Bohaterski miś/Alianci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisława Ostrowska
Tytuł Bohaterski miś
Podtytuł czyli przygody pluszowego niedźwiadka na wojnie
Wydawca E. Wende i Ska
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




ALIANCI






Obcy ludzie w szarych hełmach obstąpili nasz automobil.
Obcy język brzęczy ciężkim, natrętnym żartem.
Sieroctwo. Złość. Bezradność.
Brrr!
Ale żaden prawowity Miś nie zostaje długo w przygnębieniu. Zresztą mam obowiązki.

Mój przyjaciel samochód, zbyt oszołomiony okropnością losu, postanowił się zepsuć. Od godziny już nie odpowiadał na wszystkie majstrowania i próby puszczenia go w ruch. Dręczony motor odsapywał tylko, potem wstrząsał się gorączkowym szlochem — i milkł.
Była to jednak taktyka niebezpieczna.
— Jeżeli uznają maszynę za beznadziejnie zepsutą, — tłómaczyłem, — gotowi zostawić nas, na Bóg wie jak długo, w jakichś składach, — a wtedy co?
Lepiej przeciwnie, wykazać całą sprawność, żeby jak najprędzej wysłali nas gdzieś do pracy, — a — świat jest taki szeroki!
Rozumowanie moje trafiło do przekonania motorowi. Wpadł momentalnie w należne, wzorowe tętno i okazał się jak najposłuszniejszem narzędziem. — Zdumienie!
W tryumfie skierowano nas do głównej kwatery.

Po drodze przyjrzałem się po raz pierwszy niemieckim żołnierzom.
Drogą sunął nieprzerwany ich wąż. Jeszcze jeden! Szare hełmy, szare mundury w kurzu gościńca sunęły marszem tak miarowym, że zdawało mi się, iż widzę szereg nakręconych maszyn, a nie ludzi.
Twardym, mechanicznym krokiem szli, niby jakieś nieznane, straszliwe stwory, z innej planety przybyłe — na zabór ziemi.
Nagły, potężny, bezduszny przewala się koło nas takt marszu:

„Deutschland, Deutschland ueber alles!
Ueber alles in der Welt!“

Patrzę z przerażeniem na tę tępą moc. Więc to — to — zwycięża?
Cała moja niedźwiedzio-ludzka, polska, grunwaldzka tradycya budzi się gwałtownym odruchem.
Razem z motorem belgijskiego automobilu dygocę i podrywam się, jak do skoku.
I to w takich rękach jest w tej chwili pół świata?
Więc w takich rękach mam pozostać ja?!
Nigdy!







Czy to siła mego postanowienia przyciągnęła losy?
Czy tak była zgóry znaczona droga moich przeznaczeń?
Nie wiem.
Dość, że odesłano nas bezpośrednio na zachodni front.
Jedynie dzięki wyjątkowej skrupulatności niemieckiej, nie zostałem odrazu rozdzielony z moim przyjacielem.
Gruby bawar, Hans, który dostał w opiekę nasz automobil, uważałby sobie bowiem za śmiertelne nadużycie, dać naruszyć w czemkolwiek jego całość.
Opakował więc jak najtroskliwiej, co się dało, na mnie zrobił nawet specyalny, nieprzemakalny futerał, i — gotowe! W towarzystwie innych aut, aeroplanów i wszelakiej zdobyczy wojennej zostaliśmy załadowani do pociągu.
Droga była smutna: wszak byliśmy w niewoli. A na dobitkę taki bierny sposób podróżowania oburzał do głębi istoty tak samodzielne, jak samochody albo samoloty.
— Aeroplan koleją wozić! — jęczał z oburzeniem najbliższy nasz sąsiad, samolot.
— Jak to jedzie! Jak to jedzie! — wydziwiały z pogardą automobile na poczciwe, zasapane lokomotywy, stukające nieskończonym szeregiem wozów ciężarowych po szynach.
— Zabytki średniowiecza! — zadecydował samolot i popadł w futurystyczną zadumę.
Eskortował nas gruby Hans i paru innych bawarczyków z tego samego pułku.
Na postojach śpiewali. Słuchałem z ciekawością pieśni. Najczęściej wracał długi, sentymentalny refren:

„In der Heimat! in der Heimat!“

Więc i oni tęsknią do ojczyzny? Ze zdziwieniem odnajdywałem w tych automatach rygoru — ludzi. Przypomnieli mi Griszkę.
— A więc i ci tak samo? — myślałem. — Po cóż tedy wszystko? Po co — wojna?
Ha! nie mnie sądzono to rozstrzygać!

