Bogowie Germanji/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Bogowie Germanji
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVI

Nareszcie Hialmar Butzke otrzymał trzytygodniowy urlop i Mundus Film niezwłocznie przystąpił do zdjęć w terenie. Pogoda była piękna, drzewa rzucały już cień i każdy dzień wiosny potęgował urok lasów w Buckow. Ale również z dnia na dzień piętrzyły się niepowodzenia i przeszkody.
Główny urząd propagandy naglił do pośpiechu, komisarz przydzielony do Mundus Filmu mieszał się do wszystkiego, przeszkadzając pracom zespołu, zdjęciami zainteresował się sam deputowany Erzberger, szef biura propagandy wyłonionego przez parlament, a tymczasem niepodobna było w ciągu całego tygodnia ściągnąć do Buckow solennie przyobiecanego i już odkomenderowanego bataljonu landsturmu oraz półbaterji polowej, bez których całe bohaterstwo Hialmara Butzke wisiało w próżni i nie mogło być chwycone przez objektyw.
Na dobitkę znakomity aktor tak był zgnębiony widmem prawdziwego frontu, który mu groził za parę tygodni, że nie mógł się opanować ani rozruszać i przerażał reżysera swoim skapcaniałym wyglądem. Eva zaśmiewała się. patrząc na rozpaczliwe wyczyny nieszczęsnego wojaka na czele podstarzałych, ociężałych landsturmistów, niezbyt podobnych do prawdziwych żołnierzy, którzy walczyli ongiś w strasznym lesie Argońskim w sierpniu roku 1914-ego. Niektóre epizody bojowe zakrawały na farsę, oficerowie bataljonu, zarówno Francuzi jak Niemcy, ubawiwszy się dowoli, zgłosili pewnego dnia solidarny protest przeciwko interpretowaniu roli dowodzącego kapitana. Obrazy walki ponawiano i przerabiano bez końca, nieszczęsny Butzke miotał się jak obłąkany...
Van Trothen zjawiał się od czasu do czasu na zdjęciach, przywożony samochodem przez wiernego Abbegglena, który zapewniał Evę, że „kochany szef“ ma się coraz lepiej, manja samooskarżenia minęła zda się bezpowrotnie, przynajmniej chory zapomniał o niej, przez jakiś czas trzeba go nadal pilnować w dzień i w nocy dopóki nie zabezpieczy się sporej ilość ludzi, narażonych na wsypę, i dopóki cała machina i sieć centrali nie ulegnie radykalnemu przeobrażeniu, gdyż tego rodzaju manjacy są mistrzami w oszukiwaniu bliźnich swoich i lubią czasami przycupnąć, właśnie przed najgorszym wybuchem. Zresztą wszystko jest na dobrej drodze.
Jakby dla zaprzeczenia tej pomyślnej diagnozie van Trothen po chwili miłej rozmowy z Evą zwrócił się wprost do starego generała francuskiego, odpoczywającego właśnie po dramatycznem zdjęciu, w którem po rozpaczliwej obronie dostał się do niewoli wraz z kolosalnym sztandarem. Wkrótce stary aktor wytrzeszczył oczy, cygaro wypadło mu z ręki.
Widząc to Abbegglen ruszył do nich natychmiast ze swoim poczciwym uśmiechem. Na to van Trothen porwał trójkolorowy sztandar, stojący pod lipą, i w poprawnej francuszczyźnie zaczął płomienną przemowę do jeńców nieprzyjacielskich, leżących pokotem w cieniu lipy. Landsturmiści nie rozumieli, czego od nich chce ten zapalczywy jegomość wymachujący sztandarem. Wówczas van Trothen rzucił szereg komend niemieckich i porwał na nogi jeńców, którzy wśród reżyserów, ich pomocników, operatorów, własnych oficerów i aktorów, przebranych za oficerów, stracili poczucie kto w tych komedjach dowodzi naprawdę.
