Bracia Zmartwychwstańcy/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.



Obyczajem było Bolesława Wielkiego, gdy do grobu męczennika, do Gniezna przybywał, czas jakiś trwać przy nim na cichéj modlitwie. Znało duchowieństwo tę pobożność pańską, i gdy się uroczyste śpiewanie skończyło, ustąpili wszyscy w milczeniu ku wielkiemu ołtarzowi i zakrystyi, króla zostawując samego przy dwu drogich grobowcach, kryjących zwłoki matki, którą kochał gorąco, a któréj ducha czuł w sobie, i apostoła, dla którego cześć miał jak dla niebios zesłańca.
Dwór téż królewski wysunął się z katedry, przed wielkiemi drzwiami jéj oczekując na wyjście pańskie.
Bolesław pozostał u trumny św. Wojciecha, oświeconéj kilką lampami, palącemi się zawsze u zwłok apostoła. Doznawał tu dziwnego uczucia, jak gdyby go z duchem tego patrona i pośrednika związek jakiś tajemniczy łączył, jakby od zwłok tych płynęła pociecha, otucha i natchnienie. Korzył się tu i spowiadał w myśli i nieraz czuł jakby głos wewnętrzny na jego wyznania odpowiadał. Składał tu troski i odchodził mężniejszym. Na podesłaném wezgłowiu przyklęknąwszy, z głową spuszczoną, ów zwyciężca w tylu krwawych zapasach pokornym się zdawał pokutnikiem.
W kościele nie było nikogo, panowała cisza... niepostrzeżony tylko, z za słupa wpatrywał się w klęczącego mnich ów, który pozostał, gdy duchowieństwo odchodziło i oczyma nienawistnemi zdawał się napawać widokiem pogrążenia i smutku, który się w postawie króla malował. Nieruchomy stał tak zdala ściskając pięści, hamując się, jakby razem pragnął i lękał się wybuchnąć; kilkakroć krok już uczynił naprzód i cofnął.
Z piersi króla wyrwało się głębokie westchnienie. Bolesław podniósł głowę i wpatrzył się bezmyślnie w ciemną głąb kościoła.
Oczy jego oswojone już z ciemnością, patrzały bystro i postać owa czarna uderzyła Bolesława, choć rysów jéj dostrzedz nie mógł. Z sukni tylko poznawszy duchownego, król zdał się uderzony jego przytomnością niezwykłą, domyślając się w nim obcego. W tych ciężkich myślach, jakie go obarczały, szukał ulgi, i, tak samo jak się spowiadał przed pustelnikiem, rad był dziwnie zesłanego kapłana tego wezwać na pomoc i radę.
Skinął więc ręką ku temu cieniowi mnicha, aby bliżéj przystąpił. Postrzegł to stojący naprzeciw, zadrżał, zawahał się, lecz wprędce czarny kaptur zarzuciwszy na głowę, tak by twarz zakrywał, wolnym krokiem ku trumnie przystąpił. Trumna ta tylko dzieliła ich od siebie.
— Obcy tu jesteście? — zapytał król cichym głosem.
— Pielgrzymem jestem... — odparł głos cichy i drżący dziwnie.
— Znacie mnie?
— Wiem, żeście panem i władzcą tego kraju...
— Jeśli pielgrzymem jesteście, rozkażę wam dać zasiłek na drogę, a proszę o modlitwę...
Mnich stał niemy.
— Zasiłku żadnego nie potrzebuję... przysiągłem na ubóstwo — odezwał się głosem stłumionym — a modlitwy moje królewskiéj duszy twéj ulgi nie przyniosą, jeśli z niéj sam nie zrzucisz brzemienia, co na niéj cięży...
Tylko od kapłana mógł Bolesław cierpliwie znieść mowę taką, ale z ust duchownego nie zdała mu się dziwną... westchnął tylko.
Mnich zamilkł chwilę, jakby z sobą walczył, i przerwał dobrowolnie milczenie.
— Choć królem jesteś, kajać ci się trzeba... bo tam, gdzie nas sądzą wszystkich, żadna korona nie idzie na szalę... a purpura plam nie osłoni... Bóg mi dał, pielgrzymując po świecie, spotykać ofiary twojego gniewu... Modlą się one nie za ciebie, lecz by zemstę niebios ściągnęły...
Głos mnicha drżący coraz się podnosił, król oczy weń wlepiwszy, zdumiony, przelękły niemal, słuchał go w niemém podziwieniu.
— Mnich jestem — dodał — suknia, którą noszę, prawdę mi rzec każe... Kajać ci się trzeba i krzywdy nagrodzić... bez tego nie znajdziesz spokoju duszy, ani u tego grobu, ani w świątyni pańskiéj, ani w życiu, ani przy zgonie...
