Bogowie Germanji/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Bogowie Germanji
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIX

Nareszcie po niezliczonych konferencjach, ceremonjach, namowach i zabiegach senatora Guillet-Goudona, który pracował z całą furją fanatyzmu, przełom w opinji zaczął zdradzać pierwsze objawy jakowychś zaczątków realizacji. Oto trzech matadorów opinji, zdręczonych do ostateczności przez senatora, z dobrą wiarą, ale kto wie, czy nie dlatego jedynie, żeby się od niego raz odczepić, zgodziło się zapoznać ze sprawą Evy Evard, ale bynajmniej jej nie rozpatrywać, na wstępnej komisji poufnej, która nie miała mieć charakteru sądu honorowego ani praw orzecznictwa, ani — i t. d., i t. d. Pomimo tylu zastrzeżeń, było to jednak dźwignięcie sprawy z martwego punktu i jakowyś przecie początek rzeczy. Byli to panowie: René Sanson — były członek Trybunału Kasacyjnego, bardzo stary, patryarcha radykalizmu, Michel Dugast, historyk, mumja apolityczna z Akademji Napisów i Ernest Dunoyer, głośny adwokat, jedyny młody człowiek między czcigodnymi starcami, gdyż dobiegał zaledwie lat sześćdziesięciu. Senator nastawał, żeby Eva była przesłuchaną protokularnie, ale kollegjum po dłuższem zastanowieniu odrzuciło to żądanie i uchwaliło, że pani Evard może być co najwyżej zwyczajnie „wysłuchaną“ bez żadnych notatek, co nie naruszałoby charakteru prywatnego całej procedury. Konferencja zbierze się prywatnie w mieszkaniu senatora, zaproszona przezeń wraz z osobą zainteresowaną na filiżankę herbaty.
Senator tryumfował, Eva dziękowała mu ze łzami, które go tak wzruszyły, że padł przed nią na kolana i przypił się do jej rąk. Nie wiedział, że były to gorzkie łzy poniżenia. Oto do czego doszła ulubienica fortuny, rozpieszczona przez ludzi Eva Evard... Wierzyła, że to dopiero początek wielkiej akcji, ale nie była przygotowaną na tak upakarzające ostrożności ze strony trzech matadorów z których liczył się zaledwie jeden były członek Trybunału Kasacyjnego, ale i ta była gwiazda najwyższej magistratury była jeno echem czasów sprawy Dreyfusa i ci, którzy go jeszcze pamiętali, byli pewni, że René Sanson oddawna już umarł. Teraz zacny senator wygrzebuje go dla niej z mogiły zapomnienia... Cóż, widać nikt z większych powag nie chciał się mieszać w te sprawy, każdy się boi rozjuszonej opinji. Eva postanowiła jeszcze zaczekać co z tego wyniknie, ale nie opowiadając się senatorowi złożyła dokumenty w prefekturze policji z podaniem o pozwolenie na wyjazd do Szwajcarji „w celach artystycznych“.
Tymczasem Niemcy uderzyli potężnie i znów nieoczekiwanie, tym razem w Szampanji. Bohaterskie Reims, które wraz ze swoją katedrą w ruinach ostało się tylekroć przed najzacieklejszemi szturmami, miało być łada chwila ogarnięte przez nieprzyjaciela. I udręczony Paryż, zanim zdążył odetchnąć po minionej nawałnicy, znowu zbudził się pewnego poranka z koszmarem klęski w duszy. Nanowo ze drżeniem fczekano na gazety, złe wieści, alarmujące pogłoski przebiegały przez wspaniałe avenues, przez bulwary, mosty, ulice, i uliczki i najnędzniejsze ślepe zakątki potwornego mrowiska ludzkiego, na które z wyżyny trzech tysięcy metrów spoglądali lotnicy nieprzyjacielscy, miotając w ten zamęt swoje pociski. Ludzie znowu nie wierzyli komunikatom, oskarżali wodzów, domagali się całej prawdy i truchleli przed nią.
