Bracia mleczni/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia mleczni
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie „Przyjaciel Dzieci“, 1873, nr 24-52
Wydawca Jan Münheymer
Data wyd. 1873
Druk Jan Jaworowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Takie były zawiązki pierwsze przyjaźni dwóch chłopców, których łączył z sobą węzeł wyświadczonej usługi, a później pewne pokrewieństwo charakterów, chociaż między Robertem a Erazmem w usposobieniach i zdolnościach różnice też były wielkie. Oba szczęśliwie obdarzeni od natury, umysłu żywego, pojętności łatwej, do nabycia nauki i wykształcenia szczęśliwie udarowani, skutkiem odmiennego wychowania urośli wcale różni. Matka Radyga powtarzała mu jak długo żyła i dopóki ust nie zamknęła na wieki; ucz się a pracuj, w tem cała przyszłość twoja, oprócz mnie nikogo nie masz na świecie. Po mojej śmierci będziesz sam... Bądź uczciwym a staraj się być rozumnym i nie leniwym...
W dzieciństwie, pomimo największych ofiar ze strony Matki, Erazm cierpiał wszelkiego rodzaju niedostatek i poniewierkę. Upokorzenie zamiast go przybić rozbudzało w nim ducha. Milczał, cierpiał, ulegał, ale w sobie pozostał odważnym i niezłamanym.
Życie na pół w usługach, w pomocy matce, na pół przy książkach spędzane, nigdy niepewne jutra, niemające wyznaczonych godzin koniecznych snu i spoczynku, ani wygód koniecznych, nauczyło go obchodzić się małem, nie żądać nawet niedostępnych przysmaków i wczasu... Często noc przesiedział nad książką, dzień przepracowawszy gdzieindziej, bo już się sam uczył coś zarabiać. Matka niedopuszczała mu od maleństwa roztkliwiać się nigdy nad sobą. Gdy się poskarżył zamykała mu usta.
— Mężczyzna jesteś, młody, masz siły, nie męzka rzecz stękać, niegodna mężczyzny płakać. Gdy poradzić nie można, trzeba umieć znosić.
Erazm też z pewną dumą potem nie przyznawał się do głodu, bólu i znużenia. Wesołą twarz i myśl niósł z sobą wszędzie, pamiętał co mu mówiła Matka, że z łez bezsilnych ludzie się śmieją.
Więcej nad serce, wykształciła surowa Anna charakter syna, chociaż uczucie nie straciło na tem, że mu się na zewnątrz wylewać nie dano. Zostało silne, całe w duszy, jak drogi balsam w naczynia zamkniętem.
Umierając miała tę pociechę Matka, że już go zbrojnym zostawiała na życie, silnym nad wiek, i ufając, że Bóg go na większe próby nie narazi nad te które przezwyciężyć potrafi, nie trwożyła się zbytnio jego przyszłością.
Opatrzność w istocie, która wiatr mierzy ostrzyżonym owieczkom, dźwignęła sierotę dając mu opiekuna w zacnym Narymundzie, a przyjaciela i brata w Robercie.
Robert wychowany ze zbytkiem starań i ułatwień, w pieszczotach i dostatku, choć nie zaniedbywano ani umysłu jego ani serca, wykształcił się wcale inaczej, nauka była dlań narzędziem, była ozdobą, nie miał jej za cel życia. Umysł któremu poddawano gotowe, przyprawne, łatwe do przyjęcia i przyswojenia, w formach jak najdogodniejszych, prawdy i wiadomości, przez to samo rozleniwiał się. Chwytał on żywo, prędko, ale zapominał podobnież. Robert więcej przywiązywał wagi do powierzchowności, do ogłady, do połysku niż do treści; lubił rozrywki, miał żądze nieograniczone, ambicję wielką, serce rozkołysane i spragnione zawczasu. Czuły był, przywiązujący się namiętnie, lecz wrażenie najsilniejsze drugiem się również mocnem wkrótce ścierało. Może być, że tych dwóch dziecinnych charakterów różnice, dopełnianie się wzajemne natur sympatycznych a różnie rozwiniętych, właśnie węzeł ich łączący ścieśniało.
