Bogowie Germanji/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Bogowie Germanji
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XI

W ustronnej, bezludnej części Thiergartenu pani Greta von Senden błąkała się między stawami, czekając oddawna na umówioną schadzkę z inspektorem policji politycznej, któremu miała wręczyć raport. Nie nadchodził. Z początku się nudziła, potem irytowała się, gdyż pan inspektor za tym razem obiecał jej przynieść „bardzo przyjemną kopertę“, jak to obwieścił był wczoraj poufnie agent łącznikowy, wyznaczając jej spotkanie w parku. Pomimo dwuch pensyi, z których jedna niemiecka opędzała życie i koszta podróży, a francuska, pięciokrotnie wyższa, rozchodziła się również, w końcu miesiąca była bez grosza przy duszy, a „bardzo przyjemna koperta“, która się tak fatalnie opóźnia, zawiera pierwszą nagrodę, jaką ma nareszcie otrzymać za swoją wierną służbę. Ile to wyniesie? Greta była przekonaną, że odkupiła już sowicie dawne błędy i zbrodnie przeciwko ojczyźnie i zasłużyła nie tylko na przebaczenie i zapomnienie win, ale i na sutą gratyfikację. Zgadywała — tysiąc marek? Nie, tyle nie dadzą. Pięćset?
Była niewyspana i zła. Znowu od trzech dni nie miała „białego proszku“, bez którego nie mogła już żyć. Otrzymała wprawdzie od znajomej pani parę gramów jakiegoś „cudownego“ specyfiku o dzikiej nie do zapamiętania nazwie, ale na nią działało to fatalnie. Rozdrażnienie, bezsenność, a w długą samotną noc obsiadają pościel utrapienia, zmory i widma, postrzega czem jest i jak głupia brzydzi się sobą. Najgorsza rzecz — tak zwane opamiętanie się zatruwa ją idjotycznemi wyrzutami tak zwanego sumienia, które wszak nie istnieje w normalnym inteligentnym człowieku. Kto wie, czy zdoła wycierpieć jeszcze parę podobnych nocy, już wczoraj przychodziły takie straszne momenty... Bo i poco ona właściwie ma żyć?
Nagle spostrzegła w sobie coś dziwnego... Jakby powtórzenie momentu z przed wielu, wielu lat, może jeszcze z dzieciństwa... Skąd ten radosny niepokój? Przeczucie szczęścia, zachwyt nieokreślony, bez powodu i przyczyny?...
To wiosna — spostrzegła ją w sobie wcześniej niż ujrzała oczami lekkie zielonkawo-żółte omszenie na gałązkach wierzb nad stawem, świeżą jasną ruń na trawnikach. Na kępach zarośli, na drzewach, wszędzie nabrzmiałe pąki, ciepło, zapach wilgotnej ziemi... Za parę dni wystrzeli młode listowie, okryje, umai świat. Zaskoczyła ją wiosna. W rozwichrzonem, obłędnem swojem bytowaniu z dnia na dzień nie zdawała sobie sprawy z tego, co się poza nią dzieje na świecie. A czas płynął, przeminęła długa zima...
Łzy rozpaczy zapiekły w niewyspanych suchych oczach, wzdrygnęła się na wspomnienie tej nocy. Nieodparty urok wiosny pogrążył ją w ciężkiem strapieniu — cóż może jej przynieść to odnowione powracające życie, któremu radują się ludzie wszyscy? Jest na zawsze zgubiona, wyklęta. Czyste wiosenne tchnienie, które promieniowało zewsząd i na wszystko, co żyje, zdawało się omijać ją jedną, niegodną, tak okropnie zbrukaną, zatraconą bez nadziei. Niepodobna było zapłakać i rozszlochać się nad swoją niedolą, gdyż między stawami przemykali się ludzie, zaczęła więc kląć półgłosem, zawzięcie. Zionęła najobrzydliwszemi słowy, piętrzyła łajdackie okropności, wyzwiska, dziwolągi, kunsztowne wymyślne świństwa, wylęgłe w spelunkach i rynsztokach wielkomiejskich lub wytworzone w okopach dla ulgi i przetrwania. Nauczyli ją kląć oficerowie schamiali na froncie, nieraz popisywała się swą erudycją w dobranem gronie lub przy boku jakiegoś miłośnika podobnych paskudztw, którego tem rozjątrzała i wprowadzała w zachwyt.