To mówiąc podniósł mnich rękę do góry... z pod kaptura błysło oczów dwoje lśniących i szybkim oddalił się krokiem w głąb, nim Bolesław czas miał powstać i zawołać.
Gdy się wreszcie ruszył z klęcznika król i obejrzał wkoło, nie widząc nikogo, z zakrystyi wyglądający kapłan postrzegł to i na skinienie pospieszył. Bolesław stał blady, gniewny i poruszony.
— Kto był ten mnich, który mi śmiał przerwać modlitwę? — zapytał.
Kapłan zrazu nie wiedział, co odpowiedzieć, trwoga go ogarnęła. Król, jakby mu duszno było w kościele, spiesznie począł ku drzwiom wielkim kroczyć, gdzie stał cały dwór jego i gnieźnieńska czekała nań grodowa starszyzna, któréj ulubieniec króla, stary Stoigniew przewodniczył.
Kapłan w ślad dążył za królem.
— Kto i zkąd jest ten mnich obcy, który pozostał w kościele i przerwał mi modlitwę? — powtórzył Bolesław na progu katedry stanąwszy.
— Nie wiem — odparł zlękniony ksiądz. — Przybywa tu duchownych pielgrzymujących niemało. Był dziś mnich jeden, który się opowiadał, jakoby z klasztoru w Korbei...
— Szukajcie go i na gród mi prowadźcie. Chcę mówić z nim — dodał Bolesław, już się hamując i nie chcąc gniewu dać poznać po sobie.
Ksiądz zwrócił się spiesznie nazad do kościoła, skłoniwszy przed królem, a tuż dwór go otoczył i z siwą głową odkrytą, do kolan mu się zniżał Stoigniew. Król z czułością druha ręce obie położył na ramionach jego i ozwał się głosem złagodzonym.
— Witaj mi Stoigniewie! Ja do ciebie przybyłem w gościnę... Nie spodziewaliście się mnie, nieprawda? radzi mi może nie będziecie bardzo.
— Miłościwy królu a ojcze — żywo począł Stoigniew, kłaniając się i prostując natychmiast — wyście tu gospodarzem nie ja... Stoigniew sługą.
— I druhem moim... — dodał wesoło król. — Na zamek nas prowadź.
Niedaleko od katedry były dworce pańskie, Piastowskich jeszcze czasów pamiętne. Na grodzie jako namiestnik króla siedział Stoigniew razem z opatem Aronem, prawą ręka pańska.
Mąż to był swojego czasu w kraju tyle znaczący, iż mu nikt nie dorównywał powagą i rozumem a nauką. Bolesław często go używał tam, gdzie przebiegłości i spokoju, zimnéj krwi i męztwa było potrzeba, nie do walki, choć rycerzem był niepoślednim, ale do zbierania owoców jéj.
Gdy złamawszy nieprzyjaciela pokój zawierać, warunki stawić, przy swoich prawach obstać, wyjednać ustępstwa było potrzeba, nikt nad opata Arona i Stoigniewa nie był do tego zdolniejszym.
Król znał samego siebie. Burzyło się w nim łatwo i częściéj po miecz sięgał, niż cierpliwości zażywał. Usta jego wypowiadały zrazu co w myśli zapisane stało... otwartą był księgą król i wojakiem nawet czasu pokoju. Stoigniew miał wytrawność męża, co wiele przebywszy, ludzi znał i zażywać ich umiał. Nie uląkł się on ani oblicza cesarskiego, ani żadnego władzcy, niczém w świecie ująć go nie było można, ani zastraszyć.
Spojrzawszy téż na tę dostojną postać, uszanowanie dla niéj czuł każdy. Stoigniewa nic wzburzyć, nic krwi jego biegu przyspieszyć nie zdołało, na pozór zimny jak Aron, słuchał i patrzał, a gdy ci, co z nim się układali, myśleli już, iż go pokonali, ze spokojem odpowiadał im do swojego powracając, dopóki woli swéj nie przewiódł. Drogi téż to był człowiek dla króla.
Stoigniew nie starszym był nad niego, ale mu trudy siwiznę przyspieszyły. Obok włosów obfitych srebrzystych twarz zachował młodzieńczą, świeżą, rumianą i zmarszczkami nawet nie pooraną. Dziwnie sprzeczały się na niéj krasne barwy, żywy blask oczów, śmiejące się usta, z tą siwizną przedwczesną.
Na czele mężów dwunastu, co otaczali Bolesława, Stoigniew stał pierwszym, przodował on im i dla niego pan nie miał żadnych tajemnic. W sprawach króla wiele musiał pokryjomu podróżować po świecie, to téż języki obce umiał dobrze, a co na owe czasy, oprócz duchownych, mało kto znał, Stoigniew pismo czytał i w łacinie był biegłym.
