Boża opieka/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boża opieka
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ksiądz kanonik Hodowski siedział w bawialnym pokoju w krześle, a przed nim w progu stało chłopię ciekawemi oczyma latając po kątach, zdumione, przestraszone nieco... a nadewszystko pociągnięte widokiem tylu rzeczy o których dotąd wyobrażenia nie miało.
— Jakże cię nazywano, moje dziecko? — odchrząknąwszy i przybierając postawę poważną odezwał się profesor — jak cię nazywano?
— Mnie, na wsi, proszę księdza dobrodzieja, nazywali głupim Jankiem.
— Jakto głupim? — rozśmiał się w naiwności profesor... dlaczegoż głupim?
— Musi być dlatego, że oni głupsi jeszcze byli odemnie — ozwał się Janek.
— A to, jak Chrystusa Pana kocham, odpowiedź doskonała! doskonała! — rozśmiał się kanonik... i podszedłszy pogłaskał go pod brodę...
— Któż twój ojciec, kto matka? mów śmiało...
— Ojca i matki nie znałem — westchnął chłopak — moja przybrana poczciwa, co mnie wychowała, mówiła mi, że jakiś szlachcic oddał im dzieckiem na wychowanie...
— A ty tego nie pamiętasz?
— Bardzo mało... jakby przez sen! — rzekł chłopak topiąc oczy w ziemię.
— Cóż ci się przypomina?
— Ja nie wiem, może to tylko... ot tak... dziecinne jakieś bajki chodzą po głowie.
— Ale przecież? jakie?
— Nie pamiętam nic... nic... tylko bardzo piękną czerwoną ze złotem sukienkę, w którą mnie stroili... i żem płakał, gdy mnie w grube sukno przebrano... Sługa jakiś pochwycił mnie, usta mi zatulił i powiózł... Potem tylko wiem, że mi w tej chacie u starej mojej dobrej matki dobrze było...
Kanonik ręce założywszy w tył chodził długo zamyślony po pokoju... spojrzał na chłopca i westchnął.
— To ci się w istocie ta czerwona sukienka chyba przyśnić musiała — rzekł po namyśle — wybić to sobie potrzeba z głowy... ale moje dziecko... teraz, gdyś już tu raz jest, gdzie się ludzie uczą, przez naukę możesz dojść do tego, co ci się marzyło we snach... ba! nawet do purpury! Bywały tego przykłady... przynajmniej w stanie duchownym niejednego purpurata liczymy, który gęsi pasał za młodu... A do nauki ochotę masz? — spytał.
— A księże dobrodzieju! — zawołał chłopiec, któremu się oczy zaiskrzyły... okrutną.
Ksiądz się rozśmiał.
— Umieszże co? Klecha cię uczył przecie?
— Troszeczkę — westchnął chłopiec — ale proszę dobrodzieja, kiedyż się tam było uczyć! Trzeba było od rana do nocy poźnej się wysługiwać... wołom zadać paszę, często i ziela dla krowy się postarać, pług narządzić, kosę naostrzyć, z sierpem iść, z broną, a choćby z rękami na pole... bo stary Hruzda popróżnować nie dawał. Więc chyba matka czasem pomogła, żem chwilę odkradłszy zbiegł do szkoły, do klechy, albo przy ogarku za książkę mógł wziąć...
— Czytaszże? — spytał kanonik...
— Jako tako...
— A piszesz?
— Nic do rzeczy, proszę ojca — rzekł Janek — bo czasem i sam tego, co napiszę, przeczytać nie mogę.
Profesor się śmiał, aż się za boki trzymał.
— No, nic, nic, byle pilność, to się to naprawi — odezwał się — jakoś to będzie. Ja cię sam uczyć muszę, bo jak na płatnego albo z łaski bakałarza byś poszedł, ten cię nic nie nauczy... Na górze masz izdebkę niczego... Maciejowa, jak nie będziesz krnąbrny, nie poskąpi dla ciała obroku... odzienia się postaramy przystojnego... Czasu będziesz miał dosyć. Tylko mi nie leż, nie nygusować... nie zbijać bąków, nie łotrować po ulicach... Fałdów przysiedzieć... a potem do szkoły... i jak sobie pościelesz, tak się wyspisz... Ot co...
To mówiąc profesor, któremu chłopiec z żywemi oczyma wyraźnie się podobał, wziął go za głowę i pocałował...
— Do kościoła codzień idź, pana Boga proś... starszych słuchaj... pokorny bądź... boś to tam pono zbroił coś już, co dowodzi, że tej cnoty ci braknie... Hę? od rózeg uciekłeś? prawda?
— Prawda, proszę jegomości, ale kiedy mi się te rózgi nie należały, a no prędzej paniczowi...
— O! o! o! — zawołał kanonik — jakże to było? jak to było?
— Chciał na mnie siąść, jak na konia, i jeździć, i chamem przezywał i palnął... tom mu oddał. Ja go przecie nie zaczepiałem...
— Ależ to panicz był! — śmiejąc się rzekł łagodnie kanonik... co wolno Jowiszowi, nie wolno wołowi... hę? nie rozumiesz! później ci to się w życiu wytłumaczy... Idź no... idź... Elementarz weź... jutro... rano, gdy wstanę, egzamen... a dalej... zobaczymy...
Chłopiec w rękę pocałowawszy kanonika wysunął się... i już miał na górę iść, gdy go Maciejowa po drodze złapała i do kuchenki wciągnęła.
Stara miała minę kwaśną i srogą, wzięła chłopca pod okno, aby mu się przypatrzeć naprzód... pokiwała głową, utarła nos i poczęła mruczeć...
— Wiesz, co masz robić? — spytała...
— Uczyć się — odparł Janek...
— A tak! a tak! uczyć się! a to myślisz, że cię tu darmo uczyć będą, i że chleb księdza kanonika będziesz jadł nie pracując? hę? Zrana wstawszy kuchnię mi zamieciesz i drewek przyniesiesz i wody. Ja stara... nie poderwiesz się przecie... Po obiedzie trzeba na wieczór wody znów przynieść, a czasami drewek. Jak się trafi na miasto posyłka... nogi za pas... Rozumiesz!
Janek się trochę poskrobał po głowie — ksiądz kanonik mi nic o tem nie mówił.
— A ja ci powiadam... ja — dodała Maciejowa — kanonikowi do tego nic, to moja rzecz... Było już tu przed tobą dosyć takich pauprów, wszyscy się wysługiwać musieli...
— Jam ci do roboty przywykł — rzekł Janek przypominając sobie zaleconą pokorę — mnie to nie będzie ciężko...
Obejrzał się po kuchence... jakoś w niej było niezamieciono i w wiaderku wody omal; spytał więc o miotłę i żywo wziął się do roboty. Maciejowa stała, patrzała, w końcu dobyła chleba z szafy i posmarowawszy masłem dała chłopcu, który ją w rękę pocałował. Nie powiedziała wprawdzie nic, ale pomyślała staruszka: Takiego poczciwego chłopca jeszcze u nas nie było, żeby go tylko żaki nie popsuły!! Bo to to miejskie tałatajstwo, choć dziś na szubienicę!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.