Bohaterski miś/Inwazya

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisława Ostrowska
Tytuł Bohaterski miś
Podtytuł czyli przygody pluszowego niedźwiadka na wojnie
Wydawca E. Wende i Ska
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




INWAZYA






Mimo wszystko stawało się nudno.
Siedzieć, jak w teatrze na wysokiem oknie i patrzeć na wojnę europejską, to dobrze dla starego uczonego, (o ile w dodatku byłoby mu dość wygodnie na wysokiem oknie) — albo czy ja wiem zresztą dla kogo, — ale w żadnym razie nie dla takiego żywego, awanturniczego stworzenia, jak Miś.

Tembardziej, że przestawałem rozumieć.
Teraz błękitnawy wąż wojsk austryackich — wracał.
Dniem i nocą ciągnęły pod oknami ciężkie wozy ładowne, dudniły armaty, tabory.
Szyby okien, wstrząsał co chwila cichutki, głęboki dreszcz: „Coś się dzieje“.
Miasto wyglądało jak niespokojne mrowisko. Tłumy spieszyły na dworzec z kuframi, pakunkami.
A tymczasem — druty telegraficzne za oknami zamilkły. Telefon przestał sam nas informować. Milczał. Wreszcie, spytany wprost, odpowiedział:
— Przepraszam. Nie funkcyonujemy. Dlaczego? — Racye strategiczne. Nie szerzymy popłochu. Halo. Żegnam.

Byłem wściekły na potentata. — Pęknij z racyami strategicznemi! — mruczałem.
Ale to nie wyjaśniało sytuacyi.
Stare meble wzdychały. Broń na ścianie szczękała niecierpliwie. Figurki w serwantce mdlały. Wazon japoński pełen był najgorszych przeczuć.
Tak zaskoczył nas ranek 3 września głęboką niespodziewaną ciszą.
— Co to? Co to? — zatętniły w każdem z nas gorączkowe pytania.
Ale wszystko niegdyś kompetentne milczało. Telefon niepokoił się i pytał razem z nami:
— Co to?
Pod jaskrawy blask porannego słońca wyjrzałem w dal nad miasto.
Wyjrzałem i przestałem pytać.
Zbyt długo dzieliłem zabawy i nauki Stasia, abym mógł nie zrozumieć.
Z wieży ratusza na tle słonecznego błękitu zwieszała się — biała chorągiew.
To wszystko.

Tak.

Tylko jedna biała szmata, wysoko kołysząca się w wietrze.
Nic więcej.
A przecie miasto umiera.
Zamyka oczy okien. Opuszcza ciężko powieki stor. Bramy domów zatrzaskuje, jak wieka trumienne.
Cóż się stało?
Cóż się zmieniło w tej jednej śmiertelnej chwili.
Co?
— Lwów się poddał.







Oto znów pod oknami sunie potworny, zjeżony żelazną łuską wąż.

Inny!
Czy w pogoni za tamtym?
Rozpościera drapieżnie po ulicach Lwowa szeregi płowych, jak piach stepowy, szyneli.
Wąż wojsk rosyjskich.
Widziałem.
Opustoszałemi ulicami, pod ślepemi oczami okien szli, szli ławą z świstem, tupotem, wrzaskiem i jękiem tarabanów.
Jechali na małych, kudłatych konikach, z wysokiemi dzidami w ręku, w czapach na bakier.
Szli w grubych, szarych szynelach, skurzeni, zmordowani, tępi.
Pułki za pułkami, pułki za pułkami wlewały się w miasto, jak powódź.
Wypatrywałem oczy.
Przecież to wrogi. — Tamci.
Któż oni są? I czego chcą od nas? I co niosą?
Śpiewają.
Chór dziki, schrypły, ze zmordowanych śmiertelnie płuc.
Żal mi ich. — Ludzie.

„Soł — da — tisz — ki,
Zdrowo, rebiatiszki!
A gdzie wasze sio — stry?
Na — sze sio — stry
Szable nasze ostre:
Ot, gdzie nasze sio — o — stry“.


Pieśń dzika, szeroka. Obija się o mury kamienic, tłucze.
Ciasno tu! Zawodzi. W step by jej!

„Soł — da — tisz — ki,
Zdrowo, rebiatiszki!
A gdzie wasze ma — tki.
Na — sze ma — tki
Te białe pałatki
Ot, gdzie nasze ma — a — tki“.