Liczną otoczony rodziną, trzeci raz już żonaty, powiernik pański miał żyjących synów sześciu, córek pięć, z których trzy już poślubione. Zwykle przebywał on na zamku w Gnieznie jako namiestnik pański, lecz i własnych ziem, ze szczodrobliwości króla miał podostatkiem.
Dwór téż go otaczał niemal książęcy, a życie mógł prowadzić jak król chciał, by mu wstydu nie czynił. I tu stoły musiały gotowe stać dla przybywających ze skargami, radami i prośbami. Skarb pański na to dostarczał.
Miał oprócz tego pieczę namiestnik nad biednemi więźniami, których trzymano na zamku w Gnieznie. Tu miotając się bezsilnie i złorzecząc losowi swemu skończył życie Bolko oślepiony, tu zmarł Prybuwoj, tu żył jeszcze z nędzą swą Odylon i mnodzy inni winowajcy; których dla spokoju w zamknięciu trzymać było potrzeba.
Po wspaniałém „palatium“ króla w Poznaniu, starodawny dworzec gnieźnieński ubogo wyglądał, ale szanownym był pamiątkami, które do ścian jego przyległy. Izb téż w nim znajdowało się mnogo i najliczniejsze poczty mieściły się w otaczających go zabudowaniach.
Gniezno należało do tych grodów za Bolesława Wielkiego, w których wojsk jego zawsze gotowe do wyjścia w pole zastępy się gromadziły. W Poznaniu miał król przy sobie trzynaście sotni pancerników konnych, a cztery tysiące piechoty z tarczami. Gniezno żywiło piętnaście secin pierwszych, a pięć tysięcy tarczowników; zatém więcéj jeszcze niż Bolesław przy sobie ich chował. Inne téż miasta, jak Włocławek i Gdecz, załogami podobnemi opatrzone były czasu pokoju. Gdy na wojnę występować było potrzeba, słano do nich jak do śpiżarni i ruszał się lud orężny, gdzie mu wskazano.
Na Gnieznie téż namiestnika musiał stanowić król takiego, któryby najliczniejszą osadę, oka z niéj nie spuszczając, zgnuśnieć jéj nie dając, czujną zawsze i gotową utrzymał.
W progu zamkowym czekała na Bolesława drużyna wielka, starszyzna wojskowa, żupanowie i władyki, którzy się tu znaleźli, duchowni przełożeni i rodzina Stoigniewa.
Nim do progu tego doszedł król, czas miał ochłonąć z wrażenia, jakie na nim mnich uczynił, wypogodził twarz, a stosując się do Stoigniewa, który zawsze spokojnym był i przy powadze wesołym, Bolesław téż chciał się okazać dobréj myśli. Więc na powitanie gromady odpowiedział pozdrowieniem wdzięczném i szybko wszedł na dworzec.
Tu czas miano się przysposobić na przyjęcie pana i jego towarzyszów. Stoły już były ponakrywane, pachołkowie z pochodniami stali po kątach.
Najstarszy z duchownych wiedząc, iż król znużony był i zgłodniały, natychmiast modlitwą pobłogosławił wieczerzę i misy znosić zaczęto.. Sam Stoigniew królowi nalewkę i misę przyniósł, a urodziwa żona jego trzymała szyty ręcznik. Twarze otaczających rade z widzenia pana, śmiały się weselem.
W istocie bowiem, czystym będąc w sumieniu, każdy się mógł cieszyć ze spotkania z panem. Rzadko się obeszło, ażeby król nie obdarzył swoich wiernych, nadaniem jakiém, końmi, szatami i orężem. Było to zwyczajem naówczas po wszystkich dworach, a Bolesław szczodrobliwy z natury i wspaniały, hojnie szafował skarbami, jakich mu wojny dostarczały. Nie było naówczas właściwie państwa stolicy, wszędzie gdzie chwilowo król przebywał, a z nim wojsko i dwór, z nim najwyższy sąd i urzędnicy, gród się chwilowo stawał stołecznym. Zjeżdżali do niego pokrzywdzeni z żałobą, biedni z prośbami. Letniego czasu, król pod dębem lub lipą zasiadał rozsądzać sprawy; zimową porą działo się to w wielkiéj izbie, a miał Bolesław sposób mądry godzenia z sobą zwaśnionych, który rzadko się nie powiódł. Gdy na sąd królewski przybyły strony, przyjmowano je na dworze obie, dni częstokroć dwa i trzy gośćmi byli u stołu i boku pańskiego. Nie dopuszczając do mówienia o sprawie, zmuszał ich Bolesław do wspólnéj rozmowy, którą umiał uczynić spokojną. Tak się powoli umysły podrażnione uspokajały, a gdy namiętność ostygła, naówczas sprawa szła już złagodzoną przed sąd, który zbliżonych przejednywał i zbraconych do domów odsyłał.
