Boleszczyce/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boleszczyce
Podtytuł Powieść z czasów Bolesława Szczodrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.



Wieczór był letni, skwarnego dnia, który zwykł burzę poprzedzać, nie było czém tchnąć, tak cisnęło brzemienne piorunami powietrze. Najmniejszy wietrzyk nie poruszał liści na starych drzewach, które wały Jakuszowickiego zamczyska porastały. Cisza smutna panowała dokoła, tém dziwniejsza, iż mnogiego ludu tłumy zalegały wały, podwórce, nawet gościniec prowadzący od zamku do maleńkiego kościółka drewnianego, który stał u stóp jego. Od niepamiętnych czasów takiego napływu ludzi nie widziano na spokojnym gródku Odolajowym. A był to lud po większéj części rycerski, ziemianie i żołnierze, wszystkie plemie Jastrzębców, i ich powinowatych. Ani szczupła izbica, ni szopy, ni podwórce tego natłoku gości pomieścić nie mogły, stali więc, siedzieli, leżeli na wałach i na łące pod grodem, jakby wielkim obozem. I widać było, że nie wypadkiem się tu znaleźli, ale zwołani na uroczystość jakąś, która ich tu gromadziła, bo każden przywdział jaką miał najlepszą zbroję, hełm i miecz — każdy się przystroił, jak go stało najczyściéj. Rozrodzone plemie trzymało się w większéj części gromadkami przy ojcach, dziadach i starszéj braci, jakby poczty składając. Od starców siwych począwszy do wyrostków zaledwie z dzieciństwa wychodzących, wszystkie wieki stawiły się na to zawołanie. Na wszystkich twarzach widać było jeden wyraz jakiś posępny, uroczysty, poważny. Mówiono po cichu, nigdzie śmiechu na ustach, nigdzie nawet żwawszego ruchu dostrzedz nie było można.
Najtłumniéj gromadzili się starsi około izbicy, któréj okna były poodsuwane, drzwi wyjęte, a przez nie dostrzedz mogło oko światło we wnętrzu, z którego pieśń smutna, powolna płynęła, przerywana jękami płaczliwemi.
W środku izbicy, na wysłaném wysoko łożu, okrytém skórami niedźwiedziemi, spoczywało ciało Odolaja, wedle rozkazów jego odziane w szarą opończę, jaką nosił za życia. W skostniałe ręce krzyżyk mu dano, i krzyż stał w głowach, a przy nim dwu księży psalmy odśpiewywało...
Czekano na trumnę, którą właśnie czterech ludzi dźwigało na barkach. Ówczesnym obyczajem, była ona w jednym olbrzymim klocu dębowym wydrążona, a osobno niesiono wieko, które ją przykryć miało...
Prawie tak staro i zgrzybiało wyglądający, jak ten, którego na wieczny spoczynek odprowadzać miano, o kiju, przygarbiony, z włosy siwemi stał u drzwi Mszczuj Odolajów, wnuk najstarszy po Mieszku, zapatrzony w ziemię i jak nieprzytomny... Otaczali go dokoła młodsi bracia, bratankowie i dalsi plemiennici. Wszystkich oczy zwracały się ku temu starcowi, którego boleść wielka, litość obudzała.
Jaromierz, drugi z wnuków położył mu zlekka rękę na ramieniu i szepnął:
— Co się tak smucicie? wszystkich to nas los — na ostatku mogiła, a nasz dziad dożył takiego wieku, jakiego z nas żaden mieć nie będzie i należał mu spoczynek...
Mszczuj milczał długo potrząsając głową, potém dobył się z piersi jego głos jakby grobowy:
— Dziada płaczę — rzekł — tak, ale i nad sobą téż razem. Dobrze mu było do trumny się położyć, zostawując po sobie syny, wnuki i prawnuki, mając komu przekazać ojcowiznę, imię i pamięć swoją. Nie tak ze mną! nie tak! Jam sierota! Ty wiesz... Z licznéj rodziny mojéj nikt mi nie został — nikt. Sam stoję nad mogiłą, nie będzie mi komu oczy zawrzeć... A! i sam ja winienem sieroctwu mojemu...
