Bracia Karamazow/Epilog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Bracia Karamazow
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1913
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. Братья Карамазовы
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
EPILOG.


Na piąty dzień po wypadkach opisanych w sądzie, Alosza odwiedził Katarzynę Iwanównę w jej mieszkaniu. Przyszedł wcześnie, o dziewiątej zrana, bo omówić miał z nią jedną ważną sprawę, a i w innem miejscu czekano na niego z niecierpliwością.
Katarzyna przyjęła go w tym samym salonie, gdzie rozmawiała niegdyś z Gruszą, w sąsiednim zaś pokoju leżał Iwan Fedorowicz, chory i bezprzytomny. Widząc okropny jego stan, Katarzyna przenieść go kazała do siebie i pielęgnowała troskliwie, nie odstępując go dniem i nocą i nie zważając na plotki i gadania, które z jej powodu krążyły po mieście. Chorego leczyli dwaj miejscowi lekarze, Hercenszube i Warwiński, moskiewski zaś doktór odjechał, nie wygłaszając żadnej stanowczej decyzyi o możliwym wyniku choroby. Lekarze dodawali otuchy Katarzynie, widoczne jednak było, że sami niewiele mają nadziei. Alosza odwiedzał brata dwa razy dziennie, teraz jednak przyszedł wyłącznie do Katarzyny, nie mógł się jednak zdobyć na powiedzenie jej tego, co go tu sprowadziło. Rozmawiali tak już blizko kwadrans, Katarzyna siedziała blada i z błyszczącemi oczami, przeczuwając, o czem mówić chce z nią Alosza.
— Bądź spokojny, — mówiła żywo — on się zgodzi, musi się zgodzić, niema przecie innego wyjścia. Wszystko przygotowane do ucieczki. Ten nieszczęsny rycerz honoru i sumienia (nie mówię tego o Dymitrze, a o tamtym — dodała, ukazując na drzwi, za którymi leżał Iwan) zwierzył mi już dawno cały plan. Stać się to ma na drugim etapie; Iwan Fedorowicz jeździł sam na miejsce i poznał się z naczelnikiem etapu. Niewiadomo tylko, kto prowadzić będzie partyę zesłańców, tego nie można nigdy z góry przewidzieć. Jutro pokażę ci cały projekt, spisany szczegółowo na papierze. Przyniósł mi go Iwan Fedorowicz w opieczętowanej kopercie w wigilię rozprawy. Przeczuwał, biedak, że sam nie będzie w stanie. A czy wiesz, o co się wtedy posprzeczaliśmy?
— Niewiem — odparł Alosza.
— Właśnie o ten plan. Iwan Fedorowicz chciał, aby Dymitr uciekał za granicę w towarzystwie tej istoty, tej Gruszy, i o to się tak rozgniewałam. Sama nie wiem dlaczego, ale i dziś nie mogę znieść myśli, że ta wstrętna kobieta pójdzie z nim. — Mówiąc to, Katarzyna i teraz drżała z oburzenia. — Iwan Fedorowicz, widząc mój gniew, wyobraził sobie, że zazdrosna jestem o tamtą i że jeszcze kocham Dymitra, to mnie obraziło. Nie mogłam pojąć, jakim sposobem człowiek o tak wyższych uczuciach, jak Iwan, podejrzewać mnie może o tak nizką namiętność. Pokłóciliśmy się więc na dobre, tembardziej, że dawno już mówiłam Iwanowi, że jego tylko kocham, a nie Dymitra. Mimo to, przyniósł mi tę kopertę, zawierającą szczegółowy plan ucieczki, dołączył do tego dziesięć tysięcy rubli na koszta, i prosił, żebym się sama tem zajęła, w razie, gdyby on zachorował lub umarł. Czy rozumiesz, jaka to była z jego strony ofiara, zazdrosnym będąc o Dymitra, mnie właśnie polecać jego ratunek. Ach! nikt, nikt z was nie jest w stanie ocenić tej wielkiej duszy. A i sama tak byłam wtedy rozdraźniona niesłusznem podejrzeniem, że zamiast paść przed nim na kolana, do czego rwało mnie serce moje, zrobiłam mu tylko scenę. Taki już mam charakter. Skończy się jeszcze na tem, że i ten porzuci mnie dla innej, która mu da lżejsze życie, jak Dymitr. Tylko, że ja nie zniosę już tego i zabiję się sama. A przecież wtedy, gdyście weszli do mnie razem, wieczorem, w wigilię sądu, spostrzegłszy nienawistny i pogardliwy wzrok, którym mnie Iwan obrzucił, wpadłam w straszny gniew i umyślnie rzuciłam mu w oczy, że to on pierwszy nazwał brata zabójcą, kiedy to przeciwnie, ja sama wmawiałam mu to zawsze, mimo, że się nie dawał przekonać. Taka już jestem, taka jestem. Przezemnie stała się ta cała historya w sądzie, ja jedna jestem przyczyną wszystkiego.
Nigdy jeszcze Katarzyna nie robiła Aloszy tak szczerych wyznań. Widocznie nadeszła chwila, w której to dumne serce doszło do takiego stopnia cierpienia i bólu, że samo uczuło potrzebę zdeptać własną dumę i rzucić ją pod czyjeś stopy. Alosza cierpiał nad tem dla niej i starał się z możliwą delikatnością oszczędzić jej dalszego poniżenia, musiał jednak wspomnieć imię Dymitra.