A gdziekolwiek téż król się znajdował, choć roków żadnych nie wyznaczano, często w obozie, czasem w polu i na łowach, pełno było zawsze biegnących pod sąd jego ojcowski.
Znano go téż, że przemocy możnych nie folgował, ani krzywdzić biednych bezkarnie nie dopuszczał i dobra ludzi maluczkich pilnował może sumienniéj się o nie troszcząc, niż skarbów największych. Napływ doń był zawsze mnogi, niekiedy dzień i dwa pod oknami stać musiały gromady, nim koléj na nich przyszła.
Tym razem nikt się króla nie spodziewał w Gnieznie, więc tylko ci się znaleźli, których tu traf zgromadził.
Siedli już wszyscy za stoły i król miał rozpocząć wieczerzę, gdy jakby sobie coś przypomniawszy, skinął na siedzącego niedaleko duchownego. Szło mu o owego mnicha, który w kościele doń z napomnieniem wystąpił, chciał go tu mieć i poznać bliżéj.
Posłano natychmiast komornika królewskiego po kapłana, który miał zlecenie wyszukać pielgrzyma. Nadszedł i on sam, ale widocznie zafrasowany, zbliżył się do ucha króla.
— Miłościwy panie — odezwał się — mnicha tego szukaliśmy napróżno... i około kościoła, i po całym zamku, i na grodzie, i na podzamczu... Stróż we wrotach widział go uchodzącym spiesznie...
Zasępiło się nieco czoło króla, ale wnet Stoigniew, któremu Bolesław o mnichu powiedział, wyprawił ludzi swych kilku, aby miasteczko strzęsiono całe. Nie było wątpliwości, że w noc zimową i śnieżycę pielgrzym nigdzie daléj nad podzamcze ujść nie mógł, obiecywano więc sobie lub tegoż dnia, albo do jutra go wyszukać koniecznie.
Słowa które powiedział, utkwiły w pamięci króla silnie, pozbyć się z niéj ich nie mógł, pragnął więc nieodmiennie, aby mu tego człowieka przyprowadzono. Głos mu się zdawał znanym, choć przypomnieć nie mógł, gdzie i kiedy go słyszał. Zakapturzona umyślnie twarz, budziła dziwne podejrzenia.
Stoigniew który sam panu u stołu chciał posługiwać, choć mu przy nim usiąść nakazano, wesołością swą i swobodą próżno starał się czarne myśli rozpędzić. Bolesław chwilami dawał się rozweselić, ale wnet wracały chmury.
Tak przesiedział król wieczerzę, po któréj mu spoczynek należał, i choć dwór pozostał jeszcze przy pełnych dzbanach, Stoigniew zaraz pana do jego sypialni zaprowadził. Tu już ogień płonął, ciepłe szaty czekały i służba stała pogotowiu.
Zaledwie wszedłszy, Bolesław znowu spytał o mnicha, i chciał się dowiedzieć, czy go kto dnia tego nie widział w kościele lub nie mówił z nim. Posłano do księży, przybył wybrany kleryk z opowiadaniem, jako mnich ten, zdając się z mowy i obejścia wcale nie obcym i owszem dobrze obeznanym z miejscowością, różnych ludzi o różne badał sprawy i rzeczy, wydał się wielu podejrzanym, obcować z nikim poufaléj niechciał, strawy nawet pielgrzymiéj nie skosztowawszy, gdzieś się skrył, iż go nigdzie odszukać i śladu znaleźć nie było podobna.
Wysłuchawszy opowiadania król, kleryka nagrodzonego odprawił ze Stoigniewem pozostając sam.
— Miłościwy panie — odezwał się namiestnik, cóż ten biedny jakiś mnich, pątnik pana mojego ma tak niepokoić? Czy się odezwał zuchwale? może niewiedząc do kogo mówi.
— Wiedział on co i do kogo rzekł — odparł król. — Duchownemu by to było przebaczoném, owszem za dobre poczytaném, gdybym pewnym był, iż w istocie mnich to jest, a nie skryty wysłaniec czyjś, co chciał podpatrzeć czynności moje i złość mi uczynić? Dla czegoż zasłonił twarz, czemu uszedł tak skoro?
I Stoigniewowi podejrzaném się to wydało, ale zmilczał, a król, jak dlań tajemnic niemiał, wylał się zaraz z całym żalem swoim.
— Stoigniewie mój — odezwał się — zaprawdę, gdym na spoczynek zasłużył, Bóg mi właśnie największe zsyła niepokoje. Wiecie o Jaksów sprawie, co było ich krwi i rodu, pierzchnęło odemnie. Codzień ktoś uchodzi... niemcy siedzą cicho, lecz czekają pory, na rusi nie lepiej, nieprzyjaciele zdają się patrzeć tylko bym osłabł... aby na państwo uderzyć i rozszarpać! co czynić aby umocnić gmach! co czynić!
