Bracia mleczni/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia mleczni
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie „Przyjaciel Dzieci“, 1873, nr 24-52
Wydawca Jan Münheymer
Data wyd. 1873
Druk Jan Jaworowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Profesor Narymund był nieżonaty; miał podobno krewnych, ale w tej okolicy dokąd go losy zagnały — nikogo, wyjąwszy sługi, zwanego Benedykiem.., któremu właściwie on raczej służyć musiał jeszcze.
Tylko u nadto poczciwego i pobłażającego profesora Narymunda, tego rodzaju sługa mógł się utrzymać.
Benedykt był sierotą, rodem z miasteczka, ułomnym, na jedną nogę kulawym; po trzech klasach wyrwany ze szkół sieroctwem, zbałamucony i lubiący kieliszek, a gawędkę z przyjacioły, niezdatny do pracy, zuchwały w dodatku, zmarł by z głodu lub przepadł, gdyby go litość Narymunda nie utrzymywała. Naganiano mu ją, bo Benedykt nie bardzo wart był litości, lecz profesor utrzymywał, że go od zupełnego rozłajdaczenia ratuje.
W całem miasteczku znano tego hulakę Benedykta, urwis był nieznośny, plotkarz, gaduła, próżniak, lecz nie bez pewnego dowcipu, a może nim Narymundowi za swe utrzymanie płacił. Pan i sługa kłócili się codzień, co dni kilka Benedykt za służbę dziękował, miał zabierać manatki i powracał wieczorem jak gdyby nigdy nic. Często też Narymund go wypędzał — ale nazajutrz Benedykt przynosił kawę, konceptem się wykręcał i już mowy o tem nie było. Wieczorem wracał Benedykt kiedy mu się podobało, godzin nie pilnował, bieliznę pańską wydzierał; po nocach gdy chorował jeszcze go Narymund pilnować musiał.
Z tem wszystkiem lat już kilka tak przeżyli i nie zanosiło się na to, ażeby rozstać się mogli.
Skromne bardzo było mieszkanie Narymunda w drewnianej oficynie, do zabudowań szkolnych należącej, w której oprócz niego stał professor Dobrowolski z rodziną i kapelan ksiądz professor Borowik... Najgorsze z mieszkań od tyłu dostało się naturalnie Narymundowi, który ustąpił dobrowolnie wygodniejszego księdzu, a obszerniejszego koledze żonatemu. Budynek stary, z tej właśnie strony trochę był zapadł w ziemię, słońce rzadko przez gęste drzewa do izb zaglądało, było więc i przyciemno i trochę wilgotno i bardzo ubogo. Narożny tylko pokój suchszy i czyściejszy, w którym Narymund miał książki i pracował, weselej wyglądał. Poprzedzała go izba obszerna, pusta i smutna, zimą chłodna, a z niej wyjście ciemne wiodło do sypialni profesora i do opuszczonej kuchni, która służyła za schronienie Benedykowi. Tu stał jego tapczan, a raczej barłóg, kulawy stolik i skrzynka... Mało tu gospodarz gościł — w drodze już prowadząc Radyga do siebie, Narymund namyślać się począł, co z nim zrobić i gdzie go pomieści... Trudno było przewidzieć także jak tego przybysza przyjmie Benedykt, ale professor w razie sprzeciwienia się, postanowił energicznie wystąpić.
Gdyby innego środka nie było, Radyg musiał słać sobie na noc w wielkiej izbie, a na dzień się z niej wynosić. W milczeniu przebyli z chłopcem razem kilkadziesiąt kroków, oddzielających ich od oficyny. Była to chwila, w której Benedykt rzadko, a raczej nigdy w domu się nie znajdował. Wyjątkowo tego dnia po weselu przyjaciela, na którem za wiele dokazywał, spał już od kilkunastu godzin, profesor zrana się go dobudzić nie mógł, sądził że we dnie sam może oprzytomnieje, lecz Benedykt czuł się jakoś niezdrowym, wyrzekł się obiadu i pozostał do wieczora na swoim tapczanie. Profesor wszedłszy do wielkiej izby i zostawiwszy tu sierotę, sam udał się do Benedykta, którego dobrze za rękę ciągnąć musiał, nim go ze snu głębokiego wyprowadził.