— Nie lękaj się o niego — przerwała mu żywo Katia. — Zgodzi się na ucieczkę, o, zgodzi. Znam go dobrze. Teraz niby się waha, ale za kilka dni przystanie na wszystko. Jakże ma nie przystać, skoro w katordze nie pozwoliliby mu mieć przy sobie tej awanturnicy, a bez niej on żyć nie może.
Dlatego głównie prosiłam cię, abyś przyszedł, ty go musisz sam namawiać do ucieczki, chyba, że i według ciebie, będzie to postępek małoduszny, tchórzliwy, niechrześcijański, — mówiła zawsze szyderczo.
— I owszem powiem mu wszystko, — szepnął Alosza — ale przedewszystkiem, on prosi, abyś pani zechciała przyjść do niego dziś jeszcze, Katarzyno Iwananówno; — wymówił te słowa szybko, jakby się chciał ich pozbyć i spojrzał Katarzynie prosto w oczy, ta odsunęła się od niego gwałtownie.
— Ja do niego? czyż to możliwe? — wyjąkała, blednąc.
— To możliwe a nawet konieczne — nalegał Alosza, ożywiając się nagle. — On musi panią widzieć, zwłaszcza teraz. Nigdybym się nie poważył dręczyć pani niepotrzebnie, gdyby nie ta niezbędna konieczność! On chory, prawie obłąkany, wiele, o, wiele zmieniło się w nim od tego dnia, czuje, jak bardzo przed panią zawinił, nie o przebaczenie prosić będzie, sam mówi, wiem, że mi przebaczyć nie można — ale niech ona przyjdzie, niech tylko stanie na progu, więcej nie pragnę.
— Tak nagle... — szepnęła Katia, — a przecież wiedziałam, że z tem do mnie przyjdziecie, wiedziałam, że on mnie zechce widzieć. On się ciebie boi, Alosza, — mówiła dalej Katia, — boi się twojej nagany, z punktu widzenia moralności. Pozwólże mu raz, skoro twoja sankcja jest mu tak niezbędnie potrzebna, — dodała z ironią. Zamilkła na chwilę, potem mówiła dalej:
— Wiem, że tam, w więzieniu, bredzi on coś o krzyżu do zniesienia, obowiązkach do spełnienia, o jakichś hymnach pochwalnych, powtarzał mi to Iwan Fedorowicz. I gdybyś wiedział, z jakiem przejęciem, jak kochał widocznie tego brata i nienawidził go jednocześnie.
Mówił mi to ze łzami prawie, a ja, nikczemna, umiałam tylko drwić i pogardzać — podła jestem, podła, to ja wtrąciłam go w tę chorobę. Tamten, to zupełnie co innego — mówiła dalej z rosnącem rozdrażnieniem, które budziło w niej zawsze wspomnienie o Dymitrze. — Czy myślisz, że on gotów jest cierpieć? takiby potrafił? nigdy, przenigdy, tacy, jak on, nie cierpią.
Mówiła to wszystko z bezgraniczną nienawiścią i tonem bezwzględnie pogardliwym. Alosza zrozumiał wyzwanie, zawarte w ostatnich jej słowach, ale umyślnie je pominął, „zawiniła względem niego, dlatego go chwilami nienawidzi” pomyślał. Pragnął gorąco, aby ta nienawiść była tylko chwilową.
— Zrób, pani, tę niemożliwość, Katarzyno Iwanówno, i zechciej pójść do niego. Niech pani pomyśli, że on pierwszy raz w życiu zrozumiał i odczuł, jak bardzo względem pani zawinił. Mówił mi: „Jeśli ona nie zechce przyjść, to ja przez całe życie będę nieszczęśliwy”. — Słyszy pani, skazany na 20 lat, a jeszcze zamierza być szczęśliwym — czy to nie żal?! — A przecież on jest bez winy, ręce jego są czyste, niesplamione krwią, pani musi, pani powinna go odwiedzić.
Ostatnie słowa wymówił Alosza z dziwną mocą i prawie z wyzwaniem.
— Powinnam, ale nie mogę, — jęknęła Katarzyna, — patrzyć będzie na mnie, a ja tego nie zniosę.
— Oczy wasze muszą się spotkać. Jakże pani potrafi później żyć przez całe życie, jeśli pani nie spełni jego życzenia.
— Wolę cierpieć przez całe życie.
— Pani powinna, pani powinna pójść — nalegał nieubłagany Alosza.
— Ale nie dziś, nie zaraz, nie mogę przecież opuścić chorego.
— Może pani na minutę, to nie potrwa dłużej, inaczej on także zachoruje, na miłość Boga, niech pani pójdzie, niech się pani zlituje...
— To wy się nademną zlitujecie, — odparła z goryczą Katia i rozpłakała się.
— Więc pani przyjdzie na pewno? biegnę go uprzedzić — zawołał Alosza!
— Nie, nie, — powstrzymywała go Katia — nie uprzedzaj go, bo może wcale nie pójdę, — głos jej załamał się, dyszała ciężko.
— A jeśli spotkam tam kogo? — szepnęła blednąc nagle.
— Dla tego trzeba się śpieszyć, teraz nie spotka pani nikogo — nalega! Alosza.