W trzecim dniu ofensywy Eva otrzymała tajemniczy telefon, czyjś niewyraźny głos męski prosił ją w tonie dziwnie nakazującym, żeby zechciała być dzisiaj jeszcze, o godzinie czwartej w Jardin d’Acclimatation w głównej alei — sprawa niesłychanej wagi — mówi przyjaciel, sądzi, że go pani Evard poznaje po głosie?
— Nie przyjmuję podobnych zaproszeń.
Znowu dzwonek.
— Pani Evo, to jeszcze ja — czy pani nie poznaje? La gueule cassée...
— Ach, to pan, tak, teraz poznaję.
— Więc bardzo proszę być!
— Będę, ale dlaczegóż...
— Proszę nie pytać o nic!
W cywilnem, nieszczególnem ubraniu kapitan Percin wyglądał obco i niemiło. Ze swoją pokiereszowaną jednooką twarzą zdawał się być złoczyńcą, który wylizał się po jakiejś strasznej bójce z podobnymi sobie. Był zdenerwowany, w zapomnieniu powitał ją po wojskowemu, przyłożywszy dłoń do swego słomianego „canotier’a“. Wparł w nią złe, jadowite spojrzenie — Evę ogarnęło zdumienie, że ten pan kiedyś mógł ją zachwycić i porwać.
— Panie kapitanie, co za ostrożności? Czyżbym była aż tak zapowietrzona w Paryżu, że szanujący się oficer...
— Tak trzeba. Nie będziemy mówili o głupstwach, nie pora na to. I niech się pani śpieszy, niema godziny do stracenia!
— Na Boga, z czemże mam się śpieszyć?
— Dziś, jutro, w ostateczności jeszcze pojutrze może pani przejechać przez granicę, później już pani nie przepuszczą. Pojutrze wydane będą rozkazy i zaczną panią śledzić. Niech pani natychmiast rozpocznie starania w biurze gubernatora wojennego Paryża... Wiadomo mi, że Pani paszport już tam leży, przesłany z prefektury policji. Biuro paszportowe gubernatorstwa nie otrzyma żadnych instrukcji co do pani w ciągu najbliższych trzech — czterech dni, niech pani uzyska pieczątkę wojskową a potem już tylko wiza helwecka... I niech pani jedzie! Niech pani unosi głowę z tej nieszczęsnej afery!
— Niechże mi pan da chwilę do opamiętania... Co się stało? Co mnie grozi? Dlaczego pan na mnie patrzy tak strasznie?
— Nie patrzę strasznie, staram się tylko sprawdzić, przeniknąć w pani nagą prawdę, poznać po tych pani oczach...
— Co pan chce przeniknąć?
— To, co i tak zgóry wiedziałem. A teraz jestem zupełnie przekonany, że pani jest niewinną. Inaczej, proszę mi wierzyć, nie ostrzegałbym pani.
— Któż mnie posądza? O co?!
— Jeszcze się pani nie domyśla? Nasz kontrwywiad ma poważne poszlaki, że pani jako kochanka generała Sittenfelda...
— Nie byłam jego kochanką! Zbliżyłam się do niego dla ułatwienia sobie mojej misji... Wykradłam mu plan pierwszej ofensywy wiosennej...
— O tem wiadomo, oczywiście plan był fałszywy i mógł wprowadzić w błąd naszą Główną Kwaterę...
— To nie moja wina.
— Słusznie, to też nikt pani o to nie oskarża, albowiem niema dowodów, żeby pani ze złą wiarą...
— Więc o cóż?!
— O to, że pani, zmieniwszy swe antypatje na sympatje, tudzież odwrotnie, nie mówiąc już o ogromnem wynagrodzeniu pieniężnem, podjęła się działać przeciw Francji, wydobywając dla Niemców tajne informacje...