Podróż nasza skończyła się aż w głębi Francyi, w bezpośredniej bliskości frontu, w okolicach Marny.
Tutaj też nastąpiło moje rozstanie z przyjacielem.
Nie zapomnę nigdy tej chwili.
Samochód dostał się na służbę oficera pruskiego. Motor aż się trząsł ze złości pod jego ręką.
W pierwszą podróż prusak zabrał z sobą towarzysza, wracającego na front oficera artyleryi. Ten niezmiernie zainteresował się moją osobą.
— Wiesz, Franz, — mówił do prusaka, — to musiała mascotte’a być. Jacy ludzie głupi, co?
— Najlepsza mascotte’a — to to! — burknął prusak i pokazał mocno ściśnięty kułak, śmiejąc się głośno.
Towarzysz jego oglądał mię ciągle. Zobaczył obróżkę.
— Was ist das? — „Mis Niedzwiedzki“? — zdziwił się napisem.
Prusak popatrzył.
— Do dyabła! Polski niedźwiedź! Ależ zabawna bestya!
Przygniótł mię ręką. Mruknąłem groźnie, krótko.
Roześmieli się obaj.
— Kolossal! — zachwycał się artylerzysta, zmuszając mię do wydawania coraz nowych odgłosów. — Umarłego by rozśmieszył!
— Jak ci się tak podoba to go weź — zaofiarował prusak.
— Co mi po nim?
— Weźmiesz go z sobą na balon.

— Chybaby zrobić z niego jaki użytek — namyślał się chwilę — przymocować mu do obróżki kompas albo mapę. Bo tak... Nie warto.
— Zrobisz, jak zechcesz. Mnie i tak tu nic po nim. Wstyd nawet z takiem głupstwem się wozić.
— Zgoda. Dziękuję. Potem odeślę go siostrzeńcem do domu.
Masz tobie los!
Ledwie zdołałem powstrzymać mego przyjaciela od nagłego zahamowania motoru w trakcie tej rozmowy. Na cóżby się to przydało!
— Zachowaj tę sztukę na moment odpowiedniejszy, — przekładałem. — Napewno przyjdzie chwila, kiedy będziesz bliższy ratunku.
Sam jednak byłem wzburzony do głębi zarówno okazywaną przez niemców pogardą, jak i obietnicą odesłania siostrzeńcom. Tego mi tylko brakowało! Niby mało miałem zmartwień bez tego!
Dojeżdżaliśmy. Nasi pasażerowie żegnali się z sobą.
— Pamiętaj, że ci naznaczam spotkanie — z tamtej strony! — zdążyłem tylko jeszcze szepnąć na pożegnanie wiernemu towarzyszowi niedoli.