Poszli więc oboje do szpitala miejskiego, gdzie Mitia umieszczony był teraz.
Na drugi dzień po wyroku dostał nerwowej gorączki, oddano go więc na oddział, przeznaczony dla więźniów. Na usilne jednak prośby Aloszy i wielu pań z towarzystwa z panią Chachłakow i Lizą na czele, doktór Warwiński pozwolił na przeniesienie go do separatki, tej samej, w której niedawno jeszcze leżał Smerdiakow.
Okno, mocno zakratowane i żołnierz uzbrojony na korytarzu, dawały gwarancyę, że to przekroczenie ustaw więziennych nie pociągnie za sobą złych skutków. Doktór Warwiński, człowiek młody i ludzki, rozumiał, jak ciężko takiemu człowiekowi, jak Mitia przerzucić się nagle do sfery, zwyczajnych złodziei i morderców, do takiej zmiany przywykać trzeba stopniowo.
Krewnym wolno było odwiedzać chorego, ale z pozwolenia tego korzystali, jak dotąd, tylko Alosza i Grusza.
Zgłaszał się parę razy Rakitin, ale tego sam Mitia nie chciał wcale przyjąć.
W chwili wejścia Aloszy, Mitia siedział na łóżku w szpitalnym kaftanie, głowę miał obwiązaną — był w gorączce. Nie śmiał zapytać brata czy Katarzyna przyjdzie, ale Alosza wyczytał pytanie to z jego twarzy.
— Bądź spokojny bracie, — rzekł — przyjdzie na pewno, choć może nie dziś jeszcze.
Mitia zadrżał, od pewnego czasu miał na myśli wciąż Katarzynę, czuł także, że każde słowo okrutne z jej strony zabolałoby go, jak pchnięcie noża.
— Bracie, — mówił dalej Alosza, — Katarzyna Iwanówna pragnie bardzo przezwyciężyć twoje skrupuły, co do ucieczki, sama zajmie się wszystkiem, jeżeli Iwan nie wyzdrowieje.
— Mówiłeś mi już to, — odparł Mitia.
— A ty nie miałeś nic lepszego, jak powtórzyć to zaraz Gruszy.
— To prawda — przyznał Mitia. — Ale ona nie przyjdzie dziś rano — dodał nieśmiało, — przyjdzie dopiero wieczór. Gdy powiedziałem jej, że Katia zajmie się moją ucieczką, zacięła tylko usta i powiedziała „dobrze”.
Czuje sama, że tak być musi, zresztą, zrozumiała już chyba, że Katia kocha Iwana, a nie mnie.
— Czy naprawdę?
— Iwan, to człowiek niepospolity, nie powinien umrzeć.
— Katia wierzy w jego wyzdrowienie.
— Jeżeli tak mówi, to musi być przekonana, że brat nasz umrze i mówi tak ze strachu...
— Iwan ma silny organizm, wytrzyma. Ja także wierzę w jego wyzdrowienie.
— I ja także, ale Katia nie musi wierzyć. Ach! jak ona musi cierpieć.
— Alosza! — rzekł znów Mitia po chwili milczenia, — ja bardzo kocham Gruszę!
— W katordze nie pozwolą wam być razem, — zauważył pośpiesznie Alosza.
— Wiem, wiem... a potem. Jeżeli będą mnie bili, nie zniosę tego, zabiję kogo i rozstrzelają mnie. 20 lat. — Mój Boże, już teraz posługacze szpitalni mówią mi ty. Całą noc przemyślałem o tem, no i wiem, że nie wytrzymam... nie mam siły. Ja, który miałem zamiar odrodzić się w podziemiach, nie mogę nawet znieść poufałości ze strony służby szpitalnej. Dla Gruszy zniósłbym wszystko, prócz knuta.
— Bracie — rzekł łagodnie Alosza, — wysłuchaj co ci powiem, wiesz przecie, że nigdy nie kłamię. Za ciężkiby to dla ciebie był krzyż, a zresztą, nie zasłużyłeś na niego. Gdybyś był istotnie mordercą, nie namawiałabym cię nigdy do uchylenia się od kary, ale tak, jak jest, możesz śmiało skorzystać ze sposobności ratunku.
— Wiem, wiem, ukartowaliście wszystko. Taki jak ja, musi uciekać, oczywiście. Tylko, że nigdy sobie tego nie daruję. — Mówię tak, a przecież ucieknę. — Obłudni jesteśmy, mój bracie, ja i ty nawet.
— To prawda, — powiedział Alosza.
— Tak, ja cię kocham bracie, za to, że ty zawsze mówisz prawdę. Powiem ci zresztą wszystko. Jeżeli zgadzam się, to dlatego, że dla mnie Ameryka będzie także wygnaniem. Nienawidzę tej Ameryki, niech ją dyabli wezmą! Ja kocham kraj nasz, Alosza, i tęsknić będę, tęsknić na śmierć. — A ona! a Grusza! czy podobna do Amerykanki? zatęskni się tam, a ja będę przyczyną jej nieszczęścia. A ci Yankesi, wielcy inżenierowie może, ale niech ich dyabli wezmą, nienawidzę ich. Pójdziemy chyba między czerwonoskórych, nauczymy się ich języka, a potem, po kilku latach, zmienimy się tak oboje, że będziemy mogli powrócić, jako amerykańscy obywatele. Prawda, Alosza?
