Boży gniew/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

W sypialni swej, przy klęczniku, czarnem suknem obitym, otoczona żałobnemi kiry, sama w grubej żałobie, zadumana głęboko przed nawpół otwartą księgą, na której rzucony różaniec leżał, ze łzami w oczach, dumała królowa Marya Ludwika.
Lata przeżyte w Polsce, walki i nieustannego czuwania, znużeniem się wypiętnowały na pięknej jeszcze jej twarzy, której wyraz pełen był energii i siły.
Znużona była, ale się nie wyczerpało męztwo, zdawała się tem dumaniem gotować do nowych zapasów. Myśl jej przebiegać musiała i przeszłość ową różową spędzoną we Francyi, straconą dziś i zatartą, i ciężkie zdobycze w Polsce dokonane.
Niezaprzeczone one były i choć się królowa nie chlubiła niemi, a raczej ukrywać wolała, aby nie obudzić obawy, wpływ jej zdawał się czuć wszędzie. Pobożna, miała znaczniejszą część duchowieństwa za sobą, wychowaniem, ogładą, obejściem się zyskała sobie przedniejszą część panów, którzy, jak ona, obyczaj cudzoziemski nad polską rubaszną prostotę starą przekładali. Na północy przedstawiała ona i skupiała około siebie wszystko, co interessom Francyi służyło, i miała silne jej poparcie, a że każdy z tych panów senatorów, który jej sprzyjał i umiał cenić, był wodzem znacznego obozu szlachty uboższej, przez nich królowa też na nią rachować mogła.
W tej chwili właśnie ważyło się w jej umyśle, jaką rolę w tym czasie elekcyi przybrać miała, jaką czynność przedsiębrać.
Do porady nie mogła wezwać nikogo, zwierzyć się nawet nie śmiała nikomu. Przyjmowała kondolencyjne odwiedziny wszystkich, od starego prymasa począwszy, jako wdowa przygnębiona żalem, sieroctwem swem, smutkiem po nienagrodzonej stracie.
Nikomu to obcem nie było, iż pożycie nieboszczyka króla z żoną, wcale serdecznemi nie połączyło go z nią węzłami. Obojętny aż do końca, płochemi miłostkami się rozrywający, z musu tylko szanował żonę, dla oka ludzkiego zabierał ją z sobą w podróżach, ulegał jej wymaganiom, obawiał się często ostrych wymowek, ale nie pokochał wcale. Ona też okazywała mu poszanowanie należne królowi i panu, ale się nie kryła z odrazą dla jego trybu życia i obyczajów.
Zawiadamiana o każdej nowej płochości, ulegającego towarzyszom, którzy jego słabość wyzyskiwali, męża, królowa wiele musiała niewidzieć.
Posądzona sama o płochość, nie mogła zapomnieć tego nigdy: i postępowanie jej, surowość dla dworu, były ciągłym kłamem zadawanym potwarzy. Zakładała klasztory, zwiedzała kościoły, otaczała się pobożnemi, karciła najmniejszy pozór lekkomyślności we dworze ją otaczającym. Z tego powodu niemal ciągle musiała jawniej lub mniej widocznie opierać się napaściom Jana Kazimierza, który najpierw nieznośnie się naprzykrzał pięknej pannie Duret, potem pannie Luce, z kolei wreszcie innym pięknościom fraucymeru, starając się sobie ująć napróżno to pannę Langeron, to panią des Essarts. Wszędzie dręczony swemi zachciankami romansów, Jan Kazimierz odchodził odparty i zniechęcony.
Wiedział bardzo dobrze, iż w znacznej części to niepowodzenie swe zawdzięczał królowej, miał do niej o to żal; ale nigdy nie wyszła na jaw, ani z jednej, ni z drugiej strony ta walka potajemna, czasem śmiech obudzająca w Maryi Ludwice.
Ex-kardynał musiał szukać wynagrodzenia za te klęski w kołach, naprzemian arystokratycznych, szlacheckich, a naostatku mieszczańskich nawet.