To pewna, że Erazm do swego dobroczyńcy, a Robert do mlecznego brata przywiązał się z całą wieku młodzieńczego siłą. Poprzysięgli sobie wiekuisty związek, którego nic — nic a nic nigdy rozerwać nie miało.
Ze strony Erazma była to przysięga uroczysta, rozmyślna i wiążąca go wiecznie na żywot cały, w Robercie exaltowane uczucie, którem się czuł uszlachetnionym, gwałtowna namiętność prawie. Gdyby nie ciche a rozumne uwagi Wanderskiego, byłby w pierwszej chwili Prezesowicz pooddawał suknie, książki, zabawki swe, wszystko czem sądził, że mógł rozporządzać, przyjacielowi. — Stary ekonom nie sprzeciwiał się temu, ale ostrzegał, że Suchorowskiemu dać to może powód do zaczepek i prześladowania, nie tak Roberta jak raczej Erazma.
Suchorowski w istocie gniewny był bardzo za to, że nie tylko nie naganiono Robertowi jego szlachetnego uczynku, ale mu z niego uczyniono zasługę. Za upokorzenie jakiego doznał, pragnął się pomścić koniecznie; zwrócił więc jak najpilniejszą uwagę na ucznia, posądzając go o potajemne konszachty i stosunki z sierotą.
Opierał się pan Magister na tem, iż mu jak najsurowiej polecono ochraniać Roberta od zetknięcia ze źle wychowanymi chłopcami, a już nie mogło w jego przekonaniu nic być niestosowniejszego dla Prezesowicza, nad przyjaźń z takim pastuszkiem.
Nie pokazując wcale po sobie, że śledził go i szpiegował, Suchorowski naprzód przez rewizję garderoby i książek ucznia dostrzegł czego brakło, potem za każdem wyjściem z klassy i rekracyą niepostrzeżony ścigał Roberta w jego schadzkach z Erazmem, liczył ile razy ukradkiem dobiegł do oficyn do Narymunda... potrafił dojść gdzie i kiedy się widywali. Przez jakiś tydzień nic nie mówiąc, spiskując, notując, na oko folgując wychowańcowi, który się tem ośmielał, Suchorowski czekał aż dosyć nazbiera grzechów, aby mieć powód rozwinięcia jak największych środków surowości. Robert był zaślepiony i nic się nie domyślał. Wanderski przeczuwał co nastąpi, znając lepiej Suchorowskiego, ostrzegał nieustannie, ale to nie pomagało. – Robert się śmiał i wyrywał codzień prawie, wynosił z domu co tylko było można.
Uparte owo milczenie i zacięte usta Suchorowskiego źle wróżyły...
Było to we czwartek, po południu, jak zwykle wolne godziny obrócić miano na przechadzkę. Przez kilka już poobiednich rekreacyi, Suchorowski powierzał swego ucznia sąsiedniego dworku dozorcy, młodemu szóstoklasiście; tego dnia w chwili gdy się do wyjścia sposobiono, Suchorowski z pewną uroczystością, z papierem w ręku wszedł do pokoju Roberta.
— Na rekreacyę pan dziś nie pójdziesz.
Prezesowicz spojrzał zdziwiony, trzymał już czapeczkę w ręku, ale nie spytał o przyczynę... czekał.
— Tak jest, nie pójdziesz pan dziś na rekreacyę, dodał Magister, i nie stąpisz odtąd kroku bezemnie. — Myślisz zapewne, że ja o niczem nie wiem? Zakazałem mu żadnych stosunków nie mieć z tym obszarpańcem, mój wyraźny rozkaz i wola zostały pogardzone. Widywałeś się z nim po kilka razy na dzień. Siadaliście na długie rozmowy za oficyną pana professora, pięknych się tam rzeczy mógłeś nauczyć od pastuszka. Pani Prezesowa z nabranych manjer bardzo będzie rada. Bez mojego pozwolenia, bez zapytania nawet rozporządziłeś pan sukniami, które do niego nie należały, książkami które są własnością rodziców... Czekałem i patrzałem, codzień powiększało się zuchwalstwo, nareszcie pora bym wystąpił...
