Bohaterowie Grecji/Trzy mogiły w Missolonghi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzy mogiły w Missolonghi |
Pochodzenie | Bohaterowie Grecji |
Wydawca | „Ruch literacki“ nr 30—45 /1876 |
Data wyd. | 1876 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tu koniec części drugiej dzieła pana Yemenisa. Tłumacz na chwile wdziera się w prawa autora, by dać dziś pobieżny obraz Missolonghi, jednego z największych imion w mowie ludzkiej, równego Maratonowi, Termopylom i Somosjerze, a zarazem opis tych trzech mogił (główni nagrobku Byrona), które nie są niegodne mogił pod Troją Achilla, Patrokla i Ajaxa, i niemniej mogił Kościuszki. Oto pobieżny ustęp z dziennika, pisanego co wieczór po całodziennej, konnej po Grecji podróży:
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Odpłynąłem z Patras w nocy, noc przebyłem prawie całą na pokładzie; do dnia zbudzony w San Sostis, wsiadłem z pośpiechem w małą łódkę, bo Missolonghi nie posiada portu zdolnego przyjąć parowce. Łodzią płynie się przeszło dwie godzin, tak płytko, że wiosła dotykają ziemi, łódź tylko popychając po wodzie. Mnóstwo roślin podwodnych, miljonami ramion rozgałęzionych pod wodą, jak łza przejrzystą, bogate studium dla malarza, uprawiającego ten rodzaj; mnóstwo liści różnowzorych i kwiatów białych o kielichach tubalnych, pływających girlandami po wodzie; łódka wśród nich szuka swej drogi i robi gościniec, który zaraz fale i rośliny za nią zamykają. Wreszcie z daleka błysnęła jak gniazdo łabędzia, rzucone na szafirach wód, wysuwająca się z za skał aureolami słońca okurzonych w złotym pyle, grupa białych domów; toż jest Missolonghi, o którem tyle się słyszało i marzyło? Tak, nowe Termopyle są kupą lepianek pobielanych. Z jednym z dwóch moich wioślarzy, który ofiarował mi się na przewodnika, imieniem Leonidas, poszedłem w miasto. Uliczkami małemi i bazarem bardzo skromnym, mijając Greków, w jaskrawych strojach grupami stojących w żywej rozmowie, szliśmy w pośpiechu na nich wzrok rzuciwszy. Niektórzy siedząc, z turecka palili nargile przed kawiarniami, inni coś kupowali; mimo nas przeszło dwóch młodzieńców o ślicznej budowie, klasycznych rysach i ruchach, w fustanellach śnieżnych i malinowych fezach, prowadzili się za ręce na znak przyjaźni według tamecznego obyczaju. Pozdrowili Leonidasa i przez jego protekcją mnie, podając rękę z serdeczną prostotą, gdy usłyszeli, żem tu umyślnie z daleka przybył. Minąwszy miasto i kościołek z Panagiją, przez bramę wschodnią poszedłem na cmentarz. Jest ich dwa. Jeden zwykły, drugi zwany „Inwalidów“, którzy leżą osobno, jak drogie miasta relikwie. Mały murek kamienny otacza to uświęcone ustronie, cisza, bujne krzewy, brzęk pszczoły i szelest motyla, lecącego z kwiatka na kwiatek, przerywają to wymowne milczenie, wśród którego tylko w błękitach chóry skowronków gwarzą bezustannie… U wchodu żołnierze (stratioci) strzegący cmentarza, grali w karty. Pozdrowili nas uprzejmie, tytoniu ofiarując.
W środku cmentarza wielka mogiła wszystkich poległych wspomnieniu wzniesiona, po bokach zaś jednej strony mogiła Marka Botzarisa, ze skromnym kamieniem. Był na niej wspaniały pomnik dłuta Dawida d’Angers, wyobrażający młodą dziewczynę, piszącą imię Botzaris na ziemi. Niestety naiwny ludek oberwał jej nos i uszy, a wzięta dla naprawy do Francji, nie oddała jej na powrót, czemu się nie dziwię[1]. Wdowio więc wyglądała mogiła wielkiego męża. Tem żałośniej po drugiej stronie wyglądałaby mogiła Byrona, gdyby nie miała najwspanialszego z pomników możliwych, który tam ktoś przypadkiem może postawił. W mogile tej spoczywał lord Byron, i serce jego w niej zostało, bo ostatniem rozporządzeniem dał je Grecji, zwłoki zaś, wiemy pod jakiemi auspicjami do ojczyzny wróciły, pochowane w kościółku Hucknell, przy Newsteed abbey. Nic uboższego i więcej zaniedbanego, a zarazem wspanialszego od tej niskiej mogiłki: kupa gliny piasczystej, spalonej i niezrośniętej, bez znaku, ni napisu, obok mały laur złamany i wierzba babilońska, śliczna, ale usychająca. Jest jednak na tej mogile znak, jakiego świat może pozazdrościć. Oto Byron niedługo przed śmiercią sprowadził z Anglji małą drukarską prasę, dla wydawania dziennika w Missolonghi, sprawie greckiej poświęconego. Gdy umarł, i Missolonghi po wiadomej obronie, rylcem dziejów wyrytej, padło pastwą wroga. Turcy dom Byrona zrównali z ziemią, drukarnię zaś w morze rzucili.