— Prawda, — odparł ten, aby mu nie przeczyć.
— Alosza! Czy przyjdzie Katia?
— Przyjdzie z pewnością, choć ją to wiele kosztuje.
— Wierzę! wierzę! Och, ja oszaleję. A Grusza patrzy wciąż we mnie, rozumie wszystko. Dlaczego tak pragnę Kati? nic nie rozumiem. Och te namiętności Karamazowych! podłe dusze! Podły jestem, nie umiem cierpieć.
— Otóż i ona! — zawołał Alosza.
Drzwi otworzyły się i Katia stanęła w progu. Błędne jej oczy szukały wzroku Miti. On zbladł ze wzruszenia, ale po chwili nieśmiały uśmiech prześlizgnął się przez jego wargi i wyciągnął ręce do wchodzącej. Katia rzuciła się ku niemu, zmusiła go, by usiadł i sama siadła obok niego. Ściskała mu ręce i drżała. Oboje nie mogli wyrzec słowa i patrzyli na siebie w milczeniu.
— Czy przebaczyłaś mi? — szepnął wreszcie Mitia. — Słyszysz Alosza, słyszysz o co ją pytam? — Zawołał z dziwną radością.
— Masz serce szlachetne i za to cię kocham. Nie potrzebujesz mego przebaczenia, ty raczej daruj mi. Wszystko jedno zresztą, czy darujemy sobie, czy nie, zraniliśmy sobie dusze na wieki, tak widać było trzeba.
Tchu jej zabrakło.
— Czy wiesz, poco przyszłam? aby ci do nóg paść i ściskać ręce twoje, aż do bólu, jak pamiętasz, tam, w Moskwie, i żeby powiedzieć ci raz jeszcze, żeś ty szczęściem mojem, bóstwem mojem, że cię kocham szalenie. — Mówiąc to przycisnęła chciwie usta do jego ręki.
Alosza patrzył na to osłupiały, zmieszany, nie spodziewał się takiej sceny.
— Miłość umarła, Mitia, — mówiła Katarzyna, — ale przeszłość pozostanie, pamiętaj o przeszłości i przez jedną chwilę pomówmy o tem, coby być mogło. Dziś ty kochasz inną, ja kocham innego — ale i tak kochać cię będę zawsze i ty kochaj mnie, o kochaj! — dodała prawie głośno.
— Będę, będę cię kochał, — powtarzał Mitia, oddychając ciężko, po każdem słowie. — I wiesz, Katia, pięć dni temu, w sądzie, kochałem cię naprawdę, w chwili, gdy cię wynoszono omdlałą. Tak już wiecznie będzie z nami.
Mówili sobie rzeczy szalone, może nawet nieprawdziwe, w każdym razie mówili je w dobrej wierze.
— Katiu! — Zawołał nagle Mitia, — czy wierzysz, że jestem mordercą? t. j. wiem, że teraz nie wierzysz, ale wtedy, gdyś mnie oskarżała, wierzyłaś w to? powiedz.
— Nigdy, ani na chwilę, nienawidziłam cię i dlatego wmawiałam to w siebie umyślnie i może na jedno mgnienie uwierzyłam, ale już, kończąc oskarżenie, wiedziałam, że to fałsz. Wszakże przyszłam tu głównie po to, aby ci dać zadośćuczynienie, ukarać siebie. Zapomniałam, że po to tylko, — szepnęła, a z twarzy jej znikł wyraz rozkochania, goszczący na niej przed chwilą.
— Ciężko ci to przyszło, kobieto! — Wyrwało się mimowoli Miti.
— Puść mnie! — przerwała Katia, — przyjdę może jeszcze, ale teraz ciężko mi.
Wstała i poszła ku drzwiom, ale nagle cofnęła się, wydając głośny okrzyk. Na progu stała Grusza, która weszła już od chwili, Katia porwała się do wyjścia, przechodząc jednak obok Gruszy, przystanęła chwilkę, blada jak ściana i szepnęła cicho:
— Przebacz mi!
Grusza patrzyła na nią w milczeniu, poczem rzekła jadowitym głosem.
— Złe jesteśmy obie, ja i ty, matko, gdziebyśmy tam sobie mogły przebaczać, ale ocal go, a modlić się będę za ciebie przez całe życie.
— Bądź spokojna, oswobodzę go, — odparła Katia i wybiegła szybko z pokoju.
Dymitr był w rozpaczy.
— Jak mogłaś! jak mogłaś odmówić jej przebaczenia, kiedy się sama do ciebie zwróciła, — wołał do Gruszy.
— Daj pokój, nie masz prawa robić jej wyrzutów, — upominał go Alosza. — Nie mówiła tego z serca, a tylko przez pychę, — broniła się Grusza.
— Niech zresztą uratuje ciebie, a wtedy wszystko jej daruję.
— Alosza! idź za Katią, — nalegał Mitia, — powiedz jej, już sam nie wiem co...
— Biegnę bracie, wieczorem wrócę tu.
Alosza dogonił wkrótce Katarzynę.
— Brat nie wiedział, że ona przyjdzie — upewniał ją.
— Dobrze, już dobrze, nie mówmy już o tem.