W czasie całej tej mowy Prezesowicz zarumieniony mocno, stał oparty o stolik nie mówiąc słowa, niechcąc się tłumaczyć. Czapkę położył na stoliku i oczy spuścił... Suchorowski który się spodziewał wybuchu... oburzył się wzgardliwą obojętnością.
— Cóż waćpan na to? — Nawet się tłumaczyć nie raczysz?
— Zrobię co pan rozkażesz! szepnął Robert... ale filuterny pół uśmiech przebiegł mu po ustach.
— Rozumiem — udana pokora, zawołał Suchorowski, a na mnie skargi pójdą do pani Prezesowej, jeśli nie od waćpana to od godnego jego opiekuna pana Wanderskiego... ale i ja też mam z czem wystąpić..
— Od dziś dnia — rzekł surowo Suchorowski — zakazuję jak najwyraźniej wszelkiego stosunku z tym chłopcem. Rozumie to pan?
— Słyszę — rzekł Robert.
— Na przechadzkę ja idę sam z panem.
— Ja dziś nie pójdę na przechadzkę — odezwał się Prezesowicz siadając.
— Dla tego, że waćpan mojego towarzystwa nie znosisz i wolałbyś spędzić czas z zausznikami i pochlebcami na swawoli.
— Dla tego, odezwał się zniecierpliwiony Robert, iż ta przechadzka ani dla pana ani dla mnie rekreacyą nie będzie.
— Zmuszać go nie chcę — zatem prywatna lekcya łacińskiego języka zajmie tę godzinę.
Ta prywatna lekcya była to istotna tortura, filolog szydził z uczucia, z professorów, ze sposobu nauczania, naigrawał się, żartował, uszczypliwemi ucinkami ją zapełniał. — Trzeba się jednak było poddać i Robert ufając, że milczeniem go znuży, zasiadł z nim do owej lekcyi prywatnej.
Półtorej godziny trwała ta męka, która równie pono i Suchorowskiego znękała. Silił się on na zniecierpliwienie ucznia, radby był znaleźć nowy pozór jakiś gromienia go, ale Robert heroicznie zmilczał. Czerwony, rozgorączkowany, wstał od tej lekcyi, ale rad był iż mocy nad sobą nie stracił.
Tylko co się skończyła godzina, gdy na próg professorskiej izby wtoczył się widocznie zburzony i niespokojny Wanderski, w swej czarnej czapeczce i rękami w kieszeniach. Suchorowski po sapaniu poznał, że mieć będzie jakąś przeprawę.
— Daruje mi pan, odezwał się stary sługa, muszę się tu wmięszać... to darmo... Panu powierzono wychowanie Prezesowicza, a mnie nadzór nad jego zdrowiem... ja tego dłużej ścierpieć nie mogę. Pan zamiast go uczyć łagodności, umyślnie jątrzysz dziecko i zamęczasz... Robertek wyszedł z lekcyi w gorączce, kto wie czy wieczorem po doktora nie będzie potrzeba posyłać. To nie jest wychowanie mój panie, to tortura...
Suchorowski rozśmiał się dziko, ruszając ramionami. Cierpiał on stosunek pewnej równości z Wanderskim, ale miał się za tak coś wyższego i dostojniejszego, iż sama myśl by ten go śmiał strofować oburzała do wściekłości.
Sługa jakiś... jakiś Wanderski... jemu, Magistrowi nauk wyzwolonych, dawać nauki!! Zdało mu się to poczwarnem.