— Ależ od tych Niemców, od tego samego właśnie generała Sittenfelda zmuszona byłam uciekać nagwałt w tem, w czem stałam... A przez granicę w okolicach Bazylei przeprowadziła mnie nasza tajna agentura graniczna, a ostrzegł mnie i pomagał mi we wszystkiem szef naszego wywiadu i jego zastępca.
— Tamtejszy szef już nie żyje...
— Van Trothen umarł?
— Zwarjował i był niebezpieczny, więc umarł w porę.
— To Abbegglen go zgładził, jego zastępca!...
— Nie wiem, ale ten siedzi już w więzieniu zdradzony przez... Posądzają o to właśnie panią.
— To obłęd! Temu człowiekowi zawdzięczam moją ucieczkę a może życie!
— I cóż to znaczy? Kontrwywiad twierdzi, że cała ucieczka pani była mistyfikacją w celu odzyskania w Paryżu dobrej opinji i prestiżu, nadwątlonych przez pani germanofilskie wystąpienia i afiszowanie się z generałem Sittenfeldem.
— Dobrze, a pomoc Abbegglena?
— Był w rękach prowokatorów.
Eva roześmiała się, a widząc ponurą, straszną twarz kapitana Percin, która zaskrzepła i nawet nie drgnęła, zaczęła się śmiać w najlepsze.
— O, pani Evo... Popamięta pani kiedyś ten niewczesny śmiech... W jakiejś strasznej godzinie... Obym był złym prorokiem... Niechże pani będzie poważną!
— Jakże, na Boga, mam być poważną, kiedy pan, mój dawny przyjaciel i tak wybitny uczony psycholog oskarża mnie...
— O nic pani nie oskarżam! Ja panią chcę ratować! Powiedziałem już raz, że jestem przekonany, że pani nie zawiniła w niczem, chyba w zdumiewającej lekkomyślności z jaką pani wtrąciła siebie w najokropniejsze powikłania dla głupiej zabawy, dla sportu!
— A więc choćby dla sportu — ale z całej duszy chciałam dopomóc Francji...
— Ja wierzę, ale cóż ja tu znaczę? Są inni a w ich rękach jest pani wolność a nawet życie, ci widzą poszlaki, pozory, ci szukają winowajcy straszliwego krachu centrali wywiadu francuskiego na całe Niemcy. Zostaliśmy bez wywiadu jak ślepi w najokropniejszej fazie wojny, a zresztą cała gromada ludzi zaufanych, prawdziwych bohaterów wpadła tam w ręce nieprzyjaciela i żaden z nich nie wyjdzie żywy. Teraz ze zrozumiałą wściekłością poszukują sprawcy tej klęski a pozory wskazują na panią. Wisi nad panią okropne niebezpieczeństwo! A pani się śmieje...
— Już się nie śmieję. Rozważam moje czasy berlińskie i napróżno szukam owych pozorów, staram się pojąć, skąd urodził się ten kolosalny absurd...
— Na dociekania ma pani czas! Teraz trzeba myśleć tylko o jednem, jak się wymknąć, bo gdy panią raz chwycą...
— Więc pan przypuszcza, że sądy francuskie na podstawie jakichś pozorów...
— Dopuszczam wszystko, mogą panią nawet uwolnić, ale równie dobrze mogą panią zasądzić na dziesięć lat albo skazać na śmierć i wyrok wykonać w dwadzieścia cztery godziny! Nikt nie zdoła przewidzieć jak się rzecz obróci, to zależy od tysiąca okoliczności. Nie znam aktów pani sprawy, ale jeżeli w owem fatalnem „dossier“ znajdą się czyjeś kategoryczne zeznania? Jakiś nieostrożny list, pisany pani ręką? Jeżeli na dobitkę ma pani gdzieś tam ukrytego wroga? A pierwszy lepszy zbieg wydarzeń, zaobserwowany przez kogoś, przypadkowe zetknięcie się dwuch faktów, lub fakcików, z których każdy jest niczem, a w połączeniu stanowią szkopuł, z którego się pani nigdy nie wyplącze? Mogła pani popełnić lekkomyślnie jakiś drobny błąd, który przy swojej minimalnej wadze, w splocie pewnych okoliczności może panią śmiertelnie obciążyć i pociągnąć na dno... Mniejsza o to, zadanie pani na teraz jest proste — trzeba uciekać zagranicę, ma pani przed sobą trzy dni i ani godziny więcej!