W kilka dni później z umocowanym u obróżki kompasem i przywiązaną na tasiemkach dużą, złożoną, podklejoną mapą, znalazłem się wraz z moim posiadaczem w łódce obserwacyjnego balonu.
Całe szeregi takich balonów kołysały się wzdłuż frontu na wysokich linach. Niebo było pogodne. Pełnia lata.
Nastrojony byłem uroczyście i ponuro: Taka chwila! taka rozkoszna chwila — z kim?! Podczas kiedy oficer odbierał ostatnie instrukcye, ja rozglądałem się i zaznajamiałem z otoczeniem.
Nad głową kołysała się nam olbrzymia, a dziwnie bezradna masa balonu. Łódka, otwarta zewsząd, miała kształt pierścienia z otworem w podłodze.
W pewnej chwili przez otwór ten zobaczyłem, że ziemia zaczyna się pod nami zapadać. Zabrakło mi tchu. Co za dziwo! Stoimy przecie. A jednak wszystko z piorunującą szybkością jedzie wdół.
Widnokrąg rozszerza się pod nami i zmienia do niepoznania.
Ziemia ma teraz kształt wklęsły, jak wielka, okrągła, zielona miska. Czarne rysy krają ją, jak pęknięcia. Błękitna wstęga Marny błyszczy w słońcu.
Z dwóch stron długą, jak okiem dojrzeć, linią wybuchają co chwila błękitnawe dymki.
Drobne mróweczki uwijają się dokoła.
Widok jest tak dziwny i piękny, że nie mogę przyjść do siebie ze zdumienia.

Mój oficer ze słuchawką na uszach, z lunetą przed sobą, bada teren.

Zrozumiałem, że porozumiewa się z ziemią. Że kieruje obstrzałem.
Tak. Te śliczne błękitnawe pióropuszyki dymków — to artylerya. Te ruchliwe mróweczki — to wojsko. A ta czarna rysa daleko przed nami — to francuskie okopy.
A więc wystarcza podnieść się trochę w górę, aby patrzeć na wojnę jak na zapasy mrówek?
Ależ ja nie chcę! Nie chcę przeciw tamtym!
— Baczność! — zgrzytnęły nagle wyprężone liny. Balon począł się kiwać kłopotliwie w silnie dmącym wietrze, zupełnie jak wielki, dobroduszny, zaniepokojony zwierz.
— Co się stało? — pytałem.
— Nic! nic! fałszywy alarm! — uspokoiła luneta.
— Myślałem, że już leci — martwił się balon.
— Czegóż na takiej wysokości jeszcze się bać można? — badałem zdumiony.
— On napada z góry — wzdychał balon.
Spadochron, przyczepiony do niezwykłego kroju spodni niemieckiego oficera, objaśnił mię wreszcie.
— Balon boi się francuskich aeroplanów. Ciska taki bombę z góry i — krrach! — po wszystkiem!
— A wtedy co? — pytałem zaniepokojony.
— Od tego jestem ja, — odrzekł dumnie. — Wtedy się skacze z łódki, ja się rozwijam i znoszę gościa powoli na ziemię.
— Bez szwanku? — badałem.
— Bez. Tylko, że czasem niezupełnie tam, gdzie chce. Szczególniej, jeśli wiatr zły — jak dziś. Dziś nie radziłbym nikomu skakać. Znalazłby się u francuzów, jak dwa a dwa cztery.
Zrodziła się we mnie nagła, szalona myśl. A gdyby tak... Mam swoją mapę na plecach...
Wytężałem uszy, czy nie usłyszę nadlatującego terkotu. — Nie.
Ale cóż z tego? Czyliż nie mogę sam?
Mój posiadacz pochyla się właśnie po coś. Wziął mnie w rękę, opiera o baryerkę. Chce rozwinąć mapę.
Kichnął.
Korzystam z tego, by całą energią wysunąć mu się nagle z ręki.
Chce mnie schwycić.
Oho! Akurat! Bez przytomności skaczę w dół.
Zaczepiam się o baryerkę, która chce mnie złapać. Nie daję się. Co będzie, to będzie! Przymykam trochę oczy i lecę w pustkę.

Chwilę czuję, że spadam wprost, jak kula. Wnet jednakże mapa, przyczepiona do mojej obróżki, rozwija się, tworząc idealny spadochron, — i oto zaczynam płynąć wolno, łagodnie, coraz bardziej na skos, na skos...
Silny wiatr ponosi mię wyraźnie ku Zachodowi.
Spadochronowy pas niemca mówił, że to wiatr zły.
Błogosławiony wiatr!
— Byle dalej! byle dalej niósł! — piszczy we mnie jedyne świadome błaganie.
W pewnej chwili widzę pod sobą błękitną wodę Marny. Lecę ciągle.
Tracę rachubę czasu. Nie wiem już nic.
W dole jakieś okopy. Lot mój zaczyna powoli opadać.
Ląduję.