Katarzyna przerwała szybko, po chwili dodała z oczyma, błyszczącemi od gniewu.
— Nie! przed tą kobietą nie potrafię się czuć winna. Dobrze zrobiła, że mi nie chciała odpuścić, lubię ją za to.

***

Nadszedł wreszcie dzień wyprowadzenia więźniów na Sybir; oprócz Dymitra, odbyć miało tę drogę dwóch jeszcze przestępców, skazanych także na 20 lat ciężkich robót. Alosza pobiegł od rana do bram więzienia. Z wielką trudnością otrzymał pozwolenie widzenia się z Mitią.
Grusza była już z nim.
— Bracie mój! — zawołał Mitia, — człowieku Boży! witaj mi. — Był on w stanie dziwnej egzaltacyi, twarz miał rozjaśnioną wielką radością.
— Czuję, — mówił, — że potrafię teraz wszystko znieść, nawet tam, na Syberyi, zresztą — dodał patrząc na Gruszę, — mogę i uciec, jeżeli tego koniecznie chcą. — Powiedział ostatnie słowa tonem, który dziwnie wstrząsnął Aloszą, było w tem zdaniu się na wolę innych coś z obojętności konającego. Zdawał się być zupełnie oderwanym od życia i patrzył się na nie, jak na coś zupełnie sobie obcego.
— Takie mi rzeczy mówi! — zawołała Grusza gwałtownie, — ucieknie, jeżeli tego chcą, jemu to wszystko jedno. To straszne, Aleksy Fedorowiczu, on już nikogo nie kocha... — płakała.
Dymitr uspokajał ją.
— Nie płacz Grusza, przeciwnie, kocham cię bardzo, ciebie, Aloszę, Iwana i...
— I Katarzynę Iwanównę, — zawołała Grusza z uniesieniem.
— Tak, Gruszo! i Katarzynę, kocham teraz wszystkich, nie umiem już nienawidzieć.
Grusza wybuchnęła śmiechem.
— Zwaryował zupełnie, wszystkich chce kochać.
— Nie inaczej, i ty tak samo, ty także musisz wszystkich kochać.
— Nawet Bondarewa?
— Nawet Katarzynę Iwanównę — odparł poważnie Mitia.
Wspomniany Bondarew był to ograniczony, brutalny oficer, który prowadzić miał partyę, więźniowie byli obecnie zdani na jego łaskę.
— Bracie! — rzekł Alosza — Katarzyna już nie przyjdzie i poleciła mi pożegnać cię i pobłogosławić na drogę. Mnie zostawiła wykonanie planu ucieczki.
— Tobie! jak to dobrze, ty już potrafisz wyprowadzić ich wszystkich w pole, mój ty święty obłudniku. Czy wiesz, że ty jesteś straszny człowiek?
Alosza uśmiechnął się słabo.
— Przyrzeknij mi tylko, że spełnisz wszystko, czego od ciebie żądam — rzekł prawie uroczyście do brata. Mitia bez chwili wahania zgodził się na wszystko.
Nieznaczny uśmiech przemknął przez usta Aloszy.
— Słuchaj, bracie — mówił spokojnie. — Grusza i ja pójdziemy za tobą w przebraniu aż do trzeciego etapu. Ty staraj się spać i nabierać sił przez pierwsze dwa dni, na trzecią noc bądź gotów. Przyniosę ci przebranie, które włożysz na siebie i uciekniesz; Grusza czekać będzie na ciebie. Wszystko już gotowe, trójka, która cię odwiezie do dworca, pasporty i bilety kolejowe.
— To cudownie! — zawołał uradowany Mitia. — Jak to dobrze, że to ty kierujesz wszystkiem, jak anioł stróż, miałem cię zawsze za anioła.
Bracia uściskali się.
W tej chwili wszedł odźwierny, oznajmiając, że Konstanty Semenowicz Bondarew czeka już konno, gotów do drogi i klnie straszliwie.
— Obiecuje, że poganiać was będzie knutem — to bardzo gwałtowny człowiek.
— Pijany poprostu — rzekł Dymitr, wzruszając ramionami. — Do widzenia Grusza, bywaj zdrów Alosza!
Na dziedzińcu więziennym słychać było zmieszane głosy ludzkie, nad którymi górował ochrypły, pijacki głos Bondarewa. Dymitr wyszedł blady, z zaciśniętemi zębami i stanął pomiędzy dwoma złoczyńcami. Bondarew obsypał ich wszystkich przekleństwami i mały oddział wyszedł z dziedzińca. Na ulicy oczekiwały już trzy kibitki, na które wsadzono więźniów.
— Cierpliwości bracie! — zawołał Alosza.
Wszystko odbyło się, jak przewidział Iwan. Wiadomo, że urzędnik i żołnierz rosyjski nie są bynajmniej nieprzystępni dla przekupstwa. Zadanie Aloszy ułatwione jeszcze było tym szczególnym urokiem, jaki wywierał on na wszystkich, którzy się z nim stykali. Musiał jednak używać pieniędzy i wódki, jak inni.