Umilkła — bo ktoś nadchodził. Jegomość zgarbiony i otyły, o nabrzękłej, czerwonej twarzy, mocno kulejący — spojrzała na niego obojętnie i on spojrzał — przeszedł. Inspektor Hildt był już spóźniony o trzy kwadranse, zapewne znów nie przyjdzie. Na myśl, że conajmniej do jutra będzie się musiała obyć jakiemiś marnemi pięciu markami, wpadła w złość. Dobrze — za karę przerobi raport, przemilczy najnowszą zdobycz — Emmę Jess, jak już przemilczała doktora Helma, niech poczekają.
Kulejący jegomość powraca. Tym razem, mijając jej ławkę, patrzał na nią wprost przenikliwie, badawczo. Gdy ich oczy się spotkały, stanął, Greta zerwała się na równe nogi. Uciekać! Uciekać!...
— Morgen, Greto! Przecież to ty? Pomimo wszystko — ty... Jak ty wyglądasz? Co się z ciebie zrobiło?!
— Popatrzno naprzód na siebie, zanim... O Boże... To przecież niemożliwe... Okropność...
— Ha — ha — ha!...
— Pocom ja ciebie spotkała?! Niechżeby cię lepiej piekło pochłonęło... Czemuś do tego czasu nie zdechł, żeby moje oczy nie oglądały czegoś podobnego!...
— I ja bardzo żałuję, ze swojej strony, jak wiesz, nie zabiegałem nigdy. Przypadek... Ale mogłabyś być grzeczniejsza...
— Słuchaj, von Senden, czy ja naprawdę tak wyglądam?...
— Jak?
— Przecież mnie nie poznałeś odrazu?
— Poznałem cię po chwili, gdy już przeszedłem i chciałem iść sobie dalej, ale mnie licho pokusiło, żeby wrócić. Mam ci coś do powiedzenia — powiem i pójdę.
— Nic mi nie powiesz! Nie masz żadnego prawa mnie dręczyć! Ruszaj sobie precz! Natychmiast!
— Pozwolisz, że usiądę, noga dolega mi dzisiaj gorzej, pamiętasz — złamana w trzech miejscach, kiedy mnie wówczas przywaliło ziemią. Pamiętasz?
— Nie pamiętam! Nic nie chcę pamiętać! Zostaw mnie w spokoju...
Przez chwilę milczeli. Oboje pogrążyli się w tępem zdumieniu, to spotkanie wydawało im się niepodobieństwem. Jeszcze gorszą nieprawdą było wszystko tamto, z niewiarogodnej przeszłości. Dopiero dwa lata temu... Co znaczy — rok? Co to są — dwa lata? Czy to dużo, czy mało? Czy tamto było dawno czy niedawno? A może nic nigdy nie było?... Przecież tak właśnie byłoby najlepiej... To sam djabeł ich ze sobą zetknął, żeby drwić... Czy może być coś okropniejszego? Poco? Poco?...
Nagle oboje jednocześnie spojrzeli na siebie i długo nie odrywali wzroku, nie mogli. Nie mogli się napatrzeć na ohydę, w którą zamieniło się dawne, tak piękne, tak umiłowane.
...Oczy bezmyślne, puste, zapłynięte... Twarz obrzękła, sina, czerwona, pijacka, nos zeszpecony krostami... Jakieś tajemne łajdactwo, zaskrzepłe w rysach, zamknięte, gotowe wypełznąć każdej chwili... Tyżeś jest, mój mężu ubóstwiany, człowieku, któryś mnie ukochał nadludzko — bez litości?...
...To ty, Greto, miłości mego życia... Ty jedyna na świecie, najpiękniejsza, ty przeczysta... Widmo plugawe... Te usta bezecne, sponiewierane każdą rozpustą... Oczy wyuzdane, bezczelne... Głos zachrypnięty, obcy... Gdzie są włosy tamte, najdroższe? Ladacznico....