— Więc dla jakichś fantastycznych przypuszczeń tych nieciekawych panów z waszego kontrwywiadu mam złamać cały mój program na ten sezon, mam uciekać a więc wyrzec się nazawsze rehabilitacji wobec opinji francuskiej i poddać się bojkotowi towarzyskiemu? Właśnie grupa bardzo poważnych osobistości przystępuje do akcji w celu oczyszczenia mnie z zarzutów germanofilstwa... Dlaczego pan się śmieje?
— Śmieję się, bo cóż mam z panią począć... Chcę panią ratować a pani jak głupie dziecko, jak jakieś bezrozumne stworzenie, nie widzi okropnej grozy położenia... Nie alarmowałbym, gdybym nie miał niezbitych danych, że zaciąga się dokoła pani śmiertelna sieć, a gdy ona się raz zamknie... Wszak nie przychodziłem do pani od tylu dni, bo natknąwszy się na samym początku mych zabiegów na wyraźną niechęć ku pani ze strony pewnych bardzo miarodajnych czynników, postanowiłem zbadać rzecz dokładnie. Nie poszło mi to łatwo, ale gdy przychodzę teraz i ostrzegam panią, to wiem co mówię.
— Niechże mi pan przynajmniej powie coś bardziej konkretnego... Ja tak nie mogę...
— Proszę poprzestać na tem, co pani wie. Nie mogę zdradzić pewnych szczegółów, powierzonych mi w tajemnicy przez kolegę z II Biura na słowo oficerskie. Rozpacz mnie bierze, bo może toby panią przekonało, ale muszę milczeć.
— Dziękuję panu kapitanowi za tak daleko posuniętą życzliwość... A może jednak wyjawiłby mi pan tę straszną rzecz, bo gdybym wiedziała, że jakaś wstrętna intryga wymierzona jest przeciwko mnie... Kto wie, możebym się zdecydowała posłuchać pańskiej rady...
— Nie! Proszę zawierzyć memu słowu!
— A więc i ja powiadam — nie! W każdym razie jestem szczerze wdzięczna. Do widzenia!
Odwróciła się szybko i poszła w głąb parku. Była oburzona, ogarniała ją nienawiść do wrogiego paryskiego świata, który ją dręczy i prześladuje, rzucała wyzwanie wszystkim jawnym i tajemnym mocom tego miasta, zawzięła się — nie tak to łatwo zahukać i zastraszyć Evę Evard! Szła porywczo prosto przed siebie aż w końcu alei padła na ławkę. Poczuła swoje osamotnienie i bezsilność, zdawało jej się, że bezmierny ciężar przytłacza ją do ziemi. Z oddala przez zarośla dochodziły ją skrzeczenia i wrzaski egzotycznych ptaków. Coś tam beczało monotonnie, tęsknie, melancholijnie, jakieś stworzenie boże porwane z końca świata, zamknięte w klatce rzucało w przestrzeń swą beznadziejną nostalgję. Ozwał się ze zgłuszoną potęgą daleki chrapliwy ryk, to lew libijski dusił się w niewoli, nawet za żelazną kratą nieposkromiony i groźny.
Całą swoją dzielną naturą buntowała się przeciw przemocy jakiegoś głupstwa, choćby ono miało nawet kosztować ją wiele kłopotów i przykrości. Nie jest dzieckiem, które ucieka z ciemnego pokoju od tak zwanych „strachów“ — kapitan Percin nakrył się prześcieradłem i udaje upiora, ten psycholog ma chorą imaginację albo dostał manji prześladowczej w jej imieniu — kto wie czy jej jeszcze nie kocha...
