Bogowie Germanji/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Bogowie Germanji
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI

Koło literacko — artystyczne „Kassiopea“ zbierało się tej soboty w pracowni panny Emmy Jess na Johannisstrasse. Pokój mieszkalny i wielka hala z górnem oświetleniem były przepełnione. Górowała młodzież, przeważały mundury urlopowanych z frontu i tych wybrańców fortuny, którym udało się umieścić i utrzymać w służbie dla armji na najgłębszych tyłach, a do tego w stolicy. Goście stali pośrodku, podpierali ściany, a większość siedziała wprost na ziemi na pseudo-perskich jutowych kilimach, z nogami podwiniętemi po turecku.
Tłok, zgiełk, dym.
Ktoś, stanąwszy na podjum, klaskał w dłonie.
— Cisza i spokój!! Nasz przyjaciel Kuno Howaldt, cudem ocalony w tych dniach z kolosalnego zwycięstwa na zachodnim froncie, bohater z pod St.-Quentin, bohater z pod Peronne, bohater z pod Bapaume, z pod Combles, z pod Noyon, z pod Mericourt...
— Dosyć!
— Niech djabli wezmą te podłe miasta!
—...A dalej bohater z pod Plessier, z pod Mareuil, z pod Brèches...
— Hola! Nie pozwalam robić kawałów ze świętych pobojowisk, gdzie legło tysiące naszych bohaterów! Pijana tłuszcza!
— Też jesteś urżnięta i milcz, mała Lischen, albowiem to ja tam byłem i jutro wracam, a nie ty, czarna małpko, zaś nasz kochany Kuno, bohater z pod La Fère, z pod Tergnier, z pod Chauny, z pod Abbécourt... Resztę wam daruję! Zaś Kuno, jak to powiedziałem, przepraszając zgromadzonych kolegów i przyjaciół za to, że nie dotarł do samego Paryża, ani do morza, wygłosi, jako pokutę za to dla siebie...
— I dla nas!
— Słuchać!
— Ciszej tam!
—...Wypowie swój najnowszy utwór na cześć naszego Koła pod tytułem „Oda do Kassiopei“, a to przy akompanjamencie oryginalnego „banjo“, zdobytego na czarnym Francuzie pod Mericourt nad rzeką Sommą...
— Blaga! Pod Mericourt stali Anglicy!
— Stali, póki nie zwiali. Na pomoc przyszły francuskie rezerwy Pétain’a, a w pierwszej linji czarni z nożami, któremi naszym rannym obcinali uszy...
— Słowo honoru, to „banjo“ jest autentyczne, sam je prałem ze krwi murzyńskiej w nurtach Somme’y!
— An der Somme, an der Somme...
— Cicho, Michel, tu są damy!... Zaśpiewasz sobie na froncie!...
— Proszę o ciszę! Zaczynaj, Kuno — jazda!
— Cicho tam!
— Achtung!!
— Czy państwo są kołem artystyczno-literackiem, czy bandą?!
— Królestwo za kawałek chleba! Same sardynki i sardynki! Obrzydliwość...
— Niema chleba, zagryź koniakiem, Emmchen...
— Panie i panowie...
— Mesdames! Messieurs...
— Ladies and Gentlemen...
— Gott strafe England!
— Panie i panowie! A wy stulcie pyski, kiedy przemawia oficer!
— Rozkaz, panie podporuczniku, ale na jutro rano — dziś wolność! Równość! Braterstwo!
— Precz z szarżami! Niech żyją rady żołnierskie!
— Kiedyś oficer, to bierz komendę!
— Emma, lej mu do pełna... Panowie oficerowie, podoficerowie i żołnierze! Panie poetki, malarki, rzeźbiarki, pianistki i aspirant-artystki! Czarne, rude, farbowane... I wy, podli cywile-dekownicy! I ty, nasz gościu honorowy, znakomita cudzoziemko z Europy, gwiazdo gwiazd, i ty, młodzieńczy bolszewiku, przybyły ze stepów Azji, zbroczony krwią burżujów, ażeby i u nas zacząć to samo... Wszyscy!
— Do czego prowadzisz, idjoto?
— Nie chcemy żadnych oracyj!
— Złaź z estrady!
— Nalewać! Nalewać!
— Wszyscy wstać!!
— Dajcież nam spokój!