Nie mogli patrzeć dłużej. W twarzy Grety drgał płacz, lada chwila rozełka się, rozszaleje żal nieutulony, spóźniony. Von Senden pobladł, a piętna pijackie wystąpiły jaskrawiej. Jeszcze raz podnieśli na siebie oczy i natychmiast umknęli ze spojrzeniem — o czemże mieli mówić? Oboje przeklinali siebie nawzajem i ten ślepy, najgłupszy traf, który ich ze sobą zetknął. W obojgu sercach, w ich tajemnej głębinie poruszyła się jakaś rozpaczliwa nadzieja, a i on i ona zdeptali ją natychmiast szyderczym śmiechem — co za farsa!... Otrząsali się ze wspomnień, które zaroiły się nieposłusznym tłumem i ogniem żarły dusze. I cóż dalej?...
— Tyś wszystkiemu winien... Ta twoja przeklęta duma męska, mężowska!... A ja głupia, po stokroć głupia, żem nie utaiła... Stąd nasza zguba... Nie mogłeś zrozumieć, przebaczyć?
— Kiedym umierał w mękach, przez wybuch francuskiej miny po szyję zagrzebany w ziemi, przebaczyłem ci, Greto, w obliczu śmierci. Ale odkopali mnie i wyżyłem — niech już zostanie po dawnemu. Naco ci moje przebaczenie?
— Ja niczego od ciebie nie żądam! Ale wówczas... Ileż razy pisałam na front... Krwią i łzami... Zawziąłeś się za jeden jedyny błąd — teraz mnie masz... Jeżeli chcesz, to ci o sobie opowiem... Haha!...
— Nie powiesz o tem ani słowa, ja nie chcę!
— Strach ci usłyszeć jak twoja żona, która nosi twoje nazwisko...
— Greto, mnie to naprawdę nic nie obchodzi, wszystko djabli wzięli i nigdy już o tobie nie myślę. Zapomniałem, jak i ty.
— Jednego nie zapomniałam, nigdy nie zapomnę — mojej krzywdy. I ja o tobie nie myślę, a gdybym nawet pamiętała, to dość mi było spojrzeć na ciebie — teraz... Ha — ha...
— Tak, Greto, wyglądam nieosobliwie, jestem ciężko chory, inwalida...
— I pijak!
— Owszem, popadłem w nałóg, tem się dobijam, jestem człowiek stracony i to przez ciebie, ale już mi wszystko jedno.
— Nieprawda! To tyś mnie zgubił!
— Greto, nie będziem się prawować, co tam już teraz... Powiedzmy sobie, gdyby nie wojna...
— Niechże będzie przeklęta, ale i ty bądź przeklęty, zły, zawzięty człowieku!
— A skąd ta moja złość i zawziętość?
— Nie wiem! Nie wiem! Jakiż ty byłeś dla mnie dobry...
— Byłem, tak, owszem. Było i przeszło, a w międzyczasie dwa lata frontu. Policzno Greto: od Charleroi do Marny i z powrotem — Argonny. Potem Ypres i cała zimowa kampanja flandryjska, dalej Reims, Chemin des Dames, a dalej na dobicie Verdun, no i Somma... To trzeba zrozumieć...
— Cóż mi z tego, że zrozumiem?
— To prawda.
Zamilkli, nie mieli o czem mówić. Von Senden ziewnął, wydobył z kieszeni maleńką paczuszkę i rozwijał ją z papieru, a ręce mu się trzęsły. Otworzył okrągłe pudełeczko, wziął szczyptę białych kryształków i zażył chciwie. Wciągał głęboko ten specyfik, w skupieniu, przymknąwszy oczy, brzydko siąpając nosem. Greta aż podskoczyła na ławce.
— Daj i mnie! Choć odrobinkę...
— Proszę.
Siedzieli dalej w milczeniu, czekając na rozkoszną chwilę, gdy troski, żale, bóle, ciężar i sromota życia, i pamięć, i nieznośne dzisiaj i niepewne jutro zaczną się zasnuwać białą mgłą. Roztworzy się inny świat a w nim godzina pełni i wolności, której nie zazna człowiek ani przez wysiłek woli, ani przez mądrość, ani przez cnotę. Na godzinę wróci polot młodości i nadzieja, wszyscy ludzie stają się dobrzy i piękni — na godzinę. Pierwsze drobiny błogosławionej trucizny już przenikają do mózgu, do pajęczej tkaniny nerwów, już toczą i rozrywają łączność z prawdziwością zjawisk — usypiają przeklętą świadomość. Lekki, przejrzysty sen przysłania kształty życia i ucisza jego odgłosy...