Później Missolonghi znowu w walce wyszło zwycięzko, Turcy uszli na zawsze, a po pewnym czasie morze ustąpiło, drukarnia wyszła z fal. I dziś, wielkie świadectwo, ta rdzawa prasa pogięta i połamana stoi jako jedyny znak i ozdoba na mogile Charolda, przejmując do głębi niespodzianem wrażeniem każdego pielgrzyma[2]. Z domu zaś ledwo kilka głazów zostało, ktoś wybudował dom nowy w tem miejscu i mieszka „sobie“.
Przewodnik mój rzekł o Byronie: „Nie leży on już w tej mogile, kości jego wraz z innymi Świętymi tam przeniesiono“, i wskazał wielką, wspólną mogiłę „Świętymi ich zowiemy, bo oni polegli za to, byśmy dziś byli wolni.“ Sam jeden wśród tego cmentarzyska, słysząc te słowa, rzuciłem się na pierś Greka, który nie znając alfabetu, znał alfabet ducha, i te wyrazy gorąco poczute pogodziły mnie z ogadaną młodą Grecją. Missolonghi oprawne w przystań morską, rozścielającą się modremi laguny, których smuga nieustannie brzeg muska, prawie domów dotykając, sprawia posępne, ale urocze wrażenie. Klimat zabójczy, głównie dzieci dziesiątkujący, zabił Byrona[3]. W dniu śmierci, pokój, w którym kończył, przedstawiał widok opuszczenia do nędzy podobnego, drzwi otwarte, pusto, kto chciał, wchodził i wychodził, tylko stary służący czuwał przy łożu, a felczer choremu tego dnia trzydzieści razy krew puszczał[4]. Skończył, mówiąc: „Cóż mogłem więcej uczynić, o Chryste! człowiek zwany ateuszem i gorszycielem.“
Przy mogile Byrona wygrzebałem z pomocą Leonidasa wielki kawał bomby, z ziemi wyglądający, nie wiem czy go na koniu w worku moim dowiozę z kwiatami i liśćmi aż do domu. Odpłynąłem inną, mniejszą łódką sam z Leonidasem, bo żeglarze nie chcieli mozolną drogą przeciw wiatrowi wracać, a trzeba było dogonić okręt płynący do Galaxidis. Popłynęliśmy więc inną droga, bliższą, z małym żagielkiem, ale droga szła przez pełne morze. Siedziałem ledwie pomieszczon w łódce z Leonidasem, wiosłującym jak wielki wirtuoz, szamoczącym się z żywiołem niespokojnym z przekorą lwią, pełną pustej wesołości i wietrznością dzikiej mowy; składał i rozpinał żagielek w tę i ową stronę z zręcznością błyskawiczną. W środku drogi, dwie godzin zamiast jednej trwającej, morze zaczęło się dąsać, fale turkusowe o srebrnych grzywach w słońcu olśnione, poczęły od przeciwnej strony spinać się, wstecz nas popychając, lataliśmy jak szaleni po bezdennych przestrzeniach; nie zapomnę przeprawy w tej czarodziejskiej łupinie na wielkiej pełni morza! Wesoły nieco podchmielony Leonidas, co dopiero teraz dostrzegłem, zapewniał mnie o swej zręczności, żagiel jednak przechylał łódkę tak, że kraniec tuż nad falą jednem bryzgnięciem mógł być zalany. Wesoły wioślarz prawił mi w drodze tysiące facecji i jedną. Na muskularnem ręku kudłatem miał wymalowane i wypieczone dwie dziwne figury, jak mówił Venus i Amora, których sina ta malatura przedstawiała stojących przy sobie z serdecznym umizgiem, w powiewających draperiach, pod spodem napis Eros. (W ten sposób i pielgrzymom w Palestynie kładą też na ręce napis Jeruzalem, który jest nie do zmycia i zostaje na zawsze.) Młody Leonidas mówił mi inter cetera[5], że raz tylko się kochał, ale szalenie, że z tego powodu stracił i rodzinę i całe mienie, bo się miał dobrze. Jednak to było niczem wobec namiętności, co go trawiła dzień i noc, ile że przedmiot niegodny z niego się naigrawał i ciągnął marne zyski. „Dopiero, gdy mi ten znak na ręce wymalowano, w tejże chwili zostałem uzdrowiony, mówił, z tej przeklętej choroby, i dziś choć wiosłem zarabiam na życie, szczęśliwy jestem, że mnie minęła „ta febra“. Wiara w ten znak była u niego ślepa i tak zabobonnie charakterystyczna, że go mój mimowolny uśmiech uraził. Tak się mocując z falami, które ciągle rosły, z pomocą żagla tylko, dopłynęliśmy wreszcie do San Sostis. Morze wzrastało coraz bardziej i grzmot odległy zaryczał. Cztery godzin jeszcze czekałem na statek. Przed kilku domkami na dużych matach i sieciach nad morzem leżała swobodna grupa majtków, śpiewając i gwarząc wesoło. Kilka minut wystarczyło do podróżnej zażyłości, opowiadań i żartów. Rozciągnąłem się na matach i rad byłbym usnął, gdyby nie obawa o statek. Nad grupą majtków ujrzałem wtedy (i już senność przeszła) młodziutkie dziewczę, stojące w ciemnej sukience i robiące sieci z wielką szybkością i wdziękiem. O twarzy Korregiowskiej i czarnem oku jak węgiel płonącem, przypominała mi żywcem obraz św. Małgorzaty, piszącej rylcem, w kąciku galerji Drezdeńskiej umieszczony, z napisem: Schule des Corregio[6]. Była Corfjotką, wesoła i szczebiotliwa, o nieokreślonym wdzięku, mówiła ślicznym włoskim akcentem, jak wszyscy na Korfu. Wymówiła się w rozmowie, że jej żal, iż nie ma sukien męskich, bo najszczęśliwszą byłaby, gdyby mogła podróżować po świecie. Gdy jednak zrobiłem minę posłania Leonidasa po krawca, sposępniała, mówiąc, że matki swej opuścić nie może.