Upadek z takiej wysokości, choć złagodzony spadochronem mapy, oszołomił mię jednak.
Kiedy znalazłem się wreszcie na ziemi, byłem nawpół przytomny. Zdawało mi się, że śnię.
Tak. To jest — dawno.
Siedzimy kołem przy stole jadalnym we Lwowie. Staś czyta głośno „W pustyni i w puszczy“ Sienkiewicza. Słucham, jak czarne, zdumione głowy murzynów oglądają latawiec. Białka oczu i zęby błyskają.
Nie. Niema stołu, niema Stasia, niema książki. A przecie czarne twarze pochylają się wciąż zdumione, a wywinięte wargi błyskają zębami.
Przytomnieję. Gdzież jestem?
Otaczają mnie istotnie czarni. Okrążyli ciasno miejsce, na którem leżę, i pokazują jednocześnie na niebo, tłomacząc gorąco:
— On spadł z góry.
Rzecz jest wzajemnie niepojęta: ani oni nie wiedzą, skąd ja się tu wziąłem, ani ja nie mogę pojąć, skąd oni?
Po chwili jednak zjawia się oficer — francuz.
A więc jestem uratowany.
Tak. To „kolorowe“ pułki francuskie. To okopy sprzymierzeńców.
Ja pierwszy zrozumiałem sytuacyę.
Oficer jest z kolei niemniej zdumiony, jak czarni:
— Voyons! Voyons! un ours? Niedźwiedź? Spadł z nieba? Ah, c’est trop fort!
Bierze mię ostrożnie w ręce. Ogląda mój spadochron. Mapa niemiecka, sztabowa. Mimowoli patrzy w górę. Z tamtej strony, daleko, kołysze się wielki, biały balon.
— Ça! Par exemple! — kiwa głową. — Nie, to niemożliwe. Zadaleko. A przecież?
Zabiera mię wesoło pod pachę i odchodzi.
Za nami czarni patrzą z zabobonnym strachem. Niedowierzają stworzeniom, spadającym z nieba. Co to z tego wyniknie?

Zaniesiony zostałem do ziemianki, gdzie siedziało paru oficerów.
W dobry moment trafiłem. Była chwila stosunkowego zacisza, a pułk, do którego zaniósł mię szczęśliwy traf, odchodzić miał nazajutrz z frontu na wypoczynek. Humory były pyszne.
Mój piastun postawił mię ostentacyjnie na środku.
— Przybysz z nieba — oznajmił.
— Co za farsa, André?
— Fakt.
Zaczęli mię oglądać.
Oczywiście pisnąłem na przywitanie. Odpowiedziała obowiązkowa wesołość.

Obejrzeli mię na wszystkie boki. Podziwiali pomysł umocowania na mnie mapy i kompasu. W końcu jednomyślnie orzekli, że muszę być niemiecką mascotte’ą lotniczą.

— Ładna mascotte’a, co sama idzie do nieprzyjaciela — osądził ktoś lekkomyślnie.
Byłem oburzony, ale czułem, że prawda musi wyjść na wierzch.
Jakoż zobaczyli napis.
— To nie po niemiecku! — zawołał jeden. — Co to za język? patrzcie!
— „Mis Nied—wied—ki“ — sylabizował ktoś z trudem. — Czy to nie po angielsku — Mis — Miss? — pytał z iście francuskiem językoznawstwem.
— Nie! zadecydował inny, bieglejszy, — to coś słowiańskiego.
— Un russe — trafił ktoś kulą w płot.
Tego tylko brakowało.
Ale i tym razem pospieszono mi z ratunkiem.
— Nie! Rosyjski alfabet inny! To chyba po polsku.
— Co się kłócić? — zakończył mój opiekun. — Spadł z nieba do naszego okopu to nasz. Francuz i koniec. Dajmy mu obywatelstwo francuskie.
Roześmiali się chórem.
— Niechże będzie własnością pułku.