Nad smutnym tym charakterem Jana Kazimierza, który od jego powrotu z Włoch czas miała badać królowa, nigdy się nie zastanawiała baczniej, nie poddawała go surowszemu ocenieniu, niż dzisiaj. Bystre jej oko nie potrzebowało głęboko sięgać, aby przewidzieć, że Król Szwedzki zostanie polskim zarazem, chociaż w bracie Karolu miał niebezpiecznego współzawodnika.
Niebezpiecznym szczególniej był Biskup Wrocławski pieniędzmi, jakiemi rozporządzał. Król Szwedzki, oprócz długów, mało co więcej posiadał. Najszczęśliwiej prowadzona elekcya wymagała wielkich wydatków, nieuniknionych prawie. Wyrobiły się już pewne formy i tradycye, pewne obyczaje wyborcze. Musiano się posługiwać wielu pośrednikami, ludźmi ubogimi, których opłacać było potrzeba.
Na to wszystko Jan Kazimierz nie miał prawie zasobu, gdy Karol już przeszło milion złotych jak mówiono, na zaciąg ośmiuset ludzi, których ofiarował Rzeczypospolitej i na rozliczne inne przedelekcyjne zabiegi, wyłożył. A mógł dać więcej jeszcze... Z księciem Karolem królowa nigdy bliższych stosunków nie miała. Unikał on kobiet wogóle, a zmuszony bywać u Maryi Ludwiki swą suknią duchowną i charakterem stawał na stronie, nie spoufalając się wcale. Oprócz tego temperamentem, charakterem całym sobą, nie podobał się królowej i jej nawzajem nie lubił.
Nie mógł też milszym się stać Jan Kazimierz, którego powierzchowność była wstrętliwą, obejście się naprzykrzone, rozmowa czczą i nieznośną; ale Marya Ludwika czuła w nim człowieka, nad którym łatwo inwazyą zapanować było. Nie miał on wytrwania w niczem, prowadzić się dawał, tym, co, jak Butler i inni faworyci, przypodobać mu się umieli.
Krótką chwilę po zgonie męża królowa pomyślała o powrocie do Francyi, ale natychmiast uczuła, iż on-by był błędem i abdykacyą przeszłości, której się jeszcze wyrzekać nie chciała.
Cały jej majątek, wyposażenie, mnóztwo rozpoczętych fundacyi ją tu powstrzymywało. Musiała pozostać i mogła jeszcze przeważną odegrać rolę. Wzrok jej przebiegał cały szereg tych ludzi, którzy stali lub mogli stanąć u steru, a wśród nich ani jeden się jej nie wydał wyposażonym tak, aby mógł zapanować nad wypadkami. Czuła się do pewnego stopnia silniejszą, niż oni, lub co najmniej zdolną stanąć i do walki i do rudla.
Ale w tej chwili były to jeszcze raczej przeczucia, marzenia, rojenia, niż powzięte zamiary i myśli. Czuła tylko, że powinna była zachować swą niezależność, stać na uboczu i nie mieszać się do niczego, dopóki nie była zapewnioną własnych korzyści i pozyskania godnego siebie stanowiska. Domyślać się mogła łatwo, iż Biskup Wrocławski równie jak Król Szwedzki (tak się on nazywać kazał), starać się będą o pozyskanie jej sojuszu i pomocy, lecz właśnie w interesie przyszłości było nie wiązać się niczem. Rozmyślanie to przerwało jej modlitwę; klęczała jeszcze ale sparta na ręku, przestała się modlić, gdy lekko uchyliły się drzwi i królowa postrzegła zaglądającą ostrożnie Langeronównę. Zwróciła ku niej pytające oczy.
Na palcach podeszła Francuzka... i przyklękła przed panią, szepcząc:
— Król Szwedzki...
Brwi Maryi Ludwiki zlekka się ściągnęły, pomyślała chwilę.
— Powiedz, że kończę modlitwę a ksiądz Fleury, niech wyjdzie na jego przyjęcie; ja zaraz tam będę.
Księdzu Fleury, szepnij, aby się nie oddalał w ciągu bytności króla.
Posłuszna Langeron wyśliznęła się z pokoju, a królowa, jeszcze po febrze osłabiona, z ciężkością się podniosła od klęcznika i siadła na chwilę na krześle. Spojrzała wbok na źwierciadło w srebrnych ramach, które jej twarz bladą i smutną, ale nie bez pewnego wdzięku, odbijało.