Stoigniew niepodzielał widać obawy króla i do kolan mu się pokłonił...
— Próżne te trwogi — rzekł — odpędzić je trzeba. Sumiennie — panie miłościwy, wolałbym i ja ażebyście Jaksom miłosierdzie okazali, lecz gdy rzecz niepowrotna — co czynić? czas żale ukoi. Łacniej się król Bolesław bez nich, niż oni obejść potrafią bez niego.
— Synowie Janka już się z kraju słyszę wynoszą...
— Ziemi z sobą nie zabiorą — odparł Stoigniew.
— Ale ręce i serca dzielne! — dodał wzdychając król — żal! żal!
— Miłościwy panie — żałować już nie pora. Cieszcie się raczéj walecznym synem waszym, który gdziekolwiek pójdzie, jak wy pokonywa i zwycięża..
— Cieszę się nim i trwożę — szepnął król — wojakiem jest mężnym i szczęśliwym, lecz na wojnę ja go posyłać muszę. Nie rwie się on sam, ani jéj pragnie, woli przy Ryksie spoczywać.
Stoigniew jeszcze raz króla za kolana ścisnął.
— Panie! panie! Bogu trzeba dziękować, a nie naprzód widzieć złe, które nie przyszło i nie przyjdzie. — W chmurne dni wszystko wydaje się czarnem!
— Mieszkowi — mówił Bolesław — jakby nie zważając na Stoigniewa, przeznaczałem panowanie po sobie, w nim położyłem nadzieję. Mieszko...
Król niedokończył, bo Stoigniew poruszony cały, ręce błagalnie złożywszy stał przed nim, wzrokiem zdając się przeciwić i opierać panu swojemu.
— Miłościwy panie! nie godzi się, przebacz mi!
— Daj Bóg, byście wy jaśniéj widzieli niż moje ojcowskie oczy. Przed tobą mogę duszę otworzyć — wiesz, Bezprym, Bezprym co milczy i chodzi zasępiony, który mnie unika, żal mając do mnie, Bezprym, któregom ja odsądził, silniejszym jest.
Uląkł się niemal Stoigniew posłyszawszy te słowa, król bowiem, nawet przed nim, nie zwykł był nigdy wspominać o Bezprymie, synu swym pierworodnym, którego dla Mieczysława, niemal był odepchnął od siebie. Było to dziecię żony, któréj pamięć królowi została ciężką i przykrą, dziecię dla którego serca nie miał Bolesław, wychowane między sługi, zgorzkłe od niedoli, znienawidzone i nienawidzące.
Nieustannie miany na oku, trzymany bez działu, bez zatrudnienia, zawsze w Poznaniu, rzadko dopuszczany do ojca, Bezprym w istocie tym bolem rozdrażniony, silniejszym był od ulubieńca Mieszka, był strasznym. Stał się on raną i groźbą dla króla, co rad był o nim zapomnieć.
Wzmianka o Bezprymie świadczyła Stoigniewowi jak król rozżalonym być musiał, gdy się to imie, którego chciał zabyć, na ustach jego znalazło. Stoigniew téż, mówić nieśmiejąc o tem, przeczuwał w odrzutku przyszłego wichrzyciela. W istocie dość było nań spojrzeć, być z nim chwilę, aby się go ulęknąć. Król pozbyć się pragnąc tego syna, chciał go zrazu do stanu duchownego sposobić. Dany więc był księżom na naukę, z któréj chciwie korzystał, lecz gdy przyszło składać śluby, okazał do nich wstręt taki, a sami duchowni uznali w nim naturę tak gwałtowną, niepohamowaną i namiętną, iż śluby odłożyć przynajmniéj doradzali.
Stało się więc, że Bezprym pozostał tak, życie wiodąc bez celu i napawając się myślami gorzkiemi, które zazdrość w nim rozbudzała. Pomiędzy nim a Mieszkiem nie było żadnego, ani braterskiego, ni nawet dalszego stosunku.
Otoczony małym dworem, złożonym z nadzorców, Bezprym krył się po kątach, milczał, udawał pokorę, ale z oczów i czoła mu patrzało zemstą straszliwą. Zamknięty w sobie nigdy się z żadną nie odkrył myślą, lecz król wiedział przez oddanych sobie ludzi, że gwałtowniejszego i namiętniejszego nad niego nie było w rodzinie charakteru. Gdy go Bolesław strofował i do posłuszeństwa nakłaniał, milczał z głową spuszczoną, słowa nie rzekł, a król czuł w nim coś swojej natury żelaznéj i niezłamanéj, tylko jakby przemocą wepchniętéj do środka, gdzie zamknięta kipiała.
Nieśmiał na wspomnienie o Bezprymie nic rzec Stoigniew, a król odezwał się, patrząc nań.