Miasto się wzdryga.
Tak niedawno brzmiała tu inna, swoja, serdeczna pieśń. A teraz ci? ci obcy?
Czemu przyszli? Ze swej dalekiej, szerokiej ziemi — tu — po naszą?
— Precz! Precz! — dudnią głucho pod ich butami zbudzone bruki.
— Precz! — huczą mijane kamienice.
— Precz! — zrywa się i we mnie jakaś, nieznana dotąd mnie samemu, mocna, zła struna.
Całem miastem idzie ku tym przybyszom groźny, rosnący chór:

— Jakiem prawem?
Tylko biała, wiotka chorągiew na wieży ratusza bełkota coś, wije się, plącze.







Tego wieczoru dzwonek u drzwi wejściowych zaczął terkotać przeraźliwie, jak na alarm.
Drzwi do pokoju otworzyły się gwałtownie i wbiegła przez nie najpierw kucharka a za nią dwie sąsiadki.

— Kozaki! — krzyczała kucharka, przysiadając za każdem głośniejszem naciśnięciem dzwonka. — Kozaki!
Obiegły pokój, wypadły z powrotem i zaczęły zatarasowywać drzwi od kuchni.
Dzwonek u wejścia terkotał ciągle.
Rozmyśliły się widać, — wleciały z powrotem.
— Nie otwierać, moja pani! Ja mówię, nie otwierać! — krzyczała jedna.
Rozsądniejsza przekładała:
— Ta cóż, moja pani, nie otwierać? — Gorzej, jak drzwi wywalą, abo jeszcze postrzelą.
Kucharka jęczała.
Jakoż istotnie dzwonek dzwonił, jak opętany. Drzwi dudniły od razów.
Nie było rady.
Gubiąc ze strachu pantofle po drodze, podreptała kucharka otworzyć.
Sąsiadki stały w odwodzie.

Patrzałem ciekawie, co się stanie.
Otworzone drzwi walnęły głośno o ścianę i do przedpokoju wtoczył się, sapiąc i klnąc, gruby mężczyzna w mundurze.
— K’czortu! — zabrzmiało twardo obcym językiem. — Czego nie otwieracie?
Wszedł do pokoju. Rozejrzał się po przesłoniętych wakacyjnie meblach.
— Ujechali? — spytał.
Kiwnęła głową, nie mogąc przemówić ze strachu.
— Nu, sławno! — ucieszył się. — Tak ja tu biorę kwaterę.
— Denszczik! — zawołał w stronę przedpokoju.
Wpadł sołdat o wytrzeszczonych niebieskich oczach. Wyprężył się, jak struna.
— Rzeczy znoś!
Sołdat obrócił się na pięcie i wyszedł. Słychać go było na schodach, jak dygował jakieś tłomoki.
Przybysz rozglądał się po pokoju. Widziałem go teraz dobrze. Chodził. Czerwone lampasy spodni zdradzały generała.

Zajrzał do jadalni. Uradował go widok błyszczącego jak złoto samowara. Stuknął weń palcem i wrócił się do kucharki:
— Postaw samowar. Czaju się chce.
Stara, zrozumiawszy, że jej nie będą mordować, uspakajała się potrochu. Skorzystała jednak skrzętnie ze sposobności wyniesienia się do kuchni razem z samowarem.
Generał wrócił do nas. Usiadł i rozparł się wygodnie w fotelu nawprost okna.
Teraz spostrzegł mnie.
— A, Misza! — zdziwił się. — Sławny.
Wstał, wziął mię i zaczął gnieść na wszystkie boki.

To dotknięcie obcego oburzyło mnie. Co jemu do mnie? Nastawiłem nagroźniejszego marsa i mruknąłem z głębi brzuszka najbardziej wrogiem, ponurem mruknięciem.

Ale taka to już moja dola, że, jakiekolwiek były moje wobec ludzi uczucia, w nich budziłem zawsze tylko niepohamowaną wesołość.
Generał roześmiał się też od ucha do ucha.
Potem coś mu się widać przypomniało, bo westchnął, poklepał mię i postawił na oknie.
— Nu! — zadecydował. — Tak ty już, Misza, pójdziesz dla mojego Miszki.







Nie! to były niegodziwe czasy!
Niedość, że trzeba patrzeć, jak obcy ludzie gospodarzą po kochanych kątach, ale jeszcze w dodatku ta nieszczęśliwa obietnica.
— Niedoczekanie! — trząsłem się z pasyi na samą myśl o Rosyi i tym jakimś generalskim Miszce. I to miałbym ja, ja, polski, grunwaldzki niedźwiadek Hali i Stasia?! Niedoczekanie!