Pomilczał trochę Mszczuj, patrząc w okno, jak do trumny, na posłanie z chmielu i kwiatów kładziono ciało ojcowskie, potém począł znów cicho, jakby w sobie boleści wstrzymać nie mógł:
— Sześciu ich miałem! Nie byłoż mi na stare lata, by jednego sobie, jak kija do podparcia się zostawić. Wszystkich oddałem królowi i z nim mi oni wszyscy zginęli!
— Któż to wié! — odezwał się Jaromierz. — Wprawdzie głucho o nich, ale żywi są pewnie i wrócić jeszcze mogą!
— Jak? — podchwycił żywo Mszczuj — po co? Czyż nie wiecie, że razem z Bolesławem wyklęci są i wywołani. Stary Odolaj się ich wyparł i przeklął; ziemię, co im przynależeć miała, zabrano i innym rozdano. Nie mają ni po co wracać, ni do czego... Kto wié zresztą, azali żyją!
Jaromierz go nie śmiał, czy nie umiał pocieszać. W tém przysłuchujący się rozmowie, milczący dotąd Bronko Jastrzębiec, rzekł cicho:
— Mówią, że syna Bolkowego Władysław wezwał do powrotu i matkę jego. Kto wié, ażali i nasi z nim nie przyciągną. — Niedowierzająco Mszczuj głową potrząsał.
— A z królem że co się stało? — spytał.
— Różne są mowy — odezwał się Bronko — gdzieś pono przepadł bez wieści. Prawdy nie dojść. Mówią, że oszalał — że uciekł gdzieś, że do Rzymu boso poszedł — drudzy, że w klasztorze pokutę sprawuje...
Mszczuj głowę podniósł.
— On! — zawołał z goryczą — onby miał pokutować! Szaleć i błąkać się może, ale z téj krwi się obmyć!! — hej! hej! zatwardziały to człek!
Ustała na chwilę rozmowa, gdyż księża zaśpiewali głośniéj, trumnę zabijać miano... Ruszyli się synowie, wnuki i prawnuki żegnać raz ostatni Odolaja, i płacz się dał słyszeć bolesny. Klęcząca u trumny Tyta, zawodziła głosem jękliwym...
Więc szedł przodem najstarszy wnuk Mszczuj do dziadowskiéj ręki, pokląkł i całował ją i płakał, za nim Jaromierz, Bronko i drudzy...
Nie wszystkich jednak do zwłok dopuszczano, gdyż zbyt wielka była gromada, a dalsi i najdalsi docisnąć się nie mogli — i trumnę zasypaną kwieciem zabijać poczęto...
Wzięli ją na ramiona synowie i wnuki i z wielką trudnością z ciasnych drzwi izbicy wynieść potrafili. Za trumną, odpychany napróżno, z głową spuszczoną wlókł się Hyż wychudły, z najeżoną sierścią i zwieszonym ogonem...
Prowadzono téż konia starego pod okryciem, na znak, iż Odolaj rycersko sługiwał, na którym łuk wisiał i strzały a toporek... Płaczki najęte prowadziła Tyta, szło duchownych dwu, daléj w porządku owe seciny rodu całego, gromadami przy swéj starszyznie. Cały ten orszak z izbicy wyszedłszy, zwolna w podwórce wyciągnął i ku wrotom zmierzał... Z osad i wsi, które do Odolajowych ziem należały, wielkie gromady ludu, obok drogi do kościółka, stał ściśniętemi szeregi, w milczeniu z głowy odkrytemi. W kościółku odzywał się dzwonek powoli...
Dębowa trumna kołysząc się nad głowami niosących, już ze wrót zamku wychylała się na drogę, gdy tuż około niéj idący, jakby widok jaki nadzwyczajny oczy ich uderzył, mimowolnie półgłosem krzyknęli.
Mszczuj, który zgarbiony dźwigał dziadowskie zwłoki, mimowolnie głowę podniósł nieco, i gdyby nie bratanek obok idący, możeby był padł na widok, który oczy jego spotkały...
Za gościńcem, naprzeciw idących, na koniach stało we zbrojach, czarno odzianych sześciu ludzi, stało i zdawało się miłosierdzia prosić. Z taką pokorą, z głowy pochylonemi — orszak witali pogrzebowy.