— Co z tym uczynić! Mieszkowi to niebezpieczny wróg rośnie. Jak radzisz mi? Krew to moja! znam ją. Buchnie prędzéj późniéj.
— Miłościwy królu — a dla czegoż, dopóki wybuch nie jest niebezpiecznym, wykipieć jéj nie dacie? Czemu go trzymać w bezczynności i zamknięciu, aby w nim gorycz rosła i mnożyła się?
— Cugle mu puścić — odparł król — ani ja go wstrzymać potrafię. Własnéj krwi obawiać się muszę. Po matce ma krewnych, znajdzie łatwo sprzymierzeńców między niemcami. Ażali przeciw cesarzowi Ottonowi własny syn nie powstawał?
Sposępniał Stoigniew, spuścił głowę.
— Gdzie człowiek nie może nic — rzekł.[1] — Bogu trzeba sprawę zlecić i jego prosić.
Westchnęli oba, a Bolesław wpatrując się w ogień, szeptał jakby sam do siebie.
— Stary mój! policz wrogów, zrachuj co grozi, a nie dziwuj się czołu posępnemu i temu, co mi z duszy bucha. Na jednego Mieszka, Bezprym, trzech synów Ody, czechy, niemcy, ruś, dalecy i blizcy, a Mieszek jeden... jeden... i wojak dzielny, ale wódz?
— Wodzem się wojak staje — przerwał Stoigniew.
Zamilkli znowu, a stary namiestnik już był rad przerwać niemiłą rozmowę i do snu nakłonić.
— Noc późna — rzekł — spocząć by należało.
Gdy na to nie było odpowiedzi, skłonił się do kolan, zwołał komorników, aby łoże przygotowali i na straży pozostali. Tak dzień ten się zakończył długi i ciężki dla króla, który z myślą o mnichu układał się do spoczynku.
Nazajutrz rano, gdy Stoigniew zjawił się znowu u króla, znalazł już u niego Sagana, który przyszedł był z oznajmieniem, iż mimo poszukiwań na podzamczu i po gościńcach, mnicha nigdzie znaleziono, ani téż wieści o nim żadnéj nie było.
Wybuchnął król gniewem wielkim.
— Zdrajcami więc tu nawet otoczonym być muszę! zawołał, kiedy mi jeden słaby jakiś, nieznany człek śmie się w oczy urągać i z pod ręki się mojéj wyślizga. — Jeźli ujść nie mógł to go przechowano. Któż on jest! Suknia go broni, więc się zemsty mojéj obawiać nie może. Dla czego uchodzi?
Szło o to wielce Stoigniewowi, a jeszcze bardziéj duchownym przy katedrze, ażeby tajemniczego tego mnicha odkryto i zdjęto z nich posądzenie, że go przechowywać mogli. Dnia więc tego, nie było zakątka w Gnieznie, kędyby pachołkowie z grodu i klerycy nie śledzili zbiega, na gościńcu zatrzymywano wozy i jadących, rozesłano na drogi różne, wszystko bezskutecznie. Popłoch tylko wielki sprawiło to pomiędzy ludnością całą, a król jak przybył chmurnym, nawet pogodą Stoigniewową rozweselić się nie dał.
Jedyną rozrywką było i pociechą dlań, gdy mu tego dnia sotnie pancerników jego i pułki piechoty wyprowadzono na okaz, bo temi się mógł pochlubić. Ani niemieckie lepiéj uzbrojone i wdrożone do wojny nie były. Żołnierz był z najlepszego ludu wybrany, zahartowany wyprawami, za domem już nie tęskniący, bo w obozie o nim zapomniał.
Stoigniew i starszyzna rozradowała się, ujrzawszy, jak Bolesław spoglądając na swój lud ożywiał się — otrząsał z gniewów i frasunków, i swoje wyprawy przypominając, wołał, że z niemi jeszcze pójdzie w pole. Czuł się sam lżejszym i młodszym patrząc na nich...
Do stołu téż usiadłszy, gdy zagaili starzy dowódzcy o dawnych wojnach, poszła mowa wesoła, śmiechy i przypominania. Król się żołnierzem stał i pokrzepił tém lepiéj niż najpiękniejszém słowem otuchy.
Dzień téż szedł lepiéj, a Bolesław z powrotem do Poznania nie spieszył, cel mając w téj podróży. Zaraz pierwszego wieczora, nakazał wysłać Stoigniewowi do dwunastu radnych — wezwanie, aby się do Gniezna ściągnęli. Tu, na uboczu i bez rozgłosu, chciał jeszcze omówić sprawę królestwa i korony i środki obmyślić, ku spełnieniu myśli swojéj.
Korona z namaszczeniem rzymskiém, z błogosławieństwem duchowném, potrzebna mu była nie dla siebie, ale dla syna, któremu ją chciał jak tarczę od napaści zostawić.