Niepodobna brać poważnie całego alarmu, najwyżej są to jakieś biurokratyczne kawałki manjaków, zasiedziałych w kontrwywiadzie z dodatkiem psychozy wojennej, przez którą wszędzie dopatruje się „niemieckiej ręki“ i „infiltracji“ wpływów nieprzyjaciela. Wyrosło to oczywiście na gruncie nieszczęsnego bojkotu towarzyskiego i kampanji feljetonowych szantażystów a wzmogło się jeszcze podświadomie w skutku zwycięstw niemieckich i ich ponawianych mistrzowskich zaskoczeń. Powietrze tutejsze jest wprost zatrute podejrzliwością, byle konsjerżka, byle gap bulwarowy wszędzie widzą szpiegów i zdrajców i ustawicznie niepokoją władze bezpieczeństwa — Eva czytała już artykuły, które wyrzekały na tę plagę.
Tak rozumując Eva uspakajała się, otrząsając się z ciężkiego wrażenia i z niejakiego przelotnego strachu po rozmowie z kapitanem Percin. Cóż, kapryśnica fortuna przez całe jej życie tak wierna narazie odwróciła się od niej, trzeba to umieć przetrwać i przeczekać — i tak ma dość trosk z głupią i tchórzliwą „opinją“ Paryża, zniosła kampanję oszczerstw, przezwycięży i fantasmagorję jakichś komicznych kontrwywiadowców. Swoją drogą dużo by dała, żeby znaleźć się o tej porze w zacisznej Helwecji, w swojem wymarzonem oknie w hotelu w Mürren.
I nagle ujrzała wizję swego zamierzonego filmu. Sypnęła się na nią nawała obrazów, scen, gestów, wyrazistych twarzy. Chwilami mknęły przesuwając się jak na ekranie harmonijne, powiązane ze sobą, jakaś przyciszona orkiestra nuciła melodje wybrane i film żył, biegł, kipiał, tchnął prawdą. To znowu z chaosu pomysłów i kształtów wynurzała się — w formie jakowegoś wpatrzonego w nią oblicza, w formie szalonego ruchu i tłumu na skrzyżowaniu ulic wielkiego miasta, w formie dymów z kominów fabrycznych, w formie drzew szamocących się na wichrze i w tysiącu jeszcze postaci — główna idea utworu, jego dusza, jego cała przyczyna.
Cóż to ma być?
Musiała odpędzać z pamięci niezliczone podobieństwa, analogje, wzory obrazów, w których grata lub które widziała kiedykolwiek, bo wszystko już było i powtarzało się po stokroć, zda się, że film zużył i wykorzystał do dna każdą możliwość ludzką i że już nic dla niej nie zostało. Gubiła się w swem doświadczeniu i erudycji, wynurzała się, przedzierała się przez obcy gąszcz i wreszcie znalazła się jakby w pustce — chwila nicości — i ujrzała przed sobą wyraźnie coś niebywałego jeszcze, co było jej własne, jak dziecię z niej zrodzone, raz na zawsze jedyne, niepowtarzalne.
Natychmiast musi śpieszyć do domu i zanotować na paru kartkach bodaj sam rdzeń pomysłu, obawiała się, że zanim zdąży to uchwycić wizja rozwieje się jak przedziwny zapomniany sen.
Posiadła skarb, ogarnęła wymarzone dzieło swoje. Co jej znaczy wroga opinja Paryża, co znaczą warjackie podejrzenia kontrwywiadowców... Co tam senator Guillet-Goudon ze swymi matadorami, co tam złowróżbny kapitan Percin...
Ale ten czekał już na nią w pobliżu Porte Dauphine, spotkali się przed stacją Metro. Eva spojrzała nań swoim promiennym uśmiechem, czuła w tej chwili całą radość życia, była szczęśliwa.