Obrachowawszy czas tak, aby ks. Fleury mógł wprowadzić króla na pokoje, Marya Ludwika podniosła się zwolna, przybrała majestatyczny wyraz twarzy i krokiem wolnym postąpiła ku salce, w której już głosy króla i doktora Sorbony słychać było.
Paź, który na nią u drzwi oczekiwał, otworzył je — weszła.
Jan Kazimierz stał ze zwykłą sobie twarzą kwaśną a dumną, która się zdawała wyrażać wiecznie jakby wrażenia świeżo doznanego zawodu i przykrości. Niezmiernie rzadko widział kto króla wesołym, oprócz jego karłów, poufałej służby i nielicznych przyjaciół.
Narzekanie, sarkazm, szyderstwo, przychodziły mu najłatwiej, a wszelki jakikolwiekbądź przedmiot rozmowy w jego ustach zmieniał się w opowiadania o sobie. Zwrot ten do siebie był nałogowym. Było to charakterystycznem.
Zwykle żółty i ciemnej płci, na której tylko ślady ospy jaśniej się zarysowywały, ust dumnie wykrzywionych, nadąsany, tym razem był może chmurniejszym, troską jakąś przesyconym mocniej, niż kiedykolwiek. Królowa dała mu, naturalnie, miejsce pierwsze, usiadła sama, ale spojrzeniem powstrzymała ks. de Fleury, który na prostem krześle bez poręczy przysiadł w pewnem oddaleniu. Obejrzenie się niespokojne Jana Kazimierza miało bardzo jasne znaczenie, że rad był pozbyć się świadka tego i pozostać sam na sam z królową, ale właśnie temu chciała zapobiedz Marya Ludwika.
Nie poskutkował więc wzrok ów i król, usta zaciąwszy, ręce zacisnąwszy, w których rękawiczki trzymał, cicho mówić zaczął:
— Chciałem się dowiedzieć o zdrowie waszej królewskiej mości; ja sam jestem tak skołatany, czuję się tak niedobrze! Stan kraju prawdziwie rozpaczliwy. Pośpieszają z elekcyą, ale, mojem zdaniem jeszcze ona zapóźno przychodzi, gdy Kozactwo tymczasem niszczy, a sejmu ono i panów słuchać nie zechce. Chłopstwu zbuntowanemu jeden majestat królewski może powagą swą być groźnym.
Westchnął król, a po chwili dodał, oglądając się:
— Stanowczo — jam temu wierzyć nie chciał, brat mój Karol stara się o koronę.
Królowa potwierdziła głowy ruchem.
— Ale to dawno wiadomo — szepnęła.
— Z wielu względów wydawało mi się to prawie niemożliwem — żywiej począł król. — Niéma skąpszego pod słońcem człowieka nad Karola ani mniej stworzonego na panującego. Lubi samotność mniszą, zamyka się od ludzi, kto myśl tę mógł mu poddać?
Spojrzał na królową, która lekko poruszyła ramionami.
— Zdaje mi się, że ją sam powziął — odezwała się — bo wszyscy zpoczątku utrzymywali, że wasza królewska mość nie będziesz pożądał tej korony.
— A! ja jej też wcale żądny nie jestem — odparł król — ale odziedziczona szwedzka zmusza mnie do szukania dla niej jakiejś podpory, siły; którąbym mógł może użyć dla upomnienia się o prawa moje.
Nie odpowiedziała nic królowa, ale wzrok jej musiał zapewne być wyrazistym, bo Jan Kazimierz dodał, odpowiadając na to wejrzenie.
— Ja sam niewiele mam nadziei odzyskania tronu szwedzkiego — prawda, lecz niemniej obowiązkiem moim jest starać się o to. Mnie to jedno stawia pomiędzy kandydatami.
Nie dokończył Jan Kazimierz i przerwał, wstydząc się może dyssymulacyi.
— Cierniowa to korona — rzekł — ale zawsze korona, a z najstraszniejszej konflagracyi, przy pomocy Bożej może najpomyślniejszy wyrosnąć skutek. Wojna daje dyktaturę.