Byli to Boleszczyce, sześciu synów Mszczuja, których on już nigdy widzieć się nie spodziewał, a Odolaj wygnał precz, nawet na pogrzeb swój im niedopuszczając przybyć, wyłączywszy z rodu i plemienia — Boleszczyce razem z królem wyklęci i zatraceni, zjawiający się jakby cudem w Jakuszowicach w godzinie ostatniéj posługi.
Nie śmieli oni wjechać na gród, ani się do orszaku przyłączyć — stali na uboczu, oczekując, jaki los i wyrok od własnéj krwi ich spotka. Na widok ich pobladło i zarumieniło się lice ojcowskie, chciałby się był rzucić ku nim, aby raz jeszcze dzieci uczuć przy sobie, ale dziadowskiéj trumny nie godziło mu się opuścić...
Choć drżały pod nim nogi, musiał iść daléj.
Dokoła, mimo śpiewu i płaczu, szmer coraz głośniejszy było słychać, odbijający się w sercu Mszczuja, to strachem jakimś, to nadzieją. W tłumach czuć było i oburzenie na zuchwalstwo, z jakiém Boleszczyce się pokazać tu śmieli, i radość z ich ocalenia i przybycia. W mnogiéj rozrodzonéj rodzinie jedni byli za niémi, drudzy przeciwko nim.
Starszyzna prawie cała, sądziła ich nielitościwie a srogo, za to, że władzy ojcowskiéj i dziadowskiéj nie poszanowali; młodzież litowała się nad niemi i czuła, że poświęcenie się dla nieszczęśliwego króla, wiara dotrzymana mu — to co ucierpieli dlań, mogło im wyjednać przebaczenie. Głośniéj jednak słychać było oburzenie i szmery niechętne, niż objawy życzliwe. Nikt nie skinął na nich, aby pozsiadali z koni i z orszakiem się połączyli, nikt się nie zdawał ich widzieć, ani troszczyć niemi.
Sześciu Boleszczyców, jak stali na koniach szeregiem nad drogą, tak pominięci, nie powitani, wzgardzeni pozostali sami jedni.
Dopiero, gdy przepłynął tłum cały i czeladź szła, a parobcy dworscy, oni téż na drogę wjechali, i z tyłu jadąc za wszystkiémi, aż do cmentarza i kościółka się zbliżyli. Z rodziny wszyscy weszli w ogrodzenie, otaczające cmentarz, oni na koniach, przed wrotami się zatrzymali.
Trumnę niesiono naprzód do kościoła, gdzie odśpiewane być miały psalmy i dokonana reszta obrzędu... Na cmentarzu już obyczajem chrześciańskim widać było wykopany dół, do którego ciało spuścić miano...
Stojący na koniach Boleszczyce, nie ruszyli się ztąd, do kościoła wnijść nie śmieli... Kilkoletnie wygnanie patrzało z ich opalonych i bladych twarzy.
Wszyscy postarzeli nad miarę — a każdy rok tułactwa, dwoma i trzema zapisał się na licu marszczkami. Borzywój na pół był siwy.
Owych młodzieńców wesołych, raźnych, gotowych w ogień i wodę, poznać w nich było trudno. Między obcymi stracili dawną swą butę, przywieźli do domu znękane niewczasami ciała i wymęczone dusze.
Stali, do siebie nawet przemówić nie śmiejąc, pogrążeni w smutku, a Andrkowi w oku łza się kręciła. Szmer oburzenia i niechęci, jakim ich przywitano tkwił im w sercach, więcéj się spodziewali litości u swoich. Nikt, nikt nie wyciągnął dłoni, nie powiedział dobrego słowa, mijali ich starzy, mierząc oczyma groźnemi, a młodzi spuszczając oczy.
Nie wiedzieli więc co się z niémi stanie, a nawet dokąd się po pogrzebie udać mieli. Na zamku przygotowaną już była stypa, w któréj wszystka rodzina miała zasiąść do żałobnych stołów. Gdy na cmentarzu pogrzeb się odbywał, na grodzie w podwórcach stawiano na prędce z desek układane na pniakach stoły, gotowano mięsiwa i beczki piwa i miodu. Stosy chleba leżały przy nich, całe barany i kozły piekły się na ogniskach, a czeladź się około uczty krzątała.