Na trzecim etapie, Alosza i Grusza, przebrani za chłopów, oczekiwali na więźniów, wmieszani w tłum miejscowy, który wyległ na ulicę dla przyjrzenia się skazanym. W chwili, gdy Bondarew zsiadł z konia, Alosza zbliżył się do niego i zaprosił go dobrodusznie do swojej chaty na kieliszek i zakąskę. Był to fakt bardzo powszedni i oficer nie dał się dwa razy prosić, przeczuwając suty poczęstunek, którego mu zwykle po drodze nie szczędzono. Tam Alosza, który był w zmowie z gospodarzem owej chaty, zabawiał go rozmową, podsuwając mu stale kieliszki mocnej, w istocie doskonałej, wódki.
— Gdzie to wasza wielmożność prowadzi tych biedaków? — pytał niewinnie Alosza.
— Biedaków! To zbóje! zwłaszcza ten trzeci, zabił on dwie swoje żony i dwóch braci.
— Dwie żony i dwóch braci! — powtórzył z podziwem Alosza.
— I to w okropnych mękach. Ale zkąd to macie taką wyśmienitą wódkę? — spytał podejrzliwie Bondarew, — już ja tu nosem czuję, że musicie prowadzić kontrabandę.
— Boże uchowaj — bronili się obaj. — Mamy w mieście kuma gorzelnika, ten nam przysłał parę baryłek. Jeżeli wasza wielmożność raczy pozwolić, służyć możemy.
— Che! che! nie głupie z was mużyki, — zaśmiał się oficer, zataczając się już niepewnie. Alosza dolewał mu zaraz gęściej, a gdy się przekonał, że wódka zrobiła swoje, udał się na poszukiwanie naczelnika etapu. Poznał go, raczej domyślił się po przebiegłej twarzy i szepnął, przechodząc mimo.
— Gerasim Mikołajewicz?
Etapowy spojrzał nieufnie.
— Jestem bratem Iwana Fedorowicza.
Etapowy dał mu znak ręką, by poszedł za nim na górne piętro, tam porozumieli się.
Przekupienie żołnierzy, strzegących więźniów, przyszło już bez trudności, każdy z nich dostał po kilkadziesiąt rubli, za co pozwolili Dymitrowi przejść na górne piętro; nie przeczuwali zresztą ucieczki i sądzili, że chodzi tylko o chwilkę rozmowy. Dymitr nie wiedział także, na czem opiera się plan Aloszy, nie byłby się bowiem zgodził.
Naczelnik etapowy dostarczył już był klucza od kajdan, żądając tylko, aby cała rzecz odbyła się w czasie jego chwilowej nieobecności; za powolność swoją otrzymał 5 tysięcy rubli. Alosza dostarczył Dymitrowi chłopskiego ubrania zupełnie takiego, jak to, w którem sam przyszedł.
Gdy wszystko już było gotowe, Alosza rzekł:
— Czas już Mitia, Grusza czeka na ciebie i musi być niespokojna.
— A ty, bracie?
— Nie możemy wyjść razem, bo zwróciłoby to uwagę — odparł Alosza, odwracając głowę dla ukrycia zmięszania.
Mitia dał się ostatecznie nakłonić. Wychodząc, odwrócił się raz jeszcze, aby pożegnać brata. Opowiadał potem, że nigdy jeszcze nie widział u nikogo takiego wyrazu.
Rezygnacya, odwaga, poświęcenie, pogarda cierpienia malowały się na jego twarzy.
Po wyjściu Dymitra, Alosza ukląkł i pomodlił się chwilę, potem rozebrał się bez pośpiechu i włożył na siebie więzienny strój Miti.
Przystosował, jak mógł, kajdany do rąk i nóg, i zeszedł cicho na dół do sali etapowej, gdzie wszyscy żołnierze spojeni poprzednio, leżeli pokotem. Żaden się nie obudził i Alosza zajął bez przeszkody miejsce uwolnionego brata.
Tam usnął natychmiast prawie. Spokojny był zupełnie, czując się czystym w sumienie. Wówczas miał sen. Ten, którego nazywał zawsze ojcem i mistrzem swoim, starzec Zosima stanął przed nim, a położywszy mu ręce na głowę, złożył pocałunek na jego ustach.