Zamilkł nagle, i po krótkim przestanku zniżonym głosem ciągnął dalej.
— Przyszedłem — rady i pociechy szukać u w. król. mości.
Marya Ludwika smutnie potrząsnęła głową, spuściła oczy.
— A! N. Panie — rzekła sucho i zimno — biedna wdowa, cała jeszcze zbolała, przerażona, nietylko nikomu, ale samej sobie radzić nie umiem, w. król. mość jesteś pobożnym i masz ufność w Opatrzności. Ona go pewno nie opuści.
Z wielką gorącością przerwał Jan Kazimierz:
— Cała też nadzieja moja w pośrednictwie N. Maryi Panny, której cudowny obraz w Czerwieńsku wlewa w moję duszę pociechę. Uczyniłem też ślub do Częstochowy. Tak — dodał z gorącością wielką i szczerą — w czasach, jak nasze, gdy rozum nie starczy, na opiekę Bożą, na pomoc świętych patronów zdać się potrzeba.
— Szczęśliwy, kto sobie powiedzieć może — przerwała królowa sucho — że na nią zasłużyć potrafił.
Nastąpiło milczenie jakieś przykre, a Jan Kazimierz ze właściwą sobie płochością zwrócił rozmowę.
— Mówią, że Karol więcej miliona już między ludzi puścił, ośmset zbrojnych dał rzeczypospolitej. Tak, ale oprócz małej garstki ludzi, którzy prawie żadnego nie mają znaczenia w rzeczypospolitej, nie będzie miał za sobą nikogo.
— Ja zupełnie jestem tych spraw nieświadomą — obojętnie dorzuciła królowa.
— Wyliczyć mogę jego przyjaciół — począł żywo Jan Kazimierz. — Biskup Kijowski Zaręba? któż go tu zna? co on znaczy?...
Być może, iż Wojewodę Wołyńskiego, księcia Sanguszkę, sobie pozyszcze, i księcia Izydora Zasławskiego, ale to są imiona nie ludzie, w senacie żaden z nich odezwać się nie potrafi, a gdyby mówił, nikt go słuchać nie będzie.
Czyrski, Kasztelan Chełmiński, świeża kreacya, homo novus... a Ruszkowski, Inowrocławski, nie lepszy.
A! Teodoryk Potocki, Podkomorzy Halicki, otóż wszyscy... tak...
Pośpiech i dokładność, z jaką wyliczał Król Szwedzki adherentów swojego współzawodnika, dowodziły, że go sprawa ta więcej obchodziła, niżeli się chciał przyznać.
— Ja — dodał — ja, chętniebym mu ustąpił, ale mnie gwałtem ciągną najprzedniejsi z senatorów. Opieram się im, nie mógłbym nawet tych nędznych ośmiuset ludzi, które dał Karol wystawić, a on, słyszę, obiecuje na swym koszcie trzymać dziesięć tysięcy.
Gorzko się rozśmiał król, mówiąc to.
— Ani nawet dochody wrocławskiego biskupstwa na to starczą! — rzekł — a jeśli tak gościnnie ciągle szlachtę karmić i poić będzie, to do elekcyi, długi mu tylko pozostaną.
I znowu zwrócił płocho rozmowę Jan Kazimierz.
— Pałac na Krakowskiem, ja chcę zatrzymać dla siebie — rzekł spoglądając na królową.
Marya Ludwika, pomilczawszy, szepnęła cicho niepodnosząc oczów.
— W takim razie Ujazdów by się dostał księciu Karolowi.
— Ze źwierzyńcem! — podchwycił król — ale on nie myśliwy. Ujazdów się nadaje do podziału.
Marya Ludwika przerwała zimno.
— Raczcież nie zapominać o tem, że i mnie się jeden z pałaców po moim mężu należeć będzie. Ja na zamku nie mogę, ani chcę pozostać. Nadto tu wspomnień bolesnych, a potem — dodała — zamek królewski, królowi cały przynależy.
Dziwnym jakimś myśli związkiem Król Szwedzki przypomniał sobie nagle, ulubieńca zmarłego brata, jego doradzcę i posła grafa Magnusa i dodał:
— Magnus dopomina się o sto tysięcy złotych, które pożyczył Rzeczypospolitej — i ten nam ciążyć będzie, dopóki go nie zaspokoimy.