Miał już wybuchnąć, i byłoby przyszło do sceny nieobrachowane następstwa mogącej za sobą pociągnąć, gdy powstrzymała go jakaś obawa niewytłumaczona. — Nie chciał zrywać w tej chwili, ale się też i winnym uznać nie myślał.
— I waćpan — rzekł dumnie, — waćpan mnie... będziesz dawał nauki jak się mam z dzieckiem obchodzić? jakiemże prawem?
— Prawem wiernego sługi moich państwa, odezwał się Wanderski. Mówiłeś pan niedawno panu Robertowi, że będziemy pisali i skarżyli się — ja się z tem wcale nie taję — będę pisał i będę skarżył, bo pan dziecię zamęczysz, albo go nauczysz złości.
— Więc bardzo dobrze, pisz waćpan od siebie, rzekł Suchorowski — ja od siebie co tu mam do zniesienia i z uczniem i z jego opiekunem. To nie do ścierpienia! Któż tu z nas starszy, czy ja czy pan?
— Ja sobie starszeństwa żadnego nie przypisuję, odparł Wanderski, owszem jestem — i byłem posłusznym w czem potrzeba, ale dziecko psuć i jątrzyć.. ja na to patrzéć nie mogę.
— Ja go psuję? śmiejąc się przerwał Suchorowski — tak psuję, bo go nie chcę wychować na rozpustnika, samowolnego. Proszę mi rad tych oszczędzać.., wiem co robię...
Wanderski musnął się ręką po brodzie i zawracając do progu dodał: Ja też co robić mam, będę wiedział.
Rozeszli się tak, ale Suchorowski zburzony siadł natychmiast list pisać do Prezesowej, Wanderski podobnież. Robert na brzeżku stolika, korzystając z chwili wolnej począł bilecik do przyjaciela, w którym mu donosił co się stało i jakich potrzeba będzie na przyszłość ostrożności ażeby widywać się mogli.
Kartkę tę Wanderski nic nie widząc w niej zdrożnego, potrafił wyprawić do oficyny Narymunda.
W dworku panował spokój pozorny, ale wrzało we wszystkich i stosunki trzech jego mieszkańców przybrały wojenny charakter. Suchorowski list swój starając się uczynić jak najskuteczniejszym, ułożył bruljon, kreślił, mazał, pracował i nieprędko wygotować potrafił. Odczytał go razy kilka, nieskąpił gróźb przyszłości, wykazywał następstwa, odzywał się wreście z największem przywiązaniem i wdzięcznością dla domu państwa Prezesowstwa, starając się rozczulić Matkę i zjednać sobie w ten sposób jej opiekę...
Wieczerza przeszła w milczeniu. Magister zasiadł do niej, ale nie jadł nic. Robert nieokazując najmniejszego wzruszenia, cicho tylko rozmawiał z Wanderskim, zajadał smaczno i tą wesołością obudził jeszcze większy gniew w dozorcy. W chwilę potem rozeszli się każdy do swojego pokoju.
Była już godzina, o której uczniom od domów pod żadnym pozorem oddalać się nie dozwalano, ulica była pusta, wieczór był ciemny, wiatr pędził chmury czarne.
Robert siedział w swoim pokoju nad książką, myśląc o przygodach jakie go spotkały, gdy do okiennicy jego leciuteńko trzy razy zapukano... Zdało mu się, że wiatr nią tylko poruszył, lecz toż samo pukanie powtórzyło się powtórnie... Domyślił się prawie natychmiast, iż Erazm narażając się na karę, po odebraniu jego kartki, wymknął się zapewne pragnąc się z nim rozmówić i zobaczyć. Okno wychodziło w ogródek opasany częstokołem... chłopak więc musiał wdrapać się po nocy na to ogrodzenie i przeleźć je, aby dostać pod okno... Robert po cichu, na palcach wstał od stolika, otworzył drzwi pokoju jak mógł i umiał najciszej, dostał się do sieni, tu musiał odryglować jeszcze jedne zasuwane na noc wnijście, i na palcach wybiegł do ogródka... U furtki jego stał w istocie zdyszany Erazmek.