To o pół ćwierci mili zaszumiał parowiec. Wziąwszy kwiatek od cudnej Korfijki i adres jej, posłałem jej potem pierścionek z napisem: „Zapomnij!“ Leonidas większą łodzią odwiózł mnie do okrętu, bo morze tak urosło tymczasem, żeśmy ledwie dobili. Pożegnałem go serdecznem uściskiem, tak jak moich dobrych niegdyś tatrzańskich górali. Noc szybko zapadła, gdy statek ruszył, wśród nocy gdzieś na górach las się zapalił, przerażająca łuna krwawo rozeszła się po niebie i odbiła na morzu, pobladły gwiazdy od demonicznego widoku. W dali zaś błyszczały już morskie latarnie Patrasu, który dosięgliśmy w cztery godzin. Wśród nocy łódką przepłynąłem na drugi okręt, co przez Galaxidis o świcie płynął zatoką do Koryntu i Aten. A! cóż to za droga! Kanał koryncki jak trzy razy Ren, morze płynnym turkusem, to szersze, to węższe, oba brzegi gór skalistych w błękity goniące, odziane lasy szpilkowymi, tak świeże i dziewicze, znikające w mgłach błękitnych i wciąż nowemi obrazy się wysuwające, że oko wrażeniem pijane na chwilę spocząć nie zdoła.
Zamki Rumelji i Morei sterczą na dwóch brzegach (jak Czorsztyn z Niedzicą), dalej wieczne Lepanto (zwane Epachtos) stromo rzucone na połoninach skał zielonych, mury tureckich warowni lecą ku górze, to wężem pełzną w dół nad urwiska. Droga coraz cudniejsza, góry piętrzą się i rosną, morze rozsuwa się uśmiechnięte, zielona Vostiza w oliwnych gajach, z za skał się wysuwa. Lasy dziczeją, skały ciemnieją i stają się ostrzejszemi, wreszcie strumień Kalawryta wpada z szumem do morza z dzikiego, otchłannego wąwozu skał, których perspektywa gubi się w odległościach owianych błękitami Claude Lorraina, z zachwycającym majestatem. Stanęliśmy w Galaxidis zkąd ujrzałem w dali gruzy Skala Salona, tej nieśmiertelnej kolebki greckiego malarstwa.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
- ↑ Od tego czasu jednak rzeźba David’a d’Angers’a trafiła do Aten; zaś jej kopia dłuta Georgios’a Bonanos’a do Missolonghi, tą ostatnią można zobaczyć na stronie Wikimedia Commons.
- ↑ Dziś w Missolonghi, Missolunghi, Misolonghi, albo Mesolongi (bo trzeba pamiętać, że to wszystko są transkrypcje z nazw pisanych alfabetem greckim: Μεσολόγγι) w Parku Bohaterów stoi pomnik lorda Byrona w turbanie, z kindżałem w rękach i książkami u stóp. Można tam też zobaczyć tablicę na cześć polskich przyjaciół Grecji, którzy bronili Missolonghi pod dowództwem Mirdzewskiego, a na niej napis po grecku i polsku: „Za Grecję i Polskę“.
- ↑ Byron zmarł chorując na malarię.
- ↑ Byrons Briefe und Tagebücher Böttiger podług Moora i L. B. jugé p. les témoins de sa vie pani Guicioli. Tylko kobieta mogła napisać dzieło tak wielkie głębią uczucia i zaparciem siebie, nikt, a najmniej Moor (który według dowodów p. Guicioli nie był przyjacielem Byrona prawdziwym), nie dał takiej książki o Byronie. Słusznie a propos emancypacji, wyrzekła pani Duchińska: „Pragniesz tylko być mężczyzną, ty co możesz być aniołem!“
- ↑ Inter cetera — między innymi.
- ↑ Schule des Corregio. — Szkoła Corregia.