Bitwa pod Raszynem/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Bitwa pod Raszynem
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
Bitwa pod Raszynem — bohaterski acz mimowolny
w niej czyn Janka.

Cynga i Janek ujrzawszy tak nagle bandę swych prześladowców, lecącą ku nim co koń wyskoczy, zrazu skamienieli. Cyganów było pięciu, jak to dobrze policzył Cynga w lesie, wsłuchując się w odgłos ziemi, a na ich czele pędził Romno z batogiem w ręku, którym groził dwom bohaterom. Za nim pochylony na koniu gnał jeden z cyganów i trzymał w ręku długi sznur, podobny do stryczka, zwany lasso, którego używają Amerykanie i Węgrzy do łapania bydła. Widocznie skradał się on, żeby taki stryczek zarzucić na Janka lub Cyngę i ściągnąć go z konia. Romno grożąc batogiem krzyczał coś po cygańsku, czego Janek nie rozumiał — a cygan z owem lasso przysunąwszy się do naszych znajomych, którzy wciąż stali nieruchomi na drodze, na odległość może dziesięciu kroków i nagle z niesłychaną zręcznością podniósł się na koniu, wyprostował w strzemionach, z głuchym świstem rozwinął stryczek i już miał uchwycić nim bliższego Janka, gdy rozległ się niespodzianie strzał, cygan zachwiał się, rzucił parę razy rękami w powietrzu, upuścił stryczek i padł śmiertelnie ugodzony na ziemię.
Wszystko to stało się w jednej, krótkiej chwili, prędzej niż potrzeba czasu na przeczytanie tych wierszy. Nagły ten strzał, wymierzony przez rannego ułana, który odwdzięczając się Jankowi za podaną mu wodę, ocalił mu życie, przeraził na chwilę cyganów, a wrócił przytomność Cyndze i Jankowi. Pierwszy podniósł się na siodle, wydobył pistolet z olstra i wypalił... Poczem obracając się do Janka i widząc, że ten ściąga z pleców karabinek, żeby także strzelać, zawołał:
— Nie strzelaj, niema na to czasu, dobądź szabli i... w nogi!
Poczem uderzył konia i pognał naprzód, a Janek za nim. Dzielne konie huzarów węgierskich rwały jak wicher — ale i cyganie opamiętawszy się, rozwścieczeni zabiciem jednego ze swoich, którego zostawili na drodze, ostatkiem sił gonić poczęli uciekających. Cynga obróciwszy się, ujrzał, że koło Romna, który wciąż pędził na czele, posuwało się teraz dwóch cyganów z lasso w rękach, które wiedział jak straszną jest bronią. Dlatego też naglił swego konia i zachęcał Janka do pospieszania, wołając:
— Uciekajmy! uciekajmy! te szelmy gotowe nas jak psów połapać.
— A gdybyśmy się odwrócili i uderzyli na nich z szablami? — szepnął Janek — są bezbronni.
— To się na nic nie zda, mruczał Cynga — jesteś za młody, żebyś taką ciężką szablą mógł co zrobić. Pierwszy lepszy kij ci ją wytrąci — wreszcie nim się do nich zbliżymy, już będziemy ściągnięci z koni jak psy na stryczkach... Nie są też oni bez broni, mają sztylety, którymi umieją dzielnie władać. Uciekajmy! uciekajmy!
Więc uciekali. Ale ciężkie konie huzarskie, zwłaszcza na piasczystej drodze i wśród skwarnego dnia, nie mogły długo uciekać przed lekkimi i wytrwałymi konikami cygańskimi. Zbliżali się oni powoli do chłopców, ale ciągle... Cynga nawet raz już słyszał straszny świst lassa koło uszów i tylko nagłe pochylenie się ocaliło go od złapania.
Janek, który w tej szalonej gonitwie zachował całą przytomność umysłu i energią — i ściskał z gorączkowym zapałem rękojeść szabli, zauważył, że Cynga jest śmiertelnie blady, że rozpaczliwie usiłuje przyspieszyć bieg ciężkiego, zapasionego konia huzarskiego.
Tymczasem jedni zajęci własnem ocaleniem, drudzy zemstą, nie zwracali uwagi na to, że huk wystrzałów był coraz bliższy i donioślejszy, że wiatr przynosił dym prochu i okrzyki walczących. Nakoniec wyjechali z lasu i przed oczami ich roztoczył się straszny, ale zarazem piękny widok.
Na obszernej równinie, której jedynym wydatnym punktem była wieża kościołka Raszyńskiego, kryta blachą i otoczona kłębami dymu palącego się miasteczka, rozwinęły się jak dwa olbrzymie węże, dwa wojska, ziejące na siebie ogniem i pociskami. Oba wojska były bokiem zwrócone do Janka i Cyngi i z dwóch, polskie bliżej. Huk, grzmot ponury dział, chmury dymu włóczące się i owijające sobą walczących, dopełniały tego obrazu straszliwego...