Gdy tu król na zjazd powołanych ze starszyzny czekał, tym czasem mnich, który był znikł z Gniezna bez śladu — zjawił się trzeciego dnia w Poznaniu. Niebytność króla, mającego się zatrzymać w Gnieznie, ośmieliła go snać do tego kroku i ks. Petrek, wcale się go już widzieć nie spodziewający, uląkł się, gdy go znowu na swym progu zobaczył, uląkł tak, iż ręce załamał.
— Bóg z wami — zawołał mnich dumnie i szydersko razem — obawiać się nie macie czego! Wracam ja z gorszego niebezpieczeństwa!
W Gnieznie oko w oko spotkałem się z Bolesławem, gonią mnie tam i śledzą! Gniezno całe strzęsiono, po drogach ścigano i łapano.
Uśmiechnął się dumnie.
— Na Boga, dla czegóż nie uchodzicie co prędzéj, jeżeli wam życie miłe? — zawołał ks. Petrek...
— Któż wam powiedział, że ono mi jest miłem? — odparł mnich — za tę chwilę, którąm miał u grobu apostoła, królowi rzucając jad w duszę... nie szkodaby i życia!!
Ks. Petrek blady stał i drżący — widoczném było, żeby się rad pozbył co najrychléj gościa tego niebezpiecznego.
Szczęściem opata Arona nie było w Poznaniu i przyjścia jego się nie lękał, obawiał się, aby inni szpiegowie, których dwór miał dosyć, nie postrzegli przybysza. Mnich znać te obawy z twarzy księżyny wyczytał, pogardliwie nań spojrzał i odezwał się:
— Nie trwożcie się mój ojcze, ani siebie ani was nie chcę podawać na zemstę króla... idę ztąd precz, a jestem bezpieczny bo matce méj i mnie zostali jeszcze, mimo lat wielu, przyjaciele wierni. Mów mi co mam zanieść tam, z kąd przybyłem? Bolesław trawiony jest niepokojem o swe państwo... to jawna. Czuje, że to co skleił łupieżami, z pod ręki mu się rozleci.
Ks. Petrek może dla łacniejszego pozbycia się mnicha, zbliżył się doń i począł mówić szybko.
— Ani się łudzić ani spać nie godzi — mąż to silny i doradzców ma rozumnych. Życia ma jeszcze dosyć przed sobą, by żelaznemi klamrami związał te kraje.
I — dodał — wiem od opata o jednéj sprawie, która może mu dać siłę wielką — Otto włożył mu na skroń koronę... pamięta on o tém i królem się zowie, ale mu trzeba z Rzymu od ojca świętego korony namaszczonéj, o tę koronę starać się będzie — pójdą po nią posły! Rozumiecie! To groźba dla cesarza. Cesarz posłów do Rzymu nie powinien dopuścić, cesarz w Rzymie musi zapobiedz, aby mu nie dano namaszczenia. Na wszystkich drogach posłańców jego pilnować trzeba!
Pójdą przebrani, przeodziani za obcych... manowcami, krążąc do koła.
Mówił szybko a cicho, mnich słuchał napawając się tą mową.
— Dajcie znać do Arcybiskupa, gdy posły wyjdą, kto, którędy, kiedy. Noga ich nie pozostanie, zgniją w lochach lub szyję dadzą.
— Tak — rzekł smutnie ksiądz — dam znać jeżeli co wiedzieć będę. Nie z wszystkiego mi się zwierza opat Aron, nie każdą rzecz on powie. Umie milczeć chytry doradzca — nawet przedemną co mu jak pies służę.
Więcej się domyślać i zgadywać będzie potrzeba, niż — można dowiedzieć.
Ręką potarł po czole.
— Opat Aron! — dodał — do wszystkiego jest zdolny, wiedźcie o tém. Może wyprawi posły jawne, aby skrytych niemi osłonił, może nie jedno ale trzy i cztery wysłać poselstwa... może.
Potrząsł głową. — Nie znacie ich — kończył coraz się rozgrzewając. Bolesław zły, zawzięty, gniewny, lecz chytrym i skrytym jak ojciec być umie, gdy mu Stoigniew i opat Aron nakażą chytrość i milczenie. Szpiegi nasze po wszystkich dworach, ma ich Bolesław w Magdeburgu, w Kolnie, w Akwisgranie, w Rzymie... albo ja wiem gdzie jeszcze! Ma na dworze cesarza, ma u markgrafów i książąt. Złota na to nie żałuje. Ma swoich płatnych w Rzymie i w Rawennie — wszędzie!!
— Lecz papież mu korony dać nie może — odezwał się mnich — cesarz zaprzeczy. Jemu korona! Lecz myśmy z matką gnieznieńskie i poznańskie kraje złożyli w darze apostolskiéj stolicy, która nam je, a nie komu innemu nadać przyrzekła. To nie może być.