Greta przemówiła pierwsza jakimś innym głosem, zadźwięczała w nim świeżość, zadrgały jakieś dawne tony, von Senden ocknął się i słuchał chciwie, nieprawdaż — tym głosem mówiła do niego kiedyś ona, ta która sczezła i gorzej niż umarła — jego ubóstwiana Greta.
— Gdzie są moje listy, pisane na front — już po tem? Oddaj mi je, nie chcę, żeby się poniewierały i wpadły w czyje ręce. Jeżeli one cię nie poruszyły...
— Niema listów. Dla mnie nigdy ich nie było — paliłem każdy natychmiast jak tylko przyszedł, żadnego nie otworzyłem.
— Słuchaj, von Senden!
— Co, Greto?
— Jesteś podły!
Na zakręcie alei ukazał się pan przysadzisty, krępy, w jasnem wiosennem palcie, w kapeluszu na bakier, pośpieszał, kiwając się na obie strony. Zatrzymał się i zdaleka uczynił znak. Greta zerwała się z ławki i odeszła bez słowa, bez spojrzenia.


Generał von Sittenfeld nie odrazu pożegnał wszelką nadzieję. Pomimo jawnej zdrady, utraciwszy wiarę w rzekomą wzajemność Evy, nie wyrzekł się jej bynajmniej. Mniejsza o jej serce... Jednak ciężko przebolał ten cios, gdyż pomimo tysiąca przelotnych wątpliwości gdy znalazł się w obliczu Evy ufał jej zapewnieniom, jej serdeczności, spojrzeniom, westchnieniom i gestom oraz momentom jej rozkosznego półzapomnienia i ćwierćoddania, któremi ogłupiała go po mistrzowsku. Któżby nie uwierzył na jego miejscu? Czyż jest na świecie mężczyzna, któregoby nie oszukała Eva Evard, wyrafinowana aktorka, gdy puści w ruch swoje uroki i sztuki? Tem usprawiedliwiał się przed samym sobą i łagodził w pewnym stopniu gorzkie poczucie poniżenia i wstydu.
Ale teraz przybyło nowe udręczenie, męka zazdrości. Już nie mętne podejrzenia, zgadywane, rozproszone na szereg osobistości, ale niezbita pewność. To już było za mocne. Generał zżerał się w bezsilnej wściekłości, która w momentach, gdy nasuwały mu się pewne obrazy w całej plastyce ich realizmu, dochodziła do ataków furji. Wówczas drżeli przed nim podkomendni, interesanci. Nieposzlakowany i zrównoważony z angielska (pomimo Gott strafe England) dżentelmen w pewnych chwilach zapominał się w klubie, w towarzystwie, przy paniach. Mówiono — nasz generał jest przepracowany — co się najzupełniej mijało z rzeczywistością, gdyż w tych czasach właśnie nic nie robił, zapuścił sprawy swego groźnego resortu, dając folgę i odetchnienie wewnętrznym i zewnętrznym wrogom Niemiec. Czytał tylko pilnie z bolesną chciwością codzienne raporty o zakochanej parze, której żaden krok na mieście nie uchodził uwadze jego agentów. Tym razem ze wstydu przed własnymi szpiclami w instrukcji wymieniony był jako przedmiot inwigilacji tylko „członek legacji bolszewickiej Uchmatow“, zresztą śledzono wszystkich przywiezionych przez towarzysza Joffego i jego samego, ale młodzieńczy kniaź był pod lepszą opieką niż sam szef delegacji.
Dla Evy oprócz miłosnej nienawiści czuł pogardę, poprostu wstydził się za nią. Jakto? Kompromitować się na cały Berlin z gołowąsym szczeniakiem? z nikczemnym bolszewikiem? Z typem nawskroś zwyrodniałym moralnie, bo czyż słyszana rzecz, żeby syn starego książęcego rodu...