— A więc, pani Evo, łamię słowo dane przyjacielowi i zdradzam jedną z tajemnic armji...
— Ach, niechże pan tego nie czyni! Poco? Ja i tak pana nie posłucham...
— Pani usłucha. Proszę mi dać powiedzieć!
— Cóż, niech pan mówi, ale jeżeli to dla pana jest takim dramatem...
— Proszę mi zostawić moje dramaty, to moja rzecz, eo z niemi uczynię. Otóż między innemi oskarża panią pewna wybitna agentka nasza, osoba absolutnego zaufania, przekazana nam przez kontrwywiad brytyjski. Pani ją zna z Berlina, choć nie wiedziała pani, że pozostaje ona w naszej służbie. Ta osoba znajduje się obecnie w Paryżu po ucieczce z pogromu naszej berlińskiej centrali. Dalej, wykradła ona i przywiozła ze sobą dokumenty, obciążające panią w sposób zdecydowany.
— I któż to taki?
— Niejaka pani Lamande, podobno pani bywała nieraz w jej domu na Lutzowstrasse...
— Nie znałam tej pani, nigdy jej nie widziałam na oczy, ani jej domu na Lutzowstrasse. Panie Percin, co za bajki?... Doprawdy że pan jest już śmieszny! Kto się poważy wpierać we mnie podobne rzeczy? Co są warte oskarżenia i dokumenty takiej osoby? Przecież to pryśnie przy pierwszej naszej konfrontacji. Albo jest to najgłupsze i najzwyczajniejsze qui pro quo, czyli bierze mnie ona za kogo innego...
— To niemożliwe, Eva Evard jest znana wszystkim i jest jedyna na świecie!
— A zatem pani... Jak ona się nazywa?
— Pani Lamande.
— Więc chyba jest warjatką, agentką obłąkaną z gorliwości... Albo też... O Boże... Jeżeli wszystko co pan mówi jest prawdą, to wygląda to na jakąś podłą intrygę Sittenfelda!
— Prawdopodobnie tak jest, pani Evo, i to jest właśnie najgorsze co panią mogło spotkać!
— Ten nikczemnik ściga mnie aż tu swoją zemstą, ale cóż to za tępe i głupie Niemczydło!... Któż da wiarę podobnym bredniom? I czyż nie jasne, że owa pani Lamande udając, że służy nam, służy wyłącznie Niemcom? Czyż to nie oczywiste nie tylko dla panów „fachowców“ z kontrwywiadu, ale dla każdego rozumnego człowieka?
— To nie jest takie proste, jak się pani wydaje, zaklinam, niech pani nie lekceważy grozy położenia! Pomimo wszelkie słuszne racje i najtrafniejsze hipotezy — niech pani czemprędzej ucieka!
— Więc pan przypuszcza, że sąd francuski wziąłby się na lep ordynarnej intrygi Sittenfelda?
— Intryga bynajmniej nie wydaje mi się ordynarną. Jest ona z pewnością opracowana w każdym szczególe i z niemieckim pedantyzmem zgóry już przewidziała wszystkie pani zaprzeczenia i zarzuty.
— Ależ ta pani bezczelnie kłamie!
— Z pewnością, tylko trzeba jej tego dowieść.
— Ona się zdradzi przy pierwszem mojem pytaniu! Ona nie wytrzyma i załamie się haniebnie na moje pierwsze spojrzenie, tak że każdy pozna, co to za typ!
— Nic podobnego, pani Evo, już Sittenfeld dobrze wiedział co czyni i wiedział kogo nam przysłać. To musi być zbrodniarka mądra, gotowa na wszystko jak demon. Ta się nie zmiesza, nawet się nie zająknie w krzyżowym ogniu pytań ani wi śledztwie, ani na sądzie, przeciwnie, swoją bezczelnością jeszcze skonfunduje panią. A przytem jest nauczona, wytresowana, zaopatrzona w dowody rzeczowe...