— No, kiedy tak, to ja go umieszczę na liście chrześniaków, — odezwał się, piszący coś na boku, młody oficerek. — Niech ma marraine‘ę.
— Brawo, Feliks!
— A to się ucieszy jakowaś niewiasta — no! — śmiał się, przepisując starannie i nie bez błędu na szykowanej liście chrześniaków pułku obce sobie sylaby mojego nazwiska.
Awantura!







W miasteczku, do którego skierowano nas na wypoczynek, zaczęło się wesołe, żołnierskie życie. Umieszczono mię w oficerskiej menaży, gdzie schodzili się wszyscy na posiłek, gawędę, gry.
Zapoznałem się tam z Anglikami i Amerykanami. Byłem ulubieńcem wszystkich. Do Francuzów moich zbliżyłem się jednak najwięcej.

Lubiłem, kiedy, otrzymawszy dobrą wieść z frontu, śpiewali chórem bohaterską Marsyliankę. Albo kiedy, napełniwszy szklanki wesołem francuskiem winem, wznosili toasty zwycięskiej Madelon:

„Ohé, Madelon, remplis ton verre!“

Ale mimo wszystko czułem się trochę bezpańsko. Brakowało mi niby właściwej przynależności i zaczynałem na dobre tęsknić do swoich.
Pewnego wieczoru wpadł do menaży ten sam młody oficerek, który wciągał mię ongiś na listę chrześniaków pułku, powiewając tryumfalnie nad głową zaklejoną kopertą.
— Panowie! — wołał. — Korespondencya naszego niedźwiedzia! Mis-Nied-wied-ki ma list od marraine‘y z Paryża.
— Co pleciesz?
— Patrzcie sami: Mis Niedzwiedzki — régiment etc., etc. Kto otworzy?
— Jego opiekun. André, jesteście?
Oficer, który odebrał mię niegdyś czarnym w okopie, umieszcza mię teraz uroczyście na środku stołu i z powagą mistrza ceremonii otwiera kopertę.

Wszyscy pękają ze śmiechu.
Czyta:

„Kochany Chrześniaku, panie Mis Niedzwiedzki! Jestem szczęśliwa i dumna, że los wybrał mnie właśnie na chrzestną matkę pana, — francuskiego żołnierza i syna bohaterskiego narodu. Znam zacną rodzinę polską pańskiego nazwiska. Są rodem ze Lwowa i syn ich jest lotnikiem. Czy to nie krewni pana?
„Wdzięczna będę za słowo odpowiedzi, a tymczasem pozwalam sobie przesłać Panu trochę przydatnych na froncie drobiazgów, a przedewszystkiem najlepsze życzenia i wyrazy gorącej sympatyi dla Pana i dla jego nieszczęśliwej Ojczyzny. Laura d‘Antin. Paryż.“


— Sacrebleu! Pokaż! — krzyknął, przyskakując nagle do stołu, mój oficerek. — Laura d‘Antin. Ależ tak! Niema wątpliwości, — to ta sama. Ja ją znam!
— To odpisz za niedźwiedzia, a tymczasem dawaj przesyłkę!
— Przesyłka przesyłka! Weźcie tam z przedpokoju, ale — na Miły Bóg! — przysłużycie mi się niesłychanie! Jutro mam jechać do Paryża: wiecie! Dajcież mi zabrać niedźwiedzia. Będę miał sposobność oddać wizytę d‘Antin‘om z tym chrześniakiem.
— Jak Boga kocham, nasz Feliks się kocha!
— Głupiś!
— Damy ci niedźwiedzia, ale przyjedź z pierścionkiem.
Posypały się żarty.
Stanęło wreszcie na tem, że jadę do Paryża.