Nie on jeden uważał to za skandal. Nowina, że Eva opuściła dostojnego generała Sittenfelda dla bolszewickiego młokosa, budziła niesmak wśród znajomych, przyjaciół i wielbicieli wielkiej artystki. Kilka domów zażyłych z Evą zmówiło się, żeby jej nie przyjmować, ale ona i tak nie pokazywała się nigdzie, pochłonięta swoim kniaziem. Oburzały się zwłaszcza panie, a wśród nich przodowała baronowa zu Steth Schulzburg, zraniona w swej miłości, zdradzona i opuszczona najbrutalniej. Doszło do tego, że udała się do zdradzonego również generała i zupełnie naiwnie i bezwstydnie namawiała go, żeby niezwłocznie nakazał wziąć bolszewika do więzienia, gdyż bezwątpienia jest to nasłany zbrodniarz, który przygotowuje w Niemczech rewolucję.
Generał uchylił się od tej misji, ale wizyta baronowej natchnęła go nowym pomysłem.
Niestety w raportach o kniaziu Uchmatowie nie można było dopatrzyć się żadnego powodu ani pretekstu do oficjalnego wkroczenia, a nadomiar złego był on pod osłoną legacji dyplomatycznej zaprzyjaźnionego państwa Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Rad Robotniczych, Żołnierskich, Chłopskich, i wreszcie Kozackich. Oczywiście nic łatwiejszego jak podczas wieczornej wycieczki zakochanej pary w odleglejsze i gorzej oświetlone dzielnice kazać go poprostu zamordować (w oczach Evy!) wiadomym nieoficjalnym drabom, trzymanym narazie w rezerwie, w oczekiwaniu groźniejszych strajków i zaburzeń, ale i tu stawał na przeszkodzie honor i cześć niemieckiego generała. Nie godziło się tego czynić dla osobistej zemsty, byłoby oczywiście inaczej, gdyby ów potępieniec dopuścił się czegoś politycznie karygodnego. Wówczas, owszem, byłoby to najkrótszą procedurą pozbycia się „uciążliwego cudzoziemca“, a zabójstwo poszłoby na karb nierozwagi młodego człowieka, który nieświadom stosunków, zapuszcza się po nocy w okolice, gdzie roi się od huliganów, rabusiów, dezerterów i innych mętów stołecznych.
Raporty go nie zadowalniały. Zwrócił uwagę zaufanemu kapitanowi Gutznerowi, że dziwi go brak wszelkich informacyj o wstępnej propagandzie ze strony inwigilowanego osobnika, który chyba nie dla estetycznych wzruszeń ani też dla dobrego powietrza nawiedza „wraz ze swoją damą“ dzielnice robotnicze i pobliża koszar, uczęszcza do obskurnych szynków i kawiarni, gdzie przynajmniej do wieczornego apelu przesiaduje mnóstwo żołnierzy.
— Proszę dać na ten odcinek inteligentniejszych agentów. Opinja jest zaniepokojona, bolszewiccy podżegacze grasują u nas zbyt bezkarnie — pan czytał wczorajsze wieczorne gazety? Hrabia Mirbach donosi z Moskwy...
Generał był zbyt uczciwym przedstawicielem władzy, by wszcząć represje bez dowodów nawet wobec jawnego wroga cesarstwa i ładu społecznego, ale gdy zdobędzie fakty obciążające i należyte przeświadczenie o winie obrzydliwego szczeniaka, wkroczy niezwłocznie. Co za cudowny odwet! Zrozpaczona Eva naturalnie przybiegnie błagać o miłosierdzie...
Naprzód posiedzi sobie w poczekalni ze dwie godziny dla opamiętania i rozwagi. Dalej, szef kontrwywiadu z miną urzędową, jakgdyby nie znał zupełnie uroczej petentki, wytrzyma atak i wszystkie miny, gesty, płacze, przewracanie oczami. Na początek wydręczy ją niezgorzej, za następnym razem zastraszy ją i zgnębi — sprawa wygląda nader groźnie, wszak mamy wojnę, nieprawdaż?... Przypuszczalnie od 10 do 15 lat ciężkiego więzienia i to biorąc pod uwagę niepełnoletność oskarżonego, inaczej byłoby gorzej.
Wreszcie... Eva, która jest kobietą wielkiego rozumu, nie będzie szukała wysokich protekcyj ani obijała progów parlamentu czy ministerstw i odnajdzie jedyną drogę prowadzącą do celu — poprostu zgłosi się pewnego pięknego poranku i oznajmi oczami i całą swą niemą sztuką filmową — albo powie to wprost i wyraźnie, że gotowa jest wykupić kochanka z więzienia i od srogiej kary.