Była to sławna po wsze czasy bitwa pod Raszynem, stoczona w dniu 19 kwietnia 1808 r. Wojskami Księstwa Warszawskiego dowodził książę Józef Poniatowski — austryackiemi arcyksiążę Ferdynand d’Este. Na prawem skrzydle polskiem, t. j. z tej strony, z której Janek przybywał, dowodził Jenerał Kamiński — środek w Raszynie zajmowali sprzymierzeńcy polscy, Sasi pod jenerałem Dyhernem — lewe skrzydło w Falentach, a raczej w sławnym lasku Falenckim, miał pod sobą pułkownik Godebski. Główna, największa bitwa toczyła się o ten lasek.

Właśnie walka ta była w najwyższym swoim rozwoju, gdy Janek i jego przyjaciel wpadli jak szaleni w swej ucieczce przed cyganami na prawe skrzydło polskie. Tutaj Polaków od ich wroga oddzielała mała ale błotnista rzeczka Rawka, przez
Odwinął się i ciął z całej siły Austryaka.
którą przeszła masa kawaleryi austryackiej, huzarów, kirasyerów, Pandurów i zamierzała uderzyć na prawe polskie skrzydło. Przeciw nim wysłał jenerał Kamiński wszystką jazdę polską, jaką miał pod ręką. Właśnie trąbki zagrały do ataku, gdy Janek, a za nim Cynga wypadł na plac boju i oszołomiony zrazu, zapomniawszy o grożącem mu w tyle niebezpieczeństwie, mimowolnie wstrzymał konia i patrzał na straszny obraz roztaczający się przed nim.

W tejże chwili pierwszy pułk strzelców konnych polskich, w wyciągniętej linii, z dobytemi szablami posuwał się całym pędem przeciw huzarom austryackim. Trąbki zagrały do ataku i kiedy to posłyszy ich odgłos koń Janka, jak się nie porwie, miły Boże! jak szalony ruszył z kopyta ku długiej linii szaserów polskich. Janek nie mógł go powstrzymać, wreszcie nie chciał. Owionął go zapach prochu, rozgrzał, czuł że mu wszystka krew gra w żyłach w takt pobudki wojennej. Ledwie miał czas obejrzeć się na Cyngę, który także ruszył naprzód, ale nie ujechał i dziesięciu kroków, gdy uderzony kulą padł na ziemię... O cyganach nie było ani słychu — zapewne zatrzymali się ostrożnie w lesie.
Janek nie miał czasu i nie mógł ratować biednego swojego przyjaciela. Ze łzami w oczach, pełen wściekłego gniewu, postanowił pomścić się na Austryakach śmierci swego przyjaciela, lub zginąć... Uderzył więc kilka razy płazem swej szabli konia i tak już lecącego jak wicher i sam nie wiedząc jakim sposobem znalazł się na czele pędzących do ataku szaserów polskich. Ożywiony jakimś niezwykłym zapałem i bohaterską prawie siłą, podniósł swą ciężką szablę do góry i wstrząsał nią jak stary żołnierz. Właśnie w tej chwili pędzący do ataku szaserzy przebiegali przed świetnem gronem oficerów, którzy stali na małem, piasczystem wzgórzu...
Janek spojrzał na to grono. Mignęła mu się tylko przed oczami wśród bojowego dymu i kurzu, bohaterska twarz księcia Józefa, jego wielkie, czarne oczy błyszczące ogniem i zapałem — słyszał, głośny, jednobrzmiący okrzyk jazdy polskiej i nagle ujrzał się tuż, tuż, prawie twarz w twarz z rotmistrzem von Lampe...
Widział go doskonale, jego szydersko uśmiechnięte usta, jego kocie wejrzenie i czerwone faworyty. Wielki kołpak chwiał mu się na głowie, a dolman rozwiany pędem unosił się w powietrzu, ukazując czerwony, suto złotem szamerowany mundur. Leciał na ogromnym, jak śnieg białym koniu i potrząsał szablą krzycząc na swoich:
Vorwärts!... Vorwärts!...
Jankowi przypomniało się w tej chwili wszystko, co ucierpiał od tego szkaradnego rotmistrza, ogarnęła go wściekłość na widok jego szyderskiego uśmiechu i nie wiele myśląc odwinął się i ciął z całej siły ciężkiem swem szabliskiem na odlew Austryaka po twarzy. Krew bryzgnęła jak z fontanny, rotmistrz zachwiał się na koniu, rozkrzyżował ręce i zawoławszy:
Herr Jesus! — padł z konia na ziemię.
A tu już, ze strasznym łoskotem i hukiem, jak dwie gromonośne chmury, zwarli się huzarzy z szaserami i biedny rotmistrz zatratowany został na nic. Janek zresztą nie myślał o tem i nic go to nie obchodziło. Zginął szyderski rotmistrz von Lampe i bardzo słusznie. Ta śmierć to kara, okropna kara wymierzona przez Boga słabą ręką dziecka na najeźdźcy.