Spełniły się wróżby, rzucone żartem Feliksowi w menaży oficerskiej:
Zabrał niedźwiedzia, a wrócił z pierścionkiem. Panna Laura d‘Antin, dawna jego znajoma, kiedy zjawił się w domu jej rodziców z tak nieprawdopodobnym chrześniakiem wojennym, uczuła się w pierwszej chwili nieco dotkniętą. Dała się jednak przebłagać tem łatwiej, że sprawcę, mimowolnie jej spłatanego żartu, otaczała już głośna sława wojenna. Zgoda została zawarta i przypieczętowana zaręczynowym pierścionkiem.
Wyjeżdżając z końcem urlopu, zostawił narzeczonej mnie, ponieważ panna Laura była zaciekawiona związkiem, jaki mógł zachodzić między pluszowym niedźwiedziem a znaną jej rodziną państwa Niedźwiedzkich? I postanowiła mnie z nimi zetknąć.
Serdeczne zaproszenie zostało wysłane i któregoś wieczoru, — czyż mogło być inaczej? — zjawili się u państwa d‘Antin‘ów — tak! — oni, — moi: najpierw pan Niedźwiedzki, a za nim — Staś.
Patrzałem z mojej etażerki i nie wiedziałem, na jakim świecie jestem.
Staś! Mój Staś! Niby inny w tym swoim uniformie lotniczym, a przecież jakże ten sam! Rozkoszowałem się jego widokiem. Rozczulało mnie jego poważne spojrzenie, i męski głos, i dziecinny uśmiech. Kochałem w nim każdy szczegół. Ze wzruszeniem patrzałem, z jaką troskliwością zwraca się do ojca, którego głowa pochyliła się nieco i zbielała przez te lata wojenne.
Po herbacie panna Laura przypomniała sobie mnie.
— Mam tu ciekawego imiennika państwa, — rzekła. — Muszę go zaprezentować, czy znajomy? — Szybkim ruchem zdjęła mię z etażerki i podała panu Niedźwiedzkiemu.

Nastąpiła chwila osłupienia.
I nagle ręce, które mię wzięły od niej zatrzęsły się lekko, w oczach, wpatrzonych teraz we mnie zblizka, — widzę dwie duże łzy. Staś, zajęty przed chwilą rozmową w innej stronie pokoju, zbliża się teraz do nas.
Spojrzał. Na twarzy maluje mu się to samo osłupienie. Wyciąga po mnie ręce:
— Miś! Słowo daję, Miś!
Wziął mnie. Sprawdza, głaszcze, pieści, bada obróżkę.
— Miś! Miś!
— Co za dzieciństwo, prawda! — odzywa się wreszcie pan Niedźwiedzki do zdziwionych tą sceną państwa d‘Antin. — Ale, widzicie państwo, to była ukochana zabawka moich dzieci. I dlatego...
Staś zwraca się gwałtownie do panny Laury:
— Ale skąd on jest u pani, tutaj? Skąd?
Panna Laura opowiada wszystko, co wie od narzeczonego z moich dziejów.
— Więc on był na tym froncie? Niesłychane!
— A jakież jeszcze dzieje musiał przechodzić, zanim się tutaj dostał — dodaje pan Niedźwiedzki. — Żeby to Hala wiedziała! Co Stasiu?
Nie przypuszczają, że Hala wie z moich dziejów to właśnie, czego oni tutaj nie wiedzą.
Na wspomnienie Hali smutnieją obaj. Brak wieści od pań niepokoi ich od zbyt dawna.
O! gdybym mógł mówić!
Panna Laura d‘Antin po chwili wahania zdobywa się na postanowienie.
— Widzę, że trzeba będzie nam się rozstać, przyjacielu — zwraca się nie bez żalu do mnie. — Czas ci wrócić do prawowitych państwa.
— On się panu należy podwójnie — dodaje, zwracając się do Stasia — i jako dawna własność, i jako mascotte‘a. Ręczę, że nie miał pan dotąd mascotte‘y na swojem aero!
— Oczywiście, że nie — uśmiecha się Staś.
— A widzi pan. A trudno o lepszą!
I oddaje mnie Stasiowi, który ze wzruszenia ściska lekko oburącz mój brzuszek.
Mruczę pożegnanie państwu d‘Antin, rozpływając się jednocześnie ze szczęścia.
Co za jutro! Co za boskie jutro!
— Szczęścić aeroplanowi Stasia!
Zaczynam wierzyć, że jestem swoją własną mascotte‘ą.