Nadejdzie wielka godzina porachunku z dręczycielką. Nikczemny szczeniak posiedzi jeszcze długo, a tymczasem duma Evy, jej godność, jej miłość będą szarpane, poniewierane z rozkoszą przez zwycięzcę. Czyż przymuszone oddanie poniża mężczyznę? Czy odbiera urok rozkoszy? Bynajmniej. Zniewolenie kobiety i gwałt moralny czy nawet, powiedzmy otwarcie to słowo arcy brzydkie — szantaż — jest prawem mocniejszego, którego wyrzeka się chyba niedołęga lub tępy doktryner.
Przedziwny, godny bogów jest smak rozkoszy wymuszonej na kobiecie, która nienawidzi, wzdryga się z odrazy, a jest uległą, posłuszną każdemu zachceniu. W tych wyjątkowych okolicznościach generał gotów był nawet uwierzyć, że na tem właśnie polega szczyt ekstazy erotycznej, oczywiście w pojęciu człowieka o należytej odporności moralnej i mocy.
I wyobrażał sobie, że nieodrazu, ale w odpowiedniej chwili napomknie jej o zielonej safjanowej tece ze złotemi zameczkami, zostawionej u niej w karygodnem zaiste zapomnieniu po brutalnym wybuchu, który zresztą sama wywołała swym uporem. Zagra z nią przesubtelnie, wyszydzi, zagrozi, a gdy się będzie upierać, da jej dowody, że jednak owe papiery były w jej rękach. Powie i więcej, zaniepokoi, napędzi strachu i weźmie ją mocno w ręce.
W tym czasie otoczył on baczną obserwacją van Trothena, swego starego przyjaciela, estetę, salonowca, filmiarza i szachistę. Znali się od wielu lat i wypili razem chyba nie jedną beczkę reńskiego — przeważnie przy szachach. To jedno właściwie ich łączyło, ale przez szereg lat mocno przywykli do siebie. Nie mieszali się do swoich spraw, nie było między nimi zwierzeń ani czułości, w ciągu długich godzin mogli milczeć, obmyślając swoje chytre uczone kombinacje. Czasami mówili odniechcenia o literaturze, o kobietach, a od wybuchu wojny pogadywali o wojnie. Oczywiście generałowi przenigdy nie przesunął się po głowie nawet cień przypuszczenia, że ten poczciwiec van Trothen... Objąwszy w drugim roku wojny stanowisko szefa kontrwywiadu, kierował się doktryną, że nikt nie jest absolutnie pewny i że wpływy i machinacje nieprzyjaciela pośrednio lub bezpośrednio mogą sięgać wszędzie. Była to oczywiście teorja, gdyż, podejrzewając każdego i wszystkich, niepodobna nic wiedzieć i nic wykryć.
Generał był zamiłowany w swoim fachu i miał ogromne doświadczenie, w swej praktyce natrafił już na ślady wrogich knowań nawet w sferach najwyższych, zdarzały się zdumiewające niespodzianki, a niektóre były wprost fantastyczne. Ale gdy po raz pierwszy zaświtała mu w mózgu myśl o van Trothenie, uznał to za bzdurę — któż zresztą odpowiada za wszystkie głupstwa, które na sekundę mogą postać w głowie nawet najpoważniejszego człowieka? Jednak przyjaciel uwziął się — było to przed tygodniem, przy ostatniej partyjce szachów — żeby ten absurd zamienił się w uczucie przestrachu, a dalej w niewiarogodne powątpiewanie, wkońcu — w podejrzenie.
Van Trothen popijał gęsto i grał nieuważnie, chwilami zdawał się jak początkujący nieuk zapominać o odwiecznych chodach konia i laufra, a około północy w trzeciej partji zdarzył się moment, gdy po długich namysłach zamiast własnych czarnych zaczął posuwać białe figury przeciwnika. Przyszedł zdenerwowany, a pod koniec był prawie nieprzytomny. To, co mówił, było chaotyczne i z początku zupełnie niezrozumiałe, wyrzekał na intrygi nieokreślonych ciemnych sił. Jacyś wrogowie Niemiec chcą go skompromitować i zniszczyć... Konkurencyjne firmy zazdroszczą mu Evy Evard i chcą ją podkupić... Jeżeli złamie kontrakt, przepadną „Bogowie Germanji“ i „Mundus-Film“ ogłosi bankructwo... To jeszcze nic, ale jakaś banda ściga go po mieście, jest szpiegowany na każdym kroku...