— Panowie i panie, jedna chwila skupienia! Godzi się, żeby na pierwszem posiedzeniu w tym miesiącu uczcić naszych nieodżałowanych kolegów, którzy w ostatnich walkach padli na polu chwały i przez śmierć wykreśleni są z listy członków naszego związku. Niech nazawsze pozostaną w naszej pamięci — a oto oni:
— Kurt Amberger, krytyk literacki...
— Cześć!
— Raimund Sebelin, malarz...
— Cześć!...
— Mathias Wendtland, poeta...
— Cześć!...
— Lorenz Federsen, artysta dramatyczny...
— Cześć!
— Karol Wutsdorff, muzyk...
— Łgarstwo! On żyje!
— Ja tu jestem, Świnio jedna! Zaczekaj jeszcze trochę...
— Nie wiedziałem — przepraszam...
— Ha — ha — ha!!
— Co za śmiechy?!
— Czy wy nawet przez pięć minut nie możecie być ludźmi?!
— I wreszcie, Mischel Ramm, poeta... Pożegnajmyż ich wszystkich uczciwie i wznieśmy kielichy na ich cześć!
Zapadło głuche milczenie. W rozhukaną, pijaną ivrzawę wdarła się ciężka prawda, przed którą zamknęli się tutaj, żeby się zagłuszyć i wytchnąć. W roześmianych twarzach zaległo skupienie. Wśród ciszy jakiś głos kobiecy ozwał się stłumionem łkaniem, opłakując poległych w kwiecie wieku Kolegów lub kogoś jednego z nich. Parę westchnień. Kilka poszeptów. Wreszcie zagadał ktoś pierwszy i za chwilę sala zawrzała gwarem, rozległy się śmiechy, okrzyki, śpiewanie.
Wszyscy pili naumór. „Kassiopea“ była stowarzyszeniem artystów ubogich, z pewnem snobistycznem zacięciem proletarjackiem. Odkładając na przyszłość dostatki wielkiej karjery, poprzestawali na byle czem w tych nędznych czasach. Na szczęście jeden z urlopników przemycił z frontu ciężki worek, pełen puszek z sardynkami, drugiemu udało się zdobyć tamże czy zwędzić, czyli po żołniersku zafasować na lewo, piętnastolitrową baryłeczkę wysoce szlachetnego Fine Champagne. Te łupy wspaniałomyślnie przywleczone na Johannisstrasse, sprawiły, że kwietniowe posiedzenie „Kassiopei“ należało do najświetniejszych w sezonie. Już trzykrotnie pito zdrowie hojnych ofiarodawców, wygłaszając pijackie mowy pod paradoksalnem hasłem — front żywi kraj. Humory wciąż szły wgórę, tęgi grog dymił w szklankach, roznosząc wonne opary dalekiej ziemi francuskiej, zdeptanej przez wojnę Szampanji.
Na podjum już wyrosła ponad tłum i łysnęła białem ciałem tancerka Mimi Porcupina, przyodziana jeno w naszyjnik z czerwonych raków i w skandaliczną opaskę z bananów. Ktoś tam walił w pianino, zatrajkotało „banjo“. Młodzież z frontu coraz bezczelniej zabierała się do dam — okrzyki bakchiczne, wrzaski, piski...
W powietrzu latały pantofelki, fruwały ściągnięte przemocą różnobarwne bluzki, pończochy. Ściany pracowni, obite od góry do dołu jaskrawemi kartonami Emmy Jess, chwiały się w nieprzytomnych oczach, kubistyczne pokraki rzucały opętanie. Zanosiło się na orgję.