Nie było bowiem naówczas najuboższego nawet pogrzebu bez stypy, którą po sobie pogański jeszcze zostawił obyczaj, a biesiady te niekiedy tygodniami trwały. Ów tysiączny lud i ród nakarmić nie było łatwą sprawą, choć nie wiele wymagano dla ugoszczenia, chléb, mięso, kasza, miód i piwo starczyło...
Na trumnę starego Odolaja sypał się już piasek żółty, którego pierwszą garść rzucił syn najstarszy, a Boleszczyce stali jeszcze niemi, zboleli, nie wiedząc, co daléj poczynać mają.
Wejrzenie ojca, z którém się spotkali, nic ich nie nauczyło, był w niém raczéj przestrach niż radość, więcéj przerażenia niż miłości rodzicielskiéj. Znali ojca jako surowego i nieubłaganego sędziego, stali się mu nieposłusznemi, nie wiedzieli co ich spotkać miało...
Gdy tłum ze cmentarza miał zaczął odpływać nazad ku gródkowi, stojący u wrót Boleszczyce, ustąpili znów na bok z drogi, a Borzywój postanowił czekać cierpliwie, czyli się nad nimi nie ulitują i nie powołają ich...
Tak na uboczu przystanąwszy, oczyma ojca szukali. Ukazał się Mszczuj wreszcie, ale zesłabły znać wzruszeniem i niemocą dawniéj złamany, nie sam już szedł, dwu bratanków synów Jaromierza prowadzili go pod ręce. Głowę miał zwieszoną i wlókł się jakby nieprzytomny.
Za nim szła żywo i coraz głośniéj rozmawiająca starszyzna rodu, a potém zmięszany tłum powinowatych i krewnych.
Śmieléj oczy wszystkich zwracały się ku Boleszczycom, ale nikt ani się zbliżał, ani słowa przemówić nie chciał. Mszczuj idący z głową spuszczoną, jakby unikał synów widoku, stanął nagle, podniósł niespokojnie oczy, drgnął, szukał wzrokiem dzieci swych, postrzegł i zdał się wahać, czy ma ich pominąć, czy przywołać...
Zatrzymał się tłum za nim idący — zamięszanie jakieś widać było. Mszczuj postawszy nieco, począł się ku synom przedzierać. Rozstąpili mu się ludzie...
Z groźną twarzą, przybliżył się ojciec ku stojącym, oczy mu się zaiskrzyły gniewem, usta zabełkotały coś niewyraźnie, lecz mówić nie mógł i ręce wyciągnął.
Wszyscy sześciu skoczyli w téj chwili z koni i przybiegli upaść mu do nóg.
Starzec łkał i płakał, dał im przystąpić, lecz ani tknął żadnego, ani się odezwał słowem...
Nareszcie przemógłszy ból i gniew — zawołał:
— Na sąd idźcie!
I wskazał ręką na gród. — Na sąd jako winowajcy!
Starszyzna powtórzyła za nim groźno: — Na sąd!
Mszczuj lękając się słabości własnéj, dźwignął się ku zamkowi, a Boleszczyce konie zdawszy czeladzi, jak stali razem, połączyli się z tłumem wracającym z kościoła. Otoczeni byli rodziną, znajomemi, swoimi, lecz, jak od zapowietrzonych odsuwali się wszyscy, cofali się jedni, wyprzedzali drudzy — zostali sami, jak wśród obcych — odróżnieni, jak winowajcy.
Tak w milczeniu otoczeni złowrogim gwarem, musieli powoli ciągnąć na zamek, a droga wydała się im długą i nieskończoną.
Idąc, mogli dostrzedz, iż zapowiedziany na nich sąd, teraz się już przysposabiał, zwoływali się i umawiali starsi, otaczali Mszczuja, i gdy przeszedłszy wrota szukali ojca oczyma, zobaczyli go ze stryjami idącego wprost do dziadowskiéj izbicy.
W ślad z wolna ciągnęli za nimi. Kilka razy w pochodzie tym znajomsze spotkali twarze, probowali pozdrawiać krewnych, ale ci się odwracali. Chwilę postawszy przed izbicą, gdy niepewni byli jeszcze czy czekać mają, czy wchodzić. Jaromierz przez okno dał znak ręką, aby przybywali.