Powtarzamy, Janek nie miał czasu nad tem wszystkiem się zastanawiać. Koń uniósł go jak szalony naprzód, w sam środek głębokiej linii huzarskiej, i Janek nic przed sobą i około siebie nie widział, tylko migające mu się w oczach kołpaki i czerwone, złotem wyszywane mundury. Oślepiony tem wszystkiem, oszołomiony, prawie nieprzytomny, leciał naprzód, tnąc na prawo i lewo szablą. Wielokrotnie czuł jak uderzał w ciało, jak szabla jego więzgła i jak potem krew z niej ciekąca oblewała mu twarz. Słyszał za sobą chrzęst i brzęk szabel, krzyki, jęki, przekleństwa i leciał naprzód. Raz tylko przebiegł mu drogę jakiś huzar i Janek uczuł lekkie uderzenie w lewe ramię, ale nie uważał na to w zapale bitwy, tylko pędził rąbiąc dokoła siebie, dopóty, dopóki nie ujrzał się prawie sam, na polu, nad błotnistym brzegiem rzeczki.
Tu zatrzymał konia i spojrzał dokoła. Przed nim toczyła swe mętne wody spokojna rzeczka, a za nią wznosił się tuman kurzu i pędziła na pomoc Austryakom nowa kolumna jazdy, którą z boku, niedaleko od Janka stojące trzy armatki polskie smagały ogniem i żelazem. Na stratowaną koło Janka niwę kule padały jak grad, świszcząc przeraźliwie i wyrzucając pod uderzeniem ziemię i piasek w gorę. W tyle wrzała jeszcze bitwa kawaleryi. Huzary i szasery łamali się ze sobą i przełamać się nie mogli.
Ale Janek dojrzał biegnących z boku ułanów polskich. Rwali oni pędem z lancami do ataku, przy których warczały trójbarwiste chorągiewki, a amarantowo-białe kitki ich ułanek wiatr i kule całowały...
Janka zachwycało to wszystko. Potem spojrzał na siebie — był bez czapki, obsypany kurzem, obryzgany błotem, oczerniony prochem, zlany krwią. Z lewego ramienia sączyła mu się krew, widocznie raniony był przez tego huzara, który mu zabiegł drogę. Zrazu przeraził się tem nieco, zresztą na widok krwi niedobrze mu się zrobiło.
Ale odzyskał zaraz dawne męstwo, ujrzawszy, że huzarzy poczynają uciekać za rzekę, zrazu pojedynczo, potem gromadnie, a szaserzy jadą im na karku i rąbią nielitościwie, a ułani kłują ich lancami aż miło!
— Ejże! — szepnie Janek do siebie — wjadę i ja na nich!
I poprawił się na kulbace, skrócił cugle i zamierzał już puścić się za huzarami, gdy nagle spojrzy, a tu z boku sadzi wprost na niego, na wielkim karym koniu jakiś huzar, z podniesioną do góry szablą. Widzi Janek olbrzymi jego wzrost, ogromne jak wiechcie i czarne wąsiska, i na straszne zdumienie poznaje w tym huzarze Franca. Maleńkie oczka świecą mu się jak świeczki, wąsiska wyszwarcowane sterczą jak szczecina — jedzie z szabliskiem w garści, patrzy na Janka i krzyczy:
— Ach, donner-wetter! to ty mala Polaka — nu, ja ciebie zjem! ty miala wisieć, nu ja ciebie zasiekam.
I podnosi do góry szablę i spina konia ostrogami, który w wielkich szczupakach sadzi wprost na Janka.
Ten pomyślał sobie:
— No, to już mój koniec. Gdzież ja mogę z tym olbrzymem walczyć, przytem osłabłem zupełnie. Niech się dzieje wola Boża!
I był gotów na śmierć. Wtem przypomniał sobie, że ma na plecach nabity karabinek. Żwawo zerwał go i kiedy Franc był już w odległości jakich pięciu kroków, zmierzył się i już miał wypalić prosto w piersi Niemca, gdy ten zawołał przerażonym głosem:
— Pardon mala Polak, pardon... nie strzelać, ja krzyczeć pardon!
I stanął i spuścił szablę na dół. Janek nie odejmując karabinka od oczów, zawołał:
— Rzuć szablę na ziemię!
Franc posłuszny rzucił.
— Teraz zejdź z konia.

Franc zeszedł. Janek kazał mu iść ze sobą i ruszył ku stronie, gdzie widział przed chwilą księcia Józefa. Ale nie ujechał daleko, gdy nagle uczuł wielki ból w lewem ramieniu, zamroczyło mu się w oczach, zachwiał się i upadł z konia bez czucia na ziemię.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.