— Co mi pan opowiada? Toż to czysta farsa!
— Godzą na moje życie i gorzej niż na życie, bo na moją cześć! Oplątali mnie...
— Ale kto, u djabła!
— Gdybym to ja wiedział... Przypuszczam, że rzucają na mnie jakieś straszliwe podejrzenie... Ich bezczelne donosy pobudziły zapewne władze do wszczęcia dochodzeń, które mi uwłaczają jako uczciwemu człowiekowi i wiernemu poddanemu Jego Cesarskiej Mości... Generale, jestem ofiarą strasznych machinacyj! Potrzebuję obrony, pomocy!... Zresztą, co tam, może się jeszcze te rzeczy ułożą — niepotrzebnie się skarżę, nie chciałbym przysparzać generałowi kłopotu, ale doprawdy, chwilami nie mogę się opanować... Gdzież, zresztą, mam szukać ratunku?
Generał słuchał, dziwił się coraz bardziej i milczał.
Van Trothen przerywał swoje skargi i zagłębiał się w grze. Wytężał wszystkie siły, żeby siedzieć cicho i nic nie mówić, ale silniejszy od niego był demon, który dybał na jego zgubę, nie dawał mu spokoju, nurtował, kusił, podpowiadał jakieś fatalne słowo niecofnione, od którego biła zgroza. Chwilami oblewał go zimny pot strachu, chwilami coś chichotało w nim przekornie, jakgdyby wszystko to były tylko zabawne żarty. Zjawiało się widmo Abbegglena z wystraszoną twarzą. Z trudnością poruszał się po szachownicy, nie wiedząc kędy się obrócić, gdyż generał osaczył go śmiertelnie. Tracił figurę za figurą. Niech się dzieje co chce, byleby wytrzymać i nic nie mówić. Gdy odrywał wzrok od szachów, spotykał wlepione w siebie zimne przenikające oczy von Sittenfelda i gubił resztę panowania nad sobą.
— Milczy, milczy — a co on myśli? Zaciekawiłem go, zabiłem mu klina w głowę — a o nic nie pyta... Pcha mnie, żebym się wygadał do końca... Albo też oddawna wszystko wie... Wie, czy nie wie? Zdaje się, że nagadałem niepotrzebnych głupstw. Boże, ratuj, poco ja tu przyszedłem?...
Chcąc zatrzeć swoją dziką gadaninę, usiłował znaleźć nowy temat — o czemś zupełnie obojętnem, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Wreszcie milczenie generała a przedewszystkiem własne stało się nie do wytrzymania. I zupełnie bezmyślnie zaczął o skandalicznym romansie Evy i natychmiast po pierwszych słowach poznał, że nie mógł wybrać gorzej, przestraszył się, ale brnął dalej. Tak się między nimi ułożyło, że od czasu, gdy Eva zaczęła uchodzić za oficjalną kochankę generała, nigdy nie rozmawiali o niej, jakby nie istniała na świecie. Przedewszystkiem sam van Trothen obserwował to z wrodzonego poczucia taktu. I teraz zaczął mówić, gdy przedmiot stał się właśnie niemożliwy do najlżejszego bodaj napomknienia.
Generał dalej milczał, van Trothen gadał, wyplatając androny o powikłaniach i dziwactwach w psychologji gwiazd filmowych. Nie mógł już przestać i nie śmiał oderwać oczu od szachownicy. Wiedział, że gdy się spotka ze spojrzeniem generała, przyzna się do wszystkiego.
— Boże miłosierny, ja chyba zwarjowałem!...
Dobrze, dobrze!... Natychmiast trzeba wyczynić coś idjotycznego! Warjat korzysta z okoliczności łagodzących — w każdym razie niema mowy o wyroku śmierci, a to jest najważniejsze. Dożywotnie ciężkie więzienie celkowe?... Z przymusowemi robotami?... Nie, to gorsze! Na to, żeby uwolnili od wyroku i internowali w szpitalu, trzeba być doskonałym, stuprocentowym warjatem — to nie jest trudne.