Po chwilowym urlopie paryskim, Staś razem ze mną powrócił na front. Służył bowiem już wówczas jako lotnik wywiadowca w polskich oddziałach we Francyi.
Mimo całej radości towarzyszenia memu jedynemu, prawowitemu, panu, z czasów tych zachowałem wspomnienie prawdziwego piekła na ziemi. Był to moment ostatecznej walki.
Strumienie żelaza i ognia lały się nieprzerwanie. Grozą przejmowały potworne machiny wojenne: i działa olbrzymie, i wieże strzelające i, najstraszliwsze ze wszystkiego, potworne olbrzymy żelazne, nieubłagane czołgi.
Te przerażały mię najwięcej. Mroziła mię ich ślepa, obojętna moc. Sunęły na czele ataków, gniotąc wszystkie przeszkody. Zapatrzone były we własną tylko potęgę, wszystko jedno przeciw czemu skierowaną. Szły jak sama śmierć.
O, jakże żałowałem ludzi!
Szczęśliwy byłem, że dano mi, przeżyć te okropne chwile wysoko w górze, razem z moim panem, na tak szlachetnej jak samolot, machinie.
Zaprzyjaźniłem się z aparatem odrazu. Zaszczycił mię zwierzeniami. Jakże współczułem mu, że musiał służyć celom wojennym, — on, — tak zapatrzony w słoneczne jutro ludzkości.
Kiedy, potoczywszy się chwilę po terenie, odrywał się od ziemi, jak wielki, królewski ptak, czułem dla niego, niedającą się wypowiedzieć słowami, wdzięczność.
Wszystko zostawało w dole. W przestworzu, grzmiącem od szalejącej poniżej walki, byliśmy sami, wolni!
Czasem przeciwko nam leciał drugi olbrzymi, powietrzny ptak. Okrążaliśmy się szeroko wzajemnie. Coraz wyżej! coraz wyżej! Zawiązywała się walka: Dziwny turniej skrzydlatych rycerzy. My, — albo on. — Uchodził.
Często kule świstały nam koło uszu. Skrzydła naszego samolotu były od nich dziurawe. Śmierć krążyła koło nas w nieskończonej pustce.
Wtedy czułem, jak serce mego pana bije gorącą myślą o Ojczyźnie.
— O, czemuż to nie tam! I ci wszyscy bracia tam na dole, ofiarni w piekle cudzych walk — dla Polski. Wszyscy oni jednacy, — myślałem, — wszyscy — wszędzie!
Niebezpieczeństwo jednak tylko igrało z naszym samolotem. Przez cały czas walki zły los omijał nas, jak cudem.
I przeważyło się nareszcie zwycięstwo.
Front niemiecki został złamany. Wspólny wróg padł. W Austryi i w Niemczech rewolucya.
Teraz już wszyscy trzej zaborcy Polski leżeli w prochu.
Sprawa tryumfowała.
Przyszła chwila, że dostaliśmy rozkaz wycofania się z frontu na wypoczynek.

Jechałem na ciężarowem aucie, co wiozło mię razem z samolotem Stasia. I wtedy to, — w mijającym nas w drodze, długim orszaku zdobyczy wojennej, spotkałem raz jeszcze mego przyjaciela, wierny samochód belgijski.
Przy chwilowem zapchaniu drogi znalazłem się tak blizko, że zdołałem zamienić z nim kilka słów.
Był szczęśliwy.
Udało mu się tak pomyślnie zastrejkować w odpowiedniej chwili, że prusak musiał go zostawić na środku gościńca. Teraz służy swoim. Kieruje nim żołnierz rodak. Nie wątpi, że potoczy się jeszcze kiedyś po drogach belgijskich.
Gorącem życzeniem powrotu do wolnej Ojczyzny pożegnaliśmy się wzajemnie — na zawsze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisława Ostrowska.