Trzeba było obmyśleć plany kampanii. Chodziło o to, by obrzydzić tak pobyt przybyszom, żeby jak najprędzej rzucili wszystko i wrócili na swoje śmiecie. A ja się nie dam!
Trudno było dogadać się tylko z kimkolwiek. Wszystko było skwaszone i ponure, jak noc. Wreszcie doszło do zgody.
Za pomocą drutów, murów, bruków porozumieliśmy się z całem miastem. Uchwalono powszechny strejk przedmiotów, nie pierwszy zresztą w świecie rzeczy i pewnie nie ostatni.
Po nocy, źle spędzonej na materacu, wystawiającym przez prześcieradło wszystkie kłujące koniuszczki włosia, generał obudził się wściekły.

Szuka przygotowanych z wieczora pantofli pana Niedźwiedzkiego.
Jest tylko jeden.
Generał dzwoni. Oczywiście guzik dzwonka wciska się natychmiast wgłąb i nie przestaje terkotać. Wpada przerażony denszczyk. Kładzie się plackiem pod łóżko, ale w żaden sposób nie może odkryć, schowanego wysoko między nogą łóżka a ścianą, śmiejącego się do rozpuku pantofla.
Generał, jak niepyszny, wędruje do łazienki w jednym. Tam, lekko tylko otworzony, kran wybucha na niego odrazu takim strumieniem wody, że generał jest ochlapany w jednej chwili od stóp do głów.
— Czortowe dzieci! — mruczy, sapiąc i plując.
W kuchni samowar nie chce się zupełnie zagotować. Denszczyk Griszka napróżno od godziny dmucha nad nim, jak miech kowalski. Śniadanie się spóźnia.
Szklanka mleka wylewa się na paradne spodnie generała. Serweta, wycierająca mu mokre wąsy podsuwa wciąż dziurę pod palec.
Generał trzaska krzesłem i idzie pisać.

Pióra rozczepiają się bez ratunku. W kałamarzu znajdują się zeszłoroczne śmiecie. Na zapisanym wreszcie arkuszu rozlewa się wielki kleks.

Do telefonu! Aparat, informujący nas dokładnie przed chwilą, że generała na gwałt wzywają do sztabu, nagle niemieje i głuchnie, jak pień. Znudzony przez generała, zaczyna udawać waryata, nawiązując i przerywając jaknajfantastyczniej połączenie.
Wreszcie do drzwi dzwoni przysłany ze sztabu oficer. Muszą wyjść razem z generałem. Pilne.

Drzwi frontowe, które uprzejmie go wpuściły i zamknęły się za nim, są tak zacięte, że żadna siła nie może ich otworzyć. Klucz nie chce się obracać w zamku, zatrzask ani drgnie.

Tymczasem generał szuka szczotki do czyszczenia. Biega kucharka, biega Griszka, oficer zaś majstruje przy drzwiach. Szczotka zapadła w ziemię.

Zniecierpliwiony generał rezygnuje wreszcie z oczyszczenia munduru i z frontowego wyjścia. Zabrawszy oficera, wynosi się przez kuchnię. Griszka coś oberwał po drodze.
Teraz wszystkie przedmioty pękają ze śmiechu.

Szczotka zsuwa się sama na ręce ogłupiałego Griszki. Ten ma ochotę splunąć, ale przez szacunek dla posadzki wstrzymuje się, siada na stołku i zaczyna pucować generalskie buty.
Słyszę go, jak wymyśla sam do siebie:
— Ciągają człowieka po świecie, cudze wojować. Złe w tym kraju. Po co mnie tu czortowe sztuki oglądać, kiedy ja mógł u siebie chleb, sól dowoli jeść. Ot, puściliby, sobaki, do domu — wzdycha ciężko.
To jednak przechodzi już całkiem moje niedźwiedzie zrozumienie.
Więc on nie z dobrej woli? Ależ w takim razie...
Nie takie to widać proste słowo — wróg.







Potem poznałem więcej tych, którzy z dobrej woli przyszli na naszą ziemię.
U generała bywali wszyscy carscy działacze, co zlecieli, jak kruki do zdobytego miasta, cudze na swoje przerabiać.