Evę zawsze pociągały zabawy cyganerji artystycznej, znała Montmartre, Montparnasse i doroczne bale „des Quat’ z Arts“ na rue d’Amsterdam. Bywała na poufnych biesiadach w Medjolanie, w Neapolu, w Monachjum, w Wiedniu. A gdy zaczęła dźwigać swą sławę i zmuszona była reprezentować samą siebie, kiedy otwarły się przed nią salony wyższego towarzystwa i otoczyli ją wielcy tego świata — też wykradała się cichaczem na zatracone, rozpasane pohulanki. Było to dla niej odpoczynkiem po sztywnych recepcjach i zbliżeniem z rodzimą sferą, z której wyszła była niegdyś. Lubiła lekkoduchów malarzy, młodzieńczych megalomanów, którzy gotowali się na podbój świata swym ubogim pędzlem, lubiła słuchać opowieści o genjalnych dramatach, które nigdy nie zostaną napisane. Szanowała talenty, zmarnowane w nędzy i w cygańskiem rozpuszczonem życiu, porywały ją wielkie idee, głoszone w wielkich słowach przy absyncie przez fanatycznych apostołów przewrotu społecznego, nowej religji, nowej sztuki, nowego człowieka. Lubowała się w drwinach ze wszelkich tradycyj, z bogactwa, z karjery, z salonów arystokratycznych, z patentow’anych mistrzów, z urzędowych wystaw, z mecenasów, ze złotych medalów i innych świętości. Lubiła manjaków, zapamiętałych na jednej, jedynej idei, których tylko jakieś zagadkowe nieuchwytne nic dzieliło od najszczytniejszej genjalności.
Ten światek ludzi buntujących się i w przeważającej części beznadziejnie chybionych był dla niej prawdziwszy, niż sfera władców życia, wielkich stanowisk, bogactwa, tradycji i obłudy. A od czasu, gdy sama zaznała bogactwa i zbytku, była jej miłą nawet ich cygańska nędza.
Na posiedzeniu „Kassiopei“ nie poufalono się z nią zanadto, jeszcze imponowała jej sława, jej uroda i pańskość nawet najbardziej pijanym, których zresztą co trzeźwiejsi hamowali i poprostu odciągali od niej za łeb. Stałą straż utrzymywali przy niej dwaj młodzi ludzie, oficer i żołnierz. Oficer bawił ją makabrycznemi opowiadaniami z frontu i popisywał się ohydnemi potwornościami walki. Drugi, przeszkadzając tamtemu, rozsnuwał przed nią pomysł niesłychanego eksperymentalnego filmu i bezczelnie domagał się od niej poparcia finansowego oraz protekcji w „Mundus — Filmie“. Nudził ją i jeden i drugi. Ścigała wzrokiem młodzieniaszka z bujną i rozwichrzoną czarną czupryną, który przemykał się koło niej, patrząc na nią zpodełba i znikał w tłumie.
— Co za dzika twarz? Kto jest ten piękny barbarzyńca?
— Najnowsza osobliwość, wczoraj przyjęty do „Kassiopei“ na externa tytułem próby, podobno pisuje wiersze. To Moskal z bolszewickiej delegacji dyplomatycznej, która na mocy układu pokojowego w Brześciu Litewskim przybyła do nas reprezentować nową Rosję.
— Oraz buntować nam robotników i żołnierzy — dorzucił oficer — ten typ zdaleka cuchnie krwią. Poco go było wpuszczać?
— Jest dopuszczony jako curiosum. A jak zacznie nas propagować, wyrzuci się go za drzwi.
— Zwyrodniały smarkacz, był na praktyce u Dzierżyńskiego w Cze-Ka, podobno hrabicz ze starego, bogatego rodu.
— To ciekawe! Nie spotkałam jeszcze w życiu ani jednego bolszewika.
— Można go zawołać?... Jeżeli pani każe?
— Daj spokój, to cham.
— Owszem, proszę go sprowadzić, jeżeli nie zanadto pijany.
— Zdaje się, że nie, widać krępuje się jeszcze na pierwszy raz.
Młody bolszewik pił dużo, ale nie był pijany. Jednak już urwał Porcupinie banana z opaski na biodrach i zjadł go z całym spokojem. Od nagabujących go pań opędzał się ze śmiesznym uporem i robił wrażenie jakiejś pierwotnej dziewczyny, broniącej się od mężczyzn. Gdy go obstąpiły kołem, wydzierał się siłą, rozpychając je naprawo i nalewu, aż się przewracały.
— Jak się pan zachowujesz?
— Tu Europa!
— Przecież to są panie!
— U nas tak się zachowywały tylko prostytutki, a i to za cara. Teraz w rewolucyjnej Rosji niema tego świństwa. Ładne te wasze niemieckie burżuazyjne panie, niema co...
— Dziki człowieku, to jest taka towarzyska zabawa, nazywa się flirt.
— Pluję na wasz flirt!
— Pluj sam na siebie!
— Wolę na ciebie!