— Synu, — rzekł, — to pierwszy twój czyn, dobrze zaczynasz życie. Posłałem cię w świat umyślnie, abyś poznał, co to boleść. Gdybyś został mnichem, życie twoje byłoby nadto świeże i błogie, trzeba też było nieszczęścia, abyś i ty miał swój udział w ludzkich cierpieniach. Ty jeden zresztą ocalić mogłeś swoją rodzinę, tyś powstrzymał od zbrodni Dymitra i tyś ułagodził wyrzuty Iwana. Poświęciłeś się dziś za brata, później poświęcisz się dla rodziny, dla ojczyzny, dla całej ludzkości wreszcie. Wtedy zrozumiesz jasno, że życie jest rajem dla tych, którzy kochać umieją. Piekło, to tylko brak miłości i ci, którzy żyją, nie miłując, za życia już mają piekło. Gdyby ludzie zechcieli to raz zrozumieć, raj zapanowałby na ziemi. Nam to, cichym i prostym sługom Bożym, powierzony jest obowiązek szerzenia tej wielkiej prawdy wśród ludzkości. Świat szydzi z nas i uważa za bezpożytecznych, a przecież ileż to między nami chroni się dusz, łaknących ciszy, spokoju i modlitwy. I powiadam ci, że oni to, ci ludzie prości i cisi, przyniosą zbawienie naszej ojczyźnie. Ludzie świeccy uznają tylko naukę, przemawiającą do logiki zmysłów, opierając się na tej nauce, ogłosili światu powszechną wolność, lecz spójrzcie tylko, w co obróciła się ta wolność w ich rękach. Niewola i samobójstwo. Niewola, gorsza od starożytnej, bo niewolnik rzymski czuł się wolnym przynajmniej w chwili, gdy nie miał nad sobą wzroku swego dozorcy, dzisiaj zaś, będąc niewolnikiem własnych żądz, ani na chwilę nie zazna swobody. W ten sposób biedni i bogacze giną jako ofiary samobójczego egoizmu, jedni z nadmiaru używania, inni z namiętnej zawiści, którą topią w pijaństwie, zatruwając się alkoholem. Przyjdzie wreszcie czas, gdy zamiast wina, popłynie krew. Wy, mnisi, żyjecie blisko ludu i od was może przyjść zbawienie. Lud ma waszą wiarę i on jeden zwycięży kiedyś ateizm. Strzeżcie więc duszy ludu i oświecajcie jego umysł. Po tobie, Aleksy, spodziewam się wiele, ale pamiętaj, że nikt niema prawa sądzić drugiego, bo nieraz sędzia, zasiadający w trybunale, winniejszy jest od tego, na którego wyrok wydaje. Zresztą, nie miej trwogi, wyjdziesz cało z tej pierwszej próby.
Starzec przeżegnał Aloszę, który w tej chwili zaczął się budzić. Gdy otworzył oczy, był już dzień, dokoła niego tłoczyła się gromada ludzi o twarzach ogorzałych, dzikich i brutalnych. Żołnierze, stróże jego, ci niewolnicy knuta i ślepej uległości, zalęknieni poczuciem odpowiedzialności, patrzyli na niego na wpół wrogo, na wpół ze strachem, ale on uśmiechał się.
Obudziwszy się z pijackiej drzemki, Konstantyn Semenowicz Bondarew miał wielką ochotę zatłuc więźnia na miejscu, gdyby nie wdanie się naczelnika etapu, który zwrócił uwagę gorliwego oficera, że może być na nowo ukarany za tak samowolnie wymierzoną sprawiedliwość. Bondarew pocieszał się tylko wogóle, że Alosza stanie przed sądem i poniesie tę samą karę, na jaką był skazany Dymitr. Odprowadził go więc pod strażą do miasta, gdzie Alosza został osadzony w więzieniu. Zaczął się więc nowy proces. Katarzyna Iwanówna chciała koniecznie wezwać obrońcę, znakomitszego jeszcze, niż ten, który bronił Dymitra, ale Alosza odmówił stanowczo.
— Siostro, — rzekł jej, — nie chcę uchylać się od odpowiedzialności za swój czyn. Dymitr był wprawdzie niewinny, ale, oswabadzając go, popełniłem uchybienie względem praw mego kraju i winienem im potem zadość uczynienie, zresztą, naraziłem na gniew przełożonych, tych, którzy strzegli Miti, wszystko to wymaga ekspiacyi.
— Ależ to szaleństwo, Aleksy! Taki człowiek, jak ty, niema prawa się gubić, nadto jesteś potrzebny nam wszystkim, krajowi wreszcie.
Alosza ruszył ramionami.
— Przepraszam cię, Katarzyno Iwanówno, czyż nie rozumiesz tego sama, że człowiek, który chce prowadzić innych, musi być i sam nieskazitelny? Nie chcę, żeby mówiono o mnie, Aleksy Karamazow jest złodziejem, bo ukradł wolność swego brata. Muszę ponieść odpowiednią karę, lub też otrzymać przebaczenie, a wtedy dopiero czuć się będę wolnym od winy. Zresztą, nie troszcz się o mnie, siostro, i nie wzywaj obrońcy, bronić się będę sam, już wiem, co powiem.
Pani Chachłakow odwiedziła także więźnia, obsypując go gradem pytań i pełnych zachwytu wykrzykników.
— Aleksy Fedorowiczu, — wołała, — ciebież to widzę w tem miejscu zbrodni i kary? Jakież to wzniosłe to, co zrobiłeś, gdybym ja była sędzią, wyznaczyłabym ci nagrodę. Ty, który zbawiasz wszystkich, ocal mi córkę, westchnij za nią do wszystkich świętych. Czy przynajmniej pojedziesz do kopalni złota?
— Kogóż to wysyłasz tam, mamo — zabrzmiał w korytarzu przenikliwy głosik Lizy.
— Ach Boże! zapomniałam. To Liza, musiałam ją tu przywieźć. Choruje, od kiedy cię uwięziono. Czy wiesz, Aleksy Fedorowiczu, jeżeli nie zmieniłeś zamiarów, oddaję ci ją teraz z matczynem błogosławieństwem. — Mówiąc to, pani Chachłakow zrobiła gest patetyczny. Alosza posunął się ku drzwiom na spotkanie Lizy, która śmiała, się jak zwykle, chociaż w głosie jej czuć było łzy.
— Jak się masz, droga Lizo — rzekł Alosza.
— Droga Lizo, ośmiela się mówić mi droga. Zrobiwszy to, co zrobił.