Uśmiechnęła się królowa i wtrąciła.
— Jak ja — bo i mnie dłużną jest Rzeczpospolita.
Jan Kazimierz postrzegł, że potrącił strunę, której był niepowinien poruszać, zagryzł usta, nieumiejąc wyjść inaczej z zakłopotania, zwrócił się do milczącego ks. de Fleury.
Zapytanie, jakie mu zadał tyczyło się nabożeństwa jutrzejszego w jednym z miejskich kościołów.
Ks. Fleury i królowa razem odpowiedziała, że się właśnie na uroczystość tę wybiera.
Wszystkie przedmioty zdawały się już wyczerpane. Jan Kazimierz siedział jednakże.
— Brat mój Karol odwiedzał w. król. mość? — zapytał.
— Raz był tylko u mnie; gdym tu powróciła — zimno odezwała się królowa. — Nie widuję go.
— W. król. mość — rzekł po małym namyśle Jan Kazimierz — mogłabyś mu oszczędzić wiele próżnych trosk, starań i wydatków, odradzając te śmieszne zabiegi o koronę. Ja! ani mu jej zazdroszczę, ani-bym przeszkadzał do niej, ale jestem zmuszony. Ciągną mnie. Jego uwodzą pochlebcy, żal mi go. Może z ust w. król. mości...
Marya Ludwika poruszyła się bardzo żywo.
— N. Panie — rzekła — proszę was, pozostawcie mnie zupełnie na stronie, ja się do niczego mieszać nie chcę, nie mogę i niepowinnam. Świeża boleść odejmuje mi wszelką ochotę udziału w tem życiu, radabym moje zakonnice francuzki osadzić jaknajwygodniej i wyposażyć, aby może kiedyś sama u nich znaleźć schronienie, zresztą od śmierci męża sprawy rzeczypospolitej są mi obce. Wdowa, upomnę się o moje wyposażenie, nic więcej.
— Ale w. król. mość — zapominając się rzekł Jan Kazimierz — możesz przez Francyą, na którą masz wpływ wielki, dopomódz potężnie, komu-byś chciała.
— Francya będzie iść za własną polityką i interessem — sucho rzekła Marya Ludwika — a ja właśnie pragnę wyrzec się wszelkiego udziału w jej polityce.
Król, zachmurzony, zamilkł.
— W. król. mość — dodał po chwili — możesz zmienić zdanie; tak się spodziewam, sądzę.
Potrząsnęła głową królowa, nic nie odpowiadając. Król wstał powoli i Marya też podniosła się z siedzenia. Nastąpiło bardzo chłodne pożegnanie, po którem kilka kroków ku drzwiom przeprowadziwszy gościa, królowa wróciła do swych pokojów. Ks. de Fleury wiódł dalej króla.
— Cierpiącą jest? — zapytał go.
— Jak widzieliście — rzekł doktor. — Położenie jej smutne, przyszłość niepewna. Sam widok kraju i wiadomości, jakie codzień przychodzą, nie przyczyniają się do uspokojenia. Jedyna jej pociecha w modlitwie.
Jan Kazimierz przerwał mu gorąco.
— Moja także! ale miejmy w Bogu otuchę i nadzieję.
To mówiąc, pochylił się, jakby do ucałowania ręki prałata, który skromnie się cofnął i głębokim pożegnał go ukłonem.
W antykamerze dwóch dworzan oczekiwało na króla. Tu, jakby czarodziejską różdżką, posępne oblicze Jana Kazimierza rozpogodziło się.
— Butler czeka na w. król. mość — rzekł jeden.
Żywym krokiem pośpieszył Król Szwedzki do zajmowanego przez siebie mieszkania. Było to jeszcze tosamo, które zamieszkiwał przed wyjazdem do Rzymu i o które później powróciwszy upomniał się, tak, że z niego grafa Magnusa wygnać musiano.
Ale teraz, gdy owa wytyczna korona szwedzka spoczęła na jego skroni, gdy był kandydatem do drugiej, skromny appartament ten wydawał mu się nieznośnym. Napierał się gwałtownie wspaniałego pałacu przy Krakowskiem-Przedmieściu, przeciwko czemu równie stanowczo książę Karol zakładał protest.