W pustéj izbicy, w któréj jeszcze resztki pogrzebowego łoża niesprzątnięte leżały w pośrodku, na ławach siedzieli wedle starszeństwa stryjowie wszyscy, Mszczuj na ich czele. Na kiju sparty nie spojrzał nawet, gdy weszli i stanęli synowie[1]
Nie podniósł on głosu, Jaromierz odezwał się pierwszy.
— Jakeście się tu zjawić śmieli? — zawołał — dla kogoście wypowiedzieli dziadowi i ojcu posłuszeństwo — z tym sobie trzymajcie i gińcie z nim. Co tu robicie? Wyście nam obcy!
Borzywój wysłuchał gniewnego głosu, pomyślał chwilę i zwolna dobywając kawał pargaminu z za sukni począł:
— Król Bolesław nie żyje — umarł na pokucie w klasztorze. Otrzymaliśmy przebaczenie kościelne, wróciwszy na rozkaz księcia Władysława Hermana, odwożąc mu królową wdowę i syna Bolesławowego Mieszka. Wygnanie nasze z łaski nowego Pana się skończyło, wracamy z wywołania do praw innych ziemian królestwa tego, czyż tylko własna krew i ród odmówi nam łaski i przebaczenia?
Mszczuj podniósł oczy szeroko otwarte i twarz mu się wyjaśniła; lecz inni wszyscy milczeli.
Na stryjach widać było zdumienie wielkie i nie dająca się ukryć niechęć. Znaczne ziemie i posiadłości na Mszczuja przypadające, gdyby Boleszczyce przez ród swój zaparci i wyrzuceni zostali, przypadały bratankom — nie bardzo więc powrotowi i łasce radzi byli krewni. Ojciec odezwać się jeszcze nie śmiał, gdy Jaromierz począł.
— Mógł nowy pan łaskę uczynić — rzekł — w tém wolę swą miał, a nieboszczyk nasz dziad, któregośmy dziś pogrzebali, co rzekł, tego z mogiły nie odwoła, a co on wyrzekł, to my święcie spełnić powinniśmy. Słowa jego były, że znać was nie chce, jeśli króla nie opuścicie, prawem dla nas jego słowa! My was za swoich znać nie chcemy!!
Co głowa rodu postanowiła, to ród spełnić musi, inaczéj na świecie ładu, posłuchu i rodu i domu i narodu nie będzie!
Zamilkł, inni spoglądali po sobie, Mszczuj głowę spuścił, milczał.
— Takli wyrokuje i ojciec rodzony na synów swych? — spytał Borzywój.
Mszczuj nic nie odpowiedział, głębokie panowało milczenie, Jaromierz ze słowem pospieszył:
— Otrzymaliście łaskę pańską, wracacie jako ojczyce do ziemi téj z przebaczeniem... Co nam do tego? Idźcie sobie rodem osobnym Boleszczycami, a do nas się nie łączcie, nie chcemy was.
Dwóch stryjów powtórzyło za Jaromierzem — nie chcemy was!
— Takli mówi i ojciec rodzony? — odezwał się Borzywój.
Stary milczał wciąż z głową spuszczoną.
— Przynieśliśmy list królewski, który łaskę nam swą świadczy — dodał Borzywój — rozwijając kartę pargaminową.
Stryjowie popatrzali na nią zdala, lecz nikt z nich czytać ni pisać nie umiał i co stało na karcie, tajemnicą dla nich było. [2] Głowami strzęśli...
— Co książęciu do spraw rodu i domu? — zawołał z kąta Mieszko — Odolajowe słowo odwołane być nie może. Sam słyszałem od niego, gdy mówił, że na pogrzeb jego jeślibyście przybyć śmieli, czeladź kijmi was od trumny przepędzi! Nie śmiała się porwać czeladź, a no my synowie i wnuki poszanować wolę nieboszczyka musimy. Dla was tu miejsca nie ma.
— Takli mówi i ojciec rodzony? — po raz trzeci odezwał się Borzywój ku Mszczujowi, poglądając.
Ojciec siedział jeszcze jak głuchy, osłupiały i bez życia, walczył z sobą, trząsł się i z oczu ku ziemi spuszczonych łzy mu ciekły.
Milczeli wszyscy odpowiedzi jego czekając, podniósł głowę stary, spojrzał na Borzywója i stojących za nim.