I zaczął pleść bez sensu, wyobrażając sobie, że tak mówią warjaci. O rzekomych czerwonych mrówkach, które obłażą go przez całą noc, roją się i kąsają straszliwie, a gdy się obudzi, znikają, ale na całem ciele zostają ślady... O nowym amerykańskim sposobie wyciągania zeznań zbrodniarzy — agent śledczy zasiada sobie z takim bandytą i gra z nim w specjalnie namagnetyzowane szachy. W figurach agenta jest magnetyzm dodatni a zbrodniarz musi grać ujemnemi. — I cóż się okazuje...
Tu już zabrakło mu wyobraźni — nie wiedział jak prowadzić rzecz dalej o swoim amerykańskim wynalazku, więc urwał i z bezczelnością rozpaczy przerzucił się na szpiegostwo wojenne...
— Opowiadał mi jeden nasz oficer, który przez cały rok siedział we Francji w Wielkiej Kwaterze za papierami kapitana francuskiego, wziętego do niewoli, że ich wywiad dla oszczędzenia agentów przed wsypaniem opiera się głównie na cudownie skonstruowanych radjowych aparatach podsłuchowych. Wiedzą oni wprost z Paryża o wszystkiem, co się dzieje w naszej Głównej Kwaterze, w sztabach armji i nawet na radach koronnych, na których przewodniczy cesarz, dlatego też wojna zawlokła się na cztery lata. Dopiero gdy temu oficerowi udało się ostrzec nasze naczelne dowództwo, wszelkie podsłuchy ustały, poprostu zmontowano wszędzie obszerne kamery ze szkła specjalnego i tam jedynie odbywają się tajemne obrady naszych naczelnych władz politycznych i wojskowych. Pan generał oczywiście też posiada u siebie taki szklany gabinet, gdyż inaczej... przedstawicielstwo wywiadu francuskiego w Berlinie byłoby poinformowane zawczasu o wszystkiem, co się knuje w pańskich biurach, i ich agenci byliby nieuchwytni.
Tu chytrze zmrużył lewe oko i znienacka rzucił na wroga spojrzenie wyzywające, a zarazem tajemnie porozumiewawcze. Generał namyślał się właśnie nad nowem posunięciem i nie zauważył spojrzenia, siedział sobie spokojnie, jakby nie słyszał ani słowa z opowieści van Trothena-warjata, lub jakby to uznawał za zupełnie rozsądne i słuszne. — Źle, źle! Przyczaił się — w tem jest jakiś szatański chwyt... Co robić, żeby ten potwór przemówił? Przecież ja lada chwila zwarjuję już naprawdę!
Co było dalej już nawet nie pamiętał. Gdy przegrał trzecią partję zaraz zabrał się i poszedł, wymknął mu się również moment pożegnania jak gościowi, który wychodzi zupełnie pijany, obawiał się, że pod koniec był całkiem nieprzytomny — ten łotr mógł mu dosypać czegoś do wina. W nocy zerwał się nagle i nie zapalając światła zaczął się nagwałt ubierać, śpieszył się, wszystko mu leciało z rąk. Zgubił się samochcąc, póki czas trzeba uciekać. Z niezmiernym mozołem przypominał sobie, czy się przypadkiem z czemś nie wygadał. Chodził na palcach pociemku po wszystkich pokojach, szukając jakichś niewiadomych rzeczy, które musiał zabrać ze sobą. Ostrożnie wyglądał na ulicę. Wreszcie, zmordowany, przysiadł na chwilę w fotelu klubowym i obudził się dopiero rankiem z bólem głowy, z suchym językiem i z zupełną pustką w myślach. Ani śladu niepokoju, wszystko wczorajsze było zrozumiałe i proste.
— Struł mnie, bestja, tem starem wińskiem, dolewał i dolewał, pod koniec spiłem się zupełnie...
Przed Abbegglenem nie pisnął ani słowa o wieczorze, spędzonym z generałem, chodził spokojnie po świecie, zajmując się swojemi sprawami. Ani śladu dawnej psychozy. Minęła manja prześladowcza, ustały przywidzenia i strachy, wrócił dobry sen, humor, apetyt. Na ulicy nie podlegał halucynacjom i nie oglądał się już za szpiclami, którzy teraz właśnie deptali mu po piętach i nie spuszczali z oka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.