Tego dnia generał czekał właśnie ważnej wizyty: miał go odwiedzić świeżo przybyły do Lwowa dygnitarz, o którym aż zbyt wiele wiedzieliśmy już od telefonu.
Drzwi otworzyła przypadkowo kucharka, która na niezwykły widok z całym pośpiechem splunęła trzykrotnie po trzy razy, (co, jak wiadomo, najskuteczniej chroni od uroku,) i uciekła, co siły w nogach.
Generał już prosił gościa do pokoju i sadowił w najwygodniejszym, starym, krytym skórą fotelu dziada. Obok przystawił stoliczek z zakąską.
Gość gładził swoje długie, strączkowate włosy i przedstawiał generałowi plan, mający na celu „przywrócenie rodzimego prawosławia temu rdzennie rosyjskiemu krajowi“.
Prosił o poparcie władz wojskowych, użyczenie siły zbrojnej dla wypadków opornych...

Generał godził się, potakiwał. Wymieniono wzajemne grzeczności.
Wreszcie rozmowa zeszła na tematy prywatne i generał zaczął uskarżać się na „nieszczęśliwość“ swego mieszkania:
— Prosto złe się sprzeciwia — mówił. — Co robić, ojcze?
— Ikonę by prawosławną powiesić — poradził nieopatrznie gość.
Nieopatrznie, bo tu cierpliwość nasza wyczerpała się i cała pasya na tych zaborców, kłamców i krzywdzicieli wybuchła.
Rosyjski kraj! Prawosławna ikona! Tu!?
Fotel dziada z całem samopoświęceniem wywichnął sobie nagle na dwie strony obie tylne nogi, i czcigodny dygnitarz znalazł się najniespodziewaniej przechylony wtył aż do ziemi razem z fotelem i grzebiący bezradnie nogami w powietrzu.
Generał rzucił się ratować. Ale tem dał tylko stolikowi sposobność wywrócenia się na leżącego i pokrycia go całym stosem zakąsek.

Wleciał zawołany Griszka.
Po długich tarapatach udało się wreszcie rozczochranemu dygnitarzowi wygramolić z pod wiktuałów, ale usiąść gdzieindziej już ani na chwilę się nie zgodził. Zaraz zaczął żegnać przepraszającego go generała, a wychodząc oglądał się jeszcze wciąż na wszystkie strony z głębokiem niedowierzaniem.
Ikona zawieszoną nie została.







Całą zimę zatruwaliśmy życie generałowi.
Czuliśmy, że miał już tego stanowczo dosyć. Chciał wyrwać się gdziekolwiek z tego „przeklętego miasta“. Miał wyruszać na front.
Wiedzieliśmy, że oczekuje marszruty.
Pewnego ranka niespodzianie odezwał się telefon:
— Halo. Służę informacyami. Tak jest. Sztabowe. Świeżo nadeszły. Generał jedzie na front. Czy wie? Nie. Ma się rozumieć, że nie. Jeszcze nie wie. I nie ja mu to powiem. Dokąd? — W Kieleckie. Z rezerwami. Tak jest. Niezwłocznie. Bardzo mi miło. Halo. Dziękuję.
Zapanowała radość.
Więc generał pojedzie. I to na front, tak, że pewnie nie będzie mógł nic zabrać z sobą. Może w ten sposób ominie mię straszna perspektywa służenia owemu Miszce. Zostawi mię w domu.
Niestety! Płonna nadzieja.
Przyniesiono z piwnicy starą poczciwą skrzynię, przesłaną niegdyś państwu Niedźwiedzkim ze wsi z owocami. I w nią Griszka pod komendą generała zaczął pakować przeróżne zapasy. Znikały w niej jak zaczarowane pudełka konserw, tablice czekolady, wielka paka tytoniu i papierosów, butelki koniaku, torby z kawą i herbatą. Zmieścił się już cały sklep, a jeszcze nie była zapełniona.
Patrzałem, zawieszony między rozpaczą a nadzieją. Zabiorą mnie, czy zapomną.
Kurczyłem się, jak mogłem na mojem oknie. Już, już myślałem, żem uratowany.
Nagle generał popatrzył naokoło.
— A cóż stąd na pamiątkę weźmiem? A? — zapytał.
— Dawaj Miszę — zdecydował się po chwili.

Griszka skoczył po mnie.
Co ja przeżyłem w tym jednym krótkim momencie! A więc wszystko skończone! Nigdy już tu nie wrócę! Błysnęła mi w pamięci jasna główka Hali, siwe oczy Stasia. Nigdy?!
Każdy szczegół pokoju wrzynał mi się w pamięć, jak nóż. Najmniejszy drobiazg rozdzierał serce rozczuleniem. W tej chwili dopiero zrozumiałem, jak bardzo kocham to wszystko.
Przedmioty żegnały mię uroczystem milczeniem.
Nie! to było zbyt straszne!
Kiedy generał ułożył mię własnoręcznie w skrzyni na wznak, brzuszkiem do góry, zwiotczałego z żalu, zdawało mi się, że sufit wali mi się na głowę.