Ojciec rzekł głosem poruszonym:
— Ojciec pójdzie za dziećmi swojémi. Wyprze się ich ród, za wierność nieszczęśliwemu okazaną, niechże się i ojca wypiera...
Rękę wyciągnął do Borzywoja:
— Sam tu rękę mi daj, chodźmy, a rozstańmy się z rodziną i braćmi i będziemy nowego rodu głową, gdy nas od tego, jako suchą gałęź odcięto...
Jaromierz i ci co przy nim siedzieli z ław powstali, zrobił się szmer; Mszczuj był teraz najstarszym głową rodu...
— Nie może to być, abyś ty nas opuścił! — zaczęto wołać — nie może być! Ty z nami!
— Dzieci dla was się wyrzec nie mogę — rzekł Mszczuj. — Przebaczył im kościół, darował pan, a ród ma być nieubłagany?... Pogańska zemsta ma ciążyć nad nimi?...
Chodźmy ztąd! idźmy!
Borzywój i wszyscy synowie otoczyli starca i nie mówiąc słowa, zbierali się go wyprowadzić z izbicy, gdy we drzwiach szmer się dał słyszeć i w progu ukazał się duchowny.
Był to młody ów Jastrzębiec, którego biskup wrocławski na księdza wyświęcił. On teraz w Jakuszowicach na probostwie siedział; on starego Odolaja przy skonaniu po chrześciańsku na śmierć przygotowywał i wracał właśnie ze swego kościółka, gdy w izbicy sąd na Boleszczyców zasiadł. Stał za progiem przez cały czas, zakryty przez innych, a teraz, gdy ostatnie słowa usłyszał, rozgarnąwszy stojących, wcisnął się do środka.
— O nieboszczyka Odolaja wolę chodzi? — rzekł cichym głosem.
Jaromierz wtrącił:
— Tak jest, bo wyraźna była i po stokroć nam wszystkim powtórzoną, iż tych, co z wyklętym królem trzymali znać nie chce i w rodzie ich cierpieć.
— Tak było — odezwał się głosem łagodnym duchowny, lecz mogę wam kapłańskiém słowem ręczyć, iż na łożu śmierci przebaczył im, jak przebaczył wszystkim, co mu zawinili. Spowiadałem go i nie byłbym mógł rozgrzeszyć inaczéj. Rzekł mi osłabłym już głosem:
— Żywbym im nie darował nieposłuszeństwa, gdy każecie, muszę...
Zamilkli wszyscy.
Jaromierz syknął niechętnie. Mszczuj się zatrzymał. Stryjowie się wahali chwilę i pomiędzy sobą szeptali. Toczył się spór widocznie, który słowo duchownego przeważyło na Boleszczyców stronę.
— Jeżeli stary przebaczył — odezwał się Jaromierz choć niechętnie — Bóg z wami! Stoję przy jedném, zwijcież się Boleszczycami nie Jastrzębcami, gdyście Bolesława przenieśli nad ród własny! Nie zapieramy się was — a pamięć tego, co się stało, niech zawołanie wasze zachowa po wiek wieków...
Nikt się już nie sprzeciwiał, nawet Mszczuj, którego otoczyli synowie, i tak w ich gromadce szedł starzec szczęśliwy ku stołom na stypę, a gdy z izbicy na podwórce się sędziowie i winowajcy wysunęli, otoczono ich i witać poczęto Boleszczyców, jako braci swych znowu... Dzień pogrzebowy był zarazem dniem zgody i przejednania.
I stypa wśród opowiadań o losach króla, o przygodach na tułactwie, o młodym Mieszku, którego Boleszczyce kochali wielce, nadzieje na nim pokładając wielkie, siedem dni się przeciągnęła. Mszczuj nie chcąc na Jakuszowicach siedzieć, ustąpił je najmłodszemu, a sam z synami w okolice Płocka, na Mazury powrócił.


KONIEC.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  2. Długosz wspomina to pismo Władysława Hermana, pod r. 1084 „Et cum eo (z Mieszkiem) Borzywój filius Mstae, Zbilutus, Dobrogostus, Zema, Odolaj, Andreas et alii omnes milites, qui cum Boleslao rege in Hungarium effugerunt, omnia eorum mobilia ad plenum restituit.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.