— Mówiłem ci przecie — rzekł poważnie Alosza, — że w sprawach ważnych radzić się będę tylko własnego sumienia. Zresztą, bądź spokojna, wyjdę zwycięsko z tej próby.
Proces Aloszy odbył się w zupełnie innych warunkach, niż Dymitra. Kochano go w całem mieście tak, jak niecierpiano tamtego i każdy pragnął jego uwolnienia. Prokurator nawet sformułował zupełnie inaczej akt oskarżenia, kładąc silny nacisk na mistyczny umysł oskarżonego, który działać mógł pod wpływem wyższych praw moralnych.
„To także Karamazow, panowie — mówił on — tylko, że rodowa namiętność skierowała się u niego ku dobru i stała się tą wiarą, która góry przenosi”. Mówił i dalej w tym duchu, a gdy skończył, oklaskom nie było końca.
Przewodniczący zadał Aloszy zwyczajne pytanie, czy ma co powiedzieć na swoją obronę?
Myślano zaś powszechnie, że oskarżony nie zabierze wcale głosu i ograniczy się, jak zwykle, do słodkiego skinienia głową. Wbrew jednak temu przypuszczeniu, Alosza powstał i chciał przemówić.
W sali uciszyło się natychmiast. Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. Wszystko jednało mu ogólną sympatyę. Młodość jego, piękna twarz, szlachetna postawa, poświęcenie dla brata. Kobiety ocierały łzy na myśl, że mógł być skazany na ciężkie roboty.
— Nie chcę się bronić — rzekł spokojnie Alosza — i niczego się nie zapieram, ukradłem wolność dla mego brata, który padł ofiarą pomyłki sądowej, o co zresztą nikogo nie obwiniam. Nie będę próbował udowadniać jego niewinności, bo teraz już zapóźno i nie uwierzylibyście mi; nie żałuję zresztą mego czynu, czuję się jednak w obowiązku wyznać wam, że oddałem się dobrowolnie w ręce wasze, bo gdybym chciał, mógłbym był uciec wraz z bratem moim; chciałem jednak dać wam sposobność wymierzenia jeszcze raz sprawiedliwości, bo wiedzcie o tem, że, potępiając mnie, potępicie powtórnie mego brata; jeżeli zaś uwolnicie mnie od oskarżenia, dowodzić to będzie, że i brata mego macie za niewinnego; zawinił on jedynie myślą, a raczej słowem, bo rzucał groźby przeciw ojcu, groźby, którychby nigdy nie spełnił, które jednak były grzechem. Za grzech ten chyba został dostatecznie ukarany publicznem upokorzeniem i niesłusznym wyrokiem.
Wszyscy, którzy pośrednio lub bezpośrednio tu zawinili, ponieśli już karę. Prawdziwy morderca zbrodnię swoją opłacił życiem, brat mój, Iwan, czysto duchową winę odpokutował chwilowem, mam nadzieję, obłąkaniem, sądzę więc, że wasze poczucie sprawiedliwości jest już dostatecznie nasycone.
Co do mnie, poddam się bez szemrania waszemu wyrokowi i przyjmuję go z góry, bez względu na to, jak wypadnie.
Gdy umilkł, ogólne wzruszenie ujawniło się milczeniem, przerywanem łzami.
W tej chwili ruch jakiś zrobił się koło drzwi i do sali weszła młoda dziewczyna, blada i z rozwianym włosem...
Była to Liza...
Usuwano się jej z drogi ze zdziwieniem, wszyscy bowiem wiedzieli o jej chorobie, że nie może chodzić o własnych siłach. Ona szła prosto przed siebie, z wzrokiem utkwionym w sędziów i zatrzymała się przed trybunałem.
— Liza! — zawołała Katarzyna, śpiesząc ku niej, by ją podtrzymać, ale dziewczyna wstrzymała ją ruchem ręki.
— On niewinny! — zawołała przenikliwym głosem — on święty! uzdrowił mnie!
Słaniała się ze wzruszenia. Przewodniczący dał znak woźnym, aby jej przyszli z pomocą. Wielki był już czas na to, bo złamana wysiłkiem, utraciła na chwilę przytomność. Wrażenie jednak było niesłychane, sędziowie nawet ulegli wzruszeniu! Łzy, okrzyki, zachwyt! Alosza jeden spokojny był, uśmiechając się do tych wszystkich ludzi, garnących się do niego z taką miłością. W tej chwili czuł w sercu więcej, niż radość, więcej, niż szczęście.
I stała się rzecz niesłychana w dziejach naszego sądownictwa. Przysięgli nie udali się na osobność, lecz publicznie, jawnie, jednomyślnie, wydali wyrok uniewinniający.
Katarzyna Iwanówna zabrała do siebie Lizę i Aloszę, po drodze robiono im owacye. W mieszkaniu Katarzyny spotkała ich pani Chachłakow, która przybiegła tu zrozpaczona, nie wiedząc, co się stało z Lizą; zdumienie i radość sprawiły, że była tym razem wstrzemięźliwszą w słowach.
Tegoż dnia odbyły się zaręczyny Aloszy z panną Chachłakow. Katarzyna patrzyła na Aloszę ze czcią prawie, on zaś miewał dziwne uśmiechy i głębokie spojrzenia w dal, jakby przewidując przyszłe swe losy.
Iwan wolno bardzo powracał do zdrowia.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Barbara Beaupré.