— Rozstrzelać mi tego grubego! To szpieg! Cel! Pal!
Abbegglen śmiał się najgłośniej ze wszystkich, a po chwili rozpaczliwego szamotania się z przyjacielem śmiał się wraz z innymi i obezwładniony van Trothen.
— Sama pani widzi... Niech pani będzie gotowa każdej chwili...
Nazajutrz padał deszcz, a gdy dnia następnego w ślicznem słońcu wszystko było przygotowane do wymarszu kompanji kapitana Hofackera (Hialmar Butzke) na plac boju i wzruszającego pożegnania jego z narzeczoną, piękną i bohaterską Margaretą, napróżno czekano na Evę. Telefony, wyrzekania, niepokoje... Wysłano samochód do Berlina. Godziny mijały...
W ciągu tygodnia gazety berlińskie prześcigały się, alarmując opinję wciąż nowemi rewelacjami o tajemniczem zniknięciu Evy Evard. Nagromadzono odmęt informacyj, prawdopodobnych i nieprawdopodobnych przypuszczeń, plotek, bajek, absurdów.
— Evę Evard porwała i uwiozła kędyś banda zamaskowanych automobilowych złoczyńców w celu wymuszenia na niej grubego okupu.
— Wiadoma redakcji pani M., która również znikła bez śladu, była ostatnią osobą, którą widziano w jej towarzystwie.
— Dramat zazdrości! Eva Evard na schadzce w jednym z pałacyków na Kurfürstendamm została straszliwie i nieodwołalnie zeszpeconą zapomocą witrjolu i brzytwy przez jedną z arystokratycznych swoich kochanek. Śledztwo w toku. Nieszczęśliwa ofiara, której boskie oblicze stało się jedną krwawą maską, walczy ze śmiercią. Pozostaje jeszcze pewna nadzieja uratowania oczu. Okrutną zbrodniarkę baronową S. aresztowano, śledztwo otoczone najgłębszą tajemnicą.
— Zamordowanie Evy Evard! Znakomita artystka padła ofiarą zbirów bolszewickich, zbrodnia ta pozostaje w ścisłym związku z aresztowaniem przez władze niemieckie rzekomego księcia Uchmatowa, jedynego spadkobiercy miljonów, złożonych przez jego ojca w Deutsches Bank. Krwawy Kreml wywarł swą zemstę na Evie Evard, podejrzewając, że ona to wpłynęła na młodzieńczego fanatyka nihilizmu, który oparł się naciskowi Joffego, by oddać odziedziczone miljony na rzecz Sowietów...
Widziano Evę w Studgardzie, w Lipsku, w Mannheimie, w Augsburgu, w Norymberdze, we Wrocławiu i w innych miastach. Mnóstwo listów napływało do prezydjum policji ze wskazówkami, z poszlakami, z głupiemi radami, z hipotezami, wylęgłemi w malignie. Prasa wyliczała inwentarz wspaniałych tualet, kostjumów egzotycznych, luster, kufrów, pozostawionych w Hotelu „Windsor“, zastanawiał tylko brak klejnotów, a między innemi bezcennej broszy w kształcie liścia klonowego — symbol Kanady — wysadzanego brylantami, szmaragdami i opalami...
Generał Sittenfeld zarządził również poszukiwania. Zawiedziony sromotnie we wszystkich swoich obliczeniach i przewidywaniach rozjadł się i zawziął, żeby za wszelką cenę dostać w swoje ręce Evę, znienawidzoną i pożądaną do granic obłędu. Ani na jedną chwilę nie uwierzył w porwanie, w morderstwo ani w jakąkolwiek katastrofę — Eva poprostu ukryła się, uciekła spłoszona, w strachu przed czemś, przed kimś... Coby to mogło być? W ciągu kilku dni mozolił się nad tem jednem pytaniem, przerobił sam ze sobą nieskończone mnóstwo hipotez dopuszczalnych, ostatecznie możliwych i wreszcie warjackich, wysilił i wyczerpał swą wyobraźnię aż do granic zupełnego ogłupienia. Zdręczony, z pustą głową przeczekał jeszcze jeden dzień i dopiero raczył zauważyć spojrzenia, które od paru dni rzucał ku niemu dyskretnie, zrzadka, w ciągu godzin biurowych kapitan Gutzner.