— Cóż to znowu jest? zwolna rozespane przecierając oczy odezwał się sługa — pan profesor już nawet skołatanego chorobą nieszczęśliwego człeka nie chce poszanować?
— Wstawaj obrzydły pijanico — odparł Narymund, dosyć tego wylegania się — na nogi mi zaraz... Co za choroba? pochmiel z wczorajszego wesela!
— No, a choćby? opierając się obiema rękami i podnosząc oczy zuchwałe rzekł Benedykt — gdyby i tak — pan profesor przez miłosierdzie by powinien inaczej z kaleką postąpić?
— Cicho! i świecę mi zapalić! Dosyć tego hultajstwa! powtórzył profesor.
— A! to już tak! już tak! rzekł zwlekając się Benedykt — dobrze że wiem... tam gdzie nie ma żadnej delikatności dla edukowanego człeka, który był wart lepszego losu, tam ja służyć nie mogę... klnę się... nie mogę. Wolę u żyda.... od tej godziny idę....
— A no! dobrze! dobrze! zrobisz mi prawdziwą łaskę, uwalniając od siebie — aby tylko prędko...
Benedykt spojrzał i rozśmiał się.
— Pan profesor nie wierzy?
— Nie mam czasu wdawać się w rozprawy, zabieraj manatki i fora ze dwora... Cierpiałem dosyć, raz temu koniec być musi... twoje miejsce już komu innemu oddane...
— Ciekawym? spytał obojętnie Benedykt — ziewając i usta sobie zatulając jedną ręką — któż to taki co zastąpi Benedykta?
Narymundowi cierpliwości zabrakło.
— Ruszaj precz! zawołał tupiąc nogą...
Chwila milczenia uroczystego nastąpiła po tym wybuchu. Benedykt z łóżka się nie ruszył.
— A no, zobaczymy! zobaczymy czy to tak sługę uczciwego, który się żadnym nie skalał występkiem, można wśród roku na bruk wyrzucać — przecież są prawa i sprawiedliwość. Ja się nie ruszę... słowo daję, nie pójdę dla tego samego, że mnie profesor wypędza... Miałem zamiar pana opuścić, ale kiedy tak, otóż nie....
Narymund założył ręce na piersi, popatrzał, splunął i wyszedł. Cóż było począć? Musiał szaleńca zostawić aż się wyszumi.
Sam zapalił świecę, i powrócił do izby. Radyg stał tu w kącie i płakał po troszę, nie wiedząc jakie go nowe losy czekały. W pustym pokoju tym, który udawał bawialny, była tylko stara ogromna sofa, stół i kilka stołków niedobranych. Na kominie zegar staruszek w drewnianej oprawie z alabastrowemi ozdobami, od lat niepamiętnych pokazywał kwadrans na piątą.
Postawiwszy łojówkę na stole, profesor siadł na sofie, przywołał sierotkę, pogłaskał go po głowie i począł od pilnego przypatrzenia się mu, bo o mroku dotąd twarzy jego dobrze nie widział.
Radyg mógł mieć lat około trzynastu, znać na nim było, dziecię ludu, zawczasu w pracy, w głodzie, poniewierce, rozwinięte niemal chorobliwie.
Natura stworzyła go silnym i zdrowym, los rozwinięcie się powstrzymał, siły wewnętrzne walczyły znać z tem co ich wyrobienie się tamowało. Dosyć wzrosły na wiek swój, kościsty, muskularny ale blady, Radyg w oczach, ustach i na czole miał wyraz niepospolitej bystrości. Oczy zagłębione nieco, ciemne, patrzały z oprawy tej ciekawie, żywo, ogniście. Na wypukłem czole już para zmarszczek u brwi, troskę i myślenie znamionowała. Usta małe, pięknego kształtu, ironja skrzywiła zawczasu. Znać było że cierpiał, że nawykł milczeć i boleć, i że miał energii dosyć by nie zwątpić o sobie. Była to postać pociągająca, pojętna, ale nad lata napiętnowana doświadczeniem życia.