W testamencie króla Władysława nie było oznaczenia wyraźnego, jak się pałacami bracia podzielić mieli. Jan Kazimierz musiał czekać, ażeby z pomocą pośredników jakichś porozumienie nastąpiło.
W przedpokoju dwa karły — Baba i Lump — Polak i Niemiec, dwie małpy na łańcuszkach, — papuga pstra w klatce, naprzód go powitały. Gwałtowny spór wiecznie się z sobą kłócących i mordujących złośliwych karłów, zmusił króla do uderzenia Baby po plecach i nakazania — milczenia.
W progu pokojów oczekiwał starosta Butler, ze wszystkich przyjaciół, których król brał i rzucał bardzo łatwo, najmilszy mu i najwytrwalej upodobany.
Butler miał powierzchowność dworaka, strój cudzoziemski i tę giętkość ruchów, a wyraz twarzy posłuszny, które mu dozwalały się akkomodować do humoru i myśli pana.
Nikt nad niego lepiej nie znał Jana Kazimierza, który brał za powiernika i rzucał Butlera po kilkakroć, ale zawsze, zatęskniwszy do niego, powracał. Był to jedyny człowiek, przed którym się mógł wyspowiadać ze wszystkich swych słabości, nie lękając wyśmiania ni zdrady. Butler nigdy za próg ztąd nie wyniósł nic, a wielekroć ostrzegł i zapobiegł skutkom nieopatrzności króla. Z widoczną radością przywitał go Jan Kazimierz, prowadząc za sobą w głąb’ swojego pomieszkania.
Cały charakter człowieka się w niem malował. Nie było tu tego przepychu, tego artystycznego blasku, do którego Władysław taką przywiązywał wagę. Niestałość umysłu, zmienność gustów dobitnie się wyrażały w tem, co otaczało króla.
Obok wielkiej ilości obrazów i obrazków pobożnych, krucyfixów i relikwiarzy, widać było portrety kobiet i razem z pobożnemi porozrzucane najpłochsze, najswawolniejsze francuzkie książki. Nie było porządku, ani wdzięku w pokojach, dosyć kosztownie przyozdobionych, ale bez smaku. Psy, małpy i karły pozostawiały wszędzie ślady swawoli.
W sypialni przed wielkim obrazem, zapożyczonym z kościołka w Czerwieńsku, wystawiającym Matkę Bozką z dziecięciem Jezus, paliła się lampa, i król, poszedłszy naprzód tu, pokląkł na krótką modlitwę, ale, zaraz z niej powstawszy i drzwi zamknąwszy, usiadł w sąsiednim pokoju, odzywając się do Butlera:
— Wracam od królowej! — poruszył ramionami. — Sfinxem dla mnie ta kobieta. Okryta grubą żałobą, nieutulona w żalu po mężu, który jej nigdy nie kochał, a ona go nie cierpiała, — tak, ale była królową, panowała, panowała tak dobrze nad nim, że pod koniec żywota, żaden wakans bez jej wiadomości nie był dany, a każdy opłacić jej musiano. Jestem pewny, że ma ogromne summy.
Butler potwierdził to żywo.
— Ale chce, jak powiada — ciągnął dalej Kazimierz — wszystko poświęcić na pobożne fundacye i daje do zrozumienia, że sama może schroni się do jednego z tych klasztorów. Posądzano Karola, gdyby, co być nie może...
— Nie może! — powtórzył Butler.
— Gdyby go obrano, gotów się z nią ożenić — dokończył król.
— Ale on nienawidzi kobiet — przerwał starosta.
— Tak — wszyscy świadczą — zamruczał Jan Kazimierz — ale, jak to może być? To nie jest w męzkiej naturze.
Westchnął i rozśmiał się razem.
— Co do mnie — rzekł — to rzecz szczególna, ja w każdej niewieście widzę cóś żądzę obudzającego, w każdej. Jedna ma twarz, oko, druga kibić, nóżkę, uśmiech, popiersie.
Strzepnął rękami.