— Morgen, kapitanie, co tam dziś nowego?
Kapitan Gutzner odgadł wlot, że biedny generał już nie może sobie dać rady i nagwałt potrzebuje otuchy i pomocy.
Oznajmił w krótkich słowach, poprawnie oficjalnych, że wszystkie stacje i posterunki pograniczne cesarstwa oraz krajów okupowanych od trzech dni czuwają nad tem, aby zaginiona nie przemknęła się pod jakimkolwiek nazwiskiem i za jakimkolwiek paszportem. Na szczęście wszyscy znają zaginioną z ekranu, a choćby z fotografij, nieustannie umieszczanych w dziennikach. Zaginiona ma być zatrzymaną na granicy z zachowaniem najwyższej kurtuazji pod pozorem wyjaśnienia rzekomych nieformalności w papierach i pod ścisłym, choć niejawnym nadzorem skierowana z powrotem do Berlina.
Generał oniemiał. Poczerwieniał, napęczniał, na szczęście ersatze wojenne tudzież pęcak, brukiew, śledzie pozbawiły go dawniejszych skłonności apoplektycznych.
— Panie generale, rozporządzenie to pochodzi od policji politycznej, dopiero dzisiaj rano otrzymaliśmy odnośne zawiadomienie za podpisem...
— To Gneist! Ta bezczelna kanalja...
— Tak jest... Za podpisem doktora Gneista. Skądinąd wiadomo mi, że wzmiankowana osoba jest tam u nich podejrzaną o udział w wielkiej intrydze politycznej. Oczywiście jakieś bzdury...
— Co za intryga! Mów pan co wiesz, do wszystkich djabłów!
— Otóż dr. Gneist odkrył rzekomo, że pani Eva Evard rzekomo prowadziła w imieniu koalicji rokowania z nieoficjalnym ajentem dyplomatycznym podwójnej monarchji o pokój odrębny. Jest nim rzekomo redaktor Max Edeling, obserwowany od dłuższego czasu przez policję polityczną.
— Absurd! Nonsens! Haniebne przekroczenie kompetencji! Zbrodnicze nadużycie władzy! Wyraźny spisek, wymierzony przeciwko mnie! Proszę się natychmiast połączyć z ministrem wojny i zażądać dla mnie osobistego widzenia na dzisiaj.
— Pan minister znajduje się w Głównej Kwaterze, powraca jutro...
— Więc z ministrem spraw wewnętrznych!
— Dr. Gneist obiecuje być u nas w godzinach poobiednich, ma jeszcze telefonować.
— Dobrze, niech przyjdzie, każę go spuścić ze schodów!
— To mu się należy, ale, panie generale ma on zarazem coś ważnego do oznajmienia w związku z nadspodziewaną śmiercią tego biednego van Trothena...
— Co? Kiedy? Jak?
— Wczoraj wieczorem zakończył śmiercią samobójczą w przystępie ostrej neurastenji. Otruł się.
— Boże miłosierny! Jeszcze tego mi było potrzeba...
— Dr. Gneist twierdzi stanowczo, że został on otruty przez niejakiego...
— Do wszystkich djabłów!... Tegoby jeszcze brakowało! Ależ ten podlec Gneist jest w dodatku niebezpiecznym manjakiem...
— Posiada on protokularne zeznanie swojej agentki, pielęgniarki z zakładu Schönowa, przydzielonej do chorego.
— Protokularne zeznanie!... Znamy się na tem, Gutzner? Co?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.