— A! mój drogi panie Robercie — zawołał za ręce go chwytając — co ja panu mimowolnie kłopotu i biedy sobą narobiłem! Aż mi w sumieniu ciężko... Mój panie, mój drogi panie — począł nagląco — nie męcz się dla mnie, nie drażnij tego złego człowieka... nie wychodź z domu... ja potrafię się tu przekraść co dzień! ja...
I po cichu zaczęli szeptać z sobą, stojąc u furtki ogrodu; żaden z nich nie miał przeczucia grożącego im niebezpieczeństwa. Suchorowski siedział nad przepisywaniem listu do Prezesowej, gdy pośród ciszy nocnej owo lekkie pukanie do okiennicy słyszeć się dało. Ucho miał bardzo czułe... przyczaił się i słuchał. Drugie puknięcie pochwycił wyraźniej jeszcze... wstał aby być w gotowości. Na palcach podszedł ku drzwiom pokoju Roberta i tu dosłyszał znowu skrzypnięcie lekkie, które o wyjściu jego mu oznajmiło... Rozbudzony słuch łatwo potem odryglowywanie ostrożne mógł ująć. Nie było wątpliwości... Robert wyszedł... Pukanie do okiennicy go wywołało. Nie mogło ono pochodzić od kogo innego, tylko od Erazma... Suchorowski domyślił się wszystkiego. Szło mu o to aby na tej schadzce winowajcę złapać... Potrzebował ostrożności największej... ażeby nie spłoszyć rozmawiających... Z pokoju dozorcy wychodziło się do sieni, a z niej do ganku od ulicy... Tu była maleńka furtka zamczysta, wiodąca także do ogrodu; klucz od niej wisiał zawsze w pokoju Suchorowskiego.
Rozrachował on, iż spiskujący być muszą za dworkiem u wewnętrznej furtki dziedzińca, którą węgieł domu od tej strony zasłaniał. Mógł więc ostrożnie wnijść niespostrzeżony do ogródka, przesunąć się pod ścianą dworku, i z tyłu napaść niespodziewających się podejścia.
Cały ten plan, mimo wewnętrznego gniewu wykonał Suchorowski nadzwyczaj ostrożnie i skradając się na palcach... Wiatr silny szeleszczący w gałęziach drzew, które z liści obrywał, pomógł mu wielce, tak że ani otwierania furtki, ani kroków jego studenci słyszeć nie mogli. Doszedłszy do węgła domu, przy którym rosł wielki krzak bzu dzikiego, zasłonięty nim, Suchorowski mógł wyjrzeć i przekonał się, że około furtki w istocie stali rozmawiając dwaj chłopcy... Kilka kroków zaledwie ich od niego dzieliło... Szeptanej cicho nie mógł dosłyszeć rozmowy, nie szło mu też o nią, ale o pochwycenie winowajcy. Zwolna się przedzierając przez krzaki, niepostrzeżony w ciemnych zaroślach ogrodu, Suchorowski mógł się zbliżyć tak do Erazma, iż wyciągniętą nagle ręką, pochwycił go za kołnierz... Robert nie pojmował jeszcze co się stało, gdy ujrzał przed sobą z przytłumionym krzykiem schylającego się i wyrywającego przyjaciela... Nie wiedział jeszcze co począć, czy go ratować, czy uciekać, gdy z silnej dłoni pana Magistra zostawiając w niej kołnierz swojego mundurka, wyrwał się Erazm, rozpaczliwie rzuciwszy w boki zniknął w gąszczach.
Suchorowski zaczął krzyczeć... Łapaj! łapaj! — Alarm się zrobił we dworku; kucharz, stróż, Wanderski na pół odziany, wszystko to powybiegało na podwórze. Magister gonił po nocy chłopca, którego już nie wiedział gdzie szukać. Znikł zupełnie. Ufając w to, że wysokiego płotu przelecieć tak prędko nie potrafi, Suchorowski zawołał o światło.
Robert widząc, że się to już na nic przydać nie może, umknął niepostrzeżony do dworku... niespokojny tylko z progu, z za krzaka przypatrując się jak się to skończy. Ludzie nadbiegli w pomoc dozorcy ze światłem... zaczęto plądrować ogródek, w którym jak mówił Suchorowski, miał się student jakiś złapany przez niego ukrywać... Tymczasem przytomny Erazm prawie machinalnie rzuciwszy się w tył po za dom, trafił przypadkiem na furtkę, którą za sobą Magister otworem zostawił, dostał się w ulicę i umknął... To go ocaliło. Suchorowski w pierwszej chwili rozgorączkowania ścisnął w ręku kawałek oddartego kołnierza od munduru, lecz w prędce zajęty pogonią, rzucił go, a Wanderski który idąc z latarnią znalazł, natychmiast go schował. Jawny więc dowód występku zniknął...
Gdy po ogródku plądrowano napróżno, Robert za drzwiami stojąc, rozmyślał co ma począć?.. Czy zapierać się i kłamać, broniąc przyjaciela, czy przyznać do potajemnej z nim schadzki? Zdawało mu się być heroicznem poświęcić się dla Erazma i nie przyznawać do niczego...
Wrócił więc cicho do swojego pokoju i siadł nad książką. Wanderski który się wszystkiego domyślał, choć o niczem nie wiedział, starał się tymczasem wmówić w dozorcę, że mu się to wszystko przywidziało.
— Jak to przywidziało? Jak mi waćpan mówić to możesz? Przecież chwyciłem tego łotra za kołnierz i oberwałem mu go!
— A gdzież ten oberwany kołnierz? zapytał Wanderski uśmiechając się, bo go schował do kieszeni...
Suchorowski zaręczał, że go znajdzie, zaczęto szukać w miejscu wypadku, potem w różnych kierunkach — i nic nie znaleziono. Magister był w największym gniewie.
— A to dobre! to przedziwne! wołał — żeby mi się miało przywidzieć... gdy mówię, żem go w ręku miał...
Naszukawszy się próżno, pobiegł do pokoju ucznia. Robert miał czas ochłonąć i uspokoić się, a słysząc już, że Erazma nie znaleziono, tem pewniejszy siebie, na pierwsze pytanie oświadczył, iż nie wie wcale o co idzie panu dyrektorowi...
— Waćpan myślisz, że to się tak skończy, że ja się tak oszukiwać dozwolę i podobnym buntowniczym wybrykom pobłażać będę... zobaczymy...
Odgróżki przyjęto milczeniem, wielka wrzawa we dworku, która nawet pare domków sąsiednich rozbudziła i sprowadziła do płotów kilku ciekawych studentów, skończyła się wreszcie odłożona na jutro...
Erazm szczęśliwie dopadł do oficyn, wszedł do swej izby i padł na posłanie zdyszany, rozmyślając co ma począć... Czuł, że nie popełnił wielkiej winy, a jednak niepokoiło go sumienie o następstwa. Obawiał się być zmuszonym do kłamstwa, którego nie chciał się dopuścić, a lękał wystawić na odpowiedzialność Roberta.
Leżał długo na swej sofie wzdychając, i sam nie wiedząc co pocznie, gdy mu myśl przyszła wyznać wszystko dobremu swojemu opiekunowi professorowi Narymundowi.
Siedział on jeszcze zatopiony nad Tacytem, gdy drzwi skrzypnęły i Erazm stanął pokornie w progu. Professor odwrócił się ku niemu.
— Czegoż ty chcesz? Czy ci świecy zabrakło do lekcyi? hę? zapytał — to dawno trzeba było Ruchli poprosić, aby dała, na kredyt, bo grosza przy duszy nie mam... Pierwszego się jej zapłaci....
— A! panie professorze — rzekł Erazm zbliżając się i całując go w rękę, nie o świecę tu idzie, ja dzięki panu Robertowi kilka groszy mam, byłbym sobie kupił.... ale...
— Cóż takiego? co? rzucając już książkę począł Narymund.
— A! kochany panie professorze — mówił Erazm spuszczając oczy — ja do professora jak do ojca... Muszę się przyznać, prosić o radę i opiekę...
— Cożeś zbroił? oho! już zbroił, zawołał Narymund! — Mów tylko prawdę szczerą.
— A! to zawsze jedna bieda z tym dozorcą pana Roberta...
— Filolog! filolog!.... rozśmiał się Narymund... cóż to on tam wam zmalował, czy wy jemu?
Erazm spojrzał, oczy się śmiały Narymundowi, nabrał otuchy.
— Dziś pan Suchorowski zrobił historyę mojemu panu Robertowi za to, że on się widuje i przestaje ze mną... Zakazał mu wychodzić... Dali mi znać karteczką... Żal mi się zrobiło dobrego mojego Roberta... a! panie professorze, przez głupstwo podobno gorszegom piwa nawarzył... Przed pół godziną wyrwałem się cichaczem....
— A! a! a widzisz! a po nocy latać nie wolno... zawołał Narymund.
— A po dniu ani się zbliżyć do niego, ani pogadać. Stało się panie professorze i wieczorem... poszedłem, przelazłem przez płot.
— A gdybyś się był skaleczył! łamiąc ręce przerwał professor.
— Ja jak kot się wdrapać umiem i na płot i na drzewo....
— Wolałbyś tego talentu zapomnieć — ale cóż? cóż się stało?...
— Zapukałem do okiennicy pana Roberta, tak cicho, tak ostrożnie, że mnie się zdawało iż on nawet posłyszeć nie potrafi... Jakoś jednak usłyszał i wyszedł, ale — co gorzej, widać że i Suchorowski coś zmiarkował, zakradł się z tyłu i gdy my po cichu szeptaliśmy, jak mnie nie pochwyci za kołnierz....
— Złapał cię! plaskając w ręce zakrzyczał Narymund — widzisz...
— Złapał, panie professorze — ale mu się tylko kawał kołnierza został w ręku... bom ja umknął....
Professor zaczął się śmiać.
— Toś gracki! rzekł — ale nic potem! nic potem, cała sprawa zła i nie do rzeczy. Prawa szkolne szanować należy — nie wolno wychodzić z domu po dziewiątej, zatem... w żadnym razie... niegodzi się. Źleś zrobił. Kto sobie pozwoli raz, może potem tak samo dla swawoli się wysuwać....
— Wieczorem — rzekł Erazm.
— Kołnierza kawałek został — corpus delicti, ja waćpana nie obronię, dojdą po kołnierzu... Koza! kto wie, gotowi ze szkół wypędzić.
— A! kozę przesiedzę — ale ze szkół... Narymund go pogłaskał po głowie.
— No! no! o to się nie lękaj — wyznanie grzechu broni cię w moich oczach, ja cię obronię też w szkole... ale mala nota w obyczajach zostanie... Idź spać.
— Jutro pewnie Suchorowski historyę zrobi, śledztwo zarządzi... A! panie professorze, czy mam się przyznać! Matka mi kłamać zakazała, a gdy prawdę powiem... lecz biedny Robert....
Uśmiechnął się professor z rozczuleniem jakiemś i chłopca do piersi przycisnął.
— Mój kochany — odezwał się poważnie, dziękuj Bogu że ci dał Matkę, która zawczasu wpoiła w ciebie takie zasady... trzymaj się ich — kłamstwo człowieka poniża, lepiej za prawdę cierpieć, niż zaprzeć się prawdy. Robertowi nic się nie stanie... zresztą zobaczymy jutro. Idź spać i bądź spokojny... nie opuszczę cię dla tego samego, żeś mnie wziął za powiernika.
Erazm uspokojony pocałował w rękę Narymunda i wysunął się na swoją sofę, a professor ruszając ramionami, wrócił do swego Tacyta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.