Narymund w milczeniu popatrzywszy nań, przeczytał tę kartkę łatwo, jakby z książki była wydartą. Nawyknienie do obcowania z dziećmi, dawało mu niepospolitą wprawę w rozpoznawaniu ich charakterów. Serce też pomagało wiele, bo człowiek co czuje i kocha, łatwiej bliźnich swych rozumie i rzadziej na nich się myli. Wprawdzie łagodni i dobrego serca jak Narymund, oszukiwani są często, lecz dobrowolnie.... Widzą oni fałsz, a wstydzą się wypowiedzieć mu w oczy tę zdradę. Wolą ją znieść i pogardzić, niż obrażać sromotnie.
Iluż to oszukiwanych przez taki wstyd jakiś i słabość — omamiać się dają! Zaczęła się tedy gruntowna indagacya, pytania na które Radyg zrazu nieśmiało i krótko, potem coraz szczerzej i z większą odpowiadał otwartością.
Nie będziemy powtarzać przedłużonej tej rozmowy, której znaczniejszą część Benedykt wywlókłszy się z kuchni, pode drzwiami podsłuchiwał. Historya Erazma Radyga i jego matki, była następującą:
Anna, ubogich rodziców dziecię, wychowaną była w klasztorze, usposobiono ją tam na sługę do wielkiego dworu, do wszystkich robót kobiecych, a że niepospolite okazywała talenta, wyuczyła się oprócz tego, niemal czego tylko w klasztorze nauczyć się było można. Piękna bardzo, żywego charakteru, nie bez obawy sióstr, przy których była od dzieciństwa, wypuszczoną została na świat. W klasztorze wszakże dłużej przebywać nie mogła, a do zakonnego życia, powołania żadnego nie miała. Oddano ją na dwór rodziców pani prezesowej, która jeszcze panną naówczas była. Stała się jej ulubienicą i całego dworu, który pięknej Annie wydziwić się nie mógł, tak na sierotę ubogą, szlachetnie i pańsko wyglądała. Znaleźli się też, mimo jej ubóstwa pretendenci, a nawet tacy, jakich biedne dziewczę spodziewać by się było nie mogło. Jeden z dzierżawców w sąsiedztwie, człowiek już nie zbyt młody, prosił o jej rękę i został grzecznie odprawiony. Dziwiono się Annie, mówiono o tem wiele, odpowiadała państwu, że pójdzie za ubogiego jak sama, aby jej potem nikt nic wyrzucać nie mógł. Prawie równocześnie, bo półrokiem tylko przed prezesową, Anna wyszła za mąż jak chciała za chłopaka, który nie miał nic oprócz dwóch pracowitych rąk i ufności w opiekę Boga. Za mąż pójściu temu przeciwni byli wszyscy, odradzała je przyjaciółka, zakazali myśleć o niem rodzice jej. Przyszło do tego, że gdy Anna stała przy swojem, rozgniewana prezesowa zapowiedziała jej, że jeśli, jak przewidywać było można, na złe wyjdzie ten upór, nigdy na żadną pomoc z jej strony rachować nie powinna.
Stało się na nieszczęście jak przewidywano, wybór Anny był najgorszy, człowiek którego zaślubiła, okazał się płochym i niezdolnym do pracy. Musieli cierpieć nędzę, a co gorzej szacunek dla niego straciła. Dowiedziawszy się o tem jej położeniu, już zamężna wówczas prezesowa, nie pamiętając słów wyrzeczonych w chwili zniecierpliwienia, posłała ofiarując jej dom swój i przytułek. Anna zbyt dumna — odmówiła. Z dziecięciem maleńkiem, poszła w służbę, nieprzyjmując dobrodziejstwa. Właśnie w tej porze prezesowa karmiła jedynaka swego, ukochane dziecię, naszego znajomego Roberta. Anna ze swoim Erazmem tułała się po obcych kątach...
Wśród roku prezesowa zasłabła ciężko — Robert był jeszcze przy piersi, obawiała się go oddać nieznanej mamce, a doktorowie nakazywali odłączenie. W rozpaczy niemal posłała prosić Anny, jej jednej chcąc powierzyć swe dziecię — Anna przybyła, podzieliła się między Roberta i Erazma przez cały czas choroby prezesowej, odłączyła nawet swojego, aby pańskiemu dziecięciu dać zdrowie i siły. Ale gdy prezesowa przyszła do zupełnego zdrowia, gdy Robert jej już nie potrzebował, nie chcąc nic przyjąć za swe poświęcenie, zabrawszy dziecię — opuściła dwór.
