła rozmowę. Wanderski wyszedł. Obiad przedstawiał się w barwach groźnych, ale Prezesowa umiała być męczennicą cierpliwą, gdy tego wymagały okoliczności. Dzień ten liczył się u niej do ciężkich ofiar dla dziecięcia poniesionych.
Ledwie się skończyły rozprawy w tym przedmiocie, gdy oznajmiono o zbliżaniu się dyrektora. Prezesowa wstała na powitanie. Radzca wszedł wyświeżony w białych rękawiczkach, z orderami, jak przystało na człowieka szanującego znakomitości obywatelskie. Uprzejmy zawsze, teraz był uśmiechnięty, słodki, rozpromieniony, uszczęśliwiony i pełen najwyszukańszych pochwał dla domu, dla matki, która tę podróż odbyć się nie wahała by dziecię uścisnąć, dla Robertka, któremu wróżył najświetniejszą przyszłość.
— Niechże mi pan radzca raczy całą prawdę powiedzieć, czy kontent z mojego syna, jak się chłopiec uczy.
Dyrektor wylał się z pełnemi czułości pochwałami. Magister przytomny temu posmutniał, bo prezesowa z ukosa z wymówką spojrzała na niego.
Tak się skończył pierwszy akt tego maleńkiego dramatu, a Radzca przeprowadzony przez magistra, Roberta i panią Zboińskę wyszedł uszczęśliwiony, nadzieją iż J.W. Prezesowa żonę jego nawiedzić raczy, obiecując sobie utraktować ją tą samą herbatą, która przeszłym razem tak jej do smaku przypadła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.