— Sfałszowane!
— Dokumenty dobrze podrobione są zazwyczaj lepsze i jeszcze bardziej przekonywujące niż autentyczne, to rzecz oddawna znana.
— Ależ ja odkryję całą intrygę, dam dowody skąd płynie nienawiść do mnie Sittenfelda, o tem wie cały Berlin! Na każde moje słowo znajdę świadków!
— Proszę pamiętać, że niema mowy o świadkach, którzy są w Berlinie!
— Mój adwokat zażąda od nich zeznań na piśmie, sto wybitnych osobistości potwierdzi moje słowa!
— Pani adwokat będzie zbyt rozumnym człowiekiem, żeby w Berlinie szukać świadków, a choćby to uczynił, ani jedna ze stu wybitnych osobistości nie napisze słowa na korzyść pani, gdyż tam rozgłoszono już, że pani była agentką francuską.
— I tę własną agentkę prześladują sądy francuskie? Moi Niemcy nie są znowu tak strasznie głupi.
— Pani Evo, niech się pani nie upiera, niech pani zostawi na boku drażliwości honoru i najsłuszniejsze ambicje. Zdradzę pani, że moja hipoteza o intrydze niemieckiej była nawet rozważana gdzie należy...
— A więc sprawa jest na najlepszej drodze i nareszcie dajmy temu spokój!
— Hipoteza ta została stanowczo odrzuconą! Tak orzekli ludzie poważni i rzetelni, ci, w czyich rękach znajduje się pani los, a więc — biada pani! Pani wie co to jest sąd wojenny, nasz conseil de guerre? To straszliwa, ślepa machina, powołana do tego, żeby tępić zdradę, żeby ścigać i mordować sam jej cień! Niech pani wie, że z chwilą, gdy pani zostanie uwięzioną, cała opinja Francji i krajów sprzymierzonych obróci się przeciw pani! Podczas śledztwa i sądu wszyscy jednym wielkim głosem będą się domagać pani głowy! Niech się pani postawi na miejscu członków sądu, którzy ponadto będą mieli przeciw pani fakty, zeznania, dokumenty.
— Ależ chyba oni są od tego sędziami, żeby odróżnić prawdę od fałszu? Żeby się oprzeć na„ciskowi ogłupionej opinji! Kimkolwiek będą ja zgóry ufam ich rozumowi i sumieniu, zresztą nie skazuje się tak łatwo Evy Evard, ulegając jeno pozorom — i zbrodniczej zachciance niemieckiego generała. Niech pan już nic nie mówi, to się na nic nie zda. Przyjmuję wyzwanie losu! Doprawdy, byłabym niespełna rozumu, gdybym uległa pańskim namowom.
— Ależ ja wybłagałem, wyżebrałem dla pani trzy dni zwłoki, ręcząc za panią honorem... Może tam w duszy radziby byli nawet dać pani uciec... A gdy minie ten czas...
— Panie kapitanie, ja panu powtarzam, że musiałabym być chyba obłąkaną, żeby usłuchać pana. Niedalej jak przed trzema tygodniami nieszczęsny van Trothen błagał mnie, żebym uciekała przed zemstą niemiecką i usłuchałam go. A teraz oficer francuski nagli mnie, bym uciekała przed pomstą Francji. Ależ to się nie mieści w głowie! To wojna pana zmogła, panie Percin, pan cierpi na urojenia!
— Kochałem cię, Evo — odrzekł kapitan głosem zduszonym i beznadziejnie smutnym — i chciałem cię ocalić. Ty wspaniała!... Ty gwiazdo!... Poco ci ginąć marnie w poniżeniu, w hańbie, twójże to los?
— Proszę się nie obawiać, nic mi nie będzie — i doprawdy już do widzenia!
— Ejże... Ejże... Opamiętaj się! Nie igra się z wojną, Evo Evard!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.