Bolszewik odszczekiwał się na wszystkie strony, budząc powszechną wesołość zapalczywą obroną swej cnoty i śmieszną, choć dość żwawą niemczyzną. Wreszcie wciągnięto go w dyskusję i prowokowano zjadliwie. Ani się spostrzegł, gdy zaczął wygłaszać przemówienie agitacyjne, jak na mityngu, jego świeży, młody głos zapanował nad wrzawą rozmów, nad muzyką i bębnieniem na estradzie bosych nóg Mimi, która szalała w jakimś wyuzdanym, murzyńskim tańcu. Obejrzał się na nią parokrotnie, wreszcie zepchnął ją z podjum i zajął jej miejsce. Burza oklasków.
—...Spodziewałem się tu znaleźć ludzi sztuki i rewolucjonistów z wielką ideą, a widzę tylko pijaków i rozwydrzone pannice... Tańcuj, burżuazyjna hołoto, dopóki nie runie na Berlin czerwona armja ’ proletarjacka, która lada dzień ruszy z frontu... Śmiej się, panie pruski oficerze, dopóki nosisz jeszcze na ramionach cesarskie epolety; niedługo czekać, zedrze ci je ręka własnego żołnierza, a ciebie razem z twoim monoklem postawią pod murem... A wy, żołnierze? Czyż nie dosyć...
— Dosyć! Dosyć! Złaź pan!
— Nie nudź nas, głupi bolszewiku!
— Napij się.
—...Policzone są dni wojny, zbuntują się Francuzi, Anglicy...
— Na to zgoda! Brawo mówca!
— Idź naprzód z nimi pogadać, a potem do nas z kazaniem!
—...Powiedział Lenin...
— Jadąc przez Niemcy w zapieczętowanym wagonie!...
— Ładny numer ten wasz Lenin...
—...Jesteście za głupi, żeby go zrozumieć. Waszego wielkiego Liebknechta dręczycie w wojskowem więzieniu...
— Zabierzcie go do siebie, oddajemy za darmo całą jego wielkość...
— Halt! Ani słowa o Liebknechcie!
— Cześć mu!
— Niech żyje Liebknecht!...
— Precz z Socjaldemokracją! Niech żyją Niezależni!
— Zdrowie Liebknechta, uczciwego Niemca! Precz z Wilhelmem!
— Nalewać!
— Cicho tam, ja mam głos! Nowe Niemcy rodzą się we krwi i w męce! Nadejdzie dzień.
— Niech żyje strajk generalny!
— Tak ci się zachciało bolszewików?
— U nas, w Europie nie będzie tego nigdy, u nas...
— Oho...
— Niech żyją nasi marynarze, uwięzieni w Kiel, w Wilhelmshaven, w Emden...
— Precz z buntownikami! Kiedy ojczyzna...
— Jaka ojczyzna? Czyja? Ludendorffa?
— Ostrożnie! Czy myślisz, że tu niema szpiclów Sittenfelda?
Na ten niespodziewany okrzyk Evie uczyniło się nieswojo. Może to o niej? Zamierzała się wycofać cichaczem, tem bardziej, że oficer, przydzielony do niej dla obrony przed pijanymi, sam zaczął poczynać sobie z nią zbyt obcesowo. Świetny szampański koniak i jego bezmierna obfitość czyniły swoje. Nie było mowy o żadnej wymianie zdań o sztuce ani o produkcjach artystycznych. Z Mimi dawno już objedzono raki i banany, a na podjum grupowały się do żywych obrazów trzy nagie koleżanki. Uwijało się między niemi aż czterech wojskowych reżyserów, przygotowując wśród bezwstydnych zabiegów zapowiedziany obraz „Pokój świata“; po kątach krępowano się coraz mniej. Eva miała tego dosyć — w Paryżu, nawet w Wiedniu wyglądałoby to inaczej. Niemcy nie znają umiaru i subtelności w tego rodzaju sprawach. Wstawała z krzesła, gdy asystujący jej żołnierz, który podział się gdzieś, przyprowadził zapowiedzianego bolszewika.
— Pani Evard, oto on, pani pozwoli — graf Uchmatow, dyplomata rosyjski, to jest właściwie bolszewicki.
— U nas niema grafów ani dyplomatów, jestem poprostu Uchmatow, szeregowy robotnik w służbie Rewolucji, odkomenderowany przez „Komintern“ na robotę niemiecką. Czego pani sobie ode mnie życzy?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.