— Stworzone są na to, aby nas wiodły na pokuszenie.
Śmiejąc się, Butler potakiwał.
— Z tych wszystkich, które ja tu spotykam i widuję — mówił ulegając potrzebie zwierzenia się przed przyjacielem — wie Butler, dwie mnie szczególniej nęcą. Oto ta... ta francuzica Duret... no i...
Tu zniżył głos, obejrzał się i szepnął:
— I marszałkowa.
Rękę przyłożył do ust, pocałował ją i zamilkł.
— Ale z dworu królowej mądry będzie — dorzucił — kto co dostanie!
Ta już stara i zwiędła Langeron, koczkodon, jak smok stoi na straży. Mówiono, że ją za mąż wydać miała królowa, ale teraz, wszystko poszło w odwłokę.
Pomilczawszy nieco, zadumany król zwrócił się do Butlera.
— No — jakże? twoje starania o pieniądze?
— Nic jeszcze pewnego powiedzieć nie umiem — rzekł faworyt — lecz bądźcobądź, musimy ich dostać.
— Karol oszalał — mówił dalej Kazimierz — sypie niemi, on! on! co do tych tak skąpił. Zkąd mu ta fantazya korony naprzekór ze mną?
— Nie wiem — odparł Butler — może właśnie przez zazdrość!
— On! królem! — poruszając ramionami mówił dalej Kazimierz. — Śmieszno pomyśleć o tem.
Butler się wistocie rozśmiał.
— Cóżeś słyszał? ma on jakie nadzieje? groźny jest? — zapytał.
— Najjaśniejszy panie — począł starosta — czasu elekcyi, każdy kompetytor straszny. Nie ma za sobą ludzi, a mogą się zrodzić, jak grzyby, na polu samem. Powieje wiatr. To pewna, że przeszkodą nam będzie.
— I właśnie dlatego nie ustąpię — burknął Kazimierz — ale go to drogo kosztować może. Nikogo nie posłucha.
— Szlachtę mazowiecką, którą zdawna karmi i poi, i różnych wysłańców, co pośpieszyli tu przed elekcyą — mówił Butler — jego dworzanie, Wysocki, Czyrski i inni, zjednali jadłem i napojem. Porozsyłali ich po powiatach. Któż wie gdy przyjdzie do głosowania? Wyrwie się jeden, zahuczy wrzaskliwie, i pociągnie za sobą.
— Cóż tu począć? — zamruczał Kazimierz.
Butler przeszedł się nieco zamyślony po pokoju.
— N. Panie, gdy się senatorowie zjadą, przez nich chyba można coś będzie przedsięwziąć, aby się upamiętał.
— A to, co wyłożył?... — szepnął frasobliwie król — wszak to już o milionie mówią. Przyjdzież mu wracać?
— A chociażby! — przerwał starosta. — Strachu niéma. Król może parę opactw sobie do rozporządzenia wyjednać i niemi zamknąć usta.
— Jesteś mężem dobrej rady — uśmiechnął się weselej Jan Kazimierz i uderzył go przyjacielsko po ramieniu.
Rozmowa poważniejsza już płochy umysł jego znużyła. Umiał tylko dwoje: modlić się lub śmiać i baraszkować.
— Hej! Butler, słyszysz — zawołał — ty, co wszystko wiesz. Mówiono ci też już o tem, że Giżanka za mąż za szlachcica wychodzi. Wiesz, ta ładniuchna Giżanka, burmistrza córka, za którą tu wszyscy latali. Nieboszczykowi Władysławowi mocno się jej zachciewało, snadź Zygmunta Augusta chciał jeszcze lepiej naśladować, bo ten pierwszy zbałamucił Giżankę; ale jemu nie było komu dopomódz tak skutecznie. Pac i Platenberg oszukiwali go, a pieniądze do kieszeni chowali i — nie dostał Giżanki.
— No i panna Langéron — wtrącił Butler, który wiedział, jak ona zawadzała Kazimierzowi — panna Langéron ma też na pewno szlachcica konkurrenta.
— Co mówisz?! — wykrzyknął król. — Jabym sam gawota gotów pójść na jej weselu.
— Ba — odezwał się Butler — zastąpi ją Des Essarts lub inna!