— W Rzymie! nie może być? — ruszając ramionami szepnął ks. Petrek niedowierzająco — wy to mówicie? Zmienia się panujący, zmieniają widoki.
Pochmurno wejrzał Mnich...
— Bezpieczniéj mu korony nie dopuścić, gdy zostanie wysłaną, niż jéj zaprzeczać w Rzymie — mówił ks. Petrek, — a więc... niech cesarz baczność ma, niech pilnować każe. Znane są gościńce...
— Do Rzymu one wszystkie prowadzą! — odparł Mnich — waszym obowiązkiem wyszperać kto i którędy pojedzie, dać znać, wysłać natychmiast.
Sparty na stole ks. pisarz zadumany był smutnie...
— Myślicie, że mi to łatwo? — zawołał śmiejąc się ponuro i szydersko — pisać nie mogę... pismo jest najstraszniejszym zdrajcą. Wysłać niemam kogo, komu zaufać? Oba milczeli długą chwilę.
— Mamże ja na to czekać, abym się tu o czémś więcéj dowiedział? — spytał mnich — gotowym.
Rękami podniesionemi ks. Petrek zaprotestował.
— Pocożeście królowi w oczy wpadli? nacoście na siebie ściągnęli podejrzenie? Wam nie pozostaje nic, tylko jak najśpieszniéj, suknię zrzuciwszy uchodzić. Kto wie — po gościńcach już mogą być dane rozkazy ścigania mnicha z Korbei.
Nie zdawała się groźba ta ustraszać bynajmniéj przybylca.
— Będę wiedział co poczynać — rzekł chmurno — ale wy — wy — mówcie co macie czynić?
— Powiedziałem wam to co mogłem, dość — byście się na bacznosci[2] mieli, reszta nie do mnie należy. Cesarz silnym jest dość by środki obmyśleć, o co chodzi wy wiecie. Koronę ma na myśli, do niéj wzdycha, chce ją zostawić synowi Emnildy choć ma starszego syna węgierskiéj Judyty, który marnieje zamknięty.
— Pamięta o nim cesarz i my! — mruknął mnich.
Rozmowa poczęta trwała długo jeszcze, a gdy na ostatek mnich, nie mówiąc dokąd i jak ma się oddalić, pożegnał ks. Petrka, pisarz bojaźliwie wyszedł obejrzeć się do koła, aby upewnić, że nikt nie postrzeże wymykającego się z jego mieszkania.
Jakoż nie było nikogo w téj stronie podwórza, bo gdy król wyjeżdżał, przerzedzały się tłumy dworskie — i folgowała sobie czeladź pańska, siedząc po komorach.
Bystrém okiem obejrzawszy wszystkie kąty, ks. Petrek powrócił przekonany, iż mnich bezpiecznie ujść może — ale nie dopatrzył ukrytego za węgłem Zyga, który może przypadkiem się tam znajdował. Zobaczywszy wychodzącego duchownego, nieznanego sobie, Zyg natychmiast się wyrwał ze swéj kryjówki i zabiegł mu drogę, domagając się pocałowania ręki i błogosławieństwa...
Nie strwożyło to mnicha, który zadość uczynił prośbie karła, chcąc się go pozbyć coprędzéj. Nie przyszło to łatwo, Zyg był natrętny, a nie miał co robić, był nadzwyczaj ciekawy i gadatliwy, zwłaszcza z ludźmi nowemi.
— Jaka to szkoda, mój ojcze! — zawołał skacząc przed nim — że króla pana nie ma doma! Przyjętoby was na dworze, napojono, nakarmiono i naładowano kieszenie... ale możebyście poszli do królowéj?
— Jestem pielgrzymem, zwiedzam kościoły, do dworów nie zachodzę — odparł mnich przyspieszając kroku.
— To źle czynicie... źle... — mówił Zyg — groszby się przydał! Suknię macie wytartą!
Widzę żeście po jałmużnie byli u ks. Petrka, ale on nikomu nie da nic. Wziąć weźmie od każdego — ale obdarzyć! E! e! mądry to człeczyna. U nas tu mędrszego nie ma. Mówią, że opat Aron rozumny, ale ks. Petrek i tego za nos wodzi, ani się spostrzeże.
Próżno zaskakującego mu drogę karła, chciał wyminąć mnich, prowadził go tak wesołek królewski aż do bramy w okopach — usiłując namówić do zamku lub do katedry i księży. Wreście u mostu karzeł przyzostał, stanął, pożegnawszy przychodnia i tu na nową jakąś czatował zabawkę.
Ks. Petrek widział Zyga idącego za mnichem i ręce załamał.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej zbędna kropka.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – baczności.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.