Jak przez sen czułem, że kładą koło mnie, zabrane oprócz mnie na pamiątkę, z jednej strony miedziany samowarek, którego kurek ugniatał mi dotkliwie bok, z drugiej niklową maszynkę do kawy.

Potem obetkano nas na górze serwetami, przyłożono wieko. Usłyszałem tępe ciosy młotka, wbijającego gwoździe w miękką deskę — i — koniec.
Głusza. Ciemność. Nic.
Straciłem przytomność.







Kiedy oprzytomniałem i zacząłem rozmyślać, sytuacya wydała mi się mniej rozpaczliwą.
Prawda, że byłem w rękach rosyjskiego generała, zamknięty w skrzyni i wieziony wbrew mojej woli.
Ale mimo wszystko — jechałem w świat.
To słowo miało zawsze czarodziejską własność pocieszania mnie.
— Nie jesteśmy przecie jeszcze w tej Rosyi, — myślałem, — jedziemy tymczasem w głąb Polski i to na front. Jakoś to będzie!
Najgorzej złościł mię sposób podróżowania. To było dobre dla nowonarodzonego Misia, ale dziś!
Moi towarzysze podróży byli zrezygnowani:
— Nie taki dyabeł straszny, jak go malują — mówił, znający niegdyś Rosyę, samowar. — Zajedziemy do Rosyi — to będziemy w Rosyi.
— Złam kurek! — życzyłem z głębi serca filozoficznemu sąsiadowi, tem szczerzej, że ten kurek ugniatał mię w ciasnocie. — Niewieleś wymyślił. — Możesz spać.
Maszynka do kawy, przywieziona niegdyś z zagranicy, była neutralna i nie chciała wypowiedzieć swego zdania.
Serwetom brakło inicyatywy.
Na szczęście udało mi się wejść w porozumienie ze skrzynią: zacne, sosnowe deski rozumiały o co chodzi, i pękały ze złości na samą myśl o wygnaniu. Gwoździe też były chętne.
— Damy sobie radę! — pocieszały mnie.
I na początek przyrzekły informować o wszystkiem z zewnątrz.
Dowiedziałem się, że jechaliśmy długo koleją, a teraz jesteśmy na podwodzie w końcu szeregu wozów rosyjskiego taboru. Że powozi Griszka. Że musimy zbliżać się do frontu, bo słychać bezustanne strzały.
Istotnie. Nawet do moich zapatulonych uszu dobiegał już głęboki, miarowy huk.
Co za ironia losu! Ja, który tak marzyłem o przygodach, zbliżam się oto teraz do placu boju ściśnięty, jak śledź w beczce i ciemny, jak tabaka w rogu.
Zanudzałem skrzynię pytaniami.
— Co się dzieje? Co się dzieje? — podrywałem się co chwila.
Deski objaśniały cierpliwie.
Nagle — przestały mówić.
Usłyszałem gwałtowny huk, inny jakiś, blizki i trzaskający, potem krzyk, łoskot, — i oto zaczęliśmy nagle trząść się i podskakiwać w ciemności.
Zoryentowałem się natychmiast: Atak. Uciekamy.
Tak było.
Gnaliśmy widać pędem bez drogi, bo wstrząśnienia były coraz silniejsze. Chwialiśmy się z boku na bok, wylatywali w górę i opadali z powrotem.
— Przeważ! przeważ na jeden bok, jak będziemy koło kamienia! — błagałem skrzynię. — Ale zmiłuj się, — mierz dobrze!
Wymierzyła.
Rozległ się trzask, głośne przekleństwo Griszki, walnęliśmy o coś z całej siły — i spokój.

Wieko skrzyni widać odwaliło się na bok, bo zrobiło się trochę jaśniej.

Słyszę lepiej. Tabory musiały już przejechać, bo łoskot i krzyki oddalają się. Konie przy nas szarpią się, tupią. Griszka klnie. Strzały wciąż dalsze grzmią.
Mijają chwile długie, jak lata.
Co będzie? Jaki los przyjdzie tu po nas za chwilę? Co się stanie?
Tupot licznych zbliżających się kroków.
— Sdajuś! — krzyczy Griszka.
Uszy aż się stulają przed tem, co mają usłyszeć. Jakież to będą słowa?
Ktoś mówi:
— Konie byś trzymał, durniu, bo się pokaleczą!
— Swoi!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisława Ostrowska.