— To prawda — smutnie potwierdził Kazimierz. — Dwór królowej to drugi klasztor. Za najmniejszą płochość wysyła do Francyi, a ma tak dobrych szpiegów.
— Królowa? — podchwycił, zbliżając się ku siedzącemu panu, Butler. — Królowa? ale ja właśnie wrócić chciałem do niej. W. król. mość powinieneś się starać pozyskać ją dla siebie. Może ona mówić, że się do niczego nie miesza, ale ma stosunki, ludzi i umie tak pokierować niemi, że bez niej, a uchowaj Boże, przeciwko niej, my sobie rady nie damy, gdy z nią byłoby nam tysiąc razy łatwiej.
— Ba! — odparł zadumany Kazimierz — myślisz, że ja nie wiem o tem? Kobieta rozumna i przebiegła, za nieboszczyka nigdy się nie dobijała o to, aby wydawała się silną; owszem, pokorną napozór wydawała się, a wistocie ona wszystkiem kierowała, robiła, co chciała, i król bez niej obawiał się zrobić kroku.
— Tak jest — dodał cicho Butler — rozum rozumem, a i to cóś znaczyło, że ona jedna zawsze miała pieniądze.
— I teraz je ma, choć klasztor funduje — dodał król.
— A nie mogłażby nas niemi sukurrować? — spytał faworyt.
— Niepodobna jej o to prosić! — westchnął Jan Kazimierz. — Jeżeli mi pożyczy, bądź co bądź, to i mną gotowa zawładnąć. Ja się jej poprostu boję, ja się jej boję! — powtórzył głos zniżając.
— A jeżeli weźmie stronę księcia Karola? — wtrącił Butler.
— To nie może być — rzekł Kazimierz.
— W. król. mość sądzisz — dodał faworyt — że ona może pozostać, jak mówiła, obojętną, nie mieszając się do niczego!
Butler się rozśmiał. — To wprost jest niepodobieństwem, gdyby nawet chciała. Zmuszoną zostanie odezwać się; odgadną z jej twarzy, dla kogo ma sympatyą.
— Ale ona dla mnie jej nigdy nie miała — zamruczał król.
— Bo interessu też w tem nie mogła mieć dawniej, ale teraz...
— Ale teraz? — podchwycił Kazimierz rzucając wejrzenie nieśmiałe na Butlera — cóż ty myślisz?
— Nic, nadto, że królem zostawszy, N. Pan będzie mógł i fundacyą klasztoru i wyposażenie wdowie i wszystko to mieć w opiece, co królową obchodzi, a nawzajem królowa teraz...
— A ja ci powiadam, Butler — żywo przerwał król — ja się lękam, ona mnie zawojuje. To kobieta przebiegła, śmiała i rozumna.
— Właśnie dlatego my jej potrzebujemy — dokończył Butler. — Słowem jednem powiem: jeżeli ją sobie książę Karol pozyszcze, nam wszyscy razem panowie senatorowie nie pomogą.
— Mam za sobą Ossolińskiego — wtrącił żywo król — nie wątpię bynajmniej o Kazanowskim.
— Który dziś żadnego znaczenia nie ma — przerwał Butler.
Kazimierz opuścił głowę na piersi. Czas jakiś trwało milczenie, a starosta badał dobrze mu znane rysy twarzy króla, który przy nim wcale się nie taił z wrażeniami.
Rada, jaką mu dał Butler, utkwić w nim musiała, gdyż po chwili podniósł oczy i szepnął, jakby zamykając rozpoczętą rozmowę.
— Powiadam ci, Butler — ja się jej boję. Niech tylko cieniutką niteczką zwiążę się z nią, pociągnie mnie i stanę się w jej rękach narzędziem. Władysław silniejszym był niż ja, no — a w końcu ona nim rzucała, jak chciała.
— Ja przy mojem obstaję — dodał starosta — albo w. król. mość mieć ją będziesz za sobą, na tenczas dobra nasza, albo przeciwko sobie — i ja za nic nie ręczę. Żeby zaś Marya Ludwika miała pozostać z założonemi rękami... — Butler głową począł mocno kręcić i rzucać. Rozmowa się skończyła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.