To była szlachetna jej zemsta za owo nieopatrzne słowo: nic się już nie spodziewaj ode mnie.
Napróżno prezesowa zaklinała ją, błagała, przepraszała, Anna pozostała niewzruszoną.
— Tego słowa ja zapomnieć nie mogę, rzekła odchodząc — odbiło się o serce moje... Chcę byś pani się przekonała, że i my ubodzy mamy poczucie ludzkiej godności, że nie zawsze wyciągamy rękę po jałmużnę, że czasem umiemy się wyrzec zapłaty nawet — gdy ona by nas w oczach własnych upokorzyła. Daruj mi pani — umrę z głodu, a nie przyjmę nic.
Z tem odeszła owa dumna Radygowa, niosąc Erazmka na ręku, poszła służyć. Z różnem szczęściem się jej wiodło, lepiej zrazu, później coraz trudniej i gorzej; — wszędzie ta duma uboga, dla większej części ludzi nie zrozumiała, szkodziła jej i odstręczała od niej. Walka ze światem była nad siły, podejmowała ją tylko dla swojego dziecka, chcąc mu dać wychowanie i wlewając w nie zawczasu własne uczucia. Dla Erazmka przeniosła się do miasteczka, w którem była szkoła, najniekorzystniejsze tu przyjmując służby warunki, byle swe dziecię wychować. Lecz z każdym rokiem szło gorzej, wypłakane oczy pracę utrudniały, zdrowie zachwiane, napełniało ją obawą o przyszłość.
Z krewnych miała tylko jednego mężowskiego brata, prostego, niewykształconego i nie mogącego jej zrozumieć człowieka. Na jego pomoc już dlatego rachować nie mogła, że sam z ciężkiej żył pracy, a dziecka wychowanie szkolne uważał za rzecz zbyteczną. Erazmek tymczasem, mimo nędzy, w jaką wpadli ostatniemi czasy, chodził do szkół aż do śmierci matki, a uczył się z gorączkową chciwością wiedzy. Gdy Radygowa zapadła w chorobę, z której już wyjść nie miała, niemal codziennie przywoływała do łoża chłopaka aby mu wpoić powtarzaniem ciągłem, to jedno żądanie macierzyńskie:
— Ucz się! cierp głód, upokorzenie, nędzę, wszystko — wszystko byleś się uczył! Niech cię nic od nauki nie odrywa. Cierp a ucz się... Nauką tylko uratować się możesz...
Do ostatniej chwili powtarzała mu to biedna Anna i płacząc nad losem sieroty, której nie miała komu powierzyć, umarła, przyspieszywszy sobie zgon może rozpaczliwą troską o dziecię.
Brat Radyga, któremu o zmarłej znać dano, przybył w nadziei tylko że coś może po bratowej dostanie, ale przekonawszy się iż za pogrzeb nawet sprzedażą pozostałych sprzętów nie można było zapłacić, rozgniewany dziecko oddał do sąsiedniego dworu za pastuszka, a sam do służby swéj powrócił. Erazm, którego przyjąwszy dwór gwałtem pędził do obowiązku, zbiegał od trzody, porzucał ją wreszcie zupełnie i całe dnie przesiadywał, albo na grobie Matki, lub między litościwemi studentami, którzy go ukrywali i karmili.
Że go jednak dwór wyśledził w miasteczku i kilka razy po niego na różne stancye studenckie posyłano, dopominając się wydania, Erazm we dnie nie znalazł bezpieczniejszego schronienia nad grób Matki i cmentarz. Tu to go wyśledził Robert i namówił aby z nim szedł, zaręczając że mu do nauki pomoże. Erazm rzucił mu się do nóg, prezesowicz w uniesieniu uściskał go i zabrał z sobą. Widzieliśmy jaki skutek ten szlachetny postępek Roberta, pociągnął za sobą.
Rozpytawszy chłopca i z odpowiedzi jego wywnioskowawszy, iż Erazmek roztropny był i zdolny, professor Narymund wstał z sofy i uradowany pocałował go w głowę.
— Podziękuj Bogu, że cię ten zacny Robert wyciągnął z biedy, jemu to głównie zawdzięczasz iż gęsi już paść nie będziesz... rzekł professor. Teraz taka rzecz... Stancyi ci na dziś innej dać nie mogę tylko tu... bo nie mam. Na sofce możesz się wyspać, co ja jem, tem się z tobą podzielę, książki ci dostarczę... a pamiętaj co Matka mówiła: pracuj i ucz się! My cię ze szkoły wziąć nie damy, bądź spokojny, ale uczyć się trzeba.
Erazm go w rękę pocałował.
— O! panie professorze — przysięgam, że co sił uczyć się będę... ale mnie nie oddawajcie...
Na te słowa wszedł rozbudzony już zupełnie i wytrzeźwiony Benedykt. Była to postać mogąca zastraszyć tego, co ją pierwszy raz zobaczył o mroku, ale Erazmowi, który się około szkoły kręcił oddawna, nie była obcą.
Mały, krzywy, garbaty, z ogromną głową, z długiemi rękami, z włosami długiemi także na tył zaczesanemi, z oczyma wypukłemi szaremi, wykrzywionemi usty... Benedykt podobny był do Warchołta, jak go na starych drzeworytach niezgrabna ręka rysownika samouczka wykonterfektowała... Wyraz jego twarzy tłomaczył, dlaczego Narymund tak cierpliwą dłoń miał litości: Benedykt widocznie był niespełna rozumu, jak dawniej mawiali: brakło mu więcej niż piątej tylko klepki.
Z rękami w kieszeniach wlókł się, przypatrując chłopcu i obchodząc go z różnych stron. Narymund surowo nań spojrzał.
— Czego ty tu chcesz?
— A no, mojego sukcessora chcę zobaczyć — szyderczo odparł Benedykt i stanął naprzeciw chłopca ziewając.
— Kiedy masz moje miejsce zająć — odezwał się ze śmieszną powagą, już ci nikt lepszej nademnię nie da instrukcyi. Jakkolwiek jestem pokrzywdzony w mojej osobie, przez pana professora — dodał — oddaję mu chętnie sprawiedliwość że jest człowiek uczciwy, tylko — fixat.
Professor tupnął nogą — Benedykt bynajmniej na to nie zważał i mówił dalej.
— A jakże ja to mam inaczej nazwać? Jednego dnia choć do rany przyłożyć, słodki, dobry, kołki mu na głowie ciosać można, drugiego gniewa się, krzyczy, łaje, wypędza... niepokazuj się już na oczy... a nazajutrz — nie ma śladu burzy.
Narymund się uśmiechnął.
— Dobry człowiek, bez pochlebstwa — kończył Benedykt — ale i ja człowiek jestem niezgorszy, drugi by mógł był z nim daleko więcej dokazywać... i oszukiwał by go jak chciał. Ja mając duszę szlachetną i będąc edukowanym — bo przecie się trzecią klassą skończyło i nie zapomniało.... i mógłbym być korrepetytorem, smarkaczów ciągle trzymać za uszy — ja będąc edukowanym nie nadużywałem... teraz gdy mnie professor wypędza...
— To idź i nie pleć i chłopca mi nie psuj — przerwał Narymund. Kogóż ja kiedy zepsułem? zapytał Benedykt flegmatycznie — hę? kogo?
Ludzie mnie psuli i nadpsuli — ale ja! — uderzył się w piersi — ja tego nie mam na sumieniu...
Nie wiedzieć, śmiać się było, czy gniewać i co począć, Narymund musiał się ostatecznego chwycić środka, zbliżył się do nieznośnego sługi, wziął go za ramiona i popychając przed sobą, wsunął tak opierającego się nazad do izdebki, z której wyszedł, zamykając ją na klucz za nim. Słychać było po chwili jak zrozpaczony Benedykt runął ciężko na posłanie, westchnął i zapewne jednając się z losem swoim, usnąć musiał, gdyż znaku życia nie dał.
Narymund dopilnowawszy aby chłopiec, któremu dał wprzód kawałek chleba i kilka gruszek, bo więcej nic w domu nie miał, położył się na sofie wygodnie, sam poszedł jeszcze do książek i część nocy spędził na pracy i rozmyślaniu.


Gdy Robert, któremu Dyrektor kazał powrócić do domu, przestępował próg ganku, już Suchorowskiego tam nie było. Nie rad z siebie, zamknął się gniewny w tak zwanym gabinecie. W miejscu jego znalazł prezesowicz Wanderskiego z rękami w kieszeniach, jakby czatującego na powrót jego, który przeczuwać musiał.
Zaczął od tego stary, że go uściskał.
— A co? nie mówiłem — odezwał się cicho Dyrektor — uwolnił? Byłem tego pewnym? nie prawdaż! Idźże pan do swojego pokoju i prosto do łóżka, żeby już więcej dziś awantur nie było. Widzi pan kochany, panie Robercie, ślicznie postąpiłeś to prawda, ale niefortunnie... Niefortunnie! po co to było samemu latać? Było tylko mnie szepnąć, ja bym był sam poszedł i chłopca cichuteńko przyprowadził i w domu go przechował... a tym czasem byśmy byli do pani Prezesowej napisali i poszło by jak z płatka. A tak... i biedy i swaru panicz napytał i kwasu się narobiło i niewiedzieć co jeszcze z tego będzie...
— Byle Radyga wyratować! niech się stanie co chce! szepnął Robert z zapałem.
— O to się już niema co troszczyć, dodał ciągle cicho Wanderski — kogo professor Narymund weźmie na swoje ręce, nie opuści. To człek godny...
To mówiąc zwolna drzwi otworzył stary i powoli wpuścił do dworku panicza swego, chrząkając umyślnie, aby pan Dyrektor chodu nie usłyszał i powrotu się przedwcześnie nie domyślił. Sam też przeprowadził go aż do sypialni i już go miał rozbierać, gdy chodzący żywo po sąsiednim pokoju Suchorowski, nagle drzwi otworzył i Roberta zobaczył.
— Co asan tu robisz? zapytał.
— Pan Dyrektor kazał mi powrócić do domu.
— A z kądże Dyrektor mógł wiedzieć, że waćpan masz kozę siedzieć?
— Nie chciano mi jej otworzyć bez jego wiedzy, spokojnie odpowiedział Robert.
— Wszystko to sprawdzę jutro... surowo rzekł Suchorowski. Całe postępowanie waćpana jest tego rodzaju, że ja mu dłużej nie dam rady... Jutro piszę do Rodziców, niech przyślą kogo chcą, ja dłużej być nie myślę...
To mówiąc i rzuciwszy taki postrach na ucznia, Suchorowski więcej pono zakłopotany niż on, powrócił do swego pokoju. Dzień ten skończył się groźbą, z której Wanderski po cichu się uśmiechnął. Robert zasnął z pociechą w duszy spokojny, Dyrektor rozmyślając co ma dalej począć, daleko dłużej do snu przyjść nie mógł. W istocie zbyt gorączkowo i namiętnie postąpiwszy, sam teraz nie wiedział jak się wycofać potrafi. Żal mu było dobre miejsce porzucić, wstyd znowu przyznać się do winy. Co gorzej nadewszystko, nazajutrz cały ów szkolny świat młody, miał go nieochybnie wziąć na zęby, a znając jego usposobienie, łatwo przewidzieć było czyją weźmie stronę.
Nie szło panu Suchorowskiemu o młodzież którą gardził — ale o professorów, reprezentowanych przez Narymunda. Przed niemi potrzebował się wytłomaczyć z popędliwości swej i braku serca, a choć karność szkolna starczyła na upozorowanie postępowania, czuł iż mu go nie przebaczą nauczyciele ze względu na sierotę.
Nie mylił się pan Magister filologij, gdyż nazajutrz, nim dzwonek szkólny zwołał uczniów do klass, studenci już sobie opowiadali na ucho przygodę wczorajszą, a gdy Narymund z książką pod pachą ukazał się w korytarzu, koledzy go przywitali uprzejmiej jeszcze niż zwykle, dopominając się opowiadania. Chcieli z własnych ust jego posłyszeć, o całej tej przygodzie.
— Ale, co tam za wielkie rzeczy... odpowiedział śmiejąc się Narymund, nie trzeba z komara robić wołu... bardzo prosta historya... Ubogie chłopię z trzeciej klassy odebrał głupi krewniak i dał za pastuszka... Poczciwy prezesowicz pobiegł go ratować, chcąc się zająć jego losem... Zapomniał nieborak że jest zależnym i to jeszcze od takiego cymesa, jak Suchorowski... Godząc sprawę wziąłem sierotę do siebie... Benedykta się może pozbędę, a ten mi posłuży... a ja też jemu wzajem...
Dobrowolski się rozsmiał na cały korytarz...
— Jak się waćpan Benedykta pozbędziesz! zawołał — dam konia z rzędem...
— Dla czegóż się go pozbyć nie mam? spytał Narymund.
— Dla tego, że nicponia takiego nikt by nie wziął i że z głodu by umarł lub z rozpaczy się zapił...
Tym czasem rumor się stał wielki w korytarzu, studenci witali wchodzącego do klassy Roberta jak tryumfatora... Młodzież umie czuć gorąco każdy uczynek szlachetny, wniesiono go prawie na rękach... zaprzysięgając, że byle się na rekracyi Suchorowski pokazał, to go wygwiżdżą...
— Dopiero byście się mi przysłużyli — rzekł śmiejąc się Robert, myślał by żem ja na niego was zbuntował — dajmy mu pokój...
W klassie trzeciej równie serdecznie przywitano nieśmiało wciskającego się Erazma... Być bardzo może iżby go w innym razie przezwali pastuszkiem i prześladowali, ale oburzenie przeciw Suchorowskiemu wywołało nawet u złośliwych współczucie dla uciśnionego... Erazm też, nawykły do niejednego upokorzenia, ostro się odciąć umiał i wiedziano, że sobie krzywdy nie da uczynić...
Dłużej niż zwykle po drugim dzwonku professorowie szli rozmawiając w korytarzach, naostatek Narymund pierwszy ich pożegnał i lekcyje się rozpoczęły.
Suchorowski zwykł był przed dwunastą zjawiać się w kurytarzach szkolnych dla widzenia się z professorami wychodzącemi, dowiadywania o uczniów i rozmowy. Tym razem wahał się trochę czy ma przyjść, czy dać sprawie zastygnąć? Tak doradzała ostrożność, pycha lękała się aby go nie posądzano o wstyd i obawę. Postanowił więc, bądź co bądź, iść i śmiało czoło stawić...
Dwunasta jeszcze nie wybiła, gdy wszedłszy w długi korytarz, spotkał się w nim z Dyrektorem, prawie zawsze z obowiązku assystującym wyjściu uczniów i professorów... Po twarzy pana Radzcy mógł poznać iż go w kłopot wprawił.
Radzca wprawdzie przywitał go z uprzejmością, do której tak nawykł iż by innym już być nie potrafił, lecz sztywny był, chłodny i czuć w nim mógł Dozorca najwyższego szkoły zwierzchnika, który zazwyczaj godność swą jak mógł maskował. Niepodobna było nie zagaić rozmowy o wczorajszym wypadku, ale Radzca nie czekając, zaczął mówić o pięknym dniu jesiennym jak gdyby zawczasu dawał do zrozumienia, iż wolałby drażliwego wspomnienia uniknąć.
Mogło to być dla obu stron do życzenia, gdyż lada chwila mieli z klass wyjść professorowie i być jeśli nie słuchaczami to choć świadkami rozmowy, która żywą być obiecywała. Twarz Suchorowskiego pokrywał nienaturalny rumieniec oburzenia... Dyrektor patrzał w okno... nic mówić nie było to abdykować, a Magister filologji nadto wysoko się stawiał, aby się na to zgodzić.
— Panie Radzco, rzekł żywo już zapominając o wszystkiem, daruje mi pan dobrodziej, ale mam trochę żalu do niego za wczorajszą pobłażliwość dla mego wychowańca... Długo cierpiałem pieszczonego chłopca samowolę i rozpuszczenie, nie bez rozmysłu postanowiłem go ukarać... a...
— A ja go uwolniłem, to prawda, podchwycił grzecznie ale stanowczo Dyrektor, nie żebym nie uznawał w ogóle potrzeby subordynacyi a nawet lekkiej kary na panicza, lecz dla tego, szanowny Magistrze, iż właśnie powód zdawał się nie dość szczęśliwie wybrany...
— Nie przeczę, że na pozór, chłopak się może usprawiedliwiać a nawet zyskać pochwały, ale to tam nie serce i nie litość skłoniły do tego kroku! Ja go znam... próżność i chęć zyskania rozgłosu...
Dyrektor spojrzał z lekką ironją na dozorcę.
— Co do mnie, odezwał się, ja intencyi nie mam prawa dochodzić — patrzę na czyn, a tego naganić nie mogę — więc...
— A tymczasem powaga moja zachwianą została — panie Radzco... rzekł Suchorowski.
— Nie sądzę, grzecznie odparł Dyrektor, ja tu reprezentuję, choć niegodny, tę najwyższą władzę która wszędzie ma jus agratiardi, użyłem tylko przysługującego mi prawa, tak jak go używam często gdy professorowie skazują. Nic to więc panu nie uwłacza...
Suchorowski się skłonił lekko...
— Pan Radzca raczy to mieć na uwadze, rzekł, że co do ogółu uczniów, kary mogą być bez niebezpieczeństwa złagodzone, co się tyczy mojego, tu konieczna surowość. Chłopiec pieszczotami zepsuty... ja wkrótce rady mu dać nie potrafię... a...
— O! o! panie Magistrze, rozśmiał się Dyrektor... ja zawsze nie powątpiewam najmniej iż z taktem, powagą, — dobrocią rozumną, chłopiec się da poprowadzić... Serce ma szlachetne...
Suchorowski zarumienił się i wybuchnął.
— Pan Radzca znasz ogół młodzieży, zawołał, w większej części ubogiej i karnie prowadzonej, panicze są wyjątkami: tu surowość musi być nieubłaganą, jeśli z nich nie mamy porobić takich... takich zarozumiałych próżniaków, jakich po świecie pełno...
Ten wyskok przeciwko klassie społeczeństwa szanowanej wielce przez pana Dyrektora, zrobił na nim nieprzyjemne wrażenie. Usta ścisnął, oczy mu zwykle łagodne, zaiskrzyły się, wyprostowany, spojrzał z góry na Suchorowskiego i dodał:
— Przerwijmy tę rozprawę — sądź pan jak chcesz postępowanie moje, ja zostanę przy mych przekonaniach.
To bardzo delikatne wyrażenie się Dyrektora, zwykle aż do uniżoności grzecznego i potakującego, miało w tym razie nadzwyczajne znaczenie. — Suchorowski zaczerwienił się mocniej jeszcze, chciał coś mówić, lecz klassy zaczęły się otwierać, professorowie wychodzić, a za niemi tuż młodzież i dzieci z wrzawą, hałasem, śmiechami, pędząc, popychając, żartując... wylały się w korytarze. Jeden z pierwszych wysunął się professor Narymund z książką w ręku, spokojny jak zawsze i uśmiechnięty. — Zbliżył się do Dyrektora, zdaleka lekko głową pozdrawiając Suchorowskiego.
— Nie uwierzysz pan, rzekł, jaką miałem duszną pociechę dzisiaj, z tego właśnie chłopca, który wczoraj od gęsi do klassy powrócił.
Tu spojrzał na Magistra.
— Chciałem się przekonać czy z nim warto zachodów — i — zdumiałem się! Dziwnie pojętny a pamięć niesłychana, ogień z niego tryska... Jestem prawdziwie szczęśliwy. Zrobię z niego filologa i to nie tuzinkowego, nie tuzinkowego! dodał śmiejąc się z przekąsem.
Suchorowski zaczynał być fijoletowym ze złości i byłby pewnie bryznął odpowiedzią któraby starcie wywołać mogła, gdyby Narymund nagle nie zwrócił się do kogo innego